Lidia Szafrańska

Archiwum Historii Mówionej

Urodziłam się w tym szczególnym czasie, który nie szczędził ludziom cierpień, 7 lipca w 1939 roku, siódmego − siódmego, dwie szczęśliwe cyfry, w tym bardzo nieszczęśliwym roku. Z tego okresu nie pamiętam niczego. Urodziłam się na placu Parysowskim, nieistniejącym obecnie, w pobliżu cmentarza Powązkowskiego przy [dawnym] rondzie Babka. Pochodziłam z rodziny inteligenckiej, mój ojciec był pisarzem, nazywał się Włodzimierz Jurkiewicz. Musieliśmy opuścić plac Parysowski, ponieważ miejsce to było zajmowane na teren getta. Niemców nie interesowało to, gdzie się podzieją rodziny polskie. Przypadkowo kuzyni wskazali nam kamienicę na Żoliborzu, kamienicę, która nie była ostatecznie skończona, nie była w trakcie budowy, ale jeszcze wymagała pewnych uzupełnień budowlanych.
Moja pamięć zaczęła funkcjonować dopiero od tego momentu, kiedy wybuchło Powstanie. Tak jakby wszystko to, co wydarzyło się wcześniej, nie miało dla dziecięcego umysłu większego znaczenia, bo było tak łagodne, tak dobre, oczywiste. Wychowałam się w niezwykle kochającej się rodzinie, bardzo licznej. Taka rolę przewodnią pełniła moja babcia Hanna, to dzięki niej wszystkie kłopoty, troski stawały się mniejsze.
Pamiętam doskonale właśnie dzień, kiedy ta moja pamięć zaczęła funkcjonować. Byliśmy z rodzeństwem w kuchni, wielkiej kuchni, ona była od strony podwórza, przy kuchni była służbówka dla służącej, jak to zwykle dzieci, jak babcia pitrasiła coś na wielkiej kaflowej kuchni, zaglądałyśmy jej przez ramię, co ona gotuje, co ona robi, liczyliśmy na jakieś dobre kąski. W pewnym momencie niebo się zaczerniło, słychać było potworny huk. Nie było to niczym szczególnym, zważywszy, że takie naloty wcześniej miały miejsce, to był 1944 rok. Pamiętam, jak babcia mówi: „Zobaczcie, co się dzieje” – [byśmy wyjrzeli] przez okno kuchenne, przy którym była taka wielka szafka wmurowana w ścianę, ona służyła jednocześnie za spiżarnię, bo miała okienko malutkie (kiedyś nie było lodówek). Wszyscy troje wskoczyliśmy na tę szafkę, babcia się złapała za głowę, czy szafka wytrzyma nasz ciężar. Wszystko było pięknie, zabawowo, dopóki nie zaczęliśmy relacjonować babci, co widzimy w tym kwadracie okna, musieliśmy się wspinać na palce, żeby to dobrze zobaczyć, widzieliśmy ogromne samoloty strzelające ogniem. Dla mnie (brat był starszy) to był niespotykany dotąd widok. Po tych relacjach, które babcia usłyszała, powiedziała tylko jedno słowo: „Wojna”. Dotychczas takie słowo nie było wypowiadane w obecności dzieci, nie miałam w ogóle pojęcia, co ono oznacza, cały czas sobie zadawałam takie pytanie. Po tym zaczęła się nasza dziecięca gehenna. Pamiętam, że babcia ukryła nas w wewnętrznej części mieszkania, gdzie nie było słychać tych odgłosów. Byliśmy w łazience, przytuleni do babci kolan. Czekaliśmy na powrót naszych mam, dlatego że mój ojciec został powołany na front wschodni, już go nie było, dwaj moim wujkowie − synowie babci, byli w konspiracji. Jeden z nich po wojnie długo się nie ujawniał, a potem okazało się, że był w Australii, przez Neapol trafił do Australii. Drugi brat Edward trafił do Buchenwaldu, mamy jego takie cudowne zdjęcie z tamtego obozu, on jest w takim półobrocie, ma na marynarce wydrukowaną wielką literę P. Tak na dobrą sprawę, to nie pamiętam, czy znaczyło to polityczny, czy znaczyło to Polak, nie ma to wielkiego znaczenia. Okoliczności, w jakich się uratował, to już wymagają osobnej rozmowy, ale pewnie to było szczęście, jakiś znak, coś, co człowieka wiedzie, a co nazywamy często losem.
