Hanna Maria Cepuch

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Hanna Cepuch, z domu jestem Kafarowska, mam siedemdziesiąt dziewięć lat, prawie osiemdziesiąt.

  • Gdzie była pani w czasie Powstania?

W czasie Powstania byłam w Warszawie, bo mieszkaliśmy na ulicy Żelaznej róg Leszna.

  • Czy miała pani rodzeństwo? Skąd pochodziła rodzina?

Rodzina ojca to są rodowici warszawiacy z dziada pradziada, natomiast moja mama pochodziła z Płocka. Poznali się w Warszawie, pobrali się w Warszawie, ślub brali w kościele na Koszykach, całe życie właściwie spędziliśmy w Warszawie. Natomiast urodziłam się pod Łomżą w Piątnicy, bo mój ojciec wtedy służbowo był oddelegowany. Pracował w Ministerstwie Spraw Wojskowych, został oddelegowany do Łomży służbowo, w tym czasie się urodziłam. Z tym że kiedy miałam dwa czy trzy lata, już wróciliśmy do Warszawy i od tej pory już jestem zawsze w Warszawie.

  • Jest pani jedynaczką?

Nie, miałam brata siedem lat starszego ode mnie.

  • Jak miał na imię?

Jerzy, ale niestety poszedł na Powstanie i zaginął. Od tej pory w ogóle nigdy mama nie znalazła żadnego śladu, bo on poszedł, miał zbiórkę na Powstanie na Pradze, mieli bronić budynku DOKP na Targowej. Podobno tam dotarli, ale jak wiadomo, na Pradze Powstanie trwało krótko. Co się później z nim stało, to już nigdy się nie dowiedziałyśmy, żadnych śladów nie ma. Dopóki mama żyła, to ciągle go szukała. To był okres, kiedy trudno było szukać legalnie, że tak powiem, ale mimo wszystko [szukała], gdzie mogła − przez Czerwony Krzyż czy nawet przez znajomych za granicą. Mieliśmy kuzyna w Anglii, przez tego kuzyna też poszukiwała, ale żadnych śladów, nigdy żadnych śladów nie znalazłyśmy. Nawet teraz, jak wyście się organizowali w Muzeum, ludzie znosili takie informacje, prosili o informacje. Poszukiwania rodzin, też wywiesiłam wiadomość o swoim bracie, ale też się nikt nie zgłosił, nie wiem, co się stało. Był podchorążym, miał swoją drużynę. Właściwie dopóki mama żyła (bo ja to już nie miałam kontaktów z tymi ludźmi, z tymi rodzicami), to jakoś kontaktowała się z tymi jego podwładnymi, bo to byli wszystko koledzy ze studiów, z kompletów właśnie. Nigdy nikt się nie odezwał, nikt nie znalazł żadnego śladu swojego syna, właściwie wygląda na to, że oni całą drużyną gdzieś przepadli.

  • Wiadomo, w jakim był oddziale?

Nie pamiętam, przecież byłam dzieckiem, dzieciom się takich szczegółów wtedy nie mówiło.

  • Jakie imiona mieli rodzice, brat?

Brat Jerzy, ojciec Mieczysław, a mama Maria.

  • Jaka była atmosfera w domu, w szkole jeszcze przed wojną?

Typowy, normalny dom, dobry, ciepły dom. Ojciec pracował, tak, jak wspomniałam, był cywilnym urzędnikiem w Ministerstwie Spraw Wojskowych, mama zajmowała się dziećmi, domem.

  • Jak zapamiętała pani wybuch wojny?

Okres przedwojenny to było moje dzieciństwo, bo zaczęła się wojna i wszystko stanęło na głowie. Ojciec ukrywał się przez całą wojnę, bo okazało się, że tam gdzie mieszkaliśmy, to gospodarz był konfidentem niemieckim. Tata, ponieważ w 1939 roku został ewakuowany z całym ministerstwem na wschód, pojechali razem z bratem, zanim wrócili do Warszawy, to już Niemcy szukali ojca, bo gospodarz postarał się o to. W związku z tym ojciec cały czas okres wojny właściwie się ukrywał, mama uchodziła za wdowę.

  • Jak pani sama zapamiętała wybuch wojny? Gdzie państwo wtedy mieszkali?

