Stanisław Winiarski „Czarny”
Jestem Powstańcem warszawskim. Z okazji rocznicy Powstania Warszawskiego zostałem zaszczycony [propozycją, aby] utrwalić swoje wypowiedzi na trwałym dokumencie. Nazywam się Stanisław Winiarski. Całe Powstanie przeszedłem w Warszawie. Mam obecnie 94 lata, w czasie Powstania miałem trzydzieści jeden lat.
- Jak pan wspomina wybuch wojny, 1939 rok?
W 1939 roku mieszkałem w Warszawie. Oczywiście nie na Marszałkowskiej, ale przy Warszawie na Jelonkach i tam mnie spotkała właśnie wojna. Od razu na drugi dzień widzieliśmy samoloty bombowe nad osiedlem, gdzie mieszkałem. I tak się zaczęła wojna. Oczywiście miałem mobilizacyjną kartę powołania do wojska. Musiałem na drugi dzień wyjechać, zostawiając żonę, nie mieliśmy wtedy jeszcze dziecka. Zostawiłem żonę i wyjechałem do Starachowic, do fabryki zbrojeniowej, tam miałem skierowanie. Oczywiście nie dojechałem tam, tylko raczej doszedłem na piechotę z połowy drogi, bo już nas samolot niemiecki zobaczył, ostrzelał cały pociąg, wyskoczyliśmy do lasu. Las był niewielki, więc nie było się gdzie schować. [Samolot] zrzucał granaty naokoło. To było sporo ludzi. Nie wiem, czy był ktoś ranny, czy nie, bo każdy na swoją rękę stamtąd uchodził. [Szedłem] do Starachowic wzdłuż kolei. Pociąg stał, nie poszedł dalej. Jak przyszedłem do Starachowic, to już nikogo w Starachowicach nie było – ani dyrekcji, ani nawet pracowników, wszyscy uszli na Zaleszczyki, coś w tym rodzaju. Całe szczęście, że miałem tam trochę znajomych, bo parę lat mieszkałem w tamtym terenie w Ostrowcu, to niedaleko od Starachowic, i zatrzymałem się u nich na razie. Ponieważ miałem więcej znajomych w Ostrowcu, poszedłem na piechotę te trzydzieści kilometrów do Ostrowca. Oczywiście już było pełno Niemców w Starachowicach i po drodze zatłoczone wojskiem. Jak szedłem, jakoś o nic nie pytali się mnie ani mnie nie zaczepiali. Jechali motocyklami, samochodami, ja sobie szedłem i te trzydzieści kilometrów przeszedłem do Ostrowca. W Ostrowcu miałem więcej znajomych i tam się zatrzymałem, ale znowu niedługo, bo cóż tam było robić, przecież nie było sensu tam zostawać. Byłem tam z tydzień, może nawet więcej. Poszedłem do Urzędu Miasta i dostałem przepustkę do Warszawy, bo trzeba było mieć taką przepustkę. Wsiadłem na rower, [który] sobie wykombinowałem i przyjechałem do Warszawy na rowerze.
- Ile pan jechał na rowerze?
Dwa dni. Raz tylko nocowałem w czasie drogi. Okazuje się, że mój dom na Jelonkach, gdzie mieszkałem (mieszkanie) został spalony. Dach był płaski, nasi ustawili karabin maszynowy na [dachu] i Niemcy zauważyli i ten dom właśnie spłonął. Prawie że nowy dom był. Cóż, całe szczęście, że siostra mojej żony miała w Warszawie mieszkanie, które zostało ocalone, i na razie z żoną żeśmy u nich mieszkali. W końcu jakoś się tak poszczęściło, że na ulicy Pańskiej wynajęliśmy pokój. Ale coś trzeba było robić, przecież była okupacja, więc poszedłem do pracy do zakładów, gdzie produkowane były parowozy na ulicy Kolejowej. Ale po co poszedłem do pracy? Nie po to, żeby być zawsze, bo płace były takie, że [dostawałem] trzysta złotych miesięcznie, a kilo słoniny kosztowało też trzysta złotych, tak że to nie było sensu. Ponieważ jestem z zawodu technikiem mechanikiem, wykombinowałem sobie prasę hydrauliczną na tłoczenie oleju. I [udało mi się] dzięki temu, że tam było masę różnych rzeczy. Najważniejsza była pompa hydrauliczna, pompka ręczna hydrauliczna, ale resztę, wszystkie te spawalnicze rzeczy, tam wykonałem i to wyniosłem stamtąd. Nawet na zapleczu tej fabryki (bo też na Kolejowej) otworzyłem olejarnię.