Czekaliśmy na powrót mojej mamy, miała na imię Władysława, mojej cioci, na którą mówiliśmy Marycha, mamy mojego rodzeństwa właśnie brata Gienka i siostry Zosi. Nie wiedzieliśmy, że przeżywają w tym czasie te dwie osoby wielką gehennę, bo nie wiedziały, że Powstanie wybuchnie w danym dniu, miały odcięty powrót, dlatego że jak wynika z informacji, Powstanie rozpoczęło się przypadkowo na Żoliborzu. […] Moja mama z ciocią doszły szczęśliwie do Wytwórni Papierów Wartościowych, najpierw próbowały przejść mostem, który już był ostrzeliwany, bo ludzie próbowali tamtędy się przedostać. Wycofały się rozsądnie, próbowały znaleźć inną drogę przejścia, ta drogą wydawała im się [najbezpieczniejsza], przynajmniej mojej mamie, bo moja mama była taką osobą wiodącą, nawet miała problemy z ciocią, która chciała załatwić jeszcze jakieś ważne sprawy rodzinne w Warszawie, nie uświadamiała sobie tragizmu sytuacji. Mama wybrała drogę wzdłuż Wisły, wzdłuż umocnień Cytadeli. Teraz, najlepszy jest w tym momencie uśmiech i głęboki oddech, jak sobie uświadamiam, jak jadę samochodem, jak sobie wyobrażam to miejsce, tę całą trasę, to do tej pory mam dreszcze. To była najgroźniejsza z tras do przejścia, ponieważ ona wiodła wzdłuż Cytadeli, umocnień wojskowych. Po drugiej stronie byli Rosjanie, był wzajemny ostrzał artyleryjski, pod tym ogniem wzdłuż Wisły, w wiklinach, które się plątały, przez które musiały się przedzierać, przez krzaki, bo wtedy brzeg Wisły nie wyglądał tak jak teraz, nie był uregulowany. Dotarły do Marymontu, potem przez Marymont do ulicy Marii Kazimiery, a potem do ulicy Bieniewickiej. Po drodze potykały się o trupy ludzi, którzy przed chwilą dodawali im odwagi, żeby poszły dalej, Mama mówiła, że sama wybrała stosowny moment do tego, żeby wyruszyć, znowu wiedziona jakimś wewnętrznym instynktem, który jest w każdym człowieku i który podpowiada, jak należy się zachować, w którym momencie. Najtrudniejszym odcinkiem do przejścia był odcinek między domem przy ulicy Bieniewickiej a naszym. Te domy oddzielała niewielka przestrzeń, na której rosły ziemniaki, o tej porze było to już suche kartoflisko, były to badyle takie sterczące, nie stanowiły one żadnej osłony, utrudniały przebiegnięcie tej trasy, to było około trzystu metrów, może trochę mniej, jak dziecko jest małe, to wszystko sobie wyobraża, że jest większe. Teraz już trudno stwierdzić, bo zabudowano ten teren. Tam były od wieczora do rana. Myślały, że będą mogły przejść pod osłoną nocy, nie było to możliwe, ponieważ na wprost naszego domu były koszary, jacyś snajperzy ćwiczyli swoją umiejętność strzelania, celując do ludzi, którzy właśnie chcieli ten odcinek pokonać. Mówiła mama, że był moment, że się zapomniała, co ona ma dalej robić, dlatego że zaczęła pomagać tym, którzy jęczeli w tym kartoflisku, w tych badylach, rzucali im linki, próbowali ich przyciągnąć, ciągnęli ich, oni się uchwycili, ale już przyciągali martwych. Mówiła też, że ksiądz wyszedł z białą chusteczką, która oznaczała neutralność, spokój umowny, ale i wtedy Niemcy nawet strzelali. Nie wiem − albo ksiądz zginął, albo zatajono przede mną, albo uszanowali księdza. W każdym bądź razie po takich widokach było bardzo trudno podjąć decyzję przebiegnięcia tego kawałka drogi. Jak musiała być wielka miłość i determinacja, że jednak się na to odważyła, mówię cały czas o niej, dlatego że ciocia machinalnie wykonywała tylko to, co mama zadecydowała. W pewnym momencie mama powiedziała: „Biegniemy”. Mówi, że uniosła sukienkę tak, żeby nie przeszkadzały jej łodygi w biegnięciu, nie chciała się potknąć, bo wiedziała, że wtedy serią ją wykończą, bo będzie tylko w jednym miejscu ustalonym, dobiegła, dobiegły razem, ciocia za nią. Jak to się stało, nie wiadomo, usłyszeliśmy straszny łomot w drzwi wejściowe od strony ulicy. W momencie kiedy otwarto drzwi, mama tylko zdołała powiedzieć, kim jest, padła zemdlona.
