Jadwiga Grudkowska
Nazywam się Jadwiga Grudkowska. Urodziłam się w 1937 roku. W czasie wybuchu Powstania Warszawskiego miałam siedem lat. Mieszkałam na Woli, na ulicy Karolkowej.
- Czy pani pamięta cokolwiek z okresu okupacji?
Pamiętam, że mama trzymała nas w schronie. To było na podwórku naszego domu, tam gdzie mieszkaliśmy. Był schron, w którym spaliśmy. Tam jedliśmy, jak jeszcze mama przynosiła jakieś jedzenie. I słyszałam taką ryczącą „krowę”, jak ja to nazywałam. Nie wiem, co to było. I te naloty, jak bomby wybuchały. Ale myśmy siedziały jako dzieci – i starsi ludzie tam siedzieli – w tym schronie. To była taka ziemianka.
Tak. W czasie okupacji i cały czas podczas Powstania. Siedzieliśmy tam właściwie bez przerwy. Na początku to w domu, ale później, jak się już naloty nasiliły, to się siedziało w tym schronie.
- Czy pani zapamiętała jakoś szczególnie dzień wybuchu Powstania, czy to się zlewa w pamięci w jedną całość?
Zlewa mi się to w jedno. Byłam za mała, żeby tak konkretnie pamiętać dzień wybuchu Powstania. Po prostu były naloty, było to wszystko, więc jako dziecko ja tego nie odróżniałam.
- Czy pani pamięta jakieś emocje, strach, przerażenie, czy pani czuła się pod opieką matki bezpieczna?
Bałyśmy się. Jeszcze zanim [mama] nas umieściła w schronie, pamiętam, że przyszedł w odwiedziny do nas wujek, mąż siostry mojego ojca i ja go nie chciałam wpuścić, bo bałam się, że to może przyszedł ktoś z Niemców, hitlerowców. Tłumaczył mi, że on jest wujkiem. Ja go nie chciałam za nic w świecie wpuścić, więc rodzice troszkę byli na mnie źli. Nie pamiętam, co chciał załatwić. Godzina policyjna już się zbliżała i bał się, że go zatrzymają. Tylko tyle pamiętam. I jeszcze jak byłam małym dzieckiem, opowiadali mi później, że biegałam… Jak pies biegał, to wołałam na niego: „Hitler, Hitler!” – i strasznie się bali, że jak będzie przechodzić patrol, to mogą [mnie] rozstrzelać. Dlatego, że ja za tym psem biegałam i wołałam […].
- Jak wyglądało życie w tym schronie? Czy to było duże pomieszczenie, jak pani je zapamiętała?
Nie, to było małe pomieszczenie. Myśmy tam mieli rozłożone poduszki, rozłożyliśmy pierzynę. Na tych pierzynach, poduszkach leżeliśmy po prostu. Czasami, jak były mniejsze naloty, rodzice pozwalali nam wyjść ze schronu. A tak – cały czas się siedziało. Nie pamiętam, przytłoczona byłam… Tam niczego nie było, okna nie było. Było tylko wejście do środka. Nie pamiętam więcej.
- A czy pani pamięta, co wtedy jadła?
O, z tym to już będzie gorzej… Nie pamiętam. Wiem, że jeszcze w czasie okupacji – to było przed wybuchem Powstania, może nawet w czasie Powstania – taka koza w domu stała, ale co mama gotowała, to ja już nie powiem… Nie pamiętam, co wtedy jadłam. Jako dziecko… nie pamiętam aż tak dokładnie, cośmy jedli. Z jedzeniem było krucho na pewno, bo mama w czasie wojny handlowała, jeździła na handel. Z jedzeniem było w ogóle krucho. Jak mama handlowała, ja się wychowywałam w tym czasie z mamy bratem. Było nas dwoje, ja i [mój] brat. Mama była w ciąży. Ja mówię: „jeździła na handel”, ale nie wiem, jak to się nazywało w czasie okupacji. A nas wychowywał matki brat. Mieszkał na Twardej.
- Ale pani mieszkała przez cały czas na Karolkowej?
Mieszkałam na Karolkowej, ale ponieważ mama jeździła, ojciec gdzieś znikał na całe dnie – trudno powiedzieć gdzie, bo dziecku się nie tłumaczył – wtedy nami się zajmował matki brat. Mieszkał na Twardej, był krawcem. W czasie wojny jeszcze szył, jakieś przeróbki robił.