- Z czego pan ten olej robił?
Okazuje się, że był surowiec. Na ulicy Ptasiej w Warszawie był sklep, który się trudnił tylko sprzedażą nasion. Miał słonecznik, rzepak, gorczyca nawet (był bardzo dobry olej z gorczycy) i on to sprzedawał. Po sto kilogramów brałem nasion, które tam były (najczęściej rzepaku) na rikszę i przywoziłem do siebie na Kolejową. Sto kilogramów to przerabiałem w ciągu jednej nocy, to było trzydzieści parę litrów oleju ze stu kilo rzepaku. Na placu Kazimierza Wielkiego (dzisiaj tego placu już nie ma, bo stoi później wybudowany za komunistów Dom Słowa Polskiego przy Towarowej) była duża hala, jak Hale Mirowskie dzisiaj są (taka sama, w tym samym stylu zbudowana) i naokoło tej hali było masę handlarzy, między innymi kobiety, które handlowały. Namówiłem je, żeby brały ode mnie olej, i tak się stało. Przychodziły codziennie rano z wiadrami i każdej dałem i one sobie to sprzedawały. I ja miałem pieniądze i one miały z czego żyć. I tak to trwało. Dlatego nie mogłem się udzielać bardzo organizacyjnie, chociaż namówili mnie raz i skończyłem studia minerskie. Uczyli nas obliczać, ile trzeba materiału wybuchowego do jakiegoś przekroju belki. To trwało krótko, ale zapoznałem się z chłopakami, bo to była tajna organizacja.
- Jak pan poznał tych ludzi?
Na kursach, cośmy mieli tajne. Poza tym mój szwagier też należał, jego brat jeden i drugi też należał, to już nas było trzech. W piwnicach domu, gdzie oni mieszkali, zrobiliśmy skład (ja mało się udzielałem, ale oni przeważnie byli) zgromadzili trochę broni szybkostrzelnej, gąsiory całe z benzyną, bo to było potrzebne na butelki. Oni byli bardzo wciągnięci, ale wiedzieli, że ja też należę do [konspiracji]. Jak Powstanie wybuchło, to myśmy od razu wyszli i szli na punkt, bo to oni mnie zawiadomili; pobraliśmy te rzeczy, bo już Powstanie się zaczęło.
Na ulicach było pusto, Niemców już nie było, można było nawet z bronią na zewnątrz iść. Mieliśmy punkt zborny na ulicy Zielnej, tam kiedyś obok tego [miejsca], gdzie myśmy byli, był budynek radia. Zatrzymaliśmy się u jednej pani, która miała sklep, ale na pierwszym piętrze miała duży pokój. Zgromadziło nas się dwunastu mężczyzn, Powstańców i zostaliśmy zaprzysiężeni przez wyłonionego przez innych zwierzchników porucznika pseudonim Siwek. Zakwaterowaliśmy się w tym samym miejscu, tylko w piwnicy. Była już córka [to znaczy urodziła się w czasie okupacji]. Żona zajmowała się przygotowywaniem posiłków, tak samo inne panie, które zostały w tym miejscu. Porucznik „Siwek”, z zawodu nauczyciel, na podstawie jakichś tam poleceń czy rozkazów wyznaczył nam posterunki. Nas [było] dwunastu, to nie tak dużo, a mieliśmy ulicę Próżną blisko placu, plac Grzybowski cały, ulica Grzybowska do numeru 14 – tam były podwórka, które wychodziły na Halę Mirowską, to stamtąd spodziewaliśmy się, że mogą być wizyty Niemców. Królewska 36, ten budynek stał naprzeciw placu Grzybowskiego, ale frontowa ściana była zwalona, a środkowa ściana była cała i po tamtej stronie tego budynku to już należało do Niemców. Jak myśmy mieli wartę ze strony od Królewskiej, to słyszeliśmy, jak oni tam rozmawiają.
- Ile mieliście broni na taki duży obszar?
Broni to mieliśmy cztery rozpylacze na nas dwunastu, a tak to przeważnie rewolwery i „filipinki”, bo prawdziwe bojowe granaty to tylko jeden był, jak pamiętam.
- Z czym pan poszedł do Powstania?