Chciałam powiedzieć, że moja pamięć nie rejestrowała wszystkiego, była to pamięć bardzo wybiórcza i bardzo dobrze, tworzyła swoje obrazy wojny, tak jakby chciała zaoszczędzić mózg dziecka. Próbowała nawet nie tylko kasować niektóre widoki, które oczy widziały, ale nawet wtedy, kiedy dziecko zapamiętało coś tragicznie, starała się te fakty przeinaczać. Dopiero nabrałam pewności do nich w momencie, kiedy przy niekończących się rozmowach na temat wojny te same fakty słyszałam z ust dorosłych. Nie pamiętam powitania z mamą, wymazało mi to, chociaż było to radosne, może na tyle radosne, że właśnie wymazało. Pamiętam kolejny obraz, kiedy grożono nam wypędzeniem z domu. Zapowiedziano to na jakiś czas, trudno mi ustalić jaki, chyba tylko na taki, żeby się przygotować do wymarszu. Z kolei dzięki przezorności mojej babci wszystko już mieliśmy przygotowane. Pamiętam ogromne toboły, w których było wszystko to, co pozwoliło człowiekowi zachować życie przez pewien czas. Nieszczęściem w tej ogromnej tragedii było to, że babcia miała strzaskaną stopę, pamiętam to jak dziś, aż się dziwię, że umysł takiego małego dziecka potrafił aż tyle zarejestrować. W naszym domu były piece kaflowe, babcia stojąc w bramie i licząc kosze czy bierwiona, wielkie pieńki drewna, nie zauważyła, nie usunęła się w porę, wielki kloc drzewa spadł babci na stopę. Mama, jak tylko umiała, tą stopę babci w deszczułki obwiązała, zastanawiali się, co począć dalej. Ciocia, która była lekarzem, nie była chirurgiem, ale powiedziała, że zrobione to było dobrze.
Pamiętam taki moment ogromnej wrzawy. Moja babcia była moją najukochańszą babcią, tam, gdzie babcia, byłam ja. Wybrałyśmy się do sąsiedniego domu, do którego też nie można było dojść pod osłoną innych domów, bo również była przestrzeń, ale już wtedy można było przejść spokojnie. Idąc tam, babcia zobaczyła trupa naszej cioci, która próbowała z tamtego domu przebiec do nas, o czym w ogóle nie wiedzieliśmy, trup był w stanie rozkładu. Tego nie pamiętam, tylko wiem o tym z opowiadań babci. Na co babcia liczyła, na to, że w sąsiednim domu może będzie rodzina, udzielą babci i nam jakiejś pomocy. Stała się rzecz dziwna, w pewnym momencie do pomieszczenia, które tak jak zapamiętałam, było pełne koralików, ale nieprzydatnych do niczego, bo żaden z tych koralików nie miał otworów, żeby nawlec, zrobić sobie korale... Potem sama się domyśliłam, powiedziano mi, że to były stłuczone, pogruchotane szyby okien. Nagle pojawił się człowiek w sieni, babcia siedziała, płakała, odzywa się nie naszym językiem, który babcia rozumiała, pyta: „Dlaczego ty, babuszka płaczesz?”. Babcia mówi po polsku, że spotkało takie nieszczęście, a on mówi: „Padażdi niemnożko, ja przyniosę ci sapogi”. Faktycznie on przeplatał słowa polskie i rosyjskie. Później próbowaliśmy się domyślać, że może był polskiego pochodzenia, że coś oddziaływało na jego osobowość, na jego psychikę kiedyś, że zostało to w jego sercu, miał litość dla Polaków. Przyniósł babci buty sznurowane od czubków aż do kolan i dumny powiedział: „W tych butach będziesz, babciu, szła”. Nie wiedzieliśmy, że czekała nas ogromna droga z Warszawy aż na Podkarpacie do wsi Zawada, w powiecie jędrzejowskim. Różnie to było, pieszo, furmankami, ale tylko okazjonalnie, głównie pieszo, właśnie nie pamiętam, czy był… żadnych innych chyba środków lokomocji nie było.

