Anna Kornacka
Anna Kornacka, urodzona 1 luty 1925, Warszawa. Stopień podchorąży kapral, z tym, że przywiązałam się do Powstania, ponieważ byłam w ciąży i byłam absolutnie zwolniona. Zostałam na ochotnika przy mężu, bez jego woli i przy bracie. Mąż był dowódcą plutonu, a brat, który miał niepełne szesnaście lat, łącznikiem dowódcy. Ale to jest inna sprawa. Teraz chcę mówić nie o tamtych sprawach, tylko o kamienicy, w której mieszkam od 1950 roku, a która jest chyba jedyną twierdzą zachowaną w takim stanie, jak była w Powstaniu, przy czym w gorszym stanie. W czasie Powstania to była nowa kamienica, która błyszczała jasnym tynkiem i oknami, dlatego, że była zbudowana w 1936 roku. Także było inne otoczenie, bo drzewa były młode, miały zaledwie pięć lat, co jest ważne dla Powstania o tyle, że dawały widoczność obrońcom, której teraz nie ma, bo są zarośnięte stare drzewa. Dowództwo odcinka, którym dowodzili w ostatnich dniach oficerowie sztabowi skierowani przez „Karola” mieściło się tutaj, żeby twierdza była dobrze dowodzona, bo ona trzymała w szachu natarcie od strony Odolańskiej i drugie natarcie generalne od strony Wiktorskiej. Poza tym już zdobyto wtedy Stację Telefonów na Szustra i Niemcy z czołgami byli Szustra przy Kazimierzowskiej. Natomiast właz jest przy Bałuckiego. Ci spychani z Odyńca i z Bałuckiego, ponieważ to była jedna ulica, teraz jest przedzielona domami. Oni od parku Dreszera byli tutaj spychani, z Puławskiej, więc utrzymanie twierdzy było bardzo ważne. Ona była, tragiczne dni to miała tylko dwa i pół dnia. Rzeczywiście do końca trzymała się i utrzymała wszystkich, którzy mieli przejść do kanałów i przeszli. Przy czym każdy balkon to było stanowisko ogniowe. Na tym balkonie był chyba cekaem, tak jak wywnioskowałam z opowieści podchorążego, który tu przyszedł chyba w 1970 roku dopiero. Natomiast na górze byli trzymani jeńcy niemieccy. Jeszcze jest to pomieszczenie. Pilnował tych jeńców pan Kublin, który miał wtedy zdaje się dziesięć lat, z wielkim karabinem, z którego absolutnie nie umiałby pewnie strzelać. Jego matka pracowała i zginęła w szpitalu powstańczym. Natomiast ojciec był oficerem. Tu nie mieszkał, bo się ukrywał, był w konspiracji. To by była topografia twierdzy, która się zachowała. Do bardzo niedawna o tej przeszłości, jak mówili, że kamienie będą świadczyć, jak nas nie będzie, to świadczyły, bo były spryskane kulami domy na Odolańskiej, na Szustra. Wszędzie był taki dom zachowany. Natomiast nie był spryskanych domów poza twierdzą, to znaczy, że dalej Niemcy nie doszli. Tu zostali zatrzymani. Tam niestety, kamienie przestają mówić, dlatego, że te wszystkie zostały odnowione i tylko się trzyma twierdza, oczywiście w dużo gorszym wydaniu niż była w czasie Powstania, bo jest zaniedbana i wygląda tak, jak wygląda. W związku z tym te rzeczy znam tylko z relacji. Jest relacja pana, który miał dziesięć lat i pilnował Niemców na górze. U niego mieszkali żołnierze, to znaczy kwaterowali żołnierze i on ich błagał, żeby zabrali go z sobą. Chyba to było już po śmierci jego matki, bo się czuł bardzo samotny. Oni mu obiecali, że go wezmą. Niestety, usnął, jak się obudził, to już ich nie było. To pamiętał do końca życia z wielkim żalem, że go nie zabrano. Więc to był stosunek dzieci do powstańców. Nie bały się, tylko uważały za swoich bohaterów i swoich obrońców. Taki był stosunek. Teraz historię tą znam z relacji. On był chyba starszy podchorąży z „Baszty”, a większość żołnierzy z „Baszty” pochodziła z Żoliborza. W związku z tym on nie znał topografii Mokotowa, zupełnie nie znał. Został tu