Właśnie z granatem na rączce (był taki granat niemiecki) i miałem jeszcze dodatkowo dwie „filipinki” i później jeszcze parabellum zdobyłem, to miałem tyle uzbrojenia.
- Jak wyglądały pierwsze dni Powstania?
Pierwsze dni to myśmy poszli... Jeszcze mieliśmy posterunek pod numerem 10 na placu Grzybowskim, po drugiej stronie narożny, jednopiętrowy dom (ciągną się do dziś takie domki niewysokie). W nocy, w dzień – trochę się przespało i znowu się szło. Z początku w tamtej okolicy było cicho. Bardzo duże naloty i walki były na Starym Mieście, na Solcu, na Mokotowie, a u nas na placu Grzybowskim było cicho, pomimo że Niemcy byli zaraz obok, a jednak tu nie atakowali. Jak żeśmy mieli czasem posterunek na pierwszym piętrze, na rogu Próżnej, to bardzo często karabin maszynowy z Saskiego Ogrodu strzelał w wieże kościelne. One były obudowane blachą, bo taki jazgot zawsze był, jak te pociski tam uderzały. Tam musiał ktoś być, ale to nie był nasz punkt, myśmy tam nie zachodzili, ale, zdaje się, ktoś inny to penetrował i dlatego Niemcy strzelali. Ograniczało się to wszystko z początku do samej bytności na posterunkach, ale akcji nie było żadnej.
- Jak reagowała ludność na wybuch Powstania?
Ludność się chowała po piwnicach i nie widać było nikogo na zewnątrz. Tak że jak myśmy przechodzili, to były ulice puste. Na razie to były ulice, bo później to ulice się zamieniły na cmentarze, na groby, ale z początku było tego. Niemcy, zdaje się, mieli chęć zająć plac Grzybowski. Wtedy też byłem na placu Grzybowskim numer 10. Słyszymy jakiś warkot, zbliża się, coraz bardziej go słychać. Wyglądamy przez okna – czołg, tylko nie „Tygrys”, bo „Tygrysy” to były olbrzymie, tylko średni na gąsienicach. Ponieważ myśmy przed tym domem zaminowali wejście do bramy, żeby utrudnić zajęcie tego budynku przez Niemców, więc było zaminowane. Brama była zamknięta, ale miała metalowe kraty. Byłem na parterze przy bramie ze swoimi granatami, a dwaj koledzy byli na górze z rozpylaczami i butelkami z benzyną. Jak ten czołg podjechał pod nasz dom... Akurat frajer był, bo nie szedł środkiem placu, tylko przy krawężniku jechał i najechał na jedną z min. Do tego stopnia ta mina była skuteczna, że mu zerwało tę gąsienicę i on się zaczął kręcić. Nasi z góry butelkami z benzyną mu dokładali z pierwszego piętra. Do tego stopnia, że tam się musiała dostać benzyna z ogniem, że oni musieli klapy otwierać i wychodzić. Okazuje się, że było ich dwóch i jak już oni wyszli, to nasi ich z tych rozpylaczy zabili. I to tak zostało.
Na drugi dzień przyszedł jeden z komendantów Powstania z dwoma cywilami, sam też po cywilu. Widocznie już donieśli mu, że żeśmy czołg zniszczyli, przyszedł i oglądał przez te kraty w bramie. Stałem na schodkach do wejścia do klatki, przechodzili koło mnie, ale nic ze mną nie rozmawiali. Obejrzeli, pogadali [między] sobą i poszli. Ale to nie koniec. Na trzeci dzień słyszymy znowu warkot, ale już trochę silniejszy, zbliża się ten warkot i stanął.
Z Ogrodu Saskiego. Wyglądamy oknem, a tu czołg „Tygrys” z wielką lufą armatnią stanął i stoi. Byłem na dole, a oni na górze, gdzie się chowali, nie wiem, i zaczął walić w ten dom. Wcale się nie spieszył – co trochę i wuuu. Stałem na parterze, bo ściana od bramy jest dosyć daleko, ale wszystkie ściany były poprzebijane, mógł [człowiek] chodzić, poprzebijaliśmy te ściany, żebyśmy mogli uciekać w razie czego. Słychać było... Te wystrzały wyglądały tak, że jak huknął w tę ścianę, to był tylko łomot, huk. Jak pocisk się dostał do środka, to rozrywał się. Jakiż to był straszny trzask, to [trudno] sobie wyobrazić. Cały dom drżał. Od sufitu w klatce to leciał drobniutki śnieżek z farby, tak dom drżał. On tak strzelał, cholera, więcej niż z pół godziny, bił i bił. Później ten dom to był dziurawy parę lat. W końcu cisza. Słyszę, zaczynają silniki grać i coraz słabiej, coraz słabiej – wycofał się. Myśmy myśleli, że potem nastąpi atak. I nic. Na tym się skończyło.