  • To znaczy że uciekaliście z Warszawy?

Tak, ale zanim uciekliśmy… Dlaczego sąsiednie budynki były puste? Dlatego że ich wcześniej ewakuowali, natomiast nie sądzili, że budynek, który nie ma połączenia z innymi, może przetrwać. Ludzie wykopywali w sąsiednich budynkach otwory, przechodzili, pomagali sobie wzajemnie, a my byliśmy skazani na siebie samych. Natomiast uratował nas suchy chleb gromadzony w wielkich torbach po cukrze, w olbrzymich, papierowych torbach, kiedyś nie było plastiku, jest to ohydny wynalazek dla mnie. Zdążyliśmy tylko przy pierwszych strzałach, nie zdążyliśmy (mówiąc w imieniu dorosłych) wbiec na drugie piętro po torby, żeby je znieść na dół. Chleb rozdzielany, wydzielany, pilnowany po tym dzień i noc, uratował ludziom z dwupiętrowej kamienicy życie. To było powodem, że Niemcy nie wiedzieli, co robić z tą grupą ludzi. Wygnali nas z krzykiem z tymi tobołami, paczuszkami, tobołkami. Mama mi pozwoliła wziąć tyle zabawek, ile mogą unieść moje dziecięce ręce. Później, pisząc wiersze, dodałam dziecięce ręce, wtedy to były ręce, dzieci były nad wyraz mądre, silne, odporne. Wzięłam sporo tych zabawek, wszystkie tuliłam do siebie. Nie pamiętam, czy one były w jakiejś torbie, wydaje mi się, że jednak je wzięłam tak po prostu, było mi z nimi lepiej. Pamiętam, że popędzili nas ulicą Bieniewicką do końca, do ulicy Gdańskiej, potem od ulicy Gdańskiej w kierunku lasu pod górkę. Dorośli, na pewno kojarząc ten kierunek z lasem, myśleli o najgorszym, ale to najgorsze to mogło być w każdym miejscu. Zapędzili nas na placyk na tyły kościoła, o którym mówiliśmy, kościółek na górce. W tym kościółku w każdą niedzielę właśnie z babcią Anną, tak to pamiętam, modliłam się, powtarzając za babcią słowa modlitwy, dopowiadałam słowa litanii, nie wiedząc, co to znaczy „Kyrie elejson”, tłumiłam śmiech, babcia mnie strofowała, wtedy byłam poważna, powtarzałam poważnie.
W momencie, kiedy znaleźliśmy się na tyłach górki, pomyślałam sobie, że rosną tu smaczne morwy, chciałam pobiec do tych drzew. Mama chwyciła mnie za rękę, kazała stać przy sobie. Wtedy zobaczyłam olbrzymiego pająka, wielki jak na pająka, ale mniejszy ode mnie, zaczęłam się wpatrywać w niego, pytam mamę oczami − co to jest? Mama położyła palec na ustach, nakazując ciszę, nie pytałam. Zaczęłam się rozglądać, zobaczyłam nasz dom od strony podwórza, widać było całe drugie piętro, okna naszej kuchni, przez które zobaczyłam pierwsze obrazy wojny. Wiedziona znowu jakimś impulsem dziecięcym zaczęłam sobie z trudem przypominać słowa modlitwy, najpierw powiedziałam sobie w pamięci, żeby się nie pomylić, wydawało mi się, że jak powiem inaczej, to Pan Bóg nie zrozumie. Potem okazało się, że wielki pająk to był karabin maszynowy MG 815. Mimo że czas był fatalny, że czas był niepewny, a może właśnie dlatego prosiłam mamę, nawet wtedy, kiedy przez sześćdziesiąt trzy dni siedzieliśmy w piwnicy, żeby wiązała mi czerwone kokardy. Patrzyłam na tego pająka, mówię: „Jesteś taki wstrętny, taki jesteś dziwny, zobacz, jakie mam piękne czerwone kokardy”. Patrzyłam się też na osobę, która stała koło tego pająka, domyślałam się, że to był Niemiec, bo wszystko o czym mówiono dotychczas, co kojarzyło się ze złem to zawsze łączono ze słowem − Niemcy, Niemiec, hitlerowiec. Słowa te były mi znane. Był ubrany na czarno, w czarnych spodniach włożonych w buty, lśniące z cholewami, mundur, czapka sztywna, czarna, wyglądali strasznie ponuro. Ponieważ byłam jako pierwsza w tym pierwszym szeregu, widziałam, że Niemiec spogląda raz na mnie, raz na pająka. Myślę sobie tak − pająk może nie, ale Niemiec na pewno widzi moje czerwone kokardy, chciałam o coś mamę zapytać, mama jeszcze mocniej ścisnęła mnie za rękę, co oznaczało, że nakazuje absolutną ciszę i spokój. Stałam nieruchomo, w pewnym momencie oznajmiono nam, że jest odroczona egzekucja. Nie pamiętam momentu, kiedy znaleźliśmy się w pomieszczeniach przylegających do kościoła, wydawało mi się, że to był jakiś hangar, garaż. Egzekucję, okazuje się, odroczono do rana. Pod osłoną nocy potajemnie wyprowadził nas kolejny „ukrainiec”. To nie był ten sam, który dał babci buty – tego nie pamiętam, wiem to z relacji moich bliskich – wyprowadził nas na drogę do Pruszkowa. Stało się dla nas jasne, dlaczego nas chcieli rozstrzelać – bo nie mieli co z nami robić. Dziwne tylko było dla nas to, dlaczego nie zrobili tego pod domem, tylko zaprowadzili nas pod kościół. Tyle było rzeczy znamiennych, że aż dziwnych, coraz łatwiej było tym, którzy nie wierzyli, uwierzyć w Boga.
Pruszków pamiętam jako miejsce, gdzie panował okropny bałagan, ludzie nie krzyczeli, nie płakali, ale był zgiełk ze wszystkich odgłosów dochodzących wokół. Mama przekonywała mnie, że utworzone zostało pomieszczenie specjalnie dla dzieci o lepszych, bardziej znośnych warunkach. Powiedziałam, że nie chcę lepszych warunków, chcę być razem z mamą, cały czas kurczowo trzymałam ją za rękę, bardzo dobrze. Było dużo takich momentów, kiedy kształtowała się moja wola, mój charakter, wtedy kiedy swoją postawą wymuszałam, dziecięca postawą, dziecięcą logiką wymuszałam na dorosłych określone zachowania albo one były czystsze, bardziej prawdziwe, bardziej intuicyjne do tego stopnia, że liczono się z moim odczuciem. Nie pamiętam momentu opuszczenia Pruszkowa, wiem tylko, że staliśmy w długiej kolejce, czekaliśmy na swoją kolej, żeby powiedzieć, kim jesteśmy.
Kolejnym obrazem, który zapamiętałam, było to, że znaleźliśmy się w jakiejś wiosce, nie mieliśmy gdzie spać, prosiliśmy ludzi o miejsce w stodole. [Gospodarz] odmówił, nie wiadomo, z jakich powodów, czy dlatego że bał się zaprószenia ognia, czy bał się, że Niemcy to odczytają jako chęć pomocy ludziom, którzy ich prześladują. Wskazali nam na taki długi kopiec po ziemniakach koło ich zabudowań, dosyć daleko.
  • Jak wydostaliście się z Pruszkowa?

