Nazywam się Janusz Brochwicz-Lewiński, pseudonim z czasów okupacji, Armii Krajowej – „Gryf”. Urodziłem się 17 września 1920 roku w Wołkowysku. Dzieciństwo spędziłem z rodzicami w różnych miastach. Ojciec był profesorem na Uniwersytecie Batorego w Wilnie, ale zmienialiśmy często miejsca pobytu, mieszkaliśmy w Warszawie, w Lublinie, w Wołkowysku, częściowo w Wilnie. Nie mogę powiedzieć, że mieszkałem w jednym miejscu – zmieniałem miejsca zamieszkania tak, jak mój ojciec i rodzina.
Byłem w gimnazjum. Małą maturę robiłem w Warszawie, w szkole Staszica. Liceum skończyłem w 1938 roku w Wołkowysku. Wstąpiłem na ochotnika do wojska, byłem bardzo entuzjastycznym zwolennikiem służby wojskowej. Skończyłem dywizyjną Szkołę Podchorążych Rezerwy i w chwili wybuchu wojny w 1939 roku byłem kapralem podchorążym.
Wojna dla nas nie trwała długo. W pierwszej fazie wojny po 1 września – był front niemiecki na granicy pruskiej. Później mój batalion został przeniesiony stamtąd do terenów wschodnich. 17 września, jak bolszewicy wkroczyli na teren Polski, toczyliśmy walki, w wyniku których było dosyć dużo zabitych bolszewików. Wkrótce zostaliśmy otoczeni przez większe grupy pancerne wojsk sowieckich i wzięci do niewoli, która dla mnie była katastrofalna, bo mnie wybrali z większej grupy jeńców – nie wiem dlaczego, nie mam na to odpowiedzi – posadzili przed trybunał wojskowy i skazali na śmierć. Byłem bardzo przygnębiony tym oczywiście. Mając dziewiętnaście lat czekać na wyrok śmierci, który miał być wykonany, z grupą innych, podobnie jak ja skazanych razem na śmierć… W grupie tej byli wszystko starsi oficerowie, był szereg wysokich dygnitarzy rządu, starosta, wojewoda i paru jakichś prokuratorów. Ja byłem jeden z najmłodszych – miałem dziewiętnaście lat wówczas, krótko po moich urodzinach, które były 17 września, bo to było 18, dzień po moich urodzinach. Wyrok śmierci był wykonany w dwóch grupach – pierwsza i druga była rozstrzelana. Ja byłem w trzeciej. Z niewiadomych powodów nie doszło do tej egzekucji. Zostałem natomiast ewakuowany pociągiem do innej miejscowości, gdzie to miało się stać. Miałem fenomenalne szczęście, że z kolegami, którzy ze mną razem byli, mieliśmy deski spróchniałe w jednym rogu wagonu towarowego i jak lokomotywa stanęła przy stacji, żeby nabrać wody, użyliśmy ten moment, żeby jedną czy półtorej deski wyrwać i uciec. To się stało – uciekłem z tego transportu ze świadomością, że mam bardzo długą drogę do przebycia. To musiało być gdzieś między Baranowiczami a jakimiś wioskami – nie mogę dokładnie powiedzieć kierunku i stacji, nie było widać, bo to była noc, ale miałem przed sobą bardzo długą drogę. Parę tygodni szedłem, ukrywając się w czasie dnia, a nocami szedłem na zachód. Doszedłem w końcu do Brześcia nad Bugiem. Gdzieś koło Brześcia – nie w samym mieście, ale w jakiejś wiosce – rybak, który sam był żołnierzem z 1939 roku, znalazł mnie w krzakach. Widział, że uciekam i pomógł mi łódką dostać się na tereny, które wówczas były okupowane przez wojska niemieckie – tak zwane Generalne Gubernatorstwo, Generalgouvernement. Wiedział dokładnie, że w czasie, kiedy warty niemieckie zmieniały się, są momenty dwudziestominutowe czy półgodzinne, w których można ewentualnie prześliznąć się. Miałem szczęście i dostałem się, przepłynąłem tą łódką Bug. Muszę jeszcze dodać, że w czasie mojej podróży żywiłem się różnymi odpadkami, które były na polach – kartofle, marchew czy buraki. Miałem zapałki ze sobą, więc robiłem małe ognisko i próbowałem w ten sposób przetrwać okres podróży. Unikałem wiosek i bałem się ludzi, bo dużo z nich zaczęło pracować razem z bolszewikami i dawali informacje o takich osobach jak ja, więc nie chciałem, żeby mnie złapali. Bardzo rzadko, tylko w konieczności zwracałem się do jakiegoś chłopa czy kobiety, żeby kawałek chleba mi dała czy garnek mleka, czy coś. To były rzadkie wypadki. Głodowałem, ale byłem młody i dałem sobie radę. Przeszedłem ten teren. Było zimno już, bo to był koniec września prawie – noce były zimne, dzień był troszeczkę jeszcze cieplejszy. Były jagody na krzakach, były możliwości pieczenia tych kartofli, które mi dużo pomagały.
Znalazłem się na terenie Generalgouvernement i zacząłem moją podróż, która była pociągami towarowymi, jakimiś okazjami – jak chłop jakiś jechał, to mnie wziął kawałek. Mój kierunek to była Warszawa. Miałem jeszcze możliwości pomocy znajomych i dalekich krewnych, chciałem ich znaleźć i dostać cywilne ubranie, bo byłem w mundurze tylko, miałem naszywki podchorążego i insygnia mojego stopnia. Zerwałem to, tak że tego nie miałem na sobie, ale mundur był wojskowy, buty i płaszcz tak samo. Była więc kwestia, żeby na terenie niemieckim dostać jak najszybciej ubranie, żeby mnie nie złapali i nie wsadzili do niemieckiego obozu jeńców, [jak] to normalnie robili. Ponieważ stacje kolejowe, drogi, szczególnie wjazdy do miast, były bardzo pilnowane przez posterunki niemieckiej żandarmerii czy wojska, więc trzeba było bardzo uważać i bardzo ostrożnie się poruszać. Może miałem szczęścia trochę, może dobre kierunki dróg czy kolei obierałem; orientowałem się dobrze w terenie. Byłem harcerzem i znałem się dobrze na mapach i na kompasie, miałem mały kompas przy sobie, który się uratował – to mi pomogło w prawidłowym wyborze kierunku mojej wędrówki. Ta podróż była długa, ale dosyć możliwa, bo jeszcze pogoda dopisywała. Dotarłem do Warszawy, znalazłem moich znajomych, którzy mi dali cywilne ubranie, dali miejsce na poddaszu, gdzie mogłem spać. Miałem dwie, trzy takie meliny, gdzie się mogłem chować. Nie miałem dokumentów żadnych –– nic. A jeżeli ktoś był bez dokumentów na ulicy złapany, był aresztowany i brany na policyjną placówkę czy posterunek, więc musiałem bardzo uważać. Nie mogłem w żadnym wypadku chodzić do miejsc, gdzie były kontrole policyjne, które były stale, bo Niemcy łapali tych, którzy uciekali z niewoli, lub którzy się nie dostali do niewoli. Szczególnie zwracali uwagę na młodych ludzi, którzy byli w wieku poborowym, czy w wieku takim, gdzie można jeszcze było służyć w wojsku, więc moje poruszania się były krótkie. Rzeczy, które potrzebowałem, uzyskałem od moich znajomych, którzy mi chętnie pomagali, ale okazało się, że pobyt w Warszawie był bardzo trudny w tym okresie czasu.
Mieszkałem po różnych dziurach. Nie mogłem wrócić do mojego domu, który był na Marszałkowskiej 113. Sytuacja była bardzo trudna. Matka znajdowała się w Wołkowysku. Ojciec był złapany później przez bolszewików i był na Syberii; był oficerem rezerwy. Ten dom, w którym ja mieszkałem, był zarekwirowany przez niemieckie instytucje i był pilnowany przez wartę, która stała przed drzwiami; nie miałem żadnych możliwości dostać się. Nasze mieszkanie było zaplombowane, więc to odpadało. Musiałem szukać innych dziur, więc mieszkałem na Starym Mieście u znajomych, mieszkałem we Włochach pod Warszawą – tam miałem tak samo kontakty. Ale to było prowizoryczne. Ludzie bali się takiego faceta jak ja trzymać, więc musiałem zmienić miasto. Pojechałem do Lublina; w Lublinie miałem więcej kontaktów i możliwości ukrywania się.
Byłem w Lublinie już na początku stycznia 1940 roku. Tam dostałem dużą pomoc; miałem szereg oficerów, których znałem sprzed wojny, którzy znali moją rodzinę. Wstąpiłem do Związku Walki Zbrojnej i tam dostałem dużo pomocy. Miałem fałszywe dokumenty wystawione na nazwisko Janusz Kwiatkowski z datą urodzenia 17 września 1920, miejsce urodzenia – Pabianice; później przy pomocy znajomych dostałem pracę jako magazynier. Byłem księgowym-magazynierem w firmie budowlanej, która miała placówkę w Puławach, w Lublinie była centrala. Tam zacząłem egzystencję półczłowieka – nie człowieka zamienionego w wilka, ale człowieka, który mógł się już troszkę poruszać. Miałem kenkartę wystawioną na fałszywe nazwisko. Miałem kupony na jedzenie, bo wtedy było jedzenie wydawane na kupony – miało się takie karteczki, co miesiąc nowe dawali, i się dostało trochę chleba, trochę margaryny, sztucznego miodu czy kawy, która była sztuczna, zbożowa, nie prawdziwa kawa. Dostałem tak samo zapłatę, która nie była wysoka, ale umożliwiała minimalną egzystencję; znalazłem sobie pokoik, który wynająłem od starszej pani, która byłą wdową, parę złotych płaciłem. To był bardzo spartański pokój, w którym było łóżko, szafa, stół, krzesło i taka mała kuchenka, gdzie można było zupę ugotować, albo coś upiec. Chodziłem do pracy. Miałem biuro w Puławach na stacji, gdzie węgiel przychodził, który był kontrolowany przez niemieckiego komisarza. Bezugsscheiny, karty węglowe, były dawane tylko przedsiębiorstwom czy firmom, które pracowały dla Generalgouvernement. Dawały niektórym firmom możliwość pracowania dla niemieckiego przemysłu; te osoby otrzymały takie coś. Węgiel był sprowadzany dwoma drogami ze Śląska. Jedna droga była kolejowa – była do 1941 roku, ale w 1941 roku, jak wojna wybuchła miedzy Niemcami a Sowietami, ta droga się skończyła i zaczęła [się] droga wodna. Ta droga wodna dużą rolę w moim życiu odegrała. Ponieważ mówiłem po niemiecku już przed wojną dosyć dobrze, miałem duże możliwości, żebym z nimi się dogadał i żebym miał jakieś lepsze warunki życiowe. .
Jak wspominałem już wcześniej, znałem szereg oficerów, między innymi pilota, porucznika, którego znałem osobiście sprzed wojny – nazywał się Zdzisław Górecki. On miał kontakt do podziemnej organizacji, która się wtedy organizowała i budowała. Był to tak zwany Związek Walki Zbrojnej, który zaczynał szukać byłych żołnierzy, oficerów czy podchorążych, i który bardzo się mną zainteresował, ponieważ ja miałem dosyć dobre stanowisko, które dużo pomogło w wywiadzie w późniejszym okresie, po wybuchu wojny z Sowietami. Miałem biuro na stacji w Puławach, miałem magazyn węglowy, magazyn budowlany, cementu, drutu kolczastego, faszyny, i tak samo narzędzia stolarskie i murarskie, które tam były sprzedawane firmom, które budowały. Pociągi, które chodziły na wschód, ja rejestrowałem i dawałem opis, co było na pociągu – czy były jakieś czołgi, czy samochody pancerne, czy żołnierze, czy to były sanitarne pociągi później z rannymi Niemcami, które przejeżdżały przez Puławy i szły przez Warszawę do Rzeszy (albo oni leczyli się w szpitalach, które były w Warszawie, wojskowe niemieckie – ich szereg było, dużo). Miałem dosyć duże możliwości przekazywania formacji, które były, po rozpoznaniu znaków na samochodach pancernych czy czołgach. Tak samo ilości wojska mniej więcej, opisy transportów i czas, kiedy przychodziły, i opis wagonów. Szczególnie pociągi wojskowe, urlopowe były bardzo interesujące, bo dużo formacji przejeżdżało tamtędy. Ja te raporty robiłem i oddawałem do wyższej instancji; one były transmitowane albo drogą radiową, albo inną kurierską do Warszawy, do głównej kwatery Związku Walki Zbrojnej. Ten okres, jak złożyłem przysięgę w lutym 1940 roku, był dla mnie początkiem mojej pracy w Związku Walki Zbrojnej, później przekształconym w Armię Krajową.