Sam wybuch wojny spotkał nas w Izabelinie, bo dziadek miał tam swój domek, myśmy po prostu byli jeszcze na wakacjach. W dzień wybuchu wojny ojciec przyjechał po nas i zabrał nas do Warszawy. Prędko się spakowaliśmy, wróciliśmy do Warszawy, bo tata miał właśnie jechać z transportem na wschód. Pojechał z bratem, brat już miał wtedy piętnaście lat, bali się, jak Niemcy będą reagować na takich młodzieńców, ojciec go zabrał ze sobą, ja zostałam z mamą w Warszawie.

  • Niektóre dzieci podobno pierwszego dnia cieszyły się, bo pierwsze skojarzenie było takie, że nie idą do szkoły.

Nie cieszyłam się, bo myśmy wiedzieli, że jest wojna, ale wiedzieliśmy właśnie w momencie, kiedy tata przyjechał po nas. Wcześniej myśmy myśleli, że to są jakieś manewry, samoloty... Właśnie nad Izabelinem się to odbywało, myśmy wszyscy wylegli na polankę, obserwowaliśmy zmagania samolotów, okazało się, że to już były samoloty niemieckie. To taki był właśnie pierwszy mój kontakt z wojną.

  • Pamięta pani moment, kiedy zobaczyła pani pierwszego Niemca?

To już było oczywiście po wkroczeniu Niemców do Warszawy. Myśmy z mamą nie poszły na słynną defiladę niemiecką, bo mama była patriotką, uważała, że na takie rzeczy się nie chodzi. Ale za dwa czy trzy dni przyszli do nas sami, już szukali ojca. Jeszcze ojca nie było, byłyśmy same z mamą, byłam tylko ja, to wtedy już było nieprzyjemnie.

  • Jak wyglądało codzienne życie w okupowanej Warszawie, jak pani to wspomina? Jak państwo sobie dawali radę, skoro nie było ojca?

Bardzo było nam ciężko, bo ojciec nie mógł się ujawnić, więc nie mógł pracować, ukrywał się. Mama nigdy nie pracowała zarobkowo, nie wiedziała, za co się wziąć. Najpierw to było sprzedawanie z domu tego, co się dało, a później jakoś mama się musiała zorganizować, zmobilizować, ale to potrwało ze dwa lata okupacji, zanim mama się zorganizowała. Tak to gdzieś jeździła na szmugiel, coś przywoziła, coś sprzedawała, ale ciężko było. Pierwsze lata były bardzo ciężkie, tym bardziej że nasze mieszkanie zostało częściowo zrujnowane i trzeba było się na zimę stamtąd wyprowadzić. Zaczęliśmy się tułać po znajomych, po rodzinie. Dopiero chyba pod koniec 1942 albo na początku 1943 mama wynajęła już na stałe mieszkanie na Żelaznej. To już jakaś była stabilizacja. Z tym że też tata z nami nie mieszkał, bo mama cały czas uchodziła za wdowę. Ojciec nas tylko odwiedzał od czasu do czasu, a sam się już ukrywał poza Warszawą.

  • Jak wyglądała pani nauka w tamtym czasie?

Pierwszy rok to właśnie nie chodziłam w ogóle do szkoły, a później mieszkaliśmy przez jakiś czas u kuzynów na Bródnie, tam chodziłam do podstawówki. A później, jak już mieliśmy to mieszkanie na Żelaznej, to chodziłam do szkoły podstawowej na Polnej, to była prywatna szkoła, tam chodziłam do wakacji przed Powstaniem. Mieszkaliśmy na Żelaznej, a na Polną sama wędrowałam przez całe miasto.
W czasie wojny miałam kilka takich nieprzyjemnych przeżyć, ale to normalne – jakieś łapanki. Byłam świadkiem egzekucji na ulicy Marszałkowskiej przy [dawnym hotelu] „Forum”, bo akurat wracałam ze szkoły.

  • Jak pani to zapamiętała?

To trudno mówić o takich rzeczach, może dziecko, ale od początku byłam świadoma, że to jest okupant, że to jest źle, chociażby z tego powodu, że ojca nie było przez cały czas z nami. Brat uczęszczał na tajne nauczanie, zrobił maturę w czasie wojny, później jeszcze dwa lata tak zwanego Wawelberga. U nas się odbywały czasem spotkania podchorążówki, bo przecież cały czas mój brat był w organizacji.