- Czy mieliście jakąś broń przeciwpancerną oprócz butelek?
Nie. Jak on już się wycofał, przyleciało kilku Powstańców z bronią przeciwczołgową, z PIAT-ami, ale już [czołgu] nie było. Otworzyliśmy bramę, [żołnierz] wyskoczył, ale już [czołgu] nie było, cholera, widocznie wyczuł, że może na niego też coś spaść. Poszedłem na górę. Patrzę, zdemolowane wszystko, bo tam się te pociski rozrywały, ale jeden [pocisk] leży, cholera, na łóżku przy ścianie! Łóżko stało przy ścianie i on uderzył w ścianę i nie wybuchł, to była [wielka] cholera, srebrny kolor, nowiutki pierun. Nie dotykałem tego. Ściany w środku nie były porozwalane, tylko zdemolowane wszystko od rozprysków z tego pocisku. I na tym się skończyło. Jeden żeśmy chrzest dostali taki. Później Niemcy jednak nie atakowali więcej placu Grzybowskiego, coś myśleli, że tam jest dobrze obsadzone, bo jak czołg zniszczyli – wycofał się, nie poszedł dalej... Znowu mieliśmy jakiś czas spokój, ale co trzeba było? Trzeba było znowu, jeżeli on nie, to my musimy wziąć inicjatywę. Przyszedł podobno rozkaz, żebyśmy poszli na Ogród Saski uzbrojeni w pełni, co kto może, bo będą się przedzierać ze Starego Miasta Powstańcy, którzy już nie mogą wytrzymać.
- Czyli to jest koniec sierpnia, tak?
Tak. Trudno powiedzieć, co to były za miesiące, bo wcale nie notowałem.
Mieliśmy zadania, żeby wejść na Ogród Saski. Przechodziło się przez podwórka, był tam nieduży budynek, nazywał się przed wojną Giełda. I [między] tym budynkiem a budynkiem, gdzie myśmy mieli wartę, pod 36 była taka luka i my żeśmy weszli do tego. Mieliśmy za zadanie zaczepić Niemców czy [ogólnie] to wojsko, bo tam było i ruskie, i ukraińskie...
- Mnóstwo artylerii niemieckiej było w Ogrodzie Saskim, armaty stały...
Tak, ale był rozkaz, to żeśmy wyszli, było dwudziestoletnie zadrzewienie (bo akurat było dwadzieścia lat niepodległości, to wtedy były zasadzone), nie można się było za nie schować, za cienkie były pienie. Tylkośmy tam weszli, idziemy dalej, czołgamy się chyłkiem, chyłkiem – ciemno. Naraz Niemcy usłyszeli widać, bo puścili świecę. Ta świeca jak wystrzeli, to stoi w miejscu, pomaleńku opada, a oświetla zupełnie jak w dzień. Oni nas zobaczyli! Myśmy przywarli do ziemi. Oni walili w nas z karabinów. Nie wiem, czy w tym czasie przechodzili ze Starówki, czy nie, tego nie mogę powiedzieć, bo nie widziałem, ale tak nas właśnie przywitali. Przycupnąłem do ziemi, ktoś tam chciał pode mnie jeszcze wejść ze strachu. Zostało nas trzech kolegów, cofaliśmy się, a [Niemcy] walili. Tych trzech zostało, myśmy ich nie zabierali z sobą, do dziś nie wiem, jak się z nimi skończyło, więcej ich żeśmy nie widzieli. Oni prawdopodobnie tam zginęli. To był taki drugi chrzest. Tak to nie było nic tak bardzo ciekawego.
- Pamięta pan, jak na Dzielnej zdobywali PAST-ę?