Cały czas pozostawał pan na terenie Lublina?
Byłem w Lublinie cały czas. Wspomniałem, że moja znajomość języka niemieckiego kolosalnie wpłynęła na moją pracę. Miałem duże szanse, bo mogłem z głównym inspektorem porozmawiać dobrze. On używał mnie jako tłumacza do osób, które nie znały języka niemieckiego. Cała organizacja wyglądała w ten sposób: on był komisarzem węglowym na Lubelszczyznę, na cale byłe województwo lubelskie, które było mniej więcej w tych ramach administrowane przez Niemców, jak przed wojną. Miał biuro w Lublinie, firmę pod polskim dyrektorem, ale kontrolowaną przez niego albo jego pracowników, która zaopatrywała w węgiel teren Puław i Lublina. Ten węgiel przywoził wagonami do 1941 roku. Wybuch wojny między Sowietami a Niemcami doprowadził do tego, że transport kolejowy był używany wyłącznie na cele wojskowe albo do transportowania materiałów dla wojska, więc ta forma dostarczania węgla ze Śląska do Warszawy, później do Lublina i Puław, była zamknięta i trzeba było się przenieść na wodę. Transport wodny, który odegrał dosyć dużą rolę w moim życiu. Zacząłem pływać po Wiśle. Kopalnia w Jaworznie dostarczała węgiel w dalszym ciągu, ale nie kolejowo, tylko na wodę. Były krypy tak zwane, które były statkami o płaskim dnie. Mogły pływać po Wiśle, z tego względu, że Wisła jest trudna do nawigacji, bo są miejsca, gdzie piasek się rusza. Tam gdzie było koryto do przepłynięcia, jutro już jest niemożliwe – zależy od stanu wody, zależy od wielkości krypy. Były krypy małe, dwudziestotonowe, średnie, czterdzieści, a duże były sześćdziesiąt do stu ton. Były ciągnięte holownikiem do góry z Puław czy z miejsc nad Wisłą. Józefów, Sandomierz, Annopol to miejsca, gdzie krypy były. One były starsze, przedwojenne; było trochę nowych budowanych, ale niedużo. Flisacy zawodowi żyli z tego i mieli te krypy. To nie była własność firmy czy urzędu; one były w rękach flisaków. Oni byli rekrutowani jako załogi, były trzy czy cztery grupy. Ja byłem kierownikiem transportu wodnego na jedną grupę, która składała się z dziesięciu kryp. Były statki holownicze dwóch typów – jeden na śrubę, a drugi z kołami rozpędowymi, które były po bokach. Te statki, zarekwirowane przez Niemców, były pasażerskie przed wojną. Zamiast jeździć po Wiśle, patefon grał muzykę i ludzie siedzieli, pili różne trunki i bawili się, trochę tańczyli na pokładzie; [teraz te statki] musiały te krypy ciągnąć do góry. Była „Bajka”, „Czarodziejka” i jakieś inne nazwy, ale oprócz tego były dwa holowniki sprowadzone z Gdańska, które miały dosyć płaskie dna i mogły się poruszać na Wiśle. Bo to jest dosyć skomplikowana nawigacja, można wpaść na mieliznę i trudno ściągnąć takie coś. Ja miałem holownik, który był rekrutowany przeważnie przez niemiecką załogę, było paru Polaków, i on moje krypy ciągnął do góry. Podróż była bardzo monotonna, trwała jakieś siedem do ośmiu dni. Z Puław się jechało przez Kazimierz nad Wisłą do góry, do Sandomierza i później do Krakowa, i z Krakowa do Jaworzna. Tam się ładowało węgiel i później te krypy szły. Chodziło o to, że taki kierownik transportu musiał uważać, żeby nie kradli węgla po dole. Nawigacja była skomplikowana. Trzeba było stawać, jak światło dzienne się kończyło; nie można było w nocy się poruszać w żadnym wypadku. Tak że wieczorem mogli ci flisacy próbować opylać węgiel – jakby się załadowało osiemdziesiąt ton, to do Puław zawiozłoby się czterdzieści, a czterdzieści po drodze by było sprzedanych. Ja musiałem pilnować tego węgla; byłem takim psem do pilnowania. Oprócz tego musiałem dokumenty załatwiać na granicy między Generalnym Gubernatorstwem a Rzeszą (bo Jaworzno było już na terenie niemieckim), załatwiać sprawy ładowania, dokumentów i innych rzeczy, które były potrzebne, dostarczać węgiel do Puław czy dalej, więc było dosyć dużo roboty, ale ja to robiłem chętnie. Płaca była troszkę wyższa, miałem samodzielne stanowisko i podróżowałem po Wiśle.
Zacząłem w roku 1941, a skończyłem w 1942 na jesieni, we wrześniu.
W momentach, kiedy byłem wolny, ćwiczyłem plutony, które potrzebowały wyszkolenia bojowego. Topografia, nauka broni, musztra i inne rzeczy. Miałem niestety wypadek, że złapali żołnierza jednego z mojego plutonu. Był torturowany na zamku w Lublinie; znał moje nazwisko i wiedział, gdzie ja mieszkam. Dostałem ostrzeżenie od starszej pani, która przyszła i powiedziała, że gestapo czeka przed tym miejscem, gdzie ja mieszkałem, przed pokoikiem. Zamiast tam wracać, złapałem to, co miałem w biurze, kurtkę i parę drobiazgów, i uciekłem do lasu. Nie mogłem wracać, bo gestapo by mnie złapało i byłby koniec ze mną. Zameldowałem się w jednym z oddziałów. Wiedziałem, gdzie partyzanci są i kontakty nawiązałem z partyzanckim oddziałem. Zostałem zastępcą dowódcy w oddziale, którym dowodził skoczek z Wielkiej Brytanii, „Zapora”, porucznik Hieronim Dekutowski. Byłem z nim przez szereg miesięcy. Miałem sąsiedniego dowódcę, także skoczka, pseudonim „Gacek”, który był dowódcą drugiego oddziału partyzanckiego. Później zamordowany został przez Niemców w Kurowie, publicznie powieszony. Dekutowski tak samo skończył bardzo źle po wojnie – chciał uciekać do Wielkiej Brytanii, był złapany, odstawiony na Rakowiecką i w potworny sposób zamordowany przez ubeków. Na początku byłem zastępcą jego, później byłem dowódcą samodzielnego oddziału partyzanckiego w partyzantce na Lubelszczyźnie, trochę dalej na wschód. Walczyłem dosyć długo. Napadałem na niemieckie konwoje, na małe stacje niemieckie, na majątki, które były verwalter (to znaczy właściciele uciekli albo byli aresztowani, a Niemcy obejmowali to jako zarządcy), produkowały mięso, nabiał i inne rzeczy dla dobra niemieckiej Rzeszy. Napadałem na konwoje, na jakieś spółdzielnie, gdzie było trochę odzieży i butów. Dowodziłem oddziałem, który dosyć dobrze funkcjonował; świetnie uzbrojeni byliśmy. Miałem około pięćdziesięciu dwóch czy pięćdziesięciu czterech żołnierzy. Byłem partyzantem, żyłem w lesie i dawałem sobie dobrze radę. W zimie mieszkaliśmy u chłopów po domach, bo nie można było wytrzymać w lesie – trudno było w ziemiankach i jakichś dziurach. To było dosyć dla mnie miłe życie – samodzielna komenda, dowództwo. Miałem nad sobą rejonowego inspektora, dowódcę, z którym dobrze żyłem. To był świetny czas do zimy 1944, do stycznia. W grudniu 1943 roku do naszego oddziału przybył generał Emil Fieldorf - robił inspekcję oddziałów Kedywu na Lubelszczyźnie (bo to był oddział Kedywu) i zobaczył mnie. Widział, że dobrze dowodzę; miałem dobre znajomości wojskowe. Potrzebował paru dobrych instruktorów i zostałem przeniesiony do Warszawy, niestety. W styczniu 1944 roku otrzymałem rozkaz zameldowania się u kpt. Adama Borysa w Batalionie „Parasol” w Warszawie, jako instruktor wyszkolenia bojowego i terenoznawstwa. Niechętnie to zrobiłem. Nie miałem ochoty na to, żeby moich chłopców opuszczać, ale rozkaz jest rozkazem. Przyjechałem tutaj, do Warszawy, pod koniec lutego, na początku marca. Byłem przeniesiony do formującego się Batalionu „Parasol”, który był wydzieloną kompanią „Zośki” i stawiał pierwsze kroki jako formacja batalionowa. On się powoli rozszerzał, coraz więcej było ludzi przyjmowanych. To był okres konspiracji; początki były trudne dla mnie, bo musiałem poznać teren, przyzwyczaić się do innych warunków walki. Z lasu, gdzie z bronią walczyłem, musiałem robić robotę konspiracyjną. Konspiracja wymagała przede wszystkim małych kontaktów. Nie znało się dużo ludzi. Im mniej się znało, to lepiej, bo jak złapali kogoś, a znał za dużo, to sypał. To był tragiczny koniec. Były wypadki, że jakiś gość nie wytrzymał tortur i rąbał dwanaście, piętnaście nazwisk. Takie wypadki się zdarzały i to było tragiczne. Konspiracja wymagała odpowiedzialności. Przede wszystkim nikt nie mógł pić, nie mógł się upijać. Nie wolno było robić głupstw publicznie, trzeba było się zachowywać dyskretnie. Tajemnica wojskowa obowiązywała. Nawet były wypadki, że kara śmierci za zdradę, czy za jakieś inne historie, była dawana. Wszyscy bali się tego i to było dobre, bo było niedużo takich wypadków. Jedynie były wypadki, jeżeli ktoś stał na lepszym szczeblu, szczeblu dowódcy plutonu czy dowódcy kompanii – jakby go złapali, to by wtedy mógł więcej śpiewać, ale takich wypadków było mało. Były sporadyczne tu i tam, ale ja nie miałem takiego czegoś. Ćwiczenie w terenie. Brałem grupy małe, które podróżowały czy to autobusem, czy tramwajem, czy kolejką dojazdową do Leśnej Podkowy czy do Wielkich Dębów, czy gdzie indziej, gdzie można było trochę ćwiczyć. Broń była dostarczana przez łączniczki czy przez kierowców samochodów ciężarowych, które mieliśmy do dyspozycji, do jakiegoś punktu. Ćwiczenia były przeprowadzane, broń była brana z powrotem do Warszawy do skrytek, bo była trzymana w prywatnych lokalach w skrytkach i przeważnie transportowana przez łączniczki, które brały parę pistoletów, czy maszynowy pistolet. Karabin już był strasznym problemem – transportowanie karabinu było trudne, bo to było widoczne, tak że nie było mowy o karabinie maszynowym, żeby go transportować, jak ktoś posiadał. Ograniczone było do krótkiej broni, pistoletów przeważnie. Nauka o granacie była symboliczna, bo się nie wyrzucało granatów – raz, że miało się mało, a druga rzecz, że huk by był potworny. Robiło się to granatami, które były symboliczne – kawałek żelaza czy jakiś taki granat, który nie wybuchał, bez zapłonki w środku. Ja to robiłem. Tak samo [ćwiczenia] topograficzne z kompasem, busolą, mapami terenowymi, musztra luźna – to robiłem w terenie.W lokalach, które były konspiracyjne, miałem szereg kontaktów, gdzie mogłem wykłady dla sześciu do ośmiu osób robić. Było trudno. Trzeba było się zebrać, łapanki były wszędzie, więc ludzie musieli bardzo uważać, każdy był narażony na obóz koncentracyjny albo w łeb z miejsca, albo gdzieś w jakimś więzieniu na łańcuchu. Konspiracja była trudna. Przeprowadziłem szereg akcji, przeważnie na samochody, które trzeba było zdobyć. Większym zadaniem była akcja, którą dowodziłem – na aptekę Wendego, 10 lipca 1944. Akcja ta była bardzo ważna dla nas. To była niemiecka apteka na Krakowskim Przedmieściu. Lekarstwa, które tam były zgromadzone, miały być transportowane na wschodni front do niemieckich wojskowych szpitali. Główna Komenda zarządziła, żeby tę aptekę „opróżnić” i aby to było zrobione jak najszybciej. Sytuacja była trudna z tego względu, że Krakowskie Przedmieście było domicylem niemieckim. Były posterunki gestapo, posterunki policji zmotoryzowanej, wojskowej, lotnicy, jakieś inne wielkie urzędy niemieckie, wszędzie wisiały flagi hitlerowskie i to trzeba było spod nosa Niemców bez strzału zdobyć. Udało mi się. Miałem niedużo ludzi, razem wszystkich dwanaście osób. Z tego żyją tylko dwie osoby do obecnej chwili. Tylko dwie znalazłem, które zostały przy życiu – w 2004 roku obchodziliśmy razem sześćdziesięciolecie akcji na aptekę Wendego. Apteka Wendego była sukcesem. Zrobiłem tę akcję z pomocą lekarza, który był ze mną w aptece Wendego i segregował te najdroższe lekarstwa, środki znieczulające, bandaże, polowe stoły operacyjne, narzędzia chirurgiczne, bardzo dużą ilość środków przeciwko bólowi i środków, które w ogóle było nie do pomyślenia, żeby można było dostać w Polsce – morfina, znieczulające środki jak opium i zastrzyki z opium, które się daje, jak ktoś bardzo ciężko ranny jest. Oczyściłem aptekę Wendego, zawiozłem do sanitariatu głównego i szef sanitariatu, doktor Skiba, protokolarnie ode mnie to odebrał. Ta akcja była przeprowadzona bez żadnego strzału, bez niczego, spod nosa Niemców. Był on bardzo zadowolony i dostałem gratulacje za to, bo to było trudne, ale się udało. Mieliśmy szczęście fenomenalne. Tutaj tak samo mi niemiecki język pomógł, bo jak wchodziłem do apteki, to po niemiecku rozmawiałem z dyżurnym aptekarzem i miałem receptę, która mi umożliwiła wejście. W momencie, jak byłem w środku, wziąłem go na muszkę od pistoletu i zabawa zaczęła się. Mogłem się poruszać; wpuściłem resztę mojej załogi, doktora. Sanitariuszka była, która obserwowała od Koziej, a druga od Miodowej, łączniczka także. Udało się. Plan był dobrze przygotowany i te dokumenty egzystują do tej pory, były prezentowane w 60. Rocznicę na wystawie, poświęconej służbie sanitarnej Powstania. To jest zachowane wszystko.