  • Pani wiedziała o tym, że brat jest w konspiracji?

Wiedziałam. Jak mieszkaliśmy na Żelaznej, to doskonale pamiętam, chociaż mi tego nikt nie mówił, nikt mi tego nie kazał, bo przecież to dziecko. Ale wiem doskonale, że jak przychodzili chłopcy do brata, to brałam skakankę i wychodziłam przed bramę. Na rogu Chłodnej i Żelaznej był niemiecki posterunek (w każdym razie jakiś urząd niemiecki) i stamtąd wyjeżdżały budy. To stałam i skakałam na skakance przed bramą, żeby widzieć, co się dzieje. Zresztą nasz dozorca też zawsze trzymał wartę, jak chłopacy przychodzili do brata.

  • Ilu ich przychodziło?

To takie gromadki chyba w czterech, pięciu zawsze przychodziły.

  • Nie musiała pani nigdy ich alarmować?

Nie, to chyba było za blisko Niemców. Jakoś, szczęśliwie, nigdy się nic nie stało.

  • Pani sama zetknęła się z Niemcami na zasadzie rozmowy albo coś takiego?

Nie, byłam dzieckiem, to mnie tak traktowali. Nawet kiedyś pamiętam w łapance zatrzymali tramwaj, którym wracałam ze szkoły, i zaczęli wygarniać wszystkich ludzi na łapankę, a ja przeszłam pod ręką Niemca, kręciłam sobie workiem z kapciami i poszłam dalej, bo mnie nikt nie zatrzymywał. Zresztą byłam drobna, mała, nie wyglądałam na swoje lata, to mnie nikt nie zatrzymywał.

  • Pani miała świadomość, że może sobie tak przejść w łapance?

Miałam świadomość, bo kiedyś też w takiej łapance właśnie, ale wcześniej spotkałam się w tramwaju z bratem. W pewnym momencie zatrzymują tramwaj, patrzę na brata, a brat się robi bialuteńki. „Jurek, co jest?”. − „Mam pistolet przy sobie”. − „Wkładaj do tornistra”. Brat wsunął pistolet do tornistra i z tym pistoletem wyszłam z łapanki, a on miał dobre dokumenty, jego też puścili, bo oficjalnie brat pracował w straży przemysłowej, mieli siedzibę gdzieś na Rakowieckiej. To była bardzo dobra praca, bo to były dyżury dwudziestoczterogodzinne, bardzo rzadko wyjeżdżali gdzieś do prac, bo to tylko, jak się jakiś kwas rozlał czy jakieś tego typu rzeczy, to wtedy wyjeżdżali. Tak to miał czas, siedział na dyżurze i mógł się uczyć spokojnie, nikt go nie niepokoił. Zresztą dostał tę pracę gdzieś przez podziemie. Tak że tak to wyglądało.
  • Czy państwo spodziewali się, że może wybuchnąć Powstanie?

Tak, myśmy doskonale wiedzieli. Przed samym Powstaniem brat (to było dla nas największym ciosem i zaskoczeniem) w ostatniej chwili dostał rozkaz na Pragę, bo myśmy specjalnie, nawet ojciec przyjechał do Warszawy, żeby być na miejscu, żeby go w jakiś sposób wspierać w czasie Powstania. Ostatniego dnia, jak przyszedł się z nami żegnać, to nam powiedział, że niestety, ale ma rozkaz na Pragę. Myśmy zostali wszyscy po tej stronie, a on pojechał tam, dlatego zupełnie straciliśmy kontakt. Gdyby był tutaj, to na pewno byśmy go jakoś wspierali i mieli z nim kontakt, a tak to nie.

  • Patrząc obiektywnie, to na Pradze miał większe szanse przeżycia niż tutaj.

Tego nie wiem, ale los. Moja mama do śmierci uważała, że on się musiał dostać w ręce komunistów i go wywieźli na wschód, bo były takie wypadki. Wtedy ślad zaginął zupełnie, nie było już żadnych możliwości odnalezienia. Gdyby został, gdyby go Niemcy… Chyba że gdzieś zginęli, bo ja wiem. Uciekali z transportu i gdzieś ich postrzelili, ale ich było kilku, to kilku by zabili na miejscu, a nie było żadnej informacji o żadnym z nich. Mama umarła w 1975 roku, to jeszcze były utrudnione kontakty, poszukiwania nasze, można się było tylko domyślać. Tak się to skończyło.