- Co pani jeszcze zapamiętała z Powstania? Czy pani się zetknęła bezpośrednio z Niemcami?
Wtedy, kiedy już nas wypędzali.
Przedtem raczej nie. Mama nas nie wypuszczała, chroniła nas, jak każda matka. Nie wypuszczała nigdzie, bo się bała.
- Czy pani widziała jakichś Powstańców tam w okolicy?
Trudno mi powiedzieć, ale coś takiego było. Właśnie w takich czapkach – ja się pytałam, kto to jest, rodzice nie bardzo mi chcieli powiedzieć. Powiedzieli tylko, że to jest nasze wojsko – i koniec, na tym się skończyło. Tak że ja nie wiem. Widziałam, opaski mieli na rękach i coś tam jeszcze.
- Co pani robiła w schronie?
Nic. Siedzieliśmy po prostu. Spaliśmy trochę. Nie było okien, nie było niczego, więc trochę żeśmy spali, trochę siedzieli, trochę nas mama wypuszczała, jak było mniejsze bombardowanie, mniejsze naloty. Wtedy łapaliśmy trochę powietrza.
Tylko na podwórko, nigdzie nie chodziliśmy. Mama nie pozwalała, bo ta „Berta”, ta „krowa” wyjąca… Mama się ciągle o nas bała. Była przewrażliwiona. Była w ciąży – może dlatego?
W tym schronie byliśmy razem, inne dzieci też. Dzieci w naszym wieku, starsze były w schronie. A inni… nie pamiętam, gdzie. Tam kilkoro nas było.
- Kiedy doszło do wypędzenia? Czy pani pamięta, kiedy to było?
To było… Tu jest na tej kenkarcie data. Chyba w połowie sierpnia. Nas najwcześniej wypędzili stamtąd. Bardzo wcześnie nas wypędzili, bo tu jest 26 [sierpnia], ale 8 [września] już byliśmy w Berlinie. Więc zaraz w pierwszych dniach Powstania nas wypędzili. Pamiętam, jak nas gnali na Zieleniak na Ochocie. Tam gruzy były dookoła. Nic nie było, tylko jeden wielki gruz i ogień. Strasznie parzyło w nogi. Pamiętam, jak szłam z rodzicami, to tak strasznie płakałam, że mnie ogień parzy w nogi. Jakbym boso szła… Już nie pamiętam. Wydaje mi się, jakbym boso szła. W czym staliśmy, tak żeśmy szli. Mama niosła coś na plecach, ale co – nie wiem. Okropnie to wyglądało. To były takie ruiny, tak się paliło strasznie wszystko. Pożar. Taki ogień był, że praktycznie nie można było przejść. Gnali nas na Zieleniak. Na Zieleniaku było bardzo dużo ludzi, pamiętam. Kobiety, młode dziewczyny zasłaniali, chowali. Starsze panie chowały, żeby… Później dopiero się dowiedziałam, o co chodziło, ale wtedy nie wiedziałam. Dziwiłam się, dlaczego tak jest. Chronili przed zgwałceniem…
- Czy pani podczas wypędzania z domu zapamiętała jakiś kontakt z Niemcami czy z innymi żołnierzami? Czy pani pamięta, jak oni się zachowywali?
Ja raczej mało pamiętam. Wiem, że wyciągali z tłumu mężczyzn – i do bramy, coś tam sprawdzali i odsyłali na bok. Tylko tyle pamiętam. Na bok odsyłali tych panów, nie wiem dlaczego.
- Jak długo była pani na tym Zieleniaku?
Nie wiem, nie pamiętam…
- Albo czy coś pani pamięta z tego Zieleniaka oprócz tego, że bardzo dużo ludzi było? Czy coś się jadło?
Raczej nic się nie jadło ani nie piło. Nie było jedzenia ani picia, nikt nam nie dawał. Wiem, że mama chodziła i prosiła o picie dla nas. Jak ktoś coś miał, to może dał, ale naprawdę nie było nic do jedzenia. Nie było mowy, żeby tam coś jeść. Później nas pognali do Pruszkowa. Pojechaliśmy pociągami.
- Jak to się odbyło? Najpierw… Od razu? Skąd?
Z Zieleniaka.