Teraz przejdę do końcowej fazy przedpowstaniowej. Batalion „Parasol” już był w lepszej formie – było więcej ludzi, broń była kupowana, zdobywana, wykopywana z okresu sprzed wojny, z 1939 roku; z partyzantki była też dostarczana do Warszawy. Batalion miał już dobre wyposażenie w broń w porównaniu z innymi oddziałami.
1 sierpnia 1944 roku Powstanie wybuchło o siedemnastej godzinie. Miałem rozkaz, żebym moich ludzi przeprowadził z Elektoralnej, gdzieśmy się zebrali w godzinach przedpowstaniowych – gdzieś po południu o drugiej, trzeciej – na Wolę do domu starców, gdzie była koncentracja Batalionu „Parasol”. Musiałem dosłownie się przebić przez Żelazną, przez stację policyjną, która się nazywała wówczas Nordwache; była usytuowana na rogu Żeleznej i Elektoralnej i miała dwa uzbrojone posterunki w bunkrach. Żeby przejść, przedtem musiałem rzucić parę granatów, żeby to towarzystwo trochę ogłuszyć. Miałem jednego rannego po drodze, ale udało mi się przebić. Przebiłem się z moją jednostką do punktu zbornego i zacząłem patrole na Wolskiej, Żytniej, Młynarskiej; tak samo budowę barykady, która zaczęła się drugiego już budować na Wolskiej i na Żytniej.
Mój oddział wtedy składał się z około dwudziestu paru ludzi. Miałem dosyć dobre uzbrojenie i trochę się nudziliśmy, bo były tylko małe, sporadyczne walki. Jakieś ciężarówki niemieckie, trochę materiału wojskowego na nich, amunicji, trochę broni zdobyliśmy, ale to były małe walki; do poważnych walk jeszcze nie doszło.
Trzeciego byłem na patrolu i zobaczyłem wspaniały budynek, który mi się podobał i odpowiadał planowi, który się zrealizował w dniach późniejszych. Ten domek był rezydencją właściciela młynów parowych, Müchlera – pałacyk Michla, który nie egzystuje obecnie w ogóle. Nie ma śladu ani po młynach, ani po pałacyku. Jak tam byłem ostatni raz i widziałem to miejsce, to była kwestia rekonstrukcji z pamięci, bo nic nie egzystuje, ani żadnej tabliczki nie ma, ani pomniczka, ani nic. To był jeden z ważnych fragmentów późniejszych walk. Usadowiłem się w tym pałacyku Michla, wiedząc, że Niemcy będą atakowali Wolską główną barykadę przy Młynarskiej, która im przeszkadzała w komunikacji wschód – zachód. Chodziło im o to, żeby sobie drogę przecięli przez nasze stanowiska. Musieli pod tymi oknami przejść. Bardzo trudna dla nich droga, bo fabryka Franaszka po drugiej stronie miała tak samo grupę ludzi uzbrojonych, którzy współdziałali ze mną. Projekt ataku na Niemców, jak przejdą albo będą na wysokości pałacyku Michla, był bardzo dobry i dał bardzo duży sukces. To był sukces fenomenalny, który po takim spokojnym czekaniu dał to, że Niemcy byli na ulicy, a ja byłem z moją grupą szturmową, którą dowodziłem, w środku mocnego budynku, mając dwa karabiny maszynowe, pistolety maszynowe, dużo granatów i ręcznej broni. Byłem w stanie ich wykosić dosłownie sprzed nosa, a oni nic nie mogli zrobić, bo byli na ulicy, na otwartej przestrzeni i mieli ogień z dwóch stron. Ten pierwszy szturm, który był piątego rano – gdzieś godzina szósta trzydzieści była – skończył się dla nich katastrofalnie. Było dużo zabitych Niemców, wielu rannych; paru uciekło, ale niedużo. Niestety, sukcesy były coraz trudniejsze, bo wobec takiego obrotu sprawy zostały ściągnięte przez nich jednostki pancerne, które wspierały kolejne szturmy. Drugi szturm powtórzył się godzinę później, czy półtorej godziny – precyzyjnie nie mogę czasu dać, ale nie było długiej przerwy – wsparty czołgiem, panterą, która waliła dosłownie w nasze okna i niszczyła bardzo dotkliwie budynek, mur i bramę rozwaliła. Za każdym razem więcej wojska było i już było trudniej, ale jeszcze odparliśmy drugi szturm i trzeci tak samo. Czwarty to już było wjeżdżanie czołgów na teren młynów parowych, które były z tyłu, gdzie była część moich ludzi. Było bardzo dobrze walczyć stamtąd, bo były worki z mąką, które dawały protekcję przeciw kulom; niestety, okrążenie było wkrótce z obu stron. Oprócz tego muszę dodać, że w międzyczasie, między drugim a trzecim [szturmem], zrobiłem małą wyprawę – byłem kilkaset metrów dalej, na Działdowskiej. Tam byli Niemcy po drugiej stronie; wlazłem na piąte piętro i rozbiliśmy granatami na dole stanowisko karabinu maszynowego niemieckiego. Była tak samo dobra zdobycz, bo miałem jeszcze jeden MG42, dobry karabin maszynowy, który strzelał nie z magazynków, a z taśmy. Bardzo dobre i szybkie karabiny, silny ogień był z nich. Ta broń dała nam dużą pomoc w walce z Niemcami. Piąty szturm był już bardzo trudny, okrążenie groziło ze wszystkich stron i musiałem na rozkaz dowódcy batalionu zacząć się wycofywać stamtąd. Przeniosłem się do innych budynków na Wolskiej.
Pałacyk Michla był dla nas takim historycznym eposem, bo – nie wspominałem do tej pory – tam była skomponowana w wieczór poprzedzający walki - przez „Ziutka” Szczepańskiego – znana dziś bardzo i popularna piosenka „Pałacyk Michla, Żytnia, Wola”. To był jedyny wieczór, gdzie mieliśmy szansę zebrać się – spokojny wieczór, nie było walk żadnych. Na górze, w salonie, który był bardzo piękny – pamiętam go jak dzisiaj, żyrandol wspaniały, dywany, bardzo dobra biblioteka, piękne obrazy i atmosfera cudowna – wypiliśmy troszkę wina, które zdobyliśmy na Niemcach, i wtedy ta piosenka powstała. To był wieczór pamiętny dla mnie. On jest opisany w szeregu książek, w monografii Piotra Stachiewicza i w innych książkach. Przeszedł [do historii] przez tę piosenkę powstańczą; jak mijałem ratusz wolski, to słyszałem, że „Pałacyk Michla” jest jakby hejnałem – jest grany w pewnych godzinach przez kuranty zegara na tym ratuszu.
Niestety nie mogę tego zrobić, ponieważ nie mam dobrego głosu. Musiałby kto inny śpiewać, ja nie jestem w stanie. Bardzo mi przykro. [Śpiewają wszyscy obecni:] Pałacyk Michla, Żytnia, Wola, Bronią się chłopcy od „Parasola”, Bo na tygrysy mają visy, To warszawiacy, fajne urwisy są. Czuwaj, wiaro i wytężaj słuch, Pręż swój młody duch, Pracując za dwóch! Czuwaj, wiaro i wytężaj słuch, Pręż swój młody duch jak stal! Wspaniale. Dziękuję bardzo.
Dowodzenie taką grupą szturmową wymaga przede wszystkim planu akcji. Przed akcją okres spokoju, absolutnej ciszy, żeby nieprzyjaciel nie wiedział, że my jesteśmy w tym domu. Mój plan, który wymyśliłem, zatwierdził dowódca batalionu, Kpt. Borys. Ten plan polegał na tym, że wymyśliłem zasadzkę na Niemców, aby zyskać nad nimi przewagę przez zaskoczenie. Byli od nas bardzo blisko, dosłownie niedaleko.
Ich dowódcą był Generał SS Dirlewanger. Bo to była słynąca z brutalności formacja SS Dirlewangera, która walczyła przeciwko nam. Oni byli rekrutowani z kłusowników, przestępców, którzy byli zamknięci w więzieniach; Himmler puścił ich wolno pod warunkiem, że będą walczyli na śmierć i życie. Nie mieli opcji, musieli to robić. Byli brutalni. Byli to dobrzy i bardzo doświadczeni żołnierze.
To była grupa bardzo dobrze wyszkolona. Widziałem to, że mimo, iż zabijaliśmy ich, strzelaliśmy do nich z bliskiej odległości, zachowywali spokój. Oficer dowodzący wydawał rozkazy, mimo że pociski latały w powietrzu i dużo z nich już było zabitych, leżeli na ziemi, ciężko ranni krzyczeli o pomoc. Ta formacja była z frontu wschodniego, miała za sobą szereg lat walk. Wyszkolony żołnierz, dobrzy strzelcy, bo jeżeli byli kłusownicy, to musieli dobrze strzelać.