Widziałem. Myśmy mieli areał, obszar placu Grzybowskiego, ale prawie w środku tego areału była bardzo silna niemiecka komenda, która broniła bardzo masywnego budynku, gdzie się mieściły Telefony. Im zależało, żeby to utrzymać. Przed Powstaniem to, zdaje się, było jakoś wzmocnione przez Niemców, bo tam było ich trudno wykurzyć. Mieli przewagę, bo z góry strzelali, a tu wejść nawet nie można było do tego budynku. Trwało to parę dni, żeby znaleźć sposób na zdobycie. Wpadli na taki pomysł – naprzeciw PAST-y stały trzypiętrowe domy, Powstańcy wwieźli tam pompę, która była zdolna do pompowania benzyny czy oleju i stamtąd strumień (to pamiętam do dziś) tego płynu walił się na budynek przez ulicę i do tego okna na pewno trafiał. W końcu to się zapaliło. Na to już Niemcy nie mogli nic poradzić. Wychodzili stamtąd osmoleni, z rękami do góry. Niektórzy to nawet butów nie mieli, wszyscy ręce do góry. Myśmy przyjmowali ich (ja stałem też) i zaraz ich gdzieś odsyłali. Nikt w nich nie rzucał kamieniami, nie bił ich, nie lżył ich, nie było obelżywych [wyzwisk], spokojnie, cicho poszli do niewoli. I wtedyśmy tą PAST-ę zdobyli w ten sposób, bo tak to nie można było... Było kilka ataków, zginęło trochę Powstańców, ale trudno by było zdobyć, żeby ich nie wykurzyć ogniem, dymem.
Dużo nas zniechęcało, bo co trochę [próbowaliśmy], to ktoś zginął. Szedł „Siwek” akurat na posterunek na Królewskiej pod 36, pocisk z granatnika upadł przed nim. Później żeśmy go chowali, to widzieliśmy, jak ta sytuacja wyglądała – od razu zginął. Rozerwało mu wszystko, bo jak się [granat] rozrywa, to strasznie drobne kawałki przecinają człowieka. Inny znowu [poszedł] – pocisk upadł. Krzyk się zrobił, poleciał jeden z naszych, upadł drugi pocisk, to jak jemu przywalił, to mu oderwał całe udo. Znowu jeden zginął, nie ma. Jak się Powstanie skończyło, to nas zostało trzech czy czterech.
Tak.
- Mówił pan, że zdobył pana „parabelkę”.
Tak! Po zdobyciu PAST-y widocznie wszyscy Niemcy nie wyszli stamtąd. Idąc z kolegą na posterunek w nocy, ciemno, noce były ciemne, słyszymy, że przeciw nam ktoś idzie i to nie jedna osoba, a co najmniej dwie. Wiemy, że tu nikt nie chodzi, bo my swój teren znaliśmy. „Kto idzie?”. – „Swój”. Mówią po polsku. Przychodzą do nas bliżej, patrzymy – Niemcy! To my zaraz „Ręce do góry!”. Kolega i ja pozdejmowaliśmy [im] pasy razem z bronią, nie bronili się wcale. Jeden był podobno Ślązak, mówił po polsku. I w ten sposób zdobyłem [„parabelkę”]. Ich żeśmy odprowadzili jako [jeńców], mówią, że oni nie chcą walczyć, że chcą do niewoli. „Skąd jesteście?” – „Myśmy w budynku PAST-y się zatrzymali”. Wyszli gdzieś piwnicami i szli ulicą Bagno w stronę nas. W ten sposób zdobyłem „parabelkę”, tak że bohaterem nie byłem.
- To był bardzo elegancki pistolet.
To był mocny pistolet.
- Jak wyglądał dzień powszedni, co jedliście, gdzie pan spał?
Spaliśmy wszyscy w jednej piwnicy. Była taka duża piwnica, tylko że była niska bardzo, głową nie dostawałem, ale było nieprzyjemnie, było czuć nacisk sufitu. Była sucha i tam żeśmy wszyscy spali pokotem jeden obok drugiego. Cośmy jedli? Dzisiaj się zastanawiam, co jadłem? Jak przeżyłem dwa miesiące? Nie wiem, co jadłem. Wiem, że wódki było w bród, ale się nie piło, bo nie było co jeść. Ta pani, co miała sklep z wódką, to dostawę akurat miała przed Powstaniem, więc była pełna piwnica różnych wódek.
- Podobno po zdobyciu PAST-y to niezła była impreza.
Można to tak nazwać. Ale cośmy jedli, to do dzisiaj się zastanawiam, co ja jadłem – nie wiem i się dobrze czułem. Nie przypomnę sobie widoku jakiegoś talerza czy chleba. Coś żeśmy jedli, bo sklepy były, to się te sklepy opróżniało, ale jak się te sklepy skończyły to... Chodzili niektórzy do „Haberbuscha” po jęczmień, to może się dzielili. Żona się trochę interesowała tym, ja mniej.