Nie, nie. Do Pruszkowa nas pognali, a później pociągiem wieźli nas do Niemiec.
- Ale do Pruszkowa jak się pani dostała?
Szliśmy pieszo.
- A jakieś inne przystanki pani zapamiętała?
Nie, nie pamiętam niestety nic. Mama była w ciąży. Wiem, że mamie było bardzo ciężko, ale szła, trzymała nas za ręce. Szła, bo bała się zostać w tyle, żeby jej tam nie dobili, nie zastrzelili… Trzymała nas za ręce i żeśmy tak szli z tymi ludźmi, z tymi tobołkami na plecach. I tam były pociągi podstawione. Tam chyba nie byliśmy długo. Nie powiem, nie pamiętam. I w te pociągi… Wieźli nas do Berlina. Takie świńskie wagony to były. To był pociąg towarowy. Bardzo chorowałam, bo pamiętam, że co i rusz, jak tylko się ocknęłam, to krzyczałam: „Pić! Pić! Pić!”. Mama tylko prosiła, żeby dawać mi pić. Nie wiem, czy miałam temperaturę. Chyba tak, bo byłam bardzo chora.
- Czyli właściwie Pruszkowa pani nie pamięta, jakie tam były warunki, nic?
Nie, nie pamiętam, bo już chyba chorowałam. Mama płakała nade mną. Zresztą ja byłam bardzo chora w czasie okupacji. Miałam ze cztery, z pięć lat i ten matki brat… Chorowałam na krwawą dyzenterię. To już był ogromnie marny stan. Nie było jedzenia, nie było niczego. Wiem, że [wujek] zawołał lekarza. Nie wiem, czy to był lekarz Niemiec czy lekarz Polak. Przyszedł w godzinie policyjnej i powiedział, że już mam dni policzone. Że jak dożyję do rana, to będę żyła. Już nic jeść nie mogłam. Wszystko przeze mnie przelatywało. [Wujek] mówił, że całą noc siedział, płakał nade mną. Rano otworzyłam oczy i powiedziałam: „Jeść”. [Wujek] miał trochę kaszy. Ugotował tę kaszę na wodzie i dał mi trochę zjeść. Cały dzień tą kaszą mnie karmił, jakoś tak, że… przeżyłam do tej pory. Udało się.
- I potem – pociągami do Berlina i co dam dalej się z panią działo?
W Berlinie przydzielili nas do obozu pracy. Ojca wzięli osobno. Ojciec razem z nami szedł.
- Czyli rodzina się składała z rodziców, pani…
Brata i taty. Ojca wzięli osobno. Mama strasznie płakała, stała na jakimś płotku. Jako jeńców prowadzili mężczyzn. Mama płakała, ich tam prowadzili. Ojciec był najpierw w Zwickau, później był w Flossenburgu. Później był do Zwickau oddelegowany – z tego co z Czerwonego Krzyża papiery [dokumentują], bo tak to nie pamiętam. A nas zawieźli do Berlina. W pociągu byłam nieprzytomna, więc nie wiem, jak długo jechaliśmy i co było. Wiem, że jedzenia nie było na pewno, picia też nie było. Do Berlina, do obozu pracy. Były baraki, były łóżka piętrowe, w tych barakach myśmy spali. Starsi chodzili do pracy, a myśmy w kuchni pomagali obierać [warzywa]. Czasami obierki się jadło, bo nie było nic do jedzenia, nie bardzo dawali. Myśmy pomagali. Takie pomocnicze prace wykonywaliśmy. Ja miałam siedem lat, więc je wykonywałam. Brat nie, nie bardzo.
- Co brat robił w ciągu dnia?
Biegał, jak chłopiec. Dzieci specjalnie nie pilnowali, tylko dorosłych, bo dorośli chodzili do jakichś mechanicznych zakładów […]. Co tam produkowali, też nie wiem. Nie wiem... Wróciłam do Polski, nie bardzo miał mi kto o tym wszystkim opowiedzieć. Nikt nie przeżył z mojej rodziny. [Wujek] takimi urywkami, fragmentami mi [opowiadał]. Dowiadywałam się od dalszej rodziny – od siostry ojca, od brata matki.
- Co pani jeszcze zapamiętała z tego obozu? Jakieś charakterystyczne zdarzenie?