To była trudna walka i bardzo trudny przeciwnik nas, młodych ludzi, którzy mieli od szesnastu do dwudziestu czterech lat. Nie mieli takiego wyszkolenia oczywiście, bo sytuacja nie pozwoliła na to, tylko wyszkolenie konspiracyjne, znacznie mniejsze, żeby się porównać z żołnierzem, który ma za sobą trzy lata frontu. To się odbiło później w walkach na cmentarzach. Ja to widziałem. Dużo nie miałem takich, którzy mieli służbę wojskową przedwojenną. Byli, ale mało. Przeważnie byli studenci, uczniowie liceum i gimnazjum, młodsi, harcerze – bardzo patriotyczni, wspaniali ofiarni żołnierze, ale nie mieli doświadczenia bojowego. Oczywiście, formacja, która jest wyszkolona, zgrana razem i ma oprócz tego wsparcie ciężkiej broni, czołgów czy samochodów pancernych, ma potworną przewagę nad taką formacją, która nie ma tej broni. Myśmy nie mieli ciężkiej broni. Nasza ciężka broń się kończyła na zrzutowych rusznicach przeciwpancernych.
Dowodzenie taką grupą szturmową wymagało znajomości rzemiosła wojennego. Każdy zawód trzeba znać. Ja miałem za sobą 1939 rok, podchorążówkę przedwojenną. Miałem za sobą dwa lata partyzantki prawie, która dała mi bardzo dużo. Dużo się nauczyłem od skoczków (cichociemnych), którzy ze mną byli razem – albo dowodzili, albo byli w innych grupach. Dużo nauczyłem się podczas walk, kiedy robiliśmy napady na niemieckie konwoje – to były walki, atak, niespodzianka, zaskoczenie. Bo kto oszuka nieprzyjaciela, wygrywa wojnę. To jest właśnie to.
Ten budynek, który był pałacykiem Michla – nie ma go dziś, niestety – był idealną pułapką na Niemców. Polegało to na tym, że ja ich wpuściłem do środka budynku, mniej więcej do wysokości środkowych okien na parterze; na pierwszym piętrze były stanowiska strzeleckie, które urządziłem, miałem parę dni czasu na to. Oni byli zdumieni po prostu, kompletnie zaskoczeni tym, że dostali taki potworny huraganowy ogień z budynku, który wydawał im się pusty. A ogień prowadzony z budynku na oddział znajdujący się na jezdni dosłownie, na środku ulicy, jest fatalny, bo nie ma możliwości, żeby uciec stamtąd. Tak że ten atak huraganowy na nich i przygotowane stanowiska ogniowe w budynku z wszystkiej broni, którą posiadałem, i do tego jeszcze dodatek był z fabryki Franaszka po drugiej stronie ulicy, więc byli po prostu wzięci w dwa ognie…
Grupa [z] Franaszka była troszkę słabiej uzbrojona ode mnie. Mieli pistolety maszynowe, krótką broń, granaty i karabiny, a ja miałem dwa karabiny maszynowe jeszcze do tego, niemieckie, zdobyte. Oczywiście miałem dużo granatów. Miałem rusznicę przeciwpancerną ze zrzutów, które były 3 sierpnia na Woli; trochę zasobników upadło na nasz teren. Były tam steny, angielskie maszynowe pistolety dziewięć milimetrów. Były colty, jedenaście milimetrów – dobre, miały długie lufy. Jedenaście milimetrów to jest największa amunicja, jaka jest w ogóle do pistoletu. Normalnie jest dziewięć, siedem; sześć, pięć to jest mniejsza broń, której się nie używa w walkach ulicznych czy gdzieś w wojnie, tylko się używa w normalnym stanie. A jedenaście milimetrów to jest największa amunicja, jaką w ogóle można do pistoletów używać; ona ma potworne uderzenie. Jak ktoś dostanie kulę z jedenastu milimetrów, to jest prawie niemożliwe go wyleczyć, bo to robi dziurę taką, jak spodek prawie od herbaty.
Mieliśmy stanowiska na pierwszym piętrze i na parterze, ale na parterze później były zlikwidowane, bo były pod ostrzałem potwornym niemieckim, tak że nie można było tam wytrzymać. Główna akcja była prowadzona z pierwszego piętra, z salonu i z pokoi przylegających do salonu. W pałacyku Michla było idealne miejsce na zasadzkę. Worki z piaskiem i worki z mąką, które leżały koło kuchni, były naszą osłoną. W oknach wybiliśmy szyby, żeby były lepsze możliwości strzelania. Brama wjazdowa żelazna mocna, w wejściu bardzo mocne drzwi z ulicy do parteru, które prowadziły później krętymi schodkami do góry, do salonu. Było jeszcze wejście od tyłu, ale myśmy przeważnie używali tych kręconych schodków – one były najwygodniejsze dla nas. Dom był mocny. To była posesja zbudowana gdzieś w 1880, może 1890 roku przez seniora tej rodziny, przebudowana szereg razy (znaleźliśmy fotografię, jedyną zachowaną, przedstawiającą widok pałacyku Michla, który był pokazany w telewizji). Niestety, ta brama dość szybko była wywalona przez czołgi – jak wspominałem, czołgi wjeżdżały na podwórko i pod młyny parowe, i od tyłu już waliły. Obrona była trudna. Trzeba było się wycofywać z domu. Frontowa ściana była zniszczona strzałami z armat, z panter, które miały działa osiemdziesiąt osiem milimetrów, z bardzo silnymi ładunkami. Załogi tych czołgów były dobrze wyszkolone i znały swoją robotę, tak że oni systematycznie, metr po metrze, walili i rozbijali te ściany, które nie miały szans, bo to nie był żelbeton, tylko normalnie ściany budowane z cegieł.
Moje odczucia… Byłem zajęty dowodzeniem. Miałem dobrych żołnierzy, bardzo bohaterskich.
Dwadzieścia trzy, dwadzieścia cztery osoby. Trudno powiedzieć, bo przewijało się przez pałacyk Michla szereg innych osób, które były krótki czas. Były na jednym szturmie, później odchodzili i nie było ich. Miałem stałą grupę, która ze mną była, ale oprócz tego miałem krótkie wizyty. Między innymi zastępca dowódcy batalionu, „Jeremi”, był u mnie parę razy; „Rafał”, dowódca 1. kompanii, też był, ale oni nie byli cały czas, tylko fragmentami. Trudno jest zrobić szczegółową rekonstrukcję czasów i faktów po tylu latach. Ale te sprawy są w wielu miejscach opisane, jak były spisywane relacje uczestników, jak więcej jeszcze osób żyło. W ogniu walki i w akcji są takie szybkie momenty, że można je zapamiętać – one się wryły w moją pamięć. Mam dosyć dobrą pamięć i potrafiłem zrekonstruować całą tę historię pałacyku Michla na potrzeby przygotowania pokazu plenerowego, który był 7 sierpnia [2004 roku] na Woli; był też [w] telewizji. Obrona barykady wolskiej i właśnie fragment piosenki „Pałacyk Michla” był zrekonstruowany przez reżysera z Teatru na Woli, a do scenariusza wiadomości o tym ja przekazałem, bo byłem zaproszony jako ekspert do historycznej komisji. Niestety – z ludzi, którzy byli ze mną w pałacyku Michla, do tej pory żyje mój towarzysz broni „Brzoza”, Zbigniew Rylski, który tu jest w Warszawie. On był ze mną, tak samo „Jur” Hołownia, który był ze mną w niewoli w Murnau, w obozie oficerskim. Dostał się do 2 Korpusu, był w komandosach u Andersa. Wrócił do Anglii z 2 Korpusem, został zdemobilizowany i został na emigracji. On przyjeżdża na rocznice Powstania Warszawskiego prawie co rok, regularnie.
Węzły zawiązane między towarzyszami broni zostają na zawsze. Oprócz tych dwóch osób żyje jeszcze i jest w Warszawie młody członek mojej grupy szturmowej, który miał wówczas czternaście lat – jego pseudonim jest „Magik”, Jerzy Bartnik. On w Warszawie mieszka. Był w Szwajcarii na emigracji, był w Anglii, w Ameryce, później pracował jako inżynier w Szwajcarii; przeszedł na emeryturę, wrócił jakieś dziesięć lat temu do Polski i tu mieszka, na Pradze ma dom. Oprócz tego łączniczka, która była ze mną – jej pseudonim jest „Grażka”, z oddziału „Naroczy”, Anna Mizikowska – była w mojej grupie szturmowej w walkach o Pałacyk Michla 4–5 sierpnia 1944 roku. Tak samo żyje i jest tu, w Warszawie. To są osoby, które do tej pory zostały. Reszta albo zginęła w czasie Powstania, albo umarła z ran, albo umarła po wojnie naturalną śmiercią. Niestety, grupa tych ludzi się robi coraz mniejsza.
W czasie drugiego szturmu wyzyskałem moment, kiedy niemiecka grupa esesmanów chowała się za czołg, za panterę, która była niedaleko bramy wjazdowej, i wyskoczyłem z paroma moimi żołnierzami uzbrojonymi w pistolety maszynowe. Kanonier, który operował wieżą, nie był w stanie tej wieży przekręcić, tak że było martwe pole dla nich, nie mogli do nas strzelać. Wykosiliśmy ich strzałami z maszynowych pistoletów. Oni nie mieli szans; to była duża możliwość zabicia szeregu esesmanów. Był ze mną „Brzoza” i paru innych żołnierzy, którzy byli uzbrojeni w maszynowe pistolety. To był duży sukces, który nam przyniósł nie tylko radość, ale także zadowolenie wewnętrzne.
Decyzja była prosta. Uważałem, że to był może szaleńczy krok, który był trudny dla mnie do wykonania z tego względu, że dowódca zawsze ma obowiązek oszczędzać swoich żołnierzy. Ja to zawsze robiłem; chciałem, żeby ich jak najwięcej zostało przy życiu. Nie miałem ochoty na takie huraganowe, bezsensowne ataki, wiec myślałem chwilę, ale jakoś szczęście mi dopisało i mój plan się udał. To była szansa, z której skorzystałem.
Rozkazy były przekazywane tylko przez łączniczki. Nie było kwestii, że ja mogłem używać telefon polowy, bo takiego czegoś nie miałem. Radia tak samo nie miałem. Tylko rozkazy pisane – albo ustne, ale przeważnie na piśmie – były przesyłane przez łączniczki od dowódcy batalionu, czy dowódcy kompanii, do mnie. Między innymi Krystyna Wańkowiczówna, która była łączniczką „Rafała”, dowódcy kompanii. Przenosiła szereg meldunków w tę i z powrotem i w pewnym momencie zdecydowała się zostać z moją grupą szturmową. Nie wróciła z meldunkami więcej, tylko poświęciła się wewnętrznej obronie i innym zadaniom, które tam były. Meldunki przenosiła w kilku fazach jeszcze później, ale oprócz tego były inne łączniczki, które to robiły. (Nie było potrzeby, żeby stale ktoś latał; było parę razy w ciągu rana czy południa. Czasami wieczorem albo w nocy jakieś spontaniczne rozkazy, które przychodziły, ale nie regularne czy stałe). Jeśli chodzi o Krystynę Wańkowiczównę – to była młoda kobieta, która już miała dwadzieścia pięć lat w czasie Powstania, była córką Melchiora Wańkowicza i wielką patriotką. Była przydzielona najpierw do służby informacyjnej, kulturalnej – do jednego z tych ośrodków, które były tworzone w Powstaniu gdzieś w Śródmieściu – ale jako ochotniczka przyszła do nas i później została ze mną. Była bardzo dobrą korespondentką. Robiła cały czas notatki – na pewno by były bardzo dzisiaj ważnym historycznym dokumentem. Niestety, jej torba z notesem zginęła w czasie jej śmierci i nigdy jej nie widziałem do mojego zranienia. Wiem, że pisała, ale nic nie zostało po niej. Nawet nie wiadomo, gdzie spoczywają jej szczątki, gdzie jest jej grób. Ojciec i matka szukali wiele lat, ale nie znaleźli. Ona towarzyszyła nam dalej, jak się potem wycofałem z pałacyku Michla na Żytnią.