skierowany chyba w ostatnich dniach z karabinem maszynowym. To było wielkie wyróżnienie, żeby dostać karabin maszynowy prawdziwy, bo wszyscy znaliśmy na pamięć z tablic. Jeszcze do niedawna, jak spałam, to mogłam rozłożyć cały karabin, mauzer, wzór, już zapomniałam, ale wiedziałam. Ale tylko z plansz. Natomiast on tutaj dostał, bardzo wyróżniający się, dlatego, że stopował karabinem natarcie od strony Odolańskiej i także mógł stopować od strony Wiktorskiej. W jaki sposób on się dostał? On został zaproszony na przyjęcie i przyszedł z żoną. Znałam żonę, jego nie znałam. Zachowywał się bardzo dziwnie na przyjęciu, bo chodził po całym mieszkaniu jak jakiś lunatyk, co miałam mu za złe, za dowód złego wychowania, że chodzi bez mojego pozwolenia po mieszkaniu. Ale trudno. Był to krewny mojej znajomej. Raptem ten człowiek zjawił się tego samego dnia o godzinie siódmej rano, odtrącił mnie jak lunatyk, doszedł do balkonu i powiedział: „To tu”. To był rok chyba 1975. On przez tyle lat szukał tego domu, w którym miał i nie mógł znaleźć. I właśnie tutaj znalazł i dlatego się tak dziwnie zachowywał. I opowiedział mi historię cekaemu chyba, myślę, nie erkaemu, że oni strzelali. Musieli chłodzić, dlatego, że bez przerwy. Na szczęście, mieli, z tego wynika, dużo nabojów. W pewnym momencie, on nie wie, co się stało, ale stracił przytomność. Był kontuzjowany, dosyć długo, dlatego, że wiem, z opowieści pana Kublina, że Niemcy tutaj wbiegli rzucając w bramie granaty i później wypędzili lokatorów, którzy tu byli i podpalili budynek, klatkę. Ale jak on się ocknął, to już ogień zatrzymał się na wysokości pierwszego piętra. Doszedł do drugiego piętra i samoistnie się wygasił, dlatego że dom był budowany przed wojną solidnie, z materiałów ogniotrwałych i to nie była sobie opowiastka, bo to zdało egzamin w czasie Powstania. Bardzo mnie uderzyła w jego relacji sprawa zachowania się, bo ona była bardzo typowa dla żołnierzy powstańczych. Więc, pierwszy odruch, że taka cisza. W ogóle tu już nikogo nie było. Było po wszystkich morderstwach. On był sam. W związku z tym najpierw wziął kolegę, który podawał pociski, zapomniałam, jak się nazywa, taki który podaje pociski, on był zabity i leżał na karabinie. Być może, że jemu ocalił w ten sposób życie. Więc najpierw go zniósł i go pochował w jakimś płytkim grobie i położył na to gałęzie. Potem wrócił, cały czas tak, jak po dużej wódce i wytargał cekaem. Też go ukrył. Potem zaczął iść. Wszędzie była głucha cisza. Tak jak ja, kiedy wkraczałam do Warszawy 17 stycznia i szliśmy Tamką. W życiu nie słyszałam takiej upiornej ciszy tak, że jak szłam miastem moim rodzinnym po pół roku, to jak się bałam szczurów, to modliłam się, żeby się ruszył chociaż szczur. To jest coś niesamowitego patrzeć na trupa rodzinnego miasta. Taki on miał ciszę. Szedł, w pewnym momencie prawie z Puławskiej, to też może go ocaliło, bo wtedy rozstrzeliwali vis á vis na Puławskiej wszystkich mieszkańców, tam jest tablica. On wrócił, bo sobie przypomniał, że dozorca tego domu, jak dawał mu klucz od mieszkania, to powiedział: „Proszę pana, tylko żeby mi ten klucz był powieszony na tej tablicy, bo tam mieszkają ludzie i żebyście się porządnie zachowywali”. Więc on to sobie przypomniał, wrócił i powiesił. Dlaczego o tym mówię? Bo teraz się boimy wpuścić do domu, a on powiesił ten klucz i klucz wisiał, dlatego, że właściciel zastał nie obrabowane mieszkanie. Jedno jedyne nie obrabowane, bo były dobrze zabezpieczone drzwi. Więc to mnie wtedy uderzyło w opowieści. Nie pamiętam jego nazwiska, nie pamiętam jego pseudonimu, tylko pamiętam