  • W jaki sposób ojciec sobie z kolei dawał radę, gdzie mieszkał, czy pracował, ukrywając się?

Ojciec zmienił nazwisko i chyba jednak mu podziemie [pomogło]. Nie wiem, ponieważ ojciec u nas był gościem, tylko przychodził odwiedzić nas raz albo dwa razy w tygodniu, dowiedzieć się, jak się czujemy. Ostatnio pracował w Spółdzielni Spożywców w Miłośnie pod Warszawą, tam mieszkał, miał pokój sublokatorski. Tyle wiem. Z tym że jak już się tak mówiło o Powstaniu, to ojciec w ostatniej chwili przyjechał do nas i był u nas na Żelaznej, żebyśmy się nie mogli rozłączyć, bo to jednak Wisła. Zdawali sobie sprawę z tego, że Wisła będzie dzieliła.

  • Czyli tuż przed Powstaniem pani wiedziała, że Powstanie wybuchnie?

Tak, oczywiście.

  • Jak pani zapamiętała wybuch Powstania?

U nas właściwie, na naszej Żelaznej, było zupełnie cicho i spokojnie. Walki były dalej, na Woli. Od czasu do czasu gdzieś przez piwnice przebiegali Powstańcy, bo były przejścia poprzebijane. Z tym że w Sądach był zorganizowany szpital powstańczy i już znosili tych biedaków, ale myśmy byli wszyscy pełni entuzjazmu. To w ogóle trudno jest w tej chwili określić. Ludzie, którzy nie przeżyli tego, to nie rozumieją, bo po pięciu latach gnębienia Polaków nagle flagi polskie, wolna Polska, nasi chłopcy z opaskami… To było coś wspaniałego, to były pierwsze dni Powstania. Później już zaczęły się trudności, ale w pierwsze dni był tak ogromny entuzjazm, że to się udzielało i dziecku.

  • Pani jako dziecko w tych pierwszych dniach mogła swobodnie chodzić po ulicy?

Nie, gdzieś się kryło, bo były strzały. Przecież na rogu Chłodnej byli Niemcy z bunkrem, tak że na ulicy było bardzo niebezpiecznie, ale myśmy siedzieli w domu, w piwnicy, większość właściwie siedziało się w piwnicy, kule świstały.

  • Mama i tata też siedzieli razem z panią?

Tata był chory i tata siedział przeważnie w domu, bo tata miał wtedy zapalenie płuc, leżał przeważnie w łóżku, a mama ze mną schodziła do piwnicy, jak był jakiś taki duży ostrzał. Tyle pamiętam.

  • Widziała pani Powstańców z okna? Czy rozmawiała pani z nimi?

W piwnicy oni przechodzili, bo przecież przechodzili właśnie do Sądów, do szpitala, ale to byli nasi chłopcy, to wszyscy z entuzjazmem ich witali. Wtedy jeszcze był ogromny entuzjazm, później dopiero zaczęły się koszmary.

  • Czy widziała pani rannego Powstańca?

Nie. Oczywiście jako patriotka pobiegłam do tego szpitala, że może będę pomocna, ale za godzinę chyba przyszła mama, wzięła za łapę i zabrała do domu, na tym się skończyło, bo mama uważała, że jeszcze jestem za mała na takie rzeczy. Już miałam to poczucie jakiejś takiej wyższej konieczności. Całą wojnę człowiek właściwie się w tych kręgach obracał.

  • Powiedziała pani, że w pewnym momencie zaczęły się kłopoty. Co to znaczy?

Później to już były nie nasze kłopoty, bo nas 7 sierpnia Niemcy już wygarnęli z domu.

  • W takim razie proszę opowiedzieć dokładnie o tym momencie. Do 6 sierpnia wszystko było normalnie?