Rozkaz przyszedł kategoryczny od dowódcy batalionu, który znał sytuację. Ocenił ją, że zostaję okrążony z obu stron i mam tylko szansę [na odwrót] w kierunku barykady wolskiej przez domy, które były koło barykady. Tam się utrzymać i walczyć dalej, bo nie było mowy, żebyśmy wytrzymali napór nieprzyjaciela, który oprócz tego, co miał do dyspozycji, zaczął ściągać większe ilości pancernych pojazdów, czołgów i samochodów pancernych. Nie miałem szansy walczyć z kilku albo kilkunastoma czołgami, bo to było niemożliwe. .
Jedyną bronią, którą miałem przeciwko czołgom oprócz butelek zapalających, były piaty – jednego miałem ze zrzutów, ale ograniczoną ilość pocisków. Po wystrzeleniu czterech czy pięciu koniec był, bo nie było więcej i nie było skąd wziąć. Miałem jeden miotacz płomieni, który był dany, ale on nie mógł tego wykonać, bo trzeba by było blisko do czołgu podejść – z daleka te płomienie nie miały żadnego efektywnego skutku. Walka przeciwko broni pancernej jest trudna i bardzo skomplikowana. Żeby to przeprowadzić, trzeba mieć armaty przeciwpancerne albo dobre rusznice przeciwpancerne, których ja nie miałem. Byłem zdany tylko na to, co posiadaliśmy. Amunicja się wyczerpywała powoli; nie było więcej zapasów, tak że musiałem oszczędzać amunicję. Granaty mi się kończyły tak samo.
Miałem paru zabitych. Ten rozkaz był bardzo mądrze przemyślany przez dowódcę batalionu, więc wycofałem się. Wycofałem się bokami. Przez różne dziury, piwnice, które miały drzwi przekłute z jednej strony, można było pod domami przechodzić. Wylądowałem gdzieś niedaleko, koło Wolskiej. Tam jeszcze walczyłem trochę. Później przeszedłem na Młynarską 34, która była domem, posesją– stoi do tej pory w tej samej formie - i obok niej dom narożny przy Żytniej, który dziś nie istnieje. Ten, co stoi, wygląda potwornie, jest okropnie zaniedbany i robi się stara ruina z tego. Tam byłem całą noc. Rano szóstego [sierpnia 1944 roku] walczyłem tam razem z moją grupą szturmową i tam właśnie stał się bardzo tragiczny dla mnie wypadek.
Na Żytniej były tak samo pozycje z karabinami maszynowymi, worki z piaskiem na balkonach, strzelanie z okna. Niemcy przelatywali trochę dalej od tego domu przez ulicę, z jednej strony na drugą, i było bardzo dobre pole ostrzału. Mieli tak samo czołg, który był zniszczony przez nas butelkami zapalającymi. Walczyliśmy dosyć długo tam. Oceniłem bardzo dobrze punkt, który dawał mi dobrą pozycję ogniową; mogłem stamtąd walczyć, widok był dobry i cele były dobre. Niestety, rozkaz przyszedł, żebym się wycofał, bo już Wola się kończyła i przechodziło się na cmentarze stamtąd. Niechętnie ten rozkaz wykonałem. Nie wykonałem go w całości; wykonałem tyle, że dałem rozkaz, żeby siedmiu ludzi z mojego oddziału wyszło tylnymi drzwiami z domu na cmentarz kalwiński, przez boczną bramę, która do tej pory egzystuje – często ją widziałem, jak były filmy telewizyjne robione. Niestety, obserwator niemieckiej baterii moździerzy ciężkich zauważył gdzieś z ukrycia – może siedział na drzewie albo wysoko gdzieś – tych moich siedmiu ludzi, którzy siedzieli pod murem cmentarnym od wewnętrznej strony. W tym czasie salwa z moździerza upadła w środek i zabiła mi tych siedmiu ludzi. Zginęła tam Krystyna Wańkowiczówna, pseudonim „Anna”. To mnie bardzo uderzyło, śmierć moich ludzi i śmierć jej tak samo, tak że to ciężko przeżyłem i zawsze pamiętam o tym. Był straszny widok – jej poszarpane zwłoki, więc zdjąłem z siebie panterkę i przykryłem to; później pochowaliśmy ich. Niestety, to ciało było w jakimś późniejszym okresie wyjęte z tego miejsca, gdzie było pochowane, z tego dołu. Owinięte było jakimś kocem. Pani Wańkowiczowa i Melchior Wańkowicz skontaktowali się ze mną, jak byłem w Anglii; musiałem plany rysować i dać im informację, bo byłem naocznym świadkiem śmierci ich córki. Niestety, poszukiwania nie dały rezultatu i do tej pory to ciało nie zostało znalezione. Nie wiem, co się stało, nie mogę na to odpowiedzieć. W swojej książce „Ziele na kraterze” on bardzo ładnie opisał walki na Żytniej i sylwetkę córki, którą bardzo kochał i cenił. Jest opisana w innych książkach tak samo. W monografii „Parasola” jej autor Piotr Stachiewicz, nasz kolega, też pisze o tym. Relacje świadków naocznych dołączone są – parę sanitariuszek widziało to i piszą w ten czy inny sposób. To są rzeczy, które bardzo precyzyjnie były odtworzone i są prawdziwymi zeznaniami z tego okresu. Dzisiaj, po sześćdziesięciu latach, jest bardzo trudno kogoś znaleźć i odtworzyć to czy poszerzyć. Nie wiem, czy to jest możliwe, bo liczba ludzi, którzy byli czy w pałacyku Michla, czy na Żytniej, zmniejsza się, jest bardzo mała. Z Żytniej – został „Brzoza” tylko i „Hołownia”, który jest w Anglii. „Bartnik” wtedy już ode mnie się odłączył. Nie wiem, gdzie on był – w innym miejscu gdzieś. Tak że dwie osoby tylko żyją, które mogłyby jakieś relacje dodać do tego, co ja mówię.
Po wycofaniu się z Żytniej przeszedłem do baraków, które były na Stawkach, na mały odpoczynek po tych walkach na Wolskiej, w pałacyku Michla i na Żytniej. To były walki, które bardzo nas zmęczyły, bośmy byli bez snu prawie. Dochodziło do tego, [że] jak człowiek stał przy jakiejś ścianie, to zamykał oczy i zasypiał, albo trzymał się latarni albo drzewka, bo nie było czasu na spanie od piątego do szóstego czy siódmego rano. Przeszedłem na Stawki; tam przenocowaliśmy noc z szóstego na siódmego. Dostałem rozkaz siódmego wieczorem od dowódcy kompanii, żebym z moją grupą szturmową poszedł na cmentarze i tam walczył. Zrobiłem to.
Ósmego sierpnia o świcie wszedłem na cmentarz ewangelicki z moim plutonem, grupą szturmową, i miałem takie uczucie, że z tego cmentarza nie wyjdę żywy. Ta cisza, groby, atmosfera cmentarna i nieprzyjaciel, który był tak schowany, że go prawie nie widziałem, nie mogłem widzieć. To był bardzo doświadczony żołnierz frontu wschodniego, który umiał kamuflażować się, przypinając sobie kawałki drzewa, liście, jakieś kawałki zielenizny do hełmów i do mundurów, które były terenowe oczywiście – oni byli w terenowych i my też – i miał szereg wyborowych strzelców ukrytych na drzewach albo gdzieś w zaułkach między grobami, którzy precyzyjnie, z lunetami na karabinach specjalnych dla wyborowych strzelców, szukali celu. Właśnie ja się stałem ofiarą takiego wyborowego strzelca, który wziął mnie na muszkę i mnie prawie wykończył. To, że żyję, to jest cud. Nie powinienem normalnie żyć, powinienem być trupem, ale jakoś udało mi się przeżyć. W czasie ataków na niemieckie pozycje próbowałem szturmem koło kaplicy Halpertów ich wyprzeć i poderwałem do ataku moich ludzi. Prowadziłem ten atak; w momencie, jak byłem koło jakiegoś grobu, ten wyborowy strzelec, widząc, że ja dowodzę, wziął specjalnie akcję na mnie i strzelił mi prosto w brodę. Miałem szczęście, że w tym momencie musiałem moją głowę troszkę na prawo skręcić, więc ta kula weszła tam, gdzie powinna wejść, ale wyszła bokiem – nie wyszła z tyłu głową, bo zabiłby mnie.
Oprócz tego później, jak byłem w szpitalu, ktoś przyniósł mi mój hełm, który miałem, niemiecki zdobyczny hełm z kamuflażową powłoką…
W pałacyku Michla wziąłem go od tych trupów, co leżały na ulicy, bo nie miałem wcześniej hełmu. Myśmy mieli wszyscy prawie niemieckie hełmy, bo one pomagały, były dobre. Polskich hełmów nie mieliśmy. Mieliśmy niemieckie panterki, które były zdobyte na Stawkach; cały batalion się ubrał w te panterki, tak samo łączniczki i sanitariuszki. Mieliśmy niemieckie hełmy, oprócz tego szelki i pasy – to było wszystko niemieckie, nawet niemieckie buty miałem na sobie. Byłem stuprocentowo w niemieckim mundurze i panterce. Ten hełm oprócz tego, że była zerwana skórzana spinka od spodu, miał dwa uderzenia w górę. One nie były na wylot, ale były wgłębienia, tak że ten gość oddał do mnie trzy strzały. Dwa w hełm, a jeden w brodę. Ta potworna siła, która mnie poderwała do góry, jak byłem ranny… Takie uczucie miałem, jakby mnie batem ktoś strzelił w twarz. Straciłem przytomność. Leżałem nieprzytomny i nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Opuściłem moje ciało i poszedłem do góry… Ta wizja, którą miałem, była szereg razy badana przez specjalistów w Anglii, profesorów, którzy się takimi rzeczami zajmują. Kwestia była, że było jeszcze szereg innych osób, które to samo przeżyły – życie po klinicznej śmierci. To śmierć, która była, ale nie była całkowita – była częściowa. To jest bardzo ciekawe, że człowiek wyfruwa ze swojego ciała i idzie do góry, jakaś siła potężna ciągnie go. Jest piękny obraz, który się składa z firmamentu jakichś gwiazd, świateł, dolin i gór. Nie ma się żadnego bólu i widzi się siebie – ciało, powłokę, która leży na ziemi. Ja to właśnie przeżyłem. Przeżyłem to, ale oprócz tego jeszcze miałem dodatkowe przeżycie, że w tym momencie, jak szedłem do góry, widziałem przed sobą moje życie, jak telewizyjny film. Całe życie, takie fragmenty, jak na przykład topienie się w wodzie… Jak byłem mały, wpadłem z mostku, jak ryby łapałem, do wody i mnie wyciągnęli. Później wpadłem do dołu z wapnem – to też było na tym filmie, bo prawie się zabiłem w tym wapnie, ale jakoś mnie wyciągnęli i w szpitalu mnie myli jakimiś płynami, aż skóra zlazła ze mnie. Wyglądałem jak czerwony rak. To też mi się udało… Później momenty mojego dzieciństwa, moich rodziców, matki i ojca. Jakieś ważne momenty w moim życiu, które były – nie było takie długie, miałem dwadzieścia cztery lata. Trochę momentów z partyzantki, jakieś akcje, gdzie strzelali do mnie bardzo silnie i udało mi się uciec stamtąd. To się skończyło i później siła mnie ściągnęła na dół. Wlazłem do tej powłoki. Zaczęło mnie boleć, ale przytomności nie odzyskałem. To właśnie zapamiętałem. Nie zapomnę tego do końca życia, bo to było coś ciekawego. Złożyłem dosyć obszerne relacje do profesorów, do teamu doktorów, którzy tymi rzeczami się zajmują. To jest ciekawy fakt psychologiczny; było szereg ludzi, którzy podobne rzeczy przeżyli. Ten film – opuszczanie ciała, powrót do ciała i później powrót do życia. Byłem dwa albo trzy dni nieprzytomny zupełnie. Po kilku dniach, jak się później dowiedziałem, sanitarka mnie zabrała z tego miejsca koło cmentarza, wyniosła mnie do Jana Bożego; tam leżałem parę dni. Jak się obudziłem, nie mogłem mówić przez trzy tygodnie. Straciłem mowę, bo ten pocisk spalił mi skórę w ustach i pod językiem gdzieś wylądował, tak że mogłem mówić dopiero z trudnością po dwóch, trzech tygodniach. Nie mogłem się komunikować inaczej, tylko musiałem pisać kartki, jak już trochę do siebie dochodziłem. Pamiętam taki fragment w szpitalu. Doktor stoi koło mojego łóżka, ja go widzę. Ksiądz kapelan – jakiś wojskowy ksiądz, kapitan zdaje się – daje mi ostatnie namaszczenia olejkiem świętym i mówi do tego doktora: „Szkoda, że on będzie umierał. Taki młody chłopiec – szkoda go”. Ja sobie pomyślałem: „Na to nie mam ochoty, będę jeszcze trzymał się przy życiu w jakiś sposób”. To pamiętam dokładnie. Później pamiętam fragmenty, jak mnie odwiedzali. Odwiedzał mnie między innymi mój dowódca kompanii, „Rafał”, mój przyjaciel. Tak samo odwiedzał mnie „Jeremi”, zastępca dowódcy batalionu. Dowódca batalionu niestety mnie nie mógł odwiedzić, bo był ciężko ranny 6 sierpnia; on tak samo był wyeliminowany z walki. Jak już troszkę zacząłem myśleć i byłem w stanie kontrolować moje myśli, i w ogóle poruszać głową trochę, bo ciałem nie mogłem… Byłem strasznie obandażowany, to była bardzo potworna rana. Taka potworna, że sanitariuszka, która zakładała mój bandaż po zranieniu– i kawałki tej skóry i mięsa jakoś doprowadzała do porządku, jak mogła – zemdlała. To mi opowiadali. Więc nie była taka mała rana. Szereg tygodni później jak brałem trochę wody do ust, to mi leciało nie do ust, tylko dziurą, bokiem gdzieś wypadało. To musiała być dziura, która szła gdzieś przez połowę twarzy. Troszkę zacząłem już myśleć… Byłem karmiony kateterem przez nos mlekiem czy jakąś wodą, czy zupą. W ogóle nie mogłem jeść, nie mogłem mówić; to było potworne.