Z obozu zapamiętałam, że mama poszła rodzić. Mama była w ciąży, jak mówiłam. Był tam pewien barak. Poszła rodzić i rano – myśmy z bratem spali na piętrowym łóżku, obydwoje razem na dole, a mama u góry, ale jak poszła rodzić [nie słyszałam] – usłyszałam tylko: „Słuchajcie, w nocy zmarła Głowacka”.
Tak, tak… Bo wiedziałam, że poszła do szpitala. Zaczęłam strasznie płakać, krzyczeć. Później poszłam zobaczyć mamę. Leżała na materacu. Mama była w ciąży, urodziła bliźniaki. Właśnie to ten jeden brat, którego znalazłam po dwudziestu pięciu latach, a drugie dziecko zmarło z mamą. Pamiętam, że mama leżała na materacu, na podłodze i to dziecko leżało koło mamy. Pamiętam jak dziś… Później już nie pamiętam nic. Wiem, że był pogrzeb. Mam nawet zdjęcia z Berlina, jak byłam u brata i mamy na cmentarzu.
- Jak pani znalazła grób matki?
To nie jest grób, tylko tam byli pochowani wszyscy, którzy umierali w tym obozie, którzy byli kremowani. Tam tylko płyta jest. To jest na cmentarzu w Berlinie Zachodnim. Cmentarzu, na którym byli chowani berlińczycy. [To była] wydzielona część tego cmentarza, tam było mnóstwo płyt z obozu. […]
- Co dalej z panią się działo?
Zaczęłam strasznie płakać. Poszłam z bratem, mówię: „Rysiu, mama zmarła”. Potem już nie pamiętam. Strasznie mdlałam. Wiem, że strasznie mdlałam. To było niedługo, zaraz przed samym wyzwoleniem. Wiem, że niedługo to było…
- I takie dzieci bez opieki matki… Co się z takimi dziećmi działo? Co się z panią działo?
Mieszkaliśmy w tym baraku. Nami zaczęła się troszkę opiekować sąsiadka, która mieszkała z nami przed wojną. Później, jak przyszło wyzwolenie…
- Dostawaliście swoją porcję jedzenia?
Chyba tak, nie pamiętam już dokładnie, chociaż z jedzeniem było tam krucho. Nie wiem, jak sobie radziły te panie, w ogóle jak było z jedzeniem, bo ja nie pamiętam, żebym cokolwiek jadła. W ogóle nic mi się nie kojarzy z jedzeniem. Wiem, że jak żeśmy uciekali – bo były naloty – z tego baraku, z obozu, trzeba było biec do schronu. A schron był daleko, w takim polu i żeśmy z mamą biegły po trawie i w pewnym momencie mama się potknęła o coś, upadła tym brzuchem. Ja wpadłam do tego schronu, krzyczę, że mama moja tam [leży]. Ktoś poszedł, podniósł mamę i wziął do schronu.
Później weszli Rosjanie do [obozu], gdzie byliśmy. Rozbili sklepy. Wszystkie niemieckie sklepy były porozbijane. Ludzie chodzili na szaber, brali, co się dało. Ja poszłam po wodę, bo sąsiadka wysłała mnie po wodę. Nie pamiętam, do czego woda była jej potrzebna. Tam był kran niedaleko. A mój brat w tym czasie poszedł… Bo tam był sklep z zabawkami.
- Gdzieś niedaleko to było?
Tak. I on poszedł po zabawkę. Byliśmy w samym Berlinie, to może te zakłady były [gdzieś] z boku… Poszedł po zabawkę. Nie wiem, jak zabawkę wziął… Jak wracał z tą zabawką, już był potrącony przez samochód. Oni [Rosjanie] chodzili po tym miejscu, gdzie był obóz, i pytali, kto to jest. Sąsiadka powiedziała, że to jest mój brat. Ja wtedy wróciłam z wodą. I żeśmy wracali już do Polski i on tam został w szpitalu. Rosjanie go zawieźli do szpitala. To była starsza pani, która – jak redaktor Polak pomógł mi odnaleźć tego brata – zgłosiła się. Byłam tam u niej, ale ona nie pamiętała ani mnie, ani miejscowości. Gdzieś na kartce jej dali – miejscowość, gdzie był ten szpital polowy. Ona nie pamiętała ani miejscowości, ani nic…
- I tak straciła pani wtedy kontakt ze swoim bratem?