Pieszo.

  • To znaczy nie było sprzeciwów ze strony Niemców?

Nie, dlatego że były takie plany, że ludzi ewakuowano do poszczególnych miejsc w Polsce, natomiast nie wiem, czy było to na zasadzie przydziału, nie wypytałam o to wszystko w porę, nie wydawało się to wtedy takie istotne, a teraz już nie ma kogo zapytać. Natomiast nie pamiętam, żebyśmy jechali jakimś środkiem lokomocji, być może tak, ale tego nie pamiętam, z tego co czytam, raczej nie było takiej możliwości. Wszystkie toboły były rozwiązywane, ludzie słali sobie posłania w ogromnej takiej... nawet to nie była ziemianka, tylko dół po ziemniakach, taki zwężający się przy samym końcu, tak że tylko dzieci mogły tam wejść i pościel ułożyć. Tam wpełzłam z moją siostrą, jeszcze z kilkoma dziećmi, dla innych układaliśmy, nie było wtedy pojęcia „dla siebie”, dla innych również, myślało się o innych. W pewnym momencie wyszłam, zaczerpnęłam powietrza, powiedziałam, że tam nie wejdę, po prostu było już tak duszno, powiedziałam, że będę spać na brzegu. Później to stwierdziłam w dorosłym moim życiu, od tego momentu ujawnił się albo pod tym wpływem powstało uczucie klaustrofobii, nie mogłam długo jeździć windami zamkniętymi, szczególnie wtedy, kiedy nie było nawet okienka szklanego. Nawet jak angażowałam mocno wolę, to z trudem mi się to udawało, chyba że byli ze mną inni, na pomoc których mogłam liczyć. To było takie kolejne odciśnięcie się piętna wojny w mojej psychice. Studiowałam na wydziale psychologii i pedagogiki, [więc] po tym mogłam sobie to tłumaczyć w sposób naukowy. Bardzo się pokrywał z tym, co wtedy czułam. Następnego dnia Niemcy widząc, że… My może tak to sobie dedykujemy, w każdym razie może [mówmy] bez żadnych dedukcji, przypuszczeń, żeby nie czynić z tych ludzi ludzi lepszych, bo byli to strasznie źli ludzie – puścili z dymem całe to zabudowanie, nie tylko stodołę, ale właśnie zabudowania tego gospodarza. Nie czuliśmy w ogóle satysfakcji. Mało, chcieliśmy się wrócić i pomóc w gaszeniu, ale cały czas żeśmy szli pod eskortą Niemców. Już wtedy widziałam, że to jest karabin, ale do głowy mi nie przyszło, że taki kawałek metalu i drewna może strzelać, zabijać ludzi. Pamiętam niesione ponad siły ludzkie toboły. W pewnym momencie Niemiec mówi do babci, żeby oddać tobół, który babcia dźwigała, mężczyźnie, którego przyprowadził. Babcia tak zrobiła, ale ten mężczyzna uciekał do swoich, babcia przejmowała tobół od niego. Niemiec to zauważył, znowu jego wrócił, powtarzała się kilka razy ta sytuacja, po czym babcia powiedziała: „Mam dużo siły, będę niosła”. Niemiec dał za wygraną, babcia to niosła, była obawa, że po prostu on ucieknie z tymi tobołami, a jeszcze większa, że jego zabiją w pewnym momencie. Cały czas miałam kokardy czerwone we włosach. Miałam piwne duże oczy, ciemne włosy, nawet mój wujek żartowniś mówi: „Znowu nie umyłaś oczu”. − „Jak to, wujku, przecież myłam”. Wtedy kiedy jeszcze dom funkcjonował normalnie, on mówi: „Zobacz, jakie one są czarne”. Potem dopiero pomyślałam sobie, że koloru oczu umyć nie można, śmieliśmy się razem. To był właśnie wujek Edek, zanim poszedł do obozu jenieckiego.
W pewnym momencie Niemiec, inny Niemiec, nie wiem, chyba nie ten sam, posadził mnie na furę, nie mogło być protestów ze strony mojej mamy, bo nie wiadomo było, czym się to skończy. Posadził mnie na furę, która wiozła jakieś bagaże niemieckie, może prowiant, może ubranie. Moja mama próbowała nadążać za tą furą, fury jechały wolno, ponieważ jechały na przemian, były fury, ludzie, znowu fury, znowu ludzie. Cały czas patrzyłam na mamę, ale bez żadnej trwogi, bo trwoga dziecięca objawia się w sytuacjach, kiedy faktycznie dzieje się coś dla dziecka okrutnego, a dla mnie to byli idący ludzie, jadące fury, idące konie. Drogi rozchodziły się, ludzi skierowano na prawo, fury skierowano na lewo, woźnica fury nawet nie wiedział, że jestem z tyłu, mógł nie wiedzieć, bo jak, jechały tak wolno, posadził mnie i jechaliśmy dalej. Nagle widzę, że moja mama, próbuje za mną biec, że nie idzie w tą stronę, w którą gnają innych ludzi – teraz mówię gnają, wtedy powiedziałabym: idą inni ludzie. Coś rozpaczliwego było w wyrazie twarzy mojej mamy, co wzbudziło mój lęk, to jest ta sytuacja, o której mówię, że dociera z pełną świadomością do dziecka. Zaczęłam przyglądać się mamie, mama zaczęła krzyczeć, wołać mnie, to wołanie spowodowało, że już wiedziałam co robić. Skoro mama mnie przywołuje, to muszę do niej biec. Widziałam, jak wygraża jej Niemiec, myślę sobie − nie może się z nim tak szamotać, muszę jej to ułatwić. Natomiast przed sobą widziałam furę kolejną, już teraz z truchtu