Warunki w szpitalu – nie mogę dużo powiedzieć, bo nie pamiętam tego, ale były dosyć trudne. Była strasznie duża ilość rannych, trudności w operacji. Nie było doktorów, którzy mogli mnie operować; właśnie to wpłynęło bardzo ujemnie na moje zdrowie, mimo że byłem zdrowy i zaprawiony, bo byłem dwa lata w lesie – to robi swoje. Byłem silny, wysportowany, może dlatego przeżyłem. W szpitalu było strasznie dużo ludzi, którzy leżeli na podłogach. Doktorzy pracowali bez przerwy i robili, co mogli. Nie mieli do dyspozycji dobrych chirurgicznych warunków, dobrych stołów operacyjnych. Na pewno lekarstwa się kończyły albo owało, bo taka masa była rannych. Były przeładowane te szpitale. Co „Rafał” zrobił dla mnie i czym uratował moje życie? Wziął mnie po paru dniach – nie wiem kiedy, ale sądzę, [że] dziesięć dni po zranieniu albo dwanaście – do innego miejsca. Przyszli sanitariusze z noszami i zabrali mnie na Stare Miasto, na Freta. Tam mnie posadzili w jakimś mieszkaniu. Była sanitariuszka i przychodził doktor; leżałem na podłodze. Ten dom był bombardowany. Szafa się przewróciła na mnie, ale szczęśliwie, że mnie nie połamało. Były jakieś stoliki, które ciężar szafy wytrzymały. Przenieśli mnie do innego miejsca i jeszcze do innego; byłem w trzech albo czterech domach i stale te domy były rozwalane. Jakieś inne domy, piwnice i tak dalej… Zacząłem do siebie przychodzić powoli, ale dalej nie mogłem jeść, dalej byłem karmiony tym kateterem. To potworne uczucie – ma się taką rurę w nosie i jedzie coś do żołądka, a w ogóle w ustach się nie ma nic. To jest nie bardzo przyjemne, ale przeżyłem to.
Kończy się Starówka. Tutaj jest ciekawy epizod mojego życia. Pod koniec sierpnia – to musiały być ostatnie dni sierpnia, trzydziesty albo trzydziesty pierwszy – zdecydowali się, żeby mnie ze Starego Miasta ewakuować kanałami. W tym stanie, co ja byłem – nie mogłem prawie na nogach stać, musiał mnie ktoś podpierać – kanałami do Śródmieścia. Tam była gehenna. Byłem ciągnięty, pchany, podpierany w wyższych kanałach. Są [kanały] małe, duże i średnie; są kanały, gdzie można stać, są kanały, gdzie można się wyprostować, są kanały, gdzie trzeba w pochylonej pozycji iść, ale są kanały, gdzie trzeba na brzuchu się czołgać i te niższe są potworne. Ta grupa ludzi, z którą ja byłem, była duża – nie wiem, ilu – ale były wypadki, że paru wariowało. Ktoś zamordował się czy zastrzelił się, nie wiem; ten trup zatykał niższy kanał i nie można się było ruszać. Był potworny smród, gazy jakieś. Oprócz tego Niemcy mieli zwyczaj, że w niektórych miejscach włazy do kanałów były bombardowane przez granaty albo jakieś inne eksplozywy. Drut kolczasty był rzucany, jakieś worki z czymś, żeby zabarykadować przejścia. Towarzystwo, które tam było, było w strasznym stanie. Panikowano, a trzeba było obserwować, nie można było mówić, nie wolno było światła zapalać. Pamiętam małe fragmenty tego. Jak ja to przeżyłem, jak ja wylazłem z tego, nie mogę powiedzieć, bo nie wiem naprawdę. Wyciągnęli mnie na jakimś sznurze w Śródmieściu i położyli na trawie, tam mnie oblewali wodą. Wszystko, co miałem na sobie, było w potwornym stanie, śmierdzące, brudne. Jakieś szczury łaziły w kanałach po ludziach, po trupach. Ciemność, panika i ogólna sytuacja tego przejścia podziemnego… Wiem tylko tyle, że dzisiaj młodzież, która próbowała takie małe eksperymenty w kanałach w okresie świąt sześćdziesięciolecia Powstania, szła jakiś kawałek i dalej nie mogła, wykańczała się. Więc proszę sobie wyobrazić – człowiek, który jest w takim ciężkim stanie zdrowia, postrzelony, potrafił przez taką podróż wyjść ze Starego Miasta, gdzieś koło ambasady bułgarskiej. Ja nie wiem, nie mogę odpowiedzieć jak, ale inni ludzie musieli tę robotę zrobić dla mnie, bo ja nie byłem w stanie iść. Byłem w stanie położyć się na brzuchu i siedzieć, nie ruszać się w ogóle, jeżeli mnie ktoś nie ciągnął. To była straszna robota dla ludzi, którzy takich ciężko rannych transportowali. To byli silni ludzie, żołnierze, którzy naprawdę kolosalną pomoc dla mnie zrobili, bo inaczej bym się wykończył. Albo zostałbym na Starym Mieście do okresu, kiedy Niemcy weszli i by zastrzelili tak jak resztę, bo ci, co zostali, byli wszyscy wymordowani.
Informacje były minimalne. Miałem łączniczki, które przychodziły i badały mój stan zdrowia dla dowództwa „Parasola”. Oni się interesowali mną i moimi warunkami, jak mogli oczywiście. Wtedy jeszcze były walki w Pałacu Krasińskich.
Tylko z opowieści i z notatek, który były mi przysyłane, które czytałem. Pisałem wszystko na kartkach, bo bardzo słabo mówiłem. Nie mogłem dużo, bolało mnie, jak otwierałem usta; szczęka mnie potwornie bolała. Dawali mnie jakieś tabletki, ale to nie pomagało w ogóle, tak że męczyłem się potwornie w tym okresie czasu, kiedy tam leżałem. Leżałem na jakimś barłogu, na podłodze, bo nie było łóżek ani nic, ani materaca nawet nie było. Jakaś kupa łachów, na której leżałem, i poduszka – to wszystko, co pamiętam.
Miałem doświadczenie, jeśli chodzi o niemieckie wojsko, nie tylko z wojny z 1939 roku, ale szczególnie z okupacji, z konspiracji, z partyzantki, które dało mi obraz tego wojska, ich wyszkolenia, wyćwiczenia. Nie możemy zapomnieć o tym, że mieliśmy do czynienia z potężną armią, która była wyszkolona, wyposażona w nowoczesną broń, wyćwiczona dobrze i w koszarach, i na froncie wschodnim, która miała za sobą kampanię wojenną we Francji, Belgii, Holandii, Norwegii, we Włoszech, w Afryce. Wojsko było bardzo dobrze wyszkolone, miało dobrych dowódców, którzy mieli za sobą sztabowe szkoły wojenne, którzy byli dobrymi strategami; miało lotnictwo, artylerię, duże zapasy broni, szpitale, dobre wyżywienie. Jednostki, które walczyły na pierwszej linii, były zmieniane, szły na tyły do odpoczynku.
A myśmy byli entuzjastyczni patrioci. Walczyliśmy, żeby wyzwolić ojczyznę, żeby kajdany pękły. Mieliśmy dosyć okupacji, dosyć poniżania. Naród polski był poniżany przez Niemców, uważany za ludzi niższej klasy, po niemiecku Untermenschen. Tak mniej więcej klasyfikowali nas. Byliśmy szczęśliwi, że mogliśmy coś zrobić w tym kierunku i desperacja była, żeby walczyć do śmierci. Nie była kwestia, że nie wiedzieliśmy, co nas czeka. W okresie, zanim była Armia Krajowa uznana za kombatantów, myśmy byli bandytami, myśmy byli z góry skazani na śmierć – nie było mowy o braniu do niewoli, tylko walenie kulą w łeb pod bramą gdzieś. Taki esesman szedł i złapał dwóch, trzech, to ich rozstrzelał z miejsca, bo nie robił sobie nic z tego. A myśmy z drugiej strony, mimo tego wszystkiego, mieli rozkazy, żeby traktować jeńców jako jeńców, bo jest i obowiązuje nas Konwencja Genewska i są prawa jeńca Czerwonego Krzyża. Braliśmy ich do niewoli. Ja ich widziałem dużo przed moim zranieniem, w różnych miejscach, i sam brałem do niewoli też.