- Gdzie w tym czasie była żona z córką?
No właśnie były razem, bo pod numerem 27, zdaje się, były, tam gdzieśmy spali, to tam była na zewnątrz kuchnia (bo to było ciepło) i opatrunki tam robili rannym. Rzeczywiście żona się interesowała aprowizacją, bo jak przynosili, no to nie dla mnie, tylko na punkt, więc coś tam się dostawało zawsze do jedzenia. Ale żebym pamiętał, co jadłem, to nie mogę powiedzieć, bo nie pamiętam.
- Widywał się pan codziennie z żoną?
Tak, bo przychodziłem ze stanowiska od razu w to miejsce. I tam żeśmy spali wszyscy pokotem, jeden obok drugiego w jednym miejscu pod 14 na Grzybowskiej. Te domy stały w tym miejscu, gdzie dzisiaj jest PSL, tam było długie podwórko zakończone murkiem, widocznie stał tam jakiś dom w 1939 roku i go rozwalili i murek został i te gruzy później... Byłem tam często wysyłany na ten posterunek obserwować, czasem w dzień, czasem w nocy. Wytrzeszczałem oczy, cholera, bo się bałem. Raz, cholera, patrzę, łeb widać.
Na tym murku na ulicy Grzybowskiej, bo to Grzybowska 10, 12, 14.
- Niemcy wchodzili do waszych budynków czy nie? Czy bali się?
Do jakich budynków?
Nie, nie! Niemcy tam nie chodzili. Nie widać było żadnego Niemca nigdzie przez ten czas. Myśmy mieli akurat taki odcinek, że akcji nie było tak dużo, prawie że nie było. W niektórych dzielnicach słychać było wybuchy, szczęk różnych... U nas tego nie było, nie atakowali. Myśmy ten plac utrzymali do końca.
- Nie bombardowały was samoloty?
Nie. Nie bombardowały nas samoloty. Pociski tylko artyleryjskie, zdaje się, z Cytadeli walili do nas, ale sztukasy nie.
„Szafy” tak! Nawet mnie „szafa” raz spotkała. Szedłem ulicą Bagno na posterunek, to był popołudniowy dzień, słońce świeciło, widno, bezchmurnie. Wiedzieliśmy, że „krowy” to były pociski krótkiego zasięgu, ale były burzące i zapalające. Przeważnie Niemcy wystrzeliwali osiem sztuk. Jak ich wystrzeliwali, to było słychać „uuuu uuuu uuuu” – myśmy je „krowy” nazywali, że tak krowa ryczy. Idę na posterunek i słyszę... Te urządzenia stały na rogu Żelaznej i Wolskiej. Patrzę na niebo... One były nie takie jak kuropatwy, ale było ich widać. One takim rozrzutem leciały i patrzę, jeden leci w moim kierunku. Zastanawiam się, co robić? Tu mam wyburzony dom, przede mną była pryzma [gruzu], która się ciągnęła wzdłuż ulicy Bagno. Z rozbitych domów z 1939 roku były robione pryzmy, żeby ulice przywrócić, to poodsuwali [gruz] i półtora metra pryzma gruzu z cegły. Zastanawiam się, a pocisk leci. Zanim się zorientowałem, co robić z sobą... Nie wiedziałem, co robić? Czy uciekać? Jak tam polecę, to może tam uderzy? Daleko odlecę, nie daleko? Tak umysł pracuje – czy w tę stronę, czy... Nie wiem, gdzie będzie bezpieczniej. Pocisk rąbnął ze strony pryzmy, a ja cały w ogniu. Rzuciłem się na ziemię. Ogień jednak załamał się przez pryzmę. Oczy miałem zamknięte, a czuję widno. Zaczyna mnie ręka palić, bo miałem podwinięty rękaw; zaczęły mnie skarpetki palić, w berecie byłem, ale wiem, że już osiem pocisków wybuchło, to myślę – co będę leżał, wszystko robiło się instynktownie. Poderwałem się, do [połowy] byłem w ogniu i odskoczyłem parę metrów i już było w porządku, a ogień ział w dalszym ciągu. Żeby to był pocisk burzący, to by mnie rozniosło razem z tą pryzmą, ale że to był zapalający, to on miał za zadanie tylko palić. A że trafił tam, to ział ogniem i akurat mnie objął. Ochroniła mnie pryzma. On nie był burzący, bo by te pryzmy rozwalił, jakby był burzący. Jeden burzący jak w środek kamienicy trafił, to potrafił zdemolować cały dom, to były takie silne miny. Taką miałem przygodę. Zawróciłem się, poszedłem [na punkt opatrunkowy, bo] miałem bąble, sanitariuszka mi zabandażowała i na tym koniec. Opryskany byłem podobno jakąś cyną czy coś na berecie, ale nic mi się nie stało.