konie przeszły w kłus, jak to konie reagowały, normalnie, jak idą truchtem, idą z łbem opuszczonym, jak kłusują, to są całe rozweselone, mają otwarte chrapy, widziałam uniesione kopyta. Pomyślałam sobie, że zdążę zeskoczyć, szybko zanim one nadbiegną, znajdę się poza zasięgiem tych kopyt, kół. Prawdę mówiąc chyba to było moje myślenie późniejsze, wtedy działałam bardzo na zasadzie odruchu, pewnie nawet bezwarunkowego, nie uświadamiałam sobie chyba niczego, natomiast z pełną świadomością odbierałam mamy niepokój. Zeskoczyłam, usłyszałam straszne krzyki, teraz to już wiem, że to było najgorsze z przekleństw niemieckich – Verfluchter i tak dalej. Konie stanęły dęba, tego nie pamiętam, to jak gdyby dopowiedziano, dyszel się złamał, stał, furę uniosło aż do góry, zatrzymały się przede mną. Oczywiście jak upadłam, to już nie miałam siły, żeby odbiec w bok. Później robiłam takie próby, jak spadałam, to chwilę to trwa, zanim się dziecko podniesie, człowiek [dorosły] by to może zrobił szybciej, dziecko ma ten moment upadku, uświadomienia sobie, że leży, chęci podniesienia się i dopiero biegnięcia. Na pewno spotkałam się z matką, bo potem cały czas z nią byłam. Pamiętam wejście do wsi Zawada.
Jeszcze chciałabym wspomnieć o moim dziadku, Władysławie Jabłońskim, który został przez gestapo zamęczony za to, że nie mógł wskazać miejsca pobytu dwóch jego synów, właśnie Henryka i Edwarda. Wypuszczono jego na parę dni przed śmiercią, pamiętam jego wychudzoną twarz na białej poduszce, ale teraz sobie przypomniałam, dlatego że wiem, w ile osób doszliśmy, a nie było tam dziadka. [Pamiętam] moją ciocię, która nie miała dzieci, ciocię Jadwigę, ukochaną ciocię, która ciągnęła wodę ustami dla całego domu, bo wtedy kiedy już nie było wody w kranach, kiedy trzeba było ją wydobywać w ten właśnie mechaniczny sposób, to najpierw ona leciała jeszcze czysta, potem już była cała zażelaziała. Ciocię zabrano do Krakowa, okazuję się później, natomiast z resztą rodziny bez mężczyzn, tylko z bratem dwunastoletnim dotarliśmy do wsi Zawada. Aż dziwne, sama się sobie dziwię, że umysł pięcioletniego dziecka, (takiego, w jakim wieku jest obecnie mój prawnusio, tak się cieszę, że jemu los zaoszczędził tych przeżyć) zdołał tyle zapamiętać). Dlatego że jak po latach pojechałam do tych ludzi, do tej wsi sama… Musiałam spełnić swój obowiązek wobec tych ludzi, nie moja mama, bo ojciec nie wrócił niestety z frontu wschodniego, zginął. W Katyniu nie, bo jak się okazało po korespondencji, jeszcze pisał po ujawnieniu, kiedy nastąpiła zbrodnia w Katyniu, z początku myśleliśmy, że tam. Chciałam sama spłacić dług wobec tych ludzi, których tak pięknie zapamiętałam. Ale to nie dlatego pamięć już zaczęła rejestrować dokładniej to wszystko, co widziała, może obrazy były mniej okrutne. Była to wspaniała wioska w gminie Jerządze, dlaczego mówię, że to mogło mieć formy zorganizowane, dlatego że otrzymaliśmy takie zaświadczenie już po powrocie do Warszawy, że wybieramy się z powrotem do Warszawy, z pieczątką, z podpisami. To w jakiś sposób było też dowodem na to, że legalnie możemy wrócić. Byliśmy najpierw u państwa Grabowskich, później u młynarza Kwaśniaka. Pamiętam też wiele innych osób. Spotkaliśmy się z ogromną życzliwością, płakali razem z nami, współczuli nam i sobie (bo przecież Polska cała była pod okupacją), poczuliśmy się jak rodzina, wszystkie czynności były wykonywane razem, jedliśmy razem. Pamiętam ich niesamowitą szlachetność i dobroć.
Jak pojechałam po latach, znaczy mama była tam wcześniej, jak sama pojechałam po latach, chata, w której byliśmy była poczerniała ze starości, była zabita deskami, okiennice były zamknięte, rosła ta sama grusza za stodołą, tylko stodoły nie było, były ścieżki, którymi chodziłam, było to czymś bardzo wzruszającym. Ci ludzie przyjęli nas z otwartymi faktycznie ramionami, nie pytając, kiedy my wrócimy do domów, mieli tę świadomość, że może nigdy, tak że dobroć ich była w dwójnasób wspaniała. Żeby pozbyć się tych wszystkich nękających myśli, bo teraz pamięć nie przywraca tych obrazów, bo wyobraźnia ich nie stworzyła, nie może przywrócić niczego, ale wyostrza to, co się zapamiętało, wyostrza to tak dotkliwie, że albo ludzie cały czas o tym myślą, albo tak jak ja myślę i w formie pisanej staram się to z siebie wyrzucić, wydobyć, oczyścić się z tych nawracających uporczywych myśli. Piszę już książkę. Nie będą to fakty, będą to fakty zasłyszane, będą to emocje dziecka, łatwiej mi pisać o tym, bo akurat studiowałam to. Emocje są też czymś bardzo ważnym, na potwierdzenie tego, jak pewne sceny można wyrazić tekstem, może przeczytam wiersz.