Widziałem z dalszej odległości, jak Niemiec strzelał do bezbronnej cywilnej ludności na Woli. Dalej od miejsca, w którym walczyłem, widziałem wypadki, że kobieta czy dziecko było zastrzelone. Obserwowałem te rozkazy, które miałem. Brałem do niewoli i odsyłałem do tyłu, bo nie miałem warunków, żebym jeńców trzymał. Szereg żołnierzy wziąłem do niewoli w pałacyku Michla i paru esesmanów tak samo, ale traktowałem ich jak żołnierzy. Rycerskość była zasadą po naszej stronie. Myśmy robili to wszyscy. Może były jakieś wypadki, o których słyszałem, ale nie widziałem, że ktoś strzelał jakiegoś gościa, którego wziął do niewoli – były wypadki oczywiście, nie mogę tego precyzyjnie opowiedzieć, ale wiem, że były takie – ale Dirlewanger, Kamiński czy inni, ci potworni mordercy, w żadnym wypadku nie brali nikogo do niewoli, tylko rozstrzeliwali. To wiem stuprocentowo. Tak samo od świadków, którzy widzieli morderstwa zrobione w fabryce Franaszka, gdzie setki ludzi były rozstrzelanych i spalonych benzyną. Nawet miałem możność z jedną panią, która jako dziecko 12-letnie była w fabryce Franaszka, gdzie mieszkała jej rodzina, rozmawiać na zebraniu na Woli. Ona miała mały referat i mówiła o tych morderstwach, które jako młoda dziewczynka widziała. U Franaszka rozstrzelano jej ojca razem z setkami innych osób. Ona z matką ocalały, bo wcześniej je odesłano. Te potworne morderstwa były w takich ilościach, że w ogóle nie można tego opisać. Wola szczególnie była wykańczana, bo to były pierwsze miejsca walki i bastiony nasze, które przyniosły nam sukcesy w dużej ilości zabitych żołnierzy niemieckich, tak że oni się mścili za to. Mścili się za pałacyk Michla, za barykady na Wolskiej, której nie mogli zdobyć, za Żytnią, za cmentarze; to była krwawa zapłata za to, żeśmy się ośmielili podnieść rękę na nich. .
Jeńcy niemieccy, którzy byli w rękach Armii Krajowej, byli traktowani tak, jak powinni być żołnierze traktowani. Pracowali przy usunięciu gruzów, przy noszeniu rannych, przy innych pracach i byli pilnowani przez żandarmerię wojskową albo przez specjalną straż, która była do tego celu zorganizowana. Myśmy na pierwszej linii jeńców nie przetrzymywali, nie było warunków. Po wzięciu do niewoli żołnierza czy oficera byli [oni] oddawani w ręce innych jednostek na tyły.
Żołnierz niemiecki był przekonany, że będzie rozstrzelany. Jak rozmawiałem z nimi, oni bali się panicznie i wiedzieli, że robią przestępstwa, traktując Armię Krajową nie jako żołnierza, który broni ojczyzny, który walczy za wolność, ale po prostu jak bandytę, niegodnego, żeby być wziętym do niewoli. Uznanie Armii Krajowej za armię walczącą, mającą uprawnienia kombatnckie było w późniejszej fazie, kilka dni przed kapitulacją, którą generał „Bór” Komorowski podpisał; byliśmy traktowani jako jeńcy wojenni. To uratowało życie tysięcy powstańców.
Ja sam spędziłem prawie dziewięć miesięcy w niewoli, z czego trzy tygodnie byłem w przejściowym obozie w Lamsdorfie, Łambinowice się to nazywa po polsku. Warunki były okropne, późny październik, zimno, a nas było tak wielu, że te trzy tygodnie koczowaliśmy w ziemiance, w błocie, na deszczu i potwornym zimnie, jedzenia było mało, a ja jeszcze dodatkowo byłem ranny w szczękę, nie mogłem jeść, tylko pić, a tego było bardzo mało. Później resztę czasu, aż do uwolnienia w kwietniu przez amerykańskie wojska, byłem w oflagu VII w Murnau, który był największym obozem oficerskim na terenie Niemiec. Siedziało tam szereg generałów z 1939 roku, między innymi generał Rómmel, dowódca obrony Warszawy, generał Bortnowski, Kutrzeba, admirała Unrug i szereg wyższych oficerów, pułkowników, sztabowych oficerów aż do podporucznika. Było ponad pięć tysięcy oficerów. To był obóz, który był uznany za jeden z najlepszych. Był dobrze zorganizowany wewnętrznie, miał możliwości kulturalne, jak studia uniwersyteckie, biblioteki, dramatyczne grupy, które miały możność robienia teatru na terenie obozu. Dużo było profesorów, tak że były nauki języków obcych, wykłady, studia różnego gatunku, nawet fizyczne i matematyczne rzeczy. Możność korespondencji listami, które były dawane jeńcom z rodzinami, paczki Czerwonego Krzyża, opieka lekarska, izba chorych. T wszystko oczywiście sami jeńcy organizowali, często bardzo wykształceni, tym sposobem wykorzystywali czas, który się dłużył w nieskończoność.
Ja niestety, jak dostałem się do obozu jenieckiego, z Lamsdorfu do Murnau, nie miałem szansy z moją szczęką, bo ta operacja wymagała transplantacji kości, której normalny szpital nie może przeprowadzić. Tak że ja ranny byłem z kolegami zdrowymi, bo nie poszedłem z rannymi do obozu, tylko się dołączyłem do grupy… Obawiałem się, że rannych będą chcieli wykończyć, bo takie słuchy chodziły.
Ja sam przepytywałem jeńców paru, których dostaliśmy do niewoli w pałacyku Michla. Tam była zbłąkana ciężarówka, która wiozła trochę amunicji i wylądowała niedaleko pałacyku; był sierżant i dwóch żołnierzy, których wzięliśmy do niewoli. Ja ich prowizorycznie tylko przepytywałem. Panicznie się bali, myśleli, że będą mieli egzekucję. Ja ich uspokoiłem. Powiedzieli, że niechętnie walczyli, bali się. Cały oddział ich, mimo że to był frontowy żołnierz, widział, że ta walka będzie dla nich ciężka i że będą musieli mieć dużo strat w zabitych i rannych. Później przyszła mała grupa, która ich wzięła po paru godzinach, bo trzy, cztery godziny byli u mnie. Wzięli ich do tyłu i odtransportowali do jednostki, która gromadziła Niemców. Oni byli na Śródmieściu przeważnie. Były grupy po pięćdziesięciu, stu, które były używane – jak wspomniałem przedtem – do robót, do usuwania gruzu, wyciągania trupów z zasypanych piwnic, noszenia rannych, noszenia ciężarów, bo wtedy kolumny już zaczęły chodzić do browaru Haberbuscha i Schiele. Nosili stamtąd żywność, bo był cukier tam, pszenica i jęczmień, który był potrzebny do wyrobu piwa. Kolumny nosiły ciężkie worki; widziałem taką kolumnę złożoną z Niemców. Poza tym widziałem ich w kinie „Palladium”; tam byłem raz. W późniejszej fazie Powstania filmy pokazywali, które były robione na początku Powstania; widziałem jeńców tak samo, których trzymali w „Palladium”. Na Złotej to zdaje się było.
Ludność cywilna była bardzo entuzjastyczna na początku Powstania. Pamiętam pierwsze dni, gdzie flagi wisiały na wszystkich domach. Ludzie byli bardzo serdeczni, pomagali budować barykady, pomagali nas wyżywiać. Kobiety gotowały potrawy, chleb smarowały, robiły posiłki dla żołnierzy, kuchnie żołnierskie i stołówki, pomagały w szpitalach. Mężczyźni nosili kawałki chodnika, szyny, jakieś stare auta, co się wsadzało na barykady; pomagali wojsku, jak mogli. To było cudowne, te pierwsze dni. Później, po egzekucjach, bombardowaniu, pożarach, jak domy się zaczęły przewalać i szyby wyleciały, zaczęło się zimno robić i warunki życiowe bez wody, bez prądu były coraz gorsze, to atmosfera się troszkę zmieniła i trochę stosunki z ludnością zaczęły być trudne. Pamiętam fragmenty pod koniec września, gdzie byłem w prowizorycznym szpitalu na Marszałkowskiej 111 – ludność zaczęła być opryskliwa. „Po co robicie Powstanie? Czy to miało sens? Tyle mamy kłopotów! Jesteśmy chorzy! Jesteśmy głodni! Nie ma światła, nie ma wody! Po co to było potrzebne?” Były już takie nieprzyjemne odruchy w stosunku do nas, żeśmy się tłumaczyli, jak mogli. Te warunki, zimno, głód, choroby, rany i zbombardowane domy, ruiny – to wszystko tak ujemnie wpłynęło, że można powiedzieć, że ostatnia faza była bardzo nieprzyjemna dla nas.
Tutaj wracamy do jednego ciekawego fragmentu, który ja pominąłem do tej pory, i muszę to powiedzieć, bo to jest bardzo ważny fragment. Myśmy liczyli od początku, tak jak i dowództwo, które planowało Powstanie, że nasz sojusznik, który stał na drugim brzegu Wisły, sowieckie wojsko i dywizja kościuszkowska Berlinga, Rola-Żymierski i reszta dowódców ludowych – że oni przyjdą nam na pomoc. Ta pomoc była wkalkulowana. Musimy pamiętać o tym, że przyczółki mostowe były utrzymane na Czerniakowie przez nasze oddziały, przez „Parasol”. Była możliwość przeprawienia się na łodziach pontonowych przez Wisłę. Była możliwość ostrzelania, przez koordynację ognia artyleryjskiego, pozycji niemieckich ciężkich armat, które były na Polu Mokotowskim. Była możliwość posłania myśliwców, żeby przegoniły sztukasy, które fruwały bezkarnie na wysokości dachów i zrzucały bomby; lądowały na Okęciu czy na innych bliskich lotniskach i ładowały nowe bomby, i załogi, które były zmęczone, zmieniały się. Tak samo pozwolenie aliantom na lądowanie liberatorów i halifaksów, które przylatywały z Brindisi, z południowych Włoch, czy południową drogą, czy północną przez kraje skandynawskie. Miały pełne baki benzyny i zbiorniki, kontenery, które miały dla nas; fruwały wolno, bo były obciążone. Załogi musiały lecieć do Warszawy i z powrotem, a mogły przecież lądować na lotniskach, które były w sowieckich rękach. Te maszyny po zastrzeleniu strzelców dolnych czy górnych wieżyczek były bezbronne; myśliwce polowały na nie i w drodze powrotnej szczególnie, albo nad Warszawą, dosłownie zestrzeliwały. Nasz sojusznik, który stał tam… Stalin miał konferencję z Rokossowskim, który planował i chciał przejść – tak mówi historia – chciał przejść na tę stronę Wisły nam pomagać. [Stalin] odwrócił się do niego i powiedział w ten sposób (te słowa są cytowane w niektórych książkach): „To są gorsi wrogowie dla mnie i dla Niemców, niech ich Niemcy wymordują.” I to był cel – żeby nas wymordować. Żeby rząd londyński nie miał możności wrócenia do Warszawy, żeby Polska dostała fundamenty Polski Ludowej, Peerelu – to było już przygotowane. To było przygotowane śmiercią generała Sikorskiego, który miał podpisane dokumenty, że Polska będzie w starych granicach, wolna od Sowietów, że Sowieci nie będą tańczyli na polskim terenie, że my będziemy gospodarzami, a oni mogą wejść i nam pomóc oswobodzić Polskę od Niemców na innych terenach, ale my jesteśmy gospodarzami, a nie oni. Sikorski ginie w katastrofie lotniczej, która była spowodowana niczym innym, tylko działaniem agenta bolszewickiego, którym był Kim Philby, pułkownik wywiadu brytyjskiego. Te dokumenty on miał przy sobie i cały sztab, nawet jego córka, był na pokładzie liberatora, którego pilotem był Czech – jedyna osoba, która z tego samolotu żywa wyszła, tak że on musiał o wszystkim wiedzieć i współdziałać. To jest ciekawe, że ta teczka, która poszła na dno morza z tym dokumentem, bo był podpisany przez Roosevelta i Churchilla, nigdy nie pokazała się publiczności. Ona była wyciągnięta z wody przez komandora Crabba, który był najlepszym nurkiem i bardzo dobrym ekspertem. Przyjechał do Gibraltalu na tę operację i ta teczka została zdeponowana w Anglii, do dzisiejszej pory jest tajemnicą wojskową. To jest pierwszy fakt. Drugim było zamordowanie w potworny sposób generała „Grota” Roweckiego. Agenci sowieccy byli już na terenie Warszawy rok przed Powstaniem, już penetrowali możliwości współpracy Moskwy z władzami organizacji komunistycznych na tym terenie. Bardzo mądrze było zorganizowane ujawnienie miejsca, gdzie gestapo będzie mogło naszego dowódcę Armii Krajowej, generała „Grota”, dostać w ręce. Był w swoim miejscu, które było bardzo dobrze zorganizowane, zakamuflowane. Nie było łatwo znaleźć – były różne wejścia, miejsca, gdzie on mógł uciekać tylnymi drzwiami. To było bardzo dobrze zrobione. Dostał się w ręce Niemców. To był człowiek, który miał wszystkie nici konspiracyjne w swoich rękach. On znał podziemną organizację, miał energię, dobre wyszkolenie, był dobrym oficerem i był nie do zastąpienia. Strata „Grota” to była dla nas druga katastrofa.