- Jakieś inne przygody z Powstania?
Pod czternastym obserwowałem wejście i widzę łeb, to już się nie zastanawiałem, tylko wieję, cholera, z tamtą… Mam dwa granaty i pistolet, to co ja będę tutaj [wojował]. Sprowadziłem dwóch naszych, jeden był z prawdziwym karabinem, drugi z rozpylaczem. Już tam dwóch [Niemców] przelazło i taszczyli karabin maszynowy na naszą stronę, bo wiedzieli, że nic się nie dzieje, to chcieli nas od tej strony zaatakować. Jak zaczęliśmy strzelać, jeden i drugi, to położyliśmy obu. Zabraliśmy ich do szopy, bo była szopa, już jako nieżywych żeśmy położyli ich w tej szopie, żeśmy ich zaciągnęli, a karabin maszynowy żeśmy zdobyli. Żebym wcześniej nie uszedł, to by mnie zakatrupili, jakby czuli, że tam ktoś jest. Jak bym się zdradził, że jestem, to by zaraz zaczęli strzelać, a ja się nie zdradziłem, tylko poleciałem niedaleko i mówię: „Tam przechodzi ktoś, bo widziałem, jak zamierza wchodzić”.
- Czy dostał pan za to Krzyż Walecznych?
Myśmy mieli Krzyże Walecznych, ale nie miał kto podać. Jak zginął dowódca, to nikt nie podał nas do odznaczeń. Myśmy nawet nie dostali dolarów, bo już byliśmy ostatnio tak zdezorganizowani. Tak to dostawali, po dziesięć dolarów każdy dostawał, myśmy i tego nie dostali.
- Czy miał pan jeszcze jakieś przygody podczas Powstania?
Z Powstania to nie mam takich wyraźnych przygód, ale samo mieszkanie w Warszawie wtedy to było koszmarem. Jak się tak zastanawiam, to się dziwię, że żyję. Tyle miałem okazji zginąć… Łapanki. Przychodzili do domu. Do mnie jak olej robiłem, całe szczęście nie było mnie w domu... Mieszkaliśmy pod numerem 89 i był korytarz. Niemcy przyszli, z mieszkań powybierali, a tutaj otworzyli do mnie drzwi, latarką: „Ojciec jest?!”. Żona mówi: „Nie ma”. Zamknął i poszedł. Tych ludzi do dziś nie ma. Pod bombami ile razy byłem... W drugi dzień wojny w Radomiu się znalazłem, wtedy samolot nadleciał nad Radom i krążył, walił bomby – ani jedną nie trafił w dworzec, ale naokoło obsypał bombami, osiem sztuk. Już nie było słychać warkotu, wyszedłem, a tam pełno dymu. Jak złapałem parę [oddechów], to od razu chrypki dostałem od tego dymu.
- Jak się dla pana skończyło Powstanie?
Tak się skończyło, że... Już po śmierci dowódcy nie przysłali nam drugiego. Myśmy należeli do „Kilińskiego”, ale to się inaczej jakoś trochę nazywało. Tak że nami się nie opiekowali, dlatego że i tam byli zdziesiątkowani ludzie, u samego „Kilińskiego”. Nie wiedzieliśmy, co z sobą robić, ale już się Powstanie kończyło. Wyszedłem razem z żoną jako cywil, nie jako Powstaniec. Wywieźli mnie do Pruszkowa, rozdzielili [nas], żonę oddzielnie, mnie oddzielnie w wagony towarowe i do Łambinowic. W Łambinowicach (to tak zwany Lamsdorf) oni nas oddzielnie trzymali jako cywilów (ale razem żeśmy, cholera, tam zostali zawiezieni) i trzymali nas w oddzielnych barakach (nie za drutami) jako ludzi, którzy będą im do czego innego potrzebni, nie będą siedzieli w obozach. W obozie też nie byłem.