  • Czy zapamiętała pani Powstańców, czy miała pani jakąś styczność z Powstańcami, będąc w Pruszkowie lub później?

Muszę powiedzieć, że widziałam tylko, bo nam to uświadamiano, że… To dobre pytanie, faktycznie. Że wybuchło Powstanie, to wiedziałam. Próbowano nam wytłumaczyć, nam małym, co to jest to Powstanie, że Polacy nie wytrzymali tak długo trwającej niewoli, że postanowili walczyć o swoją wolność, o niepodległość, Istotnie, nasz dom był między koszarami niemieckimi, właśnie u podnóża górki, na której był kościółek, a z drugiej strony w blokach byli Powstańcy, akowcy. Ich nie widziałam, bo nie mogłam ich widzieć, nie mieliśmy takich okazji, ale mówiono, że oni nas bronią, osłaniają. Wszystkie okienka piwniczne musiały być przyciemnione, dlatego że światło było niewskazane, był taki moment, kiedy Niemcy sami dawali czas na wykonanie tych czynności, wtedy wszyscy wylegali, szybko znowu piaskiem zasypywali okna. Wiedzieliśmy, że od strony ulicy Bieniewickiej, od strony, gdzie byli akowcy, nic nam nie grozi, natomiast nikt się nie odważył zrobić tego od strony koszar. Była taka sytuacja, że młoda, piękna dziewczyna właśnie zasypywała okienka i w pewnym momencie zrobiła taki ruch ręką, taki wokół siebie, mówiąc, zobaczcie, jak wszędzie się wokół pali. Niemiec myślał, że jest to jakiś gest umówiony, a może po prostu strzelił kulką dum-dum, która rozerwała się w niej. Moja ciocia lekarka miała taki przyrząd, taki miech do pompowania powietrza chyba, nie wiem, on jeszcze długo był w naszym domu, na zmianę pompowaliśmy to powietrze, żeby ona mogła przeżyć, oczywiście umarła, ale po straszliwych cierpieniach. Potem się oczywiście dowiedziałam, bo zainteresowała mnie historia tych akowców, że była to grupa akowców „Żywiciel”. […]

  • Co się z panią działo po Powstaniu, z pani rodziną?

Po Powstaniu wróciliśmy do tego samego domu. Specjalny rozdział mojej książki zatytułowałam „Nasz dom”. To był faktycznie nasz dom, który weselił się z nami, cieszył się z nami, podwórze było piękne, i się z nami bał. Tak sobie uzmysłowiłam, że on się tak boi jak my, bo aż słychać, że szyby drżą, taki mieliśmy do tego domu stosunek, tak jakby był żywy, jak już wróciliśmy. W miejscu, gdzie było to kartoflisko, ta przestrzeń była bardzo długo pustą przestrzenią, dzieci się tam bawiły w chowanego, w różne gry, nie mogłam, po prostu cały czas miałam przed oczyma moją biegnącą mamę, tych ludzi konających, jęczących, nie mogłam. Mieliśmy taki szacunek dla wszystkiego, tacy byliśmy szczęśliwi, był taki wielki jaśmin, który jak był maleńki, to nam nie przeszkadzał, potem urósł, nam przeszkadzał w zabawach, to żeśmy go włączali, stał w środku koła, nikt się nie odważył go wyciąć.
Wrócę jeszcze do tego, jak zapamiętałam nasz dom, jak wracaliśmy. Nie pamiętam drogi powrotu z ewakuacji. Wróciliśmy na pierwszą wieść, że Warszawa jest wolna. Ci państwo, u których byliśmy, nie chcieli nas puścić, powiedzieli, że to jeszcze nie pora, żebyśmy zostali, że tereny są zaminowane, jak my dojedziemy. Pamiętam moment, kiedy zobaczyłam nasz dom. Nie zapamiętałam, czy wtedy już szyb nie było – nie było szyb, to był przełom zimy i wiosny, trzeba było zabijać okna, było znowu ciemno, ale z innego powodu były zabite okna deskami. Palono w takich kozach, w piecykach wysokich z taka rurą, one ogrzewały całe wielkie pomieszczenie. Podział na mieszkania wtedy był symboliczny, można było wejść do każdego, powiedzieć, że jest się głodnym, że jest się zmęczonym, że się źle czujemy, chcemy pomocy albo się weselić, dlatego pewnie było łatwiej. Przeżywaliśmy ten okres, szukaliśmy czegoś, co można było założyć na siebie, bo wyszliśmy w innej odzieży. To były faktycznie trudne czasy. Nie pamiętam, jak sobie radzono z tym. W każdym bądź razie już później zapamiętałam to wszystko bardzo szczęśliwie, było tak bardzo radośnie.