Wszystko było normalnie, patriotycznie, wesoło, pogodnie, wszyscy się cieszyli. W pewnym momencie wpadli Niemcy, brrr – przejechali, [strzelając] po oknach i Raus. To było chyba gdzieś wczesne popołudnie, bo pamiętam, że mama szykowała obiad. Nakrywałam do stołu, mieliśmy usiąść, zjeść obiad i nie zdążyliśmy już tego obiadu zjeść niestety, bo – Raus! Raus! Raus! Wszyscy wyszli na podwórze, ustawili nas w jakichś szeregach. Nota bene mama miała przygotowaną dużą teczkę z jakimiś produktami żywności, bo liczyliśmy się z tym, że może bomba trafić, że trzeba będzie gdzieś wychodzić. Mama w przedpokoju trzymała tą teczkę, ale teczka była ładna, bo była ze świńskiej skóry. Któremuś Niemcowi się podobała i wyrwał teczkę i rzucił z powrotem, tak że myśmy wyszły z domu w letnich sukienkach i w letnich sandałkach, ojciec też. To go zgubiło, bo już jak wróciłyśmy z Niemiec, mama spotkała naszego dozorcę (to był bardzo przyzwoity człowiek), on opowiadał... Niemcy pognali nas w stronę Woli i przy kościele na Woli zatrzymali mężczyzn, a nas dalej pognali na Dworzec Zachodni. Wtedy [dozorca] mamie opowiadał, że Niemcy zrobili selekcję i ci mężczyźni, którzy mieli nakrycia głowy, to ocaleli, a ci, którzy byli z gołymi głowami, to ich wszystkich zabrali i rozstrzelali, bo uważali Niemcy, że zdjęli hełmy, że to Powstańcy, tylko zdjęli hełmy i dlatego mają gołe głowy. Między nimi był mój ojciec właśnie, to były ostatnie chwile mojego ojca. Nas popędzili dalej na Dworzec Zachodni, znaczy mnie i mamę, do pociągu. Później się dowiedziałyśmy, że to był pierwszy pociąg, to był w ogóle drugi transport, który jechał do Pruszkowa.

  • Ile mogło trwać to przejście do dworca od was, od momentu wyrzucenia? Czy były jakieś postoje, jak je pani zapamiętała?

Były postoje, nie wiem, bo byłam dzieckiem. Mama mówiła, że to były ogrody Hozera. To gdzieś było na Woli, gdzie to było, nie wiem, bo w tej chwili topografia zupełnie się zmieniła. Przy tych, tylko już nie pamiętam, czy to było przed selekcją przy kościele, czy to było po selekcji, już tylko byłyśmy same z matką, już ojca nie było z nami. Ustawili nas pod murem, ustawili karabiny maszynowe i do egzekucji. W tym momencie przyjechał na motorze goniec z jakimś dokumentem, przeczytali dokument i zwinęli się, nas pognali dalej. Okazało się, że to był właśnie moment, kiedy dowództwo niemieckie zabroniło już egzekucji, bo do tej pory to oni wszystkich przecież rozstrzeliwali. Myśmy pojechały do Pruszkowa.
W Pruszkowie byliśmy z drugim transportem, bo pierwszy transport gonili Niemcy na piechotę do Pruszkowa, a myśmy już drugim transportem, pociągiem elektrycznym przyjechały do Pruszkowa. Jeszcze było zupełnie pusto na hali, nie było nikogo. Jakieś siostrzyczki zakonne się kręciły i to było wszystko. Nie pamiętam, czy w Pruszkowie myśmy siedziały dzień, czy siedziałyśmy dłużej. Wiem, że [była] wielka hala, jakieś takie słupy betonowe, podłoga betonowa, ale jak długo myśmy były, to nie zostało jakoś [zapisane] w mojej pamięci.

  • Czy pani coś jadła w tamtym czasie, piła?

Myśmy nie miały nic. Chyba nie [jadłam], bo jeszcze nic nie było zorganizowane, to wszystko jeszcze było puste. Później nas załadowali do pociągów bydlęcych. To już pamiętam, bośmy jechały trzy dni zamknięte w wagonie, bez picia, bez jedzenia. Jakieś picie to przez zakratowane okienko ludzie po drodze nam dawali, czasem jakąś wodę, bo jechaliśmy trzy dni. To nie był Wrocław, to jakieś miasto było pod Wrocławiem, jakieś takie mniejsze, ale nie pamiętam nazwy. Więcej przestałyśmy na jakichś bocznicach, bo przecież już szła ofensywa, Niemcy jechali w przeciwną stronę, transporty im przeszkadzały. Wtedy, jak gdzieś na bocznicę nas przeciągnęli, to ludzie miejscowi coś nam podawali, jak się udało. To było wszystko.