Tak.
- A ten drugi brat, który się urodził?
Drugi brat… To mi znów opowiadała… pani, która go wychowała. Bo wychowała go szesnastoletnia dziewczyna, która była w rodzinie tej Ślązaczki. Tej pani, która była ze Śląska.
- Ale jak one go z tego obozu [wydostały]?
Mówi, że panie biegły przez jezdnię z tym dzieckiem, pewnie jeszcze zanim się wojna skończyła. Może to była końcówka nalotów? Nie umiem powiedzieć. Ta sąsiadka przebiegała z wózkiem przez [jezdnię] i zostawiła ten wózek. One podeszły i spytały, co to jest. Ona powiedziała, że to jest dziecko, którego matka zmarła. I one zaoferowały, że go wezmą. Ta szesnastoletnia dziewczyna uprosiła matkę, żeby go wziąć na wychowanie. Tym sposobem się tam dostał i tam został. Ja tego nie wiedziałam.
- Czy z obozu pani pamięta strażników, Niemców? Kto was tam pilnował? Czy pani coś takiego pamięta?
Pilnowali nas Niemcy, ale ponieważ to był obóz, gdzie do pracy chodziły panie, więc praktycznie całe dnie pracowały w zakładach metalowych. Myśmy nie byli aż tak mocno pilnowani jako dzieci – bo tylko dzieci zostały.
- Nie ma pani żadnych złych skojarzeń?
Ja nie mam osobiście. To musiałyby te panie powiedzieć, jak tam było. One były starsze. One by wiedziały. Jedną [z tych] pań nawet znalazłam. Też pewnie już nie żyje. Mieszkała na Czerwonego Krzyża. Byłam u niej, pytałam o rodziców, bo ona była chrzestną mojego brata, który został w Niemczech. Ja mam nawet jego metrykę. Odesłał [mi ją] Niemiecki Czerwony Krzyż. Jak redaktor Polak mi pomagał, dostałam mnóstwo pism z Czerwonego Krzyża z pytaniami. Ja im odpowiadałam na te pytania. Z Niemieckiego Czerwonego Krzyża. Chodziłam do naszego Czerwonego Krzyża, ale nie było świadków.
- Co dalej z panią się wtedy działo w takim razie?
Ze mną się działo tyle, że ta pani, która się mną opiekowała, sąsiadka, przywiozła mnie tutaj, do Warszawy, jak ona wracała do Warszawy. Ona była z córką, z synową, tylko bez mężczyzn, bo mężczyźni byli osobno…
- Pani z ojcem swoim kontaktów przez cały czas już nie miała?
Nie miałam. I mama nie miała. Mama strasznie płakała, rozpaczała, bo przecież nie miała żadnego kontaktu. I ja nie miałam kontaktu z ojcem. Jak go z nami rozdzielili, już nie mieliśmy kontaktu.
- Pani wróciła do samej Warszawy?
Tak. Wróciłam z tą panią, ona mnie wzięła. Mieszkała z nami na Karolkowej, w tym samym bloku, co my. W tym samym miejscu – i ona mnie wzięła do Warszawy. Bo brat Rysiek został tam w szpitalu. Wróciłam z nią do Warszawy i byłam przez jakiś czas u niej w domu. A brat matki, który był z nami tutaj, w Warszawie, który się nami opiekował w czasie okupacji, Powstania, był w armii Andersa.
- Po Powstaniu po prostu wywieziony i tam się dostał?
Tak. Dostał się tam.
- Pani wróciła tutaj, do Warszawy. Dom stał czy nie?
Nie, ja nie byłam tu w domu. […] Z tą panią mieszkałam na parterze. Ja spałam na podłodze. Ale jak ten dom wyglądał, czy to był ten sam dom, nie odpowiem. Czy to był ten sam dom, czy nie… Ja tam byłam bardzo krótko, ona mnie oddała do sierocińca na Nowogrodzką. Do Boduena. [Wujek] mój jak się dowiedział, że cała rodzina zginęła, że zostałam tylko ja – bo w zasadzie o bracie nie było nic wiadomo – przez jedną noc wyłysiał. I wrócił tutaj, do Warszawy.
- I z ojcem pani też nie miała kontaktu?