  • Jak pani ocenia Powstanie Warszawskie?

Muszę powiedzieć, że żadne moje słowa teraz w sposób taki skondensowany nie oddadzą tego, ale napisałam wiersz na ten temat, ponieważ przeczytałam sterty książek, żeby przekonać się, kto ma rację, ci którzy, mówią, że Powstania nie powinno być, czy ci, którzy mówią, że ono słusznie wybuchło. Mimo że tyle istnień ludzkich zostało straconych, że Warszawa była okrutnie zburzona, ale to jest coś, czym możemy się również szczycić. A poza tym myślę, że to potykanie się ostatniej historii Polski przez cały okres jej dziejów w Polakach wytworzyło ogromną dzielność, hart ducha, miłość do kraju, bo najbardziej się kocha to, co nam odbierają, najbardziej się tego broni, to było jeszcze dodatkowym potwierdzeniem tego. Czytałam książkę Andrzeja Bobkowskiego „Szkice piórkiem” to już teraz wiem, z czego powinniśmy być dumni, to powinno być naszą bazą. Honor, to jest tak głęboko zakorzenione w umyśle i w sercach Polaków, że dzięki temu, przez to Powstanie wybuchło, ponieważ jesteśmy narodem, który ma honor.
Wiersz ma tytuł „Apogeum”, jest to ostatni z serii wierszy, jaki napisałam o Powstaniu. Pisząc te wiersze, oczywiście przeżywałam to wszystko na nowo, ale to jest najmniej ważne.


„Apogeum”.

Każdy naród ma własną przeszłość i historię wolności,
każdy naród szedł do niej różnymi drogami,
każdy naród torował sobie drogę do niej na własny sposób.
Każde pokolenie ma w niej własny udział.
Pięć lat okupacji niemieckiej, terror, uliczne łapanki,
rozstrzeliwania, śmierć w obozach, tortury w katowniach gestapo,
który to już raz widmo utraty niepodległości.
Są granice niewoli, upokorzenia,
są granice hańby, są drogi, z których zbaczać nie wolno.
Z dnia na dzień rosło napięcie,
z dnia na dzień potęgowała się wola walki,
innej drogi nie było.
Wybiegli zewsząd tego sierpniowego dnia,
z umówionych miejsc, o ustalonej godzinie
z opaskami biało czerwonymi na rękach,
z iskrami w oczach, z granatami entuzjazmu,
z pociskami gniewu w sercach, z postanowieniem walki.
Jaki to ból wyzwolił taki gniew?
Jaki to gniew wyzwolił taką moc?
Takiego gniewu nie można nakazać,
na taki gniew nie można się umówić,
takiego gniewu nie można powstrzymać.
Zrodził się buntem, wzrastał, dojrzewał w siłę,
osiągając najwyższą z cen, przysięgą aż do ofiary życia.
Naród z orłem w koronie nie czołga się,
nie skazuje honoru na kpinę, na upodlenie,
na większy wymiar hańby za mniejszą niewolę.
Nie każdy kraj tak nauczył miłości,
potykając się co i raz o stopnie historii,
nie każdy naród tak potrafi kochać,
w ranach miasta maczali palce jak w kościelnej kropielnicy.

Jeszcze jeden wiersz:

„Silniejsi o płacz”.

Silniejsi na pewno jesteśmy o ten płacz,
silniejsi o te doznania.
Po ulicach tego miasta,
gdzie zwykły kamień powstańczy zyskuje niezwykłość,
a każdy ocalały fragment muru
jest relikwią płonącą
światłem czerwonych zniczy,
trzeba chodzić cicho z uniesioną głową.
Tym, których nam odebrano,
potrzebna jest teraz bardziej duma narodu z ich męstwa
niż ustawiczny żal z ich umierania
kodowany w genach pokoleń,
objawiany pochylaniem.
Nie wyzwolimy się od żalu myśli
z taką słowiańską czułą duszą,
nadal będziemy stawiać pomniki bolesnej historii.
Nie odgrodzimy szkaplerzami wspomnień raz na zawsze
żalu nieustannie dopominającego się płaczu,
silniejsi o ten płacz.

Jerzemu Szafrańskiemu pseudonim „Czapla” z batalionu „Czata 49” z plutonu „Mieczyki” poświęciłam ten wiersz.




Warszawa, 7 grudnia 2010 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Dąbrowa
Lidia Szafrańska Stopień: cywil Dzielnica: Żoliborz

Zobacz także

Nasz newsletter