  • Czy pani wiedziała, a mama szczególnie, gdzie was wiozą, w jakim celu?

Nie, przecież nikt nie informował, było tylko: Raus! i koniec, szybo, szybko, żeby się ktoś nie obejrzał za bardzo. Dojechałyśmy wreszcie właśnie do takiego, to było miasteczko, ale nie pamiętam, to był taki targ ludźmi, punkt zborny, jakieś takie hala, nie wiem, czy to była fabryczna, czy to jakiś magazyn był, coś takiego. W każdym razie już było sporo ludzi. Przyjeżdżali jacyś przedsiębiorcy czy bauerzy okoliczni, wybierali sobie − ten, ten się przyda, tamten się przyda. W ten sposób nas wybrali. Jakiś bauer zamożny wybrał nas do zbierania ziemniaków, zawiózł nas na wieś, z tym że już było nas kilka kobiet, była czwórka dzieci, dziewczynka była taka trochę starsza ode mnie, dwóch chłopców młodszych. Pań było chyba z siedem, osiem. Później myśmy się już taką paczką trzymały razem. Tam siedziałyśmy, to było też przeżycie, bośmy zbierały ziemniaki po jakiejś takiej maszynie, która wykopywała ziemniaki, w pewnym momencie trafiłyśmy na słup graniczny polsko-niemiecki przedwojenny. To była wieś, po niemiecku to się nazywało Glausche, a po polsku to była Głuszyna, ale gdzie to było, gdzieś niedaleko. To było bardzo wzruszające, jak myśmy zobaczyły biało-czerwony kamień, taki słupeczek betonowy w tym polu. To było tyle.
U tego bauera byłyśmy chyba ze dwa tygodnie. Skończyły się ziemniaki, on nas odstawił z powrotem. Przywieźli nas do miasta Striegau, to jest chyba teraz Strzelin polski [raczej Strzegom], bo to wszystko działo się nad Odrą. Zostawili nas pod opieką miasta. Przez kilka dni panie zamiatały ulice, robiły jakieś porządki. Już się trzymałyśmy tych kilka pań, które były z nami w Glausche z dzieciakami, czworo dzieci. Ale to trwało też tylko kilka dni. Później nas zatrudnili w fabryce konserw, to była przetwórnia konserw, a myśmy konkretnie pracowały przy wyrobie suszonych ziemniaków, to chyba były dla wojska, to było coś takiego jak teraz nasze frytki, tylko że to nie było na tłuszczu, tylko były parowane ziemniaki i później suszone, taki makaronik z tych ziemniaków. To wtedy myśmy przynajmniej się najadły, dzieci też. Młodszych chłopców nie zatrudniali, ale my dwie z dziewczynką pracowałyśmy. U Niemców była taka zasada, że [dzieci] z 1932 roku to już nie brali do pracy, a [rocznik] 1931 to jeszcze brali. Później mama mi przerobiła legitymację szkolną na 1932, już później nie pracowałam, ale przy makaronach ziemniaczanych to jeszcze pracowałam, przynajmniej się najadłyśmy. Bo jak z parownika wychodziły kartofelki, to były pyszne, tak że się chodziło, w kieszeń się upychało i jadło, bo tak to cały czas był głód. Byłyśmy w sumie od sierpnia do stycznia, pół roku, byłyśmy chyba ze dwa albo trzy miesiące w Striegau, później nas przewieźli do Brzegu − Brieg było po niemiecku. Pracowałyśmy w fabryce baraków, takich części składowych do baraków. Tam mi mama już przerobiła legitymację szkolną na 1932, już nie pracowałam, a panie pracowały przy wyrobie płyt betonowo-wiórowych. Doczekałyśmy ofensywy ruskiej, przyjścia ruskich. To były moje przygody.

  • Przeszła ofensywa.