tę opowieść, którą zresztą sobie opisałam, chcąc, żeby to był materiał do filmu. Niestety, nie kręcimy dobrych filmów. Mając w każdej rodzinie bohatera na epopeję, nie mamy ani jednego dobrego filmu. Tylko robimy takie filmy, w których przedstawiamy Polaków z najgorszej strony, co nie jest prawdą. Teraz następna sprawa, która obliguje mnie do tego, żebym opowiadała o domu-twierdzy. Mnie się wydaje, że on zasługuje na jakieś malutkie zaznaczenie, bo tu nie było „Z dymem pożarów”, tylko tu była zażarta walka, żeby ocalić życie. Nie sobie, tylko tym, którzy szli, bo ci, którzy tu siedzieli, to wiedzieli, że oni mogą nie zdążyć. To za mało mówiąc o Powstaniu, przez sześćdziesiąt kilka lat w ogóle się nie mówiło i teraz jest czas, żeby to powiedzieć i żeby młodzi ludzie nie myśleli, że myśmy byli idioci, którzy z butelką na czołgi, że nie wiadomo po co. Myśmy wiedzieli po co. Teraz była taka dyskusja, gdzie się wypowiadali młodzi ludzie. Jeden młody człowiek, bardzo przystojny, bardzo dobrze odżywiony, my nie byliśmy tak odżywieni, powiedział tak: „Żyjemy w czasach, gdzie nie ma w kogo wierzyć, nie ma kogo kochać i nie ma za kogo umierać”. Myśmy nie mieli takich problemów. Wiedzieliśmy, kogo kochać, w co wierzyć i za co umierać. Nikomu z nas się nie spieszyło do śmierci. Jak słyszę o „Kamieniach na szaniec” to dostaję białej gorączki. Żadna z nas nie chciała być kamieniem na szaniec, ani w większości nikt nie chciał być zawodowym wojskowym. Dlatego, w piosence, nie wiem, czy „Zośki” czy „Parasola”: „I zwyciężymy, i do cywila, hej!” Bo mieliśmy swoje duże plany. Myśmy żyli nadzieją. Mieliśmy nadzieję. Byłam wychowywana w domu, który walczył przez wszystkie pokolenia, walczył o niepodległość, deklasował się w związku z tym. Ale na grobie mojej prababki był taki pomnik, wtedy się robiło z piaskowca, ale imitowało to drzewo. Na pomniku był symbol, chyba po powstaniu styczniowym bardzo powszechny, cierniowa korona, w środku było serce i było: wiara, nadzieja i miłość. To trzymało te pokolenia. W związku z tym, jeżeli zrobię taki odchył, Niemcy po 1939 roku, kiedy Warszawa pierwszy raz była tak potwornie zniszczona, wywiesili plakaty: „Anglio, twoje dzieło” na płonącą Warszawę. I niestety, to była prawda. Myśmy zdzierali te plakaty. Za to była pierwsza rozstrzelana jakaś studentka za zdzieranie tych plakatów. Ale jak się zastanawiam, mimo że to była prawda, oni nie przyszli nam z pomocą, a powinni przyjść, po zrobieniu mobilizacji, to też nie była wariacka decyzja. To dochodzę do wniosku, że to było bardzo słusznie, że myśmy zdzierali plakaty. Chociaż to była prawda, nam ta nadzieja była potrzebna. Nam ta nadzieja była potrzebna i ona nas trzymała tak, jak później potworna następna „Im słoneczko wyżej, tym Sikorski bliżej”. Pisaliśmy to palcem na tramwajach. Tramwaje, szyby były zamarznięte, na pierwszym Nur für Deutsche, później oni nie siedzieli, bo się bali. Niemcy bali się nas, a nie my Niemców. To Niemcy się zamykali w niemieckich dzielnicach. Tu był niepodległy kraj, cały czas, przez pięć lat okupacji, tu była niepodległa Polska. Do Warszawy wszyscy przyjeżdżali, żeby oddychać wolnością. Gdzie, to jest nawet w wspomnieniach powiedziane? To było cudowne miasto, miasto naprawdę niepokonane, ale myśmy sobie robili takie historie z nadziei i to była dla nas, dla nas młodych. Myśmy żyli na potem, na po wojnie. W związku z tym nie tylko konspirowaliśmy, ale się uczyliśmy. Nie mam ani jednej przerwy. Zrobiłam w terminie i maturę i studia i wszystko. Poszłam, do podchorążówki się wkręciłam, bo dziewczyn nie przyjmowali.