Nie, nie miałam żadnego kontaktu z ojcem. Nigdy go już więcej nie zobaczyłam. Wróciłyśmy do Warszawy, ona mnie oddała do domu dziecka. Byłam w domu dziecka na Nowogrodzkiej. Pamiętam, były bardzo miłe panie, one się nami opiekowały. Było bardzo czysto, przyjemnie. Młody człowiek, może miał z piętnaście lat, może mniej – to były dzieci, sieroty – poszedł gdzieś. Po gruzach biegał, znalazł granat i on się rozerwał na tym piętrze granatem. Bo on przyszedł do domu i „majdrował” tym granatem. To był straszny widok. Panie, które się nami opiekowały, nie pozwalały nam na to patrzeć. To było wieczorem. Myśmy już spały, leżały w łóżkach. Był straszny widok. Pełno krwi było. Straszny. Strasznie to wyglądało, ręce pourywane…
- A jakie warunki były w tym domu dziecka. Czy pani pamięta?
Ja tutaj też byłam krótko, ale pamiętam, że było znośnie. Było ciepło, byłyśmy nakarmione. Nie pamiętam już, czym nas karmili, ale byłyśmy nakarmione. I każdy miał swoje łóżeczko – w łóżeczkach żeśmy spali. Stąd zostałam wywieziona, ale też nie powiem, gdzie.
Do sierocińca, który prowadziły siostry zakonne. I prawdopodobnie… Ta starsza pani, która mnie tam oddała, twierdzi, że to były Grabie pod Toruniem. Ale ja nie wiem, czy jest taka miejscowość. Ja tam byłam, u tych sióstr. Tam przeszłam szkołę życia, że tak powiem.
- Co to znaczy „szkołę życia”? Nie było dobrze?
Wolałabym nie mówić na ten temat. Jestem katoliczką. Wolałabym nie mówić, bo musiałabym powiedzieć przykre rzeczy. Tak że tam byłam dosyć długo. Sporo nas tam było. Siostry były bardzo wymagające, bardzo surowe dla nas. Wszystkie prace wykonywałyśmy samodzielnie, małe dzieci też. Szorowałyśmy schody, wszystko, co się tylko dało. Chorowałam na świerzb – byłam bardzo ciężko chora. Dziewczynki, które mieszkały ze mną w pokoju, przychodziły i mnie poiły, karmiły. Przynosiły coś, żeby mnie jakoś doprowadzić do tego, żebym przeżyła to wszystko.
- W sierocińcach pani przebywała do osiemnastego roku życia?
Nie, to nie tak. Z tego sierocińca… Znalazła mnie siostra ojca. Ona mieszkała w Warszawie, ale po wojnie zamieszkała w Łapach pod Białymstokiem. Bo wujek, jej mąż, był kolejarzem. Pracował na kolei, jeździł jako kolejarz. Nie wiem, jak ona się dowiedziała o mnie, że tam jestem. Nie umiem opowiedzieć. Nie mówiła na ten temat wiele, w każdym razie opowiadała, jak po mnie pojechała, jak mnie szukała, jak mnie znalazła u tych sióstr. Wieczorem wracałyśmy i ona mnie zabrała stamtąd. Pamiętam, że była zima. To była pani bardzo schorowana i ona mnie niosła na plecach. Ten widok… Nie zapomnę, jak pięknie było ośnieżone wszystko i taki domek gdzieś w oddali – jak nieraz na karcie widać – tam światełko się świeciło. To mi się tak podobało! Myśmy tam weszli do tego domu, bo ona, ta pani, była już bardzo zmęczona. Do stacji było jeszcze bardzo daleko. Ona mi później mówiła, że to była Niemka, która nas bardzo ugościła. Może to była Ślązaczka? Mówiła po polsku. Ugościła nas, mlekiem napoiła, dała nam sanie, bo to była zima, i odwiozła nas na stację. Ciotka mnie przywiozła do Łap. Tam już byłam.
- Który rok to był? Czy pani pamięta?
Czterdziesty któryś to musiał być. 1945.
- Ach, to pani ciągle była małą dziewczyną?
Tak.
- 1945? To pani krótko w tych domach dziecka musiała być?
Albo 1946. Nie pamiętam dokładnie, bo jak brat mojej matki tutaj wrócił z armii Andersa i się dowiedział, że ja zostałam… Poszukiwał nas wszędzie i dowiedział się, że jestem u tej ciotki. Przyjechał, bo chciał mnie zabrać i w 1947 roku wróciłam do Warszawy. On mnie wychowywał.