Nie, teraz się dopiero zaczęło. Okazało się, że Niemcy umocnili się na Odrze. Miasto było po jednej stronie Odry, a nasza fabryka była na takiej jakby wysepce, z jednej strony była Odra, a z drugiej strony był jakiś taki kanał, nie wiem, dokąd prowadził dalej kanał. W każdym razie na takiej wyspie była ta nasza fabryka. Za kanałem umocnili się ruscy, a za Odrą umocnili się Niemcy, myśmy zostały na środku. Wtedy którejś nocy myśmy siedziały w ziemiance, w schronie wykopanym w ziemi, którejś nocy, to był styczeń, było tak strasznie zimno, jakoś tak się cicho zrobiło, myśmy postanowiły wrócić do baraku, żeby trochę się rozgrzać. Wróciłyśmy do baraku, położyłyśmy się spać i w tym momencie mina taka krusząca lód wpadła do baraku, barak rozleciał się na cztery kawałki, jedna z pań została ranna. Nad ranem zobaczyłyśmy jakieś białe postacie snujące się, okazało się, że to są już ruscy. Ale ponieważ front się umacniał, to ruscy: „Zabierajcie się”, myśmy musiały się zabrać stamtąd, na drugą stronę tego kanału nas poprzewozili.
Dalej to już szłyśmy do Warszawy na piechotę, pod prąd oczywiście, bo ofensywa ruska szła w tamtą stronę, a myśmy szły z powrotem poboczami dróg, bo środkiem jechały różne wozy pancerne, wojsko szło, a myśmy bokami jakoś. Na początku lutego byłyśmy w Warszawie.

  • Szłyście na piechotę?

Na piechotę doszłyśmy i jeszcze taszczyłyśmy panią, która została ranna. Chyba o pierwszej czy drugiej w nocy gdzieś na wsi się ulokowałyśmy na odpoczynek, mama znalazła wózek niemiecki, taki drabiniasty wóz, co Niemki jeździły po zakupy. Taki spory wóz był, tam go jakoś wymościła jakąś pierzyną, tą ranną wiozłyśmy do Warszawy, przywiozłyśmy ją. Ale dzięki temu, że myśmy ją przywiozły, to jak przyjechałyśmy do Warszawy, tośmy się miały gdzie zatrzymać, bo ta pani miała córkę na Grochowie. Pojechałyśmy na Grochów, oczywiście nas przyjęli, chociaż było bardzo ciasno, było mnóstwo rodziny u nich, ale chociaż jakiś kąt na podłodze do spania był i dach nad głową. Na początku lutego już byłyśmy w Warszawie.

  • Co pani czuła, jak zobaczyła pani taką a nie inną Warszawę?

Od strony Woli szłyśmy, Chłodną. Oczywiście gruzy, ścieżką się tylko szło, to wszystko zasypane śniegiem. Tak stanęłyśmy na rogu Żelaznej i patrzymy w tamtą stronę – stoi. Nasz dom stał, tylko był wypalony. Jak podeszłyśmy bliżej, to się okazało, że jest wypalony, że jest na podwórzu gromada gruzów pod śniegiem. Oczywiście nic nie było, chociaż nasze mieszkanie było na parterze w podwórzu, było zrabowane doszczętnie, puste, wypalone okna, wypalone drzwi, nie było nic. Zostawiła mama karteczkę. Taki był zwyczaj, że robiło się informację, gdzieś się wieszało na tych gruzach, że już jesteśmy, że idziemy na Grochów. Pojechałyśmy z tą panią na Grochów do jej rodziny. Później przychodziłyśmy kilkakrotnie, ale właśnie wtedy mama spotkała tego naszego dozorcę, przy którejś konkretnej wizycie w naszym domu, wtedy nam powiedział, że ojciec zginął, jak to się wszystko odbyło. Tak się zaczęło życie tylko z moją matką, zupełnie od początku.
Przyszłyśmy z gołymi rękoma, w letnich sukienkach, całe szczęście, że mama miała trochę schowanej biżuterii przed Powstaniem, jednak się spodziewała, że coś będzie, gdzieś w bieliźnie pozaszywała łańcuszek, jakąś [biżuterię]. To nas uratowało, bo jeszcze po drodze, jak szłyśmy do Warszawy, to mama najpierw szła w drewniakach, które jej spadły z nóg, to za pierścionek gdzieś jakieś półbuty męskie zdobyła. Pamiętam, że za mój zegarek (miałam taki zegareczek srebrny, oksydowany, tak jak to się dziecku [daje]) to gdzieś pod Częstochową chyba wymieniła mama na bochenek chleba i na ćwiartkę bimbru, bo liczyła się z tym, że jak będzie miała bimber, to może ktoś podwiezie nas z kawałek do Warszawy, ale nie udało się. Bimber, nie wiem, gdzieś później chyba na Grochowie wypili. Tak to wyglądało.
  • Mieszkała pani z mamą na Grochowie?