Później wywieźli mnie na północ do Stargardu Szczecińskiego i pracowałem u Niemca, co robił dachówki. Pomagałem mu robić dachówki, [był] jeszcze jeden ruski i Litwin. We trzech żeśmy te dachówki robili, ale to nie trwało chyba miesiąc czasu, jak było słychać artylerię sowiecką. Pracowałem tam z miesiąc, może więcej. Jak się wojna skończyła, wychodzę, Niemcy wieją jak cholera furmankami, ale jedna furmanka stoi, konie zaprzęgnięte, Niemiec czy gdzieś poszedł, czy co, wsiadłem na tę furmankę ja i dwóch kolegów, wykręciliśmy o sto osiemdziesiąt stopni i do Polski. Dojechałem tą furmanką do Częstochowy, dwa razy mi zamieniali konie Sowieci, bo oni jechali naprzód, a ja już do tyłu. Te niemieckie konie takie jak pierun, fura im nie odpowiadała, bo to była wielka fura drabiniasta naładowana sianem, żarciem. Nagle: „Zatrzymać się!”. Ich koniki były małe, zdrożone, sybirki takie. Wyprzęga swojego, dolazł do mojego, wyprzęga mojego, to ja łapię jego [konia], zaprzęgam znowu do dyszla i jedzie się dalej. Nie zabrali nam całkiem koni, żeby nam nie dali swoich albo żeby nas zostawili w polu. W polu to droga taka różna... Takimi konikami syberyjskimi, ruskimi dojechałem do samej Częstochowy.
- Co się działo w tym czasie z żoną i z córką?
Były w Częstochowie, umówiliśmy się, że tam się spotkamy. Dlatego jechałem do Częstochowy, bo w razie czego, jak żeśmy się rozchodzili w Pruszkowie, to myśmy się od razu umówili, gdzie my się możemy spotkać.
- Żona z córką trafiła do obozu?
Żona z córką znowu gdzie indziej trafiła.
- Jak pan ocenia Powstanie jako uczestnik tych wydarzeń?
Zastanawiałem się, trochę historii czytałem. To Powstanie było bardzo potrzebne! Bardzo potrzebne! Myśmy popadli w rozbiory. Byliśmy w niewoli przeszło sto dwadzieścia lat, licząc dawniejsze czasy i pierwszą wojnę światową. Nie mieliśmy powstań. Napoleon miał pomoc od nas i zawdzięczał nam dużo i ludzi natracił na San Domingo i na innych frontach i nie dał nam wolności! Księstwo zrobił jak na kpinę, a mógł więcej! W dalszym ciągu byliśmy w niewoli. Później nastąpił Kongres Wiedeński w 1815 roku i co nam dali?! Zwrócili nam Polskę?! Nie! Zrobili Królestwo Kongresowe, ale kto był na czele tego Królestwa – car rosyjski. A powstanie listopadowe, styczniowe i Warszawskie otworzyło oczy, że ta Polska powinna być.
- Czy pan, będąc na placu Grzybowskim, wiedział, że Rosjanie stoją i nie przyjdą?
Tak, wiedziałem. W Jałcie uwzględnili Polskę. Jest ta Polska z Jałty do dziś? Jest. A dlaczego wtedy Napoleon nie mógł zrobić takiej Polski albo kongresowe państwo zrobili, a Polski nie zrobili, a Jałta zrobiła Polskę? Przecież Churchill to tylko ćmił cygara, a Roosevelt to ledwo się trzymał na krześle i Polskę mamy. Żeby tych powstań nie było, zapomnieliby o Polsce według mnie. A w czasie Powstania Niemcy z nami robili, co chcieli. Wywozili setkami szczególnie młodzież, urządzili palarnię ludzi w Oświęcimiu, w Majdanku. Z drugiej strony Rosja, Katyń, Sybir! Zależało im na nas? Dla nich to była mucha – zniszczyć. Takie armie milionowe jedna i druga strona. Oni wcale na nas nie patrzyli. Chcieli nas zniszczyć. Niemcy uważali się za rasę wyższą od nas. To był naród panów. Bóg z nimi był też za nimi – na sprzączce mieli
Gott mit ums. To, że myśmy dostali wolność... A co Anglia się nami zajęła? Anglia tylko przysłała później rząd, który Sowieci...
Warszawa, 14 września 2007 roku
Rozmowę prowadził Robert Markiewicz