- Jak pani zapamiętała Warszawę wtedy, z 1947 roku? Czy pani coś pamięta?
Pamiętam. To były same gruzy dookoła, tu nic nie było. Tutaj, gdzie teraz Trasa jest pod oknami, przecież to były same gruzy! Na tych domach przecież ja się bawiłam z dzieciakami. Było okropnie! Na Ochotę – dalej się nie wypuszczałam, bo byłam dosyć mała, a były straszne gruzy. Pamiętam, Starówkę wybudowali – bo chodziłam później, w 1950 roku zaczęłam chodzić, do liceum na Stare Miasto. Tam były gruzy, strasznie to wyglądało, okropnie! Ja nawet nie umiem opisać, jak to wyglądało.
- Jacy ludzie dla siebie byli – czy pani to zapamiętała?
Z tego co pamiętam, to było bardzo miło. Tu mieszkaliśmy, sąsiadka mieszkała przez ścianę.
Tak, w tym już byliśmy. Od 1947 roku już tutaj mieszkam, dlatego że [wujek] nie mógł nic znaleźć, bo wszędzie były dookoła gruzy. Gdzie nie było gruzów, gdzie cokolwiek stało takiego, co nadawało się do zamieszkania, już było zajęte. 1947 rok już był, to już było zajęte. Przecież ludzie wracali już w 1945, jak tylko się zakończyły te działania po 17 stycznia. Tak że było zajęte i [wujek] znalazł tylko ten jedyny pokój. Tutaj zamieszkał, ten pokój wyszykował troszkę. Tu było… Budował to Żyd i on postawił sam szkielet – to trzech braci było – nie zdążył wykończyć. Więc jak [wujek] [się tu przeprowadził i mnie tu] przywiózł, położył drewniane podłogi, wytynkował – bo tu nie było tynku, nie było nic, wstawił okno. Tutaj ludzie mieli dyktami pozasłaniane, kozy powystawiane przez okno, były takie różne rzeczy. Tylko myśmy mieli jedni jedyni wykończone mieszkanie. Ponieważ tylko ten pokój był wolny, [wujek] zajął ten pokój. Tu już mieszkaliśmy później, tu poszłam do szkoły – 39. [Szkoły Podstawowej nr 39], na Grójecką. Później poszłam do liceum na Starym Mieście.
- Proszę powiedzieć o poszukiwaniu swojego brata. Pani, mimo że była młodą dziewczynką, ciągle pamiętała, że pani tam zostawiła brata.
Tak. Zaczęłam go poszukiwać… Dziwię się, że rodzina, która więcej wiedziała niż ja – bo nasze losy rodzinne były [rozdzielone], nie byliśmy razem ze sobą... […] Później, po wojnie zostałam ja jedna, więc to wszystko było [skomplikowane], nie miałam się od kogo dowiedzieć. Ukazał się w „Expressie Wieczornym” artykuł o Piotrze Wilku.
1970.
- Czyli już lata siedemdziesiąte.
Z rok wcześniej, może dwa, ukazał się artykuł [o tym], że Piotr Wilk poszukuje rodziny. Miał pięć lat, na ręku miał opaskę z jakimś nazwiskiem, ale to było zatarte. Miał pięć lat, jak został oddany do Radogoszczy czy coś takiego. I ja pomyślałam, że to może być mój brat, którego szukałam. Miał pięć lat, wszystko się zgadzało. Więc myślę sobie: „Może to jest ten mój brat?”. Wysłałam swojego wujka do redaktora Polaka, który napisał ten artykuł do „Expressu Wieczornego”. On przeprowadził różne badania, jak to dziennikarz, i stwierdził, że to nie jest on. Zainteresował się moim losem i opublikował artykuł „[Szukając zaginionej rodziny Piotra Wilka. Ekspress pomógł w odnalezieniu rozdzielonego zawieruchą wojenną rodzeństwa Henryka i Jadwigi]”. I nie pamiętam już, jak to się stało, że dostałam któregoś dnia list z Berlina. Nadawcą był Henryk Głowacki, a mój ojciec miał takie dane – nazywał się Henryk Głowacki. Strasznie się przeraziłam i byłam zdenerwowana: „Jak to, ojciec tyle lat przeżył, o nas się nie zatroszczył? Kochał mamę, kochał [nas] i nie zapytał się, co się z nami dzieje, tylko tyle lat [minęło i] dopiero teraz się odezwał?”. A okazało się, że to ten brat właśnie. Hilda, która go wychowywała w [swojej] rodzinie, przysłała do mnie list. Nie, najpierw dostałam [list] z Czerwonego Krzyża, że on wstąpił w związek małżeński.