Na Grochowie początkowo parę dni, zaczepiłyśmy się po prostu, ale dłużej nie można było, bo było tam mnóstwo rodziny, przygarnęli ich. Zaczęłyśmy szukać swojej rodziny. Ponieważ mój tata miał stryjecznych braci, którzy mieli domki na Bródnie, poszłyśmy tam. Okazało się, że jeden domek jest zupełnie zniszczony, stryja nie było, stryjenka też nie ma gdzie mieszkać, mieszkała u drugiej stryjenki. Parę dni u niej byłyśmy, ale cóż, nie można czekać, aż ludzie nas nakarmią, bo one też były bez mężów, bo mężowie poszli na Powstanie i też ich jeszcze nie było. Zapasy już się skończyły, było bardzo ciężko. Zupełnie przypadkiem kiedyś mama szła ulicą Targową, spotkała na Targowej swoją koleżankę, przyjaciółkę z lat szkolnych. Mama pochodziła z Płocka, te osoby były wysiedlone z Płocka do Warszawy, bo już była Rzesza w Płocku. Przez całą wojnę były w Warszawie i nie spotkały się przez całą wojnę, a wtedy się spotkały. One namówiły nas, żebyśmy pojechały do Płocka, bo wracały do siebie, miały mieszkanie. To byli zamożni ludzie, ich szwagier był piekarzem, miał piekarnię, dlatego pozostał w Płocku, bo Niemcom tacy byli potrzebni, on pozostał, a siostry wysiedlili. Szwagier trzymał ich rzeczy, mieszkanie, jakoś gromadził to wszystko, bo to był ich dom, one wracały do siebie. Namówiły mamę, żeby mama z nimi wracała, że jakoś sobie poradzą. Rzeczywiście poradziły sobie. Później uważałam je za ciotki, że są najbliższą rodziną, bo nam pomogły. Kiedyś dziewczynki zawsze uczyły się wszystkich rzeczy, moja mama umiała szyć. One jej udostępniły maszynę, którą brat ich przechował gdzieś, mama po prostu usiadła na maszynę, zaczęła ludziom szyć, w ten sposób zaczęła zarabiać. To był początek naszej nowej egzystencji.
W Płocku mieszkałyśmy pięć lat chyba, skończyłam szóstą klasę podstawówki, poszłam do gimnazjum, zrobiłam małą maturę, ale strasznie tęskniłam do Warszawy. Wymyśliłam, że przecież muszę wrócić do Warszawy, bo trzeba Warszawę zacząć jakoś odbudowywać. Płocka nie uważałam za swój dom, to było tylko przejściowe. Po małej maturze mama została, ja przyjechałam do Warszawy, żeby sobie poszukać szkoły. Zdałam egzamin, dostałam się do budowlanki, wtedy jeszcze było liceum budowlane na Hożej. W międzyczasie jakoś rodzina się odezwała, miałam taką ciotkę-babkę w Sulejówku, u niej zamieszkałam. Jakoś się tak w Warszawie zatrzymałam, zaczęłam chodzić do szkoły, szukać jakiegoś mieszkania, żeby mamę ściągnąć. Oczywiście znalazłam w Rembertowie mieszkanie, po niecałym roku ściągnęłam mamę. W Rembertowie właściwie mama mieszkała do śmierci.

  • Czy Powstanie w jakiś sposób jeszcze miało wpływ na pani dalsze losy, odbiło się jakimś echem, jeszcze jakiś wątek Powstania w dalszym życiu?

Na pewno. Przecież to właściwie zupełnie zmieniło moje życie. Nie narzekam, bo gdyby nie było w ogóle wojny, to przecież rodzice zupełnie inaczej pokierowaliby mną. Na pewno nie byłabym technikiem budowlanym, bo to nie był zawód dla panienki, to byłoby zupełnie inne życie. A że się tak potoczyły sprawy, to tak jak jest. Nie narzekam, bo bardzo lubiłam swój zawód, całe życie pracowałam w tym zawodzie, było mi zupełnie dobrze.






Warszawa, dnia 5 listopada 2010 roku
Rozmowę prowadził Sławomir Turkowski
Hanna Maria Cepuch Stopień: cywil Dzielnica: Wola

Zobacz także

Nasz newsletter