Nominacja generała „Bora” Komorowskiego, którego osobiście znałem, szereg razy rozmawiałem z nim, był dobry generał, dobry dowódca, ale troszkę inny człowiek od generała „Grota” Roweckiego. Bohaterski oficer, wspaniale dowodził, wspaniale walczył, ale „Grot” miał więcej talentu do pracy konspiracyjnej. Nie było nikogo, kto by mógł objąć schedę po generale Sikorskim. Objął ją generał Sosnkowski, który był dobrym strategiem, ale nie miał takiej politycznej zdolności i możności współpracy z Ameryką czy z Wielką Brytanią; było polityka i generała w jednej osobie.
A więc mamy stratę dwóch najważniejszych ludzi, którzy by odegrali strategiczną rolę w wolnej Polsce. Teraz przejdziemy do następnej fazy. Misja wojskowa Kaługina, jego radiostacja – jeszcze jeden oficer jest na terenie Powstania. Ale nie zajmuje się tym, jak generał „Bór” Komorowski liczył i chciał, żeby informacje były przekazywane Sowietom, jeśli chodzi o koordynację artyleryjskiego ognia czy koordynację myśliwców, które by goniły sztukasy – nie byłoby tego bombardowania w takim stopniu, jak było – on się tylko interesował politycznymi informacjami, które przekazywał swoją radiostacją do Moskwy. Tak że ta misja Kaługina była, ale nie dała tych rezultatów, których generał „Monter” i generał „Bór” Komorowski się spodziewali. Teraz mamy jeden jeszcze przykład współpracy – wysyłają batalion szturmowy, który przepływa Wisłę na pontonach, dowodzony przez majora Łotyszonka. Majora Łotyszonka miałem szczęście osobiście poznać, bo był w Murnau ze mną w niewoli. Dostał legitymację AK i udawał polskiego oficera; nie wiedzieli Niemcy, że on jest Rosjaninem, bo inaczej albo by go rozwalili, albo by siedział w obozie jakimś dla Sowietów, bo nie mieliśmy sowieckich oficerów u nas w obozie, tylko Polaków. Łatyszonok mi mówił, że oni chcieli dywizją całą przejść przez Wisłę. Chcieli wziąć ciężką broń ze sobą, armaty, ciężkie karabiny maszynowe i nam pomóc więcej. Niestety, ta cała historia skończyła się na symbolicznym batalionie, który był skazany prawie na śmierć. Dużo ich zginęło. Nie mieli żadnej szansy jakiegoś wielkiego rezultatu zrobić; Czerniaków i inne miejsca, gdzie były możliwości mostu, trzymania wybrzeża w naszych rękach, szybko skończyły się. To byli rekruci, którzy byli wzięci do wojsk ludowych z terenu Lubelszczyzny i Zamojszczyzny oraz południowych Kresów – chłopcy, synowie przeważnie prostych chłopów, ludzie bez wyszkolenia bojowego. Nie mieli zielonego pojęcia o walkach w ogóle, a szczególnie w miastach czy w warunkach takich, jak Powstanie było. Mieli słabą broń – pepesze, rusznice przeciwpancerne, karabiny, trochę maksimów, ciężkich karabinów rosyjskich; armat nie mieli żadnych. Pomagali trochę, co mogli, to robili, ale to nie było to, co myśmy potrzebowali. Była jeszcze druga faza pomocy robiona na lekkich samolotach rozpoznawczych, nazywaliśmy je kukuruźnikami. Fruwały na niskim pułapie, zrzucały worki załadowane rosyjską amunicją i rosyjską bronią, bez spadochronów. Nie było dużo amunicji; broń była, pepesze, karabiny zwykłe i trochę pistoletów, trochę sucharów. To spadało z wysokości pięćset, sześćset metrów, rozbijało się i nie nadawało się do użytku. Zrozumieliśmy, że więcej w tym propagandy, niż rzeczywistej pomocy. Więc to były dwie rzeczy: było czekanie przez naszego wroga, Stalina, na naszą klęskę. Układał sobie plany na przyszłość, które zrealizował przy pomocy Komitetu Lubelskiego, Wandy Wasilewskiej, Bieruta, który był już w Moskwie rok przedtem czy półtora – był prezydentem Polski, ale my nie zapominamy o tym, że był pułkownikiem NKWD wyszkolonym przez bolszewików.
Tak. Była słuszna i była dobrze zaplanowana. Nie było innego wyjścia. Takie wiadomości ja mam. Mój stryj był ministrem spraw wojskowych, więc orientował się dobrze w tych rzeczach, dużo od niego słyszałem. Byłem w dowództwie Armii Krajowej, które było w Londynie w VI Oddziale. Znałem osobiście pułkowników Tatara, Nowickiego, jak byli w Anglii, i Utnika, który był moim dowódcą tak samo. Pracowałem szereg miesięcy z nimi. Miałem tutaj być w Polsce w 1946 roku jako emisariusz WIN-u, ale mnie nie puścili, bo mam tę bliznę na twarzy – to było widoczne i moja fotografia była znana tym kolegom tutaj. Mój kolega z Brygady Spadochronowej, kapitan „Boryczko”, który dowodził partyzantką u „Wilka” na Wileńszczyźnie, uciekł stamtąd jakimiś okrężnymi drogami do Anglii. Byłem z nim w Szkocji parę lat razem; tutaj przyszedł jako emisariusz, był na terenie Polski i do Anglii jeździł. Oni go rozpracowali i spenetrowali, że to on jest; zrobili gniazdko dla niego. Przywoził pieniądze z Londynu, złoto i inne dolary; uważali go za ptaszka, który fruwa i do jakiegoś czasu był im potrzebny. Cały rok jeździł w tę i z powrotem, nie wiedząc, że kontaktujący się z nim oficerowie WIN-u to są ubecy. Tak było to zrobione. W końcu wsadzili go do więzienia, dali mu piętnaście lat; tak go katowali, że w końcu po osiemnastu latach odsiadki – ubeckiego piekła wyszedł i umarł. Tutaj było strasznie trudno pracować.
Nie jestem takim wielkim ekspertem, ale orientuję się mniej więcej w tej całej sytuacji. Organy, które kierowały tym całym systemem, bardzo mądrze operowały i wiedziały, jak dostać kogoś w ręce. Jedna czy druga osoba puszczała trochę farby, to znaczy mówiła; oni robili próby, żeby załamać kogoś i się dowiedzieć, co chcieli. Ta osoba była elementem, który pracował dla nich – może niechętnie albo pod groźbą śmierci czy innych kroków – tak że oni dużo wiedzieli. Mieli swoich agentów w Londynie, w ambasadzie, która była już ludowa wówczas. Szereg osób pracowało dla nich, tak że ich wiadomości były dosyć dobre. Piecuch pisze dużo [w] „Służby specjalne atakują” o tych postaciach, sylwetkach, które on bardzo dobrze znał. Historia jest dosyć skomplikowana i może trudna do wytłumaczenia dla normalnych ludzi. To są rzeczy istniejące, ale niewidoczne. To jest siatka, której się nie widzi. Trzeba bardzo intensywnie myśleć i wejść w takie malutkie elementy, które prowadzą do tego, bo to istniało i było rozbudowane, i w dalszym ciągu może jeszcze coś egzystuje. Ale jeśli chodzi o Powstanie – Powstanie było konieczne i zrobione w czasie, który był najdogodniejszy dla nas. Ja jestem pewny, że byłoby wielkim sukcesem, gdyby nie to, że Armia Czerwona została na drugiej stronie i czekała, a Niemcy tymczasem systematycznie wykańczali Armię Krajową. Powstanie miało trwać kilka dni, a było – sześćdziesiąt trzy dni samotnej walki. Wykończyli nas w ten sposób, że dużo zginęło, a reszta, która się dostała do niewoli, tak jak ja i inni, którzy przeżyli, zostali na emigracji, nie wrócili z politycznych powodów do Polski. Założyli sobie nową egzystencję i ich dzieci dzisiaj są obywatelami amerykańskimi, brytyjskimi czy francuskimi – mają studia, mają prace, mają żony, które są Francuzkami albo Angielkami. Za późno jest, żeby wrócić. Są spontaniczne osoby, które wracają po szeregu lat emigracji, ale ich jest bardzo mało. W ten sposób przez Powstanie, wyniszczenie dużego elementu Armii Krajowej, przez wyniszczenie partyzantek, które szły z północy i z południa na pomoc Warszawie, z Wileńszczyzny szczególnie, rozbrojenie oddziałów partyzanckich Armii Krajowej i Narodowych Sił Zbrojnych przez Rosjan, uwięzienie oficerów, zamordowanie szeregu ludzi, którzy mieli wpływ na politykę – generałów, którzy byli w Moskwie trzymani, czy na Łubiance, czy na Syberii się wykończyli – wywożenie masowe reszty Armii Krajowej na tereny sowieckie, na Syberię czy do innych prowincji, nie wracanie elementów… Oprócz tego Siły Zbrojne na Obczyźnie, które były bardzo dobrze wyszkolone, dowodzone przez generała Andersa – 2 Korpus, wspaniała jednostka, bohaterska, z piękną tradycją, Dywizja Karpacka generała Kopańskiego, Brygada Spadochronowa generała Sosabowskiego, Pierwsza Pancerna Dywizja generała Maczka z bardzo wielkimi zwycięstwami – Monte Cassino, Normandia, Falais, Arnhem,– ci ludzie w większości nie wrócili do Polski. Jak wracali, to byli zamykani, maltretowani, prześladowani jako agenci i kończyli się. Inni bali się i nie wracali. Małe elementy, które wróciły, postawiły nogi i dały sobie radę, ale nie było ich dużo. Tak że ta potężna armia, która była do naszej dyspozycji, została rozwiązana, zniknęła. Poszła do cywila, wyemigrowała do Australii, Kanady, Ameryki, do innych krajów – nie wróciła. Tutaj zginęło tysiące, reszta była maltretowana. Armia Krajowa – dopiero teraz mówi się o bohaterach, a przedtem się nic nie mówiło o tym. Ludzie, którzy współpracowali z komuną, byli na wspaniałych stanowiskach, dyrygowali na rozkazy Moskwy Polską, prezydenci czy premierzy – każdy z nich był albo sekretarzem partii, albo jakimś wielkim dygnitarzem – szereg ludzi pracowało intensywnie i tępili polskość, tępili narodowość, wykańczali. Ta Polska Ludowa, która egzystowała – ona była niczym innym, tylko pachołkiem Moskwy. To była kolonia bolszewicka. Do okresu, kiedy orzeł dostał koronę i szpony, tak było! Teraz się wszystko zmienia. Polska jest w Unii Europejskiej, jest wolnym państwem, ma swoje wojsko, ma przyszłość. Dzieci chodzą do szkoły, nikt nie jest w kajdanach, wszystko jest dobrze. Jedynie to, że myśmy się zestarzeli. Generacja moja i generacja, która była w Londynie na stanowiskach, rząd londyński – wszyscy prawie poumierali. Czas robi swoje. Niestety, ci ludzie nie mają więcej wpływu ani na rządy polskie, ani na politykę, ani na nic, bo są za starzy. Generałowie są na emeryturze, jeżeli żyją – resztki ich zostało przy życiu – tak że nasza rola i nasza faza, w której mieliśmy aktywny udział, skończyła się.