- Wracając do Powstania, chciała pani opowiadać o kamienicy.
Kamienica nie bardzo była odpowiednia, dlatego, że ona mi tu grała tym wszystkim. Miałam koleżankę, Dziunię, Jadwigę Radomińską, z którą pracowałam co najmniej trzydzieści lat. Pracowałam w „Ekspresie”, ona pracowała w wydaniu niedzielnym „Ekspresu”, w „Kulisach”. Znałam ją bardzo dobrze, natomiast ona nigdy nie opowiadała o sobie, tylko raz powiedziała.
- Pani ją znała przed wojną czy nie?
Nie, nie znałam jej przed wojną. Znałam ją z pracy. Bardzo dobra dziennikarka, przebojowa, wiedziała, co chce. Nawet czasem za bardzo przebojowa. Otóż ona była żołnierzem „Baszty” i dopiero z książki Bartelskiego dowiedziałam się (pana Bartelskiego też znałam, ale on napisał to w swoim „Powstaniu Warszawskim”), że ona się nazywała Strzelecka. Ja ją znam jako Radomińska i że walczyła tutaj, także przy obronie drugiego włazu na Bałuckiego, gdzie już zakręcili. Bo najpierw [była] przy Wiktorskiej i tam było bardzo blisko żołnierzom, żeby wskoczyć. Tam było to bardzo udane, doskonale przeprowadzone, dlatego, że nie było tłumów cywilnej ludności, która zakorkowała kanał. Ale oni zeszli i Niemcy zbombardowali kanał, zdaje się, na Puławskiej. W związku z tym oni zawrócili i wyszli kanałem na Bałuckiego. […] Zawsze mówiła: „Robiłam w Powstaniu to, co każdy, no i już”. I cała sprawa skończona. Jeden został zabity i padł jej w ramiona. Ona miała pseudonim „Ewa”. […] Ona została wzięta do niewoli już po padnięciu tego odcinka. Były rozmowy, z Bachem, że będą uznani jako kombatanci, ale ona siedziała w Stutthofie. Czyli siedziała w obozie koncentracyjnym. Była wzięta z pierwszej linii frontu. To jest jeszcze jedno wyjaśnienie, jak Niemcy kłamią i do tej pory kłamią. Dlatego ten dom jest mi nieobojętny. On do mnie jeszcze przemawia. I obawiam się, że go odnowią i zostanie zatarty ślad, kamienie mówić będą, bo mówić nie będą. Natomiast otoczenie, […] już jest zlikwidowane, ale vis á vis, tam gdzie była fabryka Boscha, było wielkie wymalowane po angielsku graffiti „Strefa śmierci”. Strefa śmierci od tych panów. Przeżyłam tu straszne [chwile], że idąc ulicą, jak widzę młodego człowieka, to się go boję. Chociaż to powinien być mój przyjaciel, że on mnie uderzy, że on mnie, nie mogę tego zrozumieć. Poza tym były napisy rozmaite: rock`n`roll, i narkotyki,
drugs, nie wiem, czy ci panowie umieją po angielsku, ale to potrafią. I to było tutaj napisane vis á vis przez okno. Jak się czuję w związku z tym? Chciałabym podejść do każdego takiego młodego człowieka i powiedzieć: „Nie marnuj ty swojego życia, bo życie na pewno jest jedno. Możesz wierzyć albo nie wierzyć w życie pozagrobowe, ale to jest tylko jedno. I od ciebie zależy czy zmarnujesz czy nie”. To by było na tyle.
Warszawa, 18 sierpnia 2005 roku
Rozmowę prowadziła Bogumiła Burzyńska