Dwadzieścia pięć lat… Po dwudziestu pięciu latach go odnalazłam. Wstąpił w związek małżeński, Czerwony Krzyż mnie zawiadomił. Napisałam list do tej Hildy z podziękowaniami i wtedy oni nas zaprosili. I [pojechałam] z córką – to już [były] lata siedemdziesiąte, więc córka miała sześć lat.
- Czy pani widziała podobieństwo rodzinne?
[…] Bardzo…
- Ale jak go pani zobaczyła po raz pierwszy?
Od razu wiedziałam, że to on. bo żeśmy jechali do Berlina i on mówił, żeby wysiąść na stacji Zoo. Myśmy jechali wtedy do Berlina pociągiem i właśnie na tej stacji zatrzymał się pociąg. On czekał na nas na peronie. Tylko wysiadłam [z pociągu] i od razu [go] zobaczyłam, i od razu wiedziałam, że to jest on. Bardzo podobny… Blondyn, też niedużego wzrostu. Od razu wyczułam, że to jest on. Był bardzo podobny do nas. Tak żeśmy się [spotkali]. Tylko żeśmy nie mogli się dogadać, bo on ani be, ani me, ja też… Ja po niemiecku nic, [wujek] trochę próbował rozmawiać, bo był z nami. […] Nic nam nie wychodziło, trochę na migi [próbowałyśmy] z bratową. [Wujek] się śmiał, bo żeśmy siedziały całą noc w kuchni i żeśmy rozmawiały. Ona mi mówiła:
Hitler tot, żebym nie miała żalu. Ja mówiłam, że nas Hitler rozdzielił, rodzina zginęła. Ona mi, że:
Hitler tot, że po co się martwię, jak już dawno go nie ma. Tak żeśmy jakoś to tłumaczyły. Ja trochę na migi, bo żeśmy rozmawiały „ręcznie”.
- To jakieś zadośćuczynienie dla rodziny, że jedno dziecko wychowali Niemcy. Prawda?
Tak. Trudno powiedzieć, że była Niemką. Ona była Ślązaczką, więc dla mnie to już nie jest taka rodowita Niemka, tylko trochę spolszczona.
- Czy pani nadal utrzymuje kontakt ze swoim bratem?
Nie. Nie utrzymuję w tej chwili. Ta Hilda dawno zmarła, rodzina jego dawno zmarła. Nie utrzymuję z nim w tej chwili żadnego kontaktu. On ma nawet dziecko, którego nie widziałam. Zapraszałam, pisałam tyle razy. Nie wiem, dlaczego nie chciał przyjechać. Teraz jest demokracja dwadzieścia lat… Nie chciał przyjechać.
Wnuczka moja chodziła do szkoły podstawowej, uczyła się niemieckiego i właśnie sobie pomyślałam, że może byśmy pojechali do Berlina, żeby trochę bardziej poznała ten język, na miejscu. Napisałam do niego list, ale nic z tego nie wyszło.
- Drugiego brata pani nie znalazła?
Drugiego brata nie znalazłam do dziś. Już nie wiem, gdzie się teraz udać, do kogo, jak on wtedy miał pięć lat… Ja mam siedemdziesiąt trzy, on pięć lat mniej ode mnie, to miałby sześćdziesiąt osiem. Nie wiem nawet, gdzie go szukać. Byłam w Czerwonym Krzyżu. Mówili mi, że świadkowie [coś] zeznali, ale już nie żyją ci świadkowie. Że oni w dalszym ciągu szukają. Tak szukali, że już więcej [do nich] nie poszłam. Bo jak szukają przez dwadzieścia, trzydzieści lat, nie mogą znaleźć, to już… Przestałam po prostu chodzić. Już nie chciałam tych stresów przeżywać, nie chciałam tego wszystkiego [uniknąć].
Warszawa, 20 października 2010 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek