Jan Baniszewski „Bibor”
Jan Baniszewski, zgrupowanie „Obroża”, urodzony 26 maja 1928 [roku] w Markach koło Warszawy. Pseudonim „Bibor”.
- Co robił pan przed 1 września 1939 roku, przed wybuchem wojny?
Chodziłem do szkoły powszechnej numer 1 w Markach. Wtedy jeszcze byłem dzieckiem, ale dzień kiedy Niemcy wstąpili pamiętam dokładnie. To było coś okropnego. Pierwsze wojsko, które zauważyłem, miało blachy na piersiach i duże metalowe, jak mi się wtedy wydawało, czapki. Wjechali na motorach z przyczepami.
W Markach przy ulicy Piotra Skargi, numeru nie pamiętam. Strasznie brudni byli. Wszyscy się bali, wszyscy uciekali do domów. Też wpadłem do domu, krzyczałem do taty: „Tato, chyba to Niemcy są, ale jacyś zwyrodnialcy”. Pierwszy dzień [to] było coś okropnego.
Obawa co będzie dalej. Tak się stało, że cała okupacja to przecież był ciągły strach, łapanki, rewizje…
- Jak pan zapamiętał lata okupacji?
To był ciężki okres dla mnie dlatego, że w 1942 roku umarł mi tata. Cały czas myślało się jak przezyć.
Śmiercią naturalną. W 1943 roku umarł mi starszy brat, który był podporą całej rodziny. On miał zawód cukiernik – piekarz. Na Starym Mieście wujek miał cukiernię i piekarnię. Tam brat pracował.
Sędek.
- Piekarnia, cukiernia gdzie się znajdowała?
Mostowa 9 czy 11, nie mogę sobie teraz skojarzyć, ale tam właśnie się znajdowała.
Czesław.
- On pracował i utrzymywał całą rodzinę?
Wtedy tak, ale złapano go w łapance i wywieziono. Nie wiadomo gdzie go wieźli. W każdym bądź razie z pociągu uciekł, ale złamał nogę, był na śniegu. Wrócił – jak to wtedy się mówiło – suchoty i umarł. Zostałem z mamą i przez cały okres okupacyjny jeździliśmy do Ostrowi, do Młucina, przywoziliśmy zboże, pszenicę, mieliliśmy na żarnach. To była strasznie ciężka praca. Piekliśmy chleb, woziliśmy na ulicę Stalową. Tam był bazar, chleb sprzedawaliśmy i [żyliśmy] z tego co nam zostało. Także ziemniaki przywoziliśmy, o ile nam w Małkini lub w Tłuszczu nie zabrali.
- Jak odbywały się przewozy?
Chowaliśmy w różne miejsca. Na dachach się jeździło, nie było miejsca w wagonach. Wpadali z psami i wyrzucali – na jedną stronę wszystkich, którzy jechali, a na drugą stronę wszystko co zabrali. Wtedy nie było ani zarobku ani nic.
- W jakich miejscach to było chowane?
Zboże sypaliśmy w drzwiach, jak okna się otwierają, a dołem potem jak się przyjechało do Zielonki – bo trzeba było od Zielonki pieszo iść do Marek – tam się otwierało, worek się podstawiło i się wysypywało.
- Niemcy wiedzieli o skrytkach?
Później się dowiedzieli i wysypywali to wszystko na tory. Oni z tego nic nie mieli i ludzie też nic nie mieli. Tak samo i chleb. Tak zwana wacha była w Zaciszu, to jest zaraz pod Warszawą. Tam żandarmeria była w jednym z budynków. Chleb się wiozło na piersi lub na plecach, bo to w brytfankach się piekło. Wtedy wychodzili też z psami i zabierali chleb. To były ciężkie czasy. Na bazarze nagonkę robili, też zabierali.
- W pociągach, jak się pamięta z filmów, to faktycznie była taka atmosfera, że na przykład robiło się zrzutkę dla Niemca?
Tak było. Trzeba było się po parę groszy zrzucać. Oni ostrzegali, że będzie łapanka gdzieś tam, czy Tłuszczu – to oni wiedzieli.
Nie wiem czy to żandarmeria była. Oni w hełmach chodzili, w butach z cholewami pomimo, że ciepło było. Oni dawali znać – oni znani byli na trasie – że tam będzie [łapanka]. Nie do wszystkich wagonów wchodzili. Przed samą Ostrowią, Małkinią czy Tłuszczem ostrzegali nieraz jeden, dwa wagony. Wtedy się zabierało worki i trzeba było uciekać.
- Dla nich się robiło zrzutkę?
Robiło się zrzutkę. Jeden w czapce czy w czymś niósł i dawał im pieniądze. Pewnego razu nie pojechałem z mamą. Rano umówiliśmy się [na] godzinę piątą. Mama pojechała poprzedniego dnia i później rano miała wracać. Była godzina piąta czy przed piątą, miałem wyjść i iść do Zielonki, żeby mamie pomóc nieść to, co kupiła. Wtedy podjechały, już teraz nie pamiętam, czy dwa wozy ciężarowe, czy więcej. Były też osobowe wozy. Przywieźli ludzi... Może jeszcze wspomnę przed tym, bo nie powiedziałem.
W fabryce „Briksa”, oni przed wojną – wełna, czy coś... Domy, co stoją w Markach, to prawie wszystkie są fabryczne – piętrowe, parterowe. Jak kolejka chodziła, to była odnoga, [którą] do fabryki wozili węgiel, inne sprawy. Coś zaczęli budować na torach. Pytaliśmy się. Oni mówili, że to będzie kryty wjazd. Jak wyszedłem rano, to przywieźli ludzi. Już pętle były do wieszania. To nie był wjazd, tylko szubienice. Pętle już były przygotowane, ławki postawione i ich wyprowadzali. Zeskakiwali z samochodów i do szubienicy. Jak to zobaczyłem, to już nie czekałem, jak tam będzie, tylko biegiem wróciłem do domu i pod łóżko wpadłem ze strachu. W dzień, jak zaczęliśmy wychodzić, to oni już wisieli. Wtedy wieszali na Woli, w Rembertowie, w Markach i jeszcze gdzieś, po dziesięciu. Na Woli to na balkonie powieszali – to była akcja wtedy. Tak się zaczęło.
Jeszcze wrócę. Mieszkałem w drewnianym domku. To był rok…, już front nadchodził. Za naszym domem stali Niemcy, to był ogród nazywał się Króla czy coś takiego. Tam stała kuchnia, zaopatrzenie tam było. Jak zaczęli strzelać i to z dział, przez nasze okno, mieszkanie, zegar był na ścianie, to zegar poszedł w drobny mak. Dziura się zrobiła, okno całe wybite. Poleciało na kuchnię i Niemców kilku czy kilkunastu tam poraniło, zabiło. Rozprysk był, wybuch, na ogródku, na terenie, gdzie Niemcy byli. Dlaczego to mówię? Dlatego, że my już zaczęliśmy zbierać broń. Miałem starszych kolegów, nie koledzy a poważni ludzie już byli, mówili, że jakby się coś znalazło granat czy coś takiego, żeby to chować. Trzymaliśmy się razem z Wojtkiem Rembeckim - moim późniejszym sekcyjnym. Tam byli jeszcze inni koledzy, ale najwięcej z nim.
- To był kolega z sąsiedztwa?
On mieszkał w Markach przy głównej ulicy, miał sklep. Z [nim] poszedłem na Powstanie, razem w obozie byliśmy. To był mój przyjaciel, pseudonim miał „Spokojny” i faktycznie był spokojny, zrównoważony facet. Z nim zbieraliśmy co się dało, przechowywaliśmy u mnie w komórce. Miałem komórkę, tam było drzewo, inne rupiecie. Tam schowek zrobiliśmy.
Nikt nie wiedział, a skąd, absolutnie! Tam były chyba dwa karabiny i kilka granatów.
- Pan należał w czasie okupacji do konspiracji?
To znaczy jeszcze tak całkowicie nie należałem... Do konspiracji należałem, już tam [różne] rzeczy robiliśmy: chodziłem jako obstawa na zebrania w Pustelniku, czy gdzieś. To jest miejscowość. W tej chwili [przy]łączone jest wszystko do Marek, ale kiedyś to był Pustelnik, Rościszew – miejscowości.
- W domach prywatnych zebrania się odbywały?
Nie, odbywały się albo w szkole, albo w lesie czy w Drewnicy. Chodziłem na tak zwane zabezpieczenia.
W Pustelniku drugim. Tam był pierwszy i drugi, to w drugim Pustelniku. Najczęściej to w Drewnicy chodziliśmy na zabezpieczenia. Tak że w jakimś sensie już w konspiracji byłem.
- Jak zabezpieczenia wyglądały, pan był na dworze?
Tak, [obserwowałem] czy ktoś nie jedzie. Dawało się znać jeden drugiemu, jeżeli to w dzień było – tak jak na filmach – czy czapką, czy gest się zrobiło ręką. To już umawialiśmy się pomiędzy sobą jak to będzie.
- Był pan zaprzysiężony, składał pan przysięgę?
W czasie okupacji nie, dopiero po okupacji składałem przysięgę. Mogłem złożyć w czasie Powstania, ale nie mogliśmy się doczekać, bo mieliśmy do roznoszenia chleb. Nie mogliśmy dojść na swoje miejsce, gdzie mieliśmy się stawić do szkoły na Czerniakowie, tylko z dziećmi ze Strugi, które szły z flagą na drugi dzień Powstania...
- Kiedy dostał pan wiadomość, że będzie Powstanie Warszawskie?
To było w niedzielę, ale w niedzielę nie mogliśmy iść ze względu na to...
- Kto przyszedł do pana i powiedział o tym?
Mój sekcyjny Wojtek Rembecki, pseudonim „Spokojny”, przyszedł do mnie i powiedział: „Janek dostaliśmy rozkaz, mamy iść na Powstanie”. Zgodziłem się.
Nie mówiłem, w ogóle rodzinie nie mówiłem. Tak wyszło, że po prostu pożegnałem się, że gdzieś jadę i niedługo przyjadę – coś takiego powiedziałem.
- Broń z komórki pan zabrał?
Nie, broń leżała w komórce. W ogóle nie było mowy, żeby zabrać. Ulice, wszystko, poobstawiane było, naprawdę nie można było. Przyszedł do mnie, mówi, że rozkaz jest, żeby iść na Powstanie. Poszliśmy jeszcze do kilku naszych kolegów, ale oni się nie zgodzili. Tylko we dwóch poszliśmy pieszo, bo już komunikacji nie było. Doszliśmy do Targówka. Tam były ogródki działkowe tak zwane Pratulińskich czy to ulica była Pratulińska, czy ogródki. Za ogródkami znajdowały się tory. Jedne na wale były ułożone, drugie niżej. Na niższych szli
Bahnschutze. W momencie, kiedy przechodziliśmy w pobliżu ogródków działkowych padły z ogródków strzały w stronę
Bahnschutzów. Jeden się schylił, inni doskoczyli do niego, bo tam ich było sześciu czy siedmiu, już nie pamiętam. Chyba był ranny, postrzelili go, a może był i zabity, nie wiem. Tamci padli na ziemię, zaczęli strzelać w stronę ogródka. Początkowo schowaliśmy się pomiędzy drzewami za altankami. Później razem z innymi ludźmi przedostaliśmy się do majątku „Agryl”. Bródnowskie PGR-y nazywały się kiedyś „Agryl”. Tam przenocowaliśmy. Rano zobaczyliśmy, że idą z sierocińca dzieci, ksiądz na przedzie z białą flagą. Z nimi zabraliśmy się. Most Kierbedzia mieliśmy przechodzić, kiedy jeden z żandarmów mojego kolegę Wojtka Rembeckiego zatrzymał, wziął za włosy i powiedział coś w sensie
Du bist Jude! Zrozumieliśmy, że oni myśleli, że to Żyd jest. Chciał go po prostu zrzucić z mostu. Zacząłem prosić, mówię do niego: „Wojtek przeżegnaj się”. Medalik miał, pokazuje mu, że ma medalik, że on nie jest
Jude. Drugi coś mu powiedział i puścili nas razem z dziećmi. Z dziećmi poszliśmy do kościoła Świętej Anny. Nie wiedzieliśmy co robić, nie mogliśmy się przedostać, chcieliśmy koniecznie zameldować się do szkoły.
- Gdzie pan miał się zameldować?
W szkole – ale to już był drugi dzień – na Czerniakowskiej, nie pamiętam już. Wiem, że przed szkołą uliczka była, teraz wiem po latach już, bo wtedy nie byłem. Wtedy poszliśmy do księdza i mówimy mu jaka sprawa jest. Mówi: „Tam się już nie przedostaniecie i tam już nikogo nie ma, bo walczą”. Skierował nas na Bednarską do piekarni. „Tam się zgłosicie i tam zobaczycie człowieka z opaską na prawym ręku, do niego macie się zgłosić”. Zgłosiliśmy się do niego i on mówi: „Dobrze potrzeba nam ludzi, my pieczemy chleb, a wy będziecie roznosić”. Ksiądz jeszcze na zakończenie mówi: „Nie zapomnijcie o kościele, że tutaj też są ludzie”. My nie chodziliśmy Bednarską tylko zakamarkami. Tam były poprzebijane dziury w mieszkaniach i tam przechodziliśmy albo oknami albo dziurami do piekarni. Nosiliśmy też do kościoła, do Dziekanki, ale najwięcej nosiliśmy w pobliże wieżowca dawniejszego.
PAST-y. Tam była barykada w pobliżu i tam nosiliśmy chleb. Chleb był strasznie gorący, bo [prosto] z pieca. Nie wiedzieliśmy jak go nosić – przed sobą, bo to w workach było i za sobą. Wtedy było tak, że chleb jak upadł to trzeba było pocałować. Nie chcieliśmy go ciągnąć w workach, ale on był tak gorący, że naprawdę pęcherzy podostawaliśmy. Wracając do tego, że mogłem przysięgę złożyć przy jednej z barykad. Dowódca, który miał przyjąć przysięgę, nie przychodził, a my musieliśmy iść z chlebem, nie mogliśmy się doczekać na niego. Chciał traf, że pewnego razu zanieśliśmy chleb do kościoła. Wtedy kościół został otoczony i zaprowadzono nas do kościoła Świętego Wojciecha przez Ogród Saski. Przy Hali Mirowskiej była tragedia, tam paliły się piwnice.
- Który to był dzień Powstania?
Już nie pamiętam, jeszcze sierpień. Wyciągali ludzi podejrzanych, że są Żydami i wrzucali żywcem do ognia do piwnic w Hali Mirowskiej.
Z grupy [w której] nas prowadzili. Były inne grupy, setki, nie powiem tysiące, ale setki grup było, które prowadzili. Wszystkich nas zaprowadzili do Świętego Wojciecha. Przy ołtarzach leżeli ranni, nogi pourywane, coś strasznego. Esesman wchodził na ambonę i wybierał sobie do kogo strzelić i strzelał. Nie trafił tego, to trafił drugiego. Tam była makabra, postrzelonych, zabitych ludzi z ambony. Swego czasu byłem w tym kościele i pytałem się księży czy ślad jest. Jest, ale to co z opowiadań. Też wywiad ze mną zrobiono i opowiedziałem jak to było. Od Świętego Wojciecha zaprowadzono nas na Okęcie.
- Wróćmy do marszu. Jak kolumny ludzi szły, to Niemcy podchodzili, wyciągali i wrzucali w ogień?
Krzyczeli:
Jude. Wyciągali i w ogień, a to straszny ogień [był] w piwnicach.
- Obojętnie czy dziecko było czy ktoś starszy?
Starszych, dzieci nie, może później tak. Jak szedłem, to wyciągnięto dwie osoby. Pędzono nas, nie prowadzono, a pędzono, kolbami...
- Myśli pan, że to były osoby narodowości żydowskiej?
Myślę, że nie. Może byli podobni… Na pewno Polacy, tak samo jak chcieli zrobić z moim kolegą zrzucając go do Wisły. Nie wiem czy po nosie, dlaczego jego akurat.
Nie pamiętam, krzyk pamiętam.
- W kościele to był jeden esesman czy oni się zmieniali?
Przy mnie jak byłem, to jeden był sadysta. Czerwoną opaskę miał z hitlerowskim [znakiem]. Czy jeszcze więcej strzelało – tego nie wiem. Z kościoła Świętego Wojciecha zaprowadzono nas na Okęcie i zawieziono do Pruszkowa. Tam się trochę opiekowało RGO. Tam przenocowaliśmy. Na drugi dzień wsadzono nas w bydlęce wagony i zawieziono do Breslau, obecny Wrocław. Jechaliśmy chyba z pięć dni. Tory w jednym miejscu prawdopodobnie były wysadzone. Mieliśmy kubeł, podjeżdżali na niektórych stacjach, tam gdzie parowóz wodę pobierał do tendra, jak kiedyś nazywano, i każdy wagon mógł sobie wziąć – [pociąg wtedy] wolno jechał – kubełek wody do następnej stacji. Nie mogę powiedzieć ile [osób było] w wagonie, bo był straszny tłok.
- To było podzielone tu kobiety, tam mężczyźni?
Absolutnie, dzieci, wszystko razem było. W ogóle załatwiane, wszystko, było w wagonie. Okno zakratowane było. Przez okno potem się wyrzucało. Okropnie było. Chyba pięć dni jechaliśmy, wysadzono nas. Szpalery ludzi, młodzieży, po jednej i po drugiej stronie, znaczy to były dzieci jeszcze z kijami, kopano, pluto na nas, bito po głowie, gdzie się dało.
Tak. Szpaler był ogromny. Przez całe miasto stali i pluli
Schweine! Polen Banditen! – tylko słychać było. Zaprowadzono nas na Psie Pole, gdzie była kwarantanna, to znaczy oddzielali dzieci, kobiety i mężczyzn. Tam było odwszenie, bo to różne choroby były. Dostaliśmy ubrania z papieru impregnowane. Jak później deszcz był, jak nasiąkło, to sztywne takie było, że ważyło. Spodnie, marynarki były i drewniaki z fibry. To były drewniane podeszwy i z fibry były całe chodaki. Jak kostka się przekręciła to każdy miał już tego dość. Tam taki głód był, że ze śmietnika skórki z pleśnią wybierało się, co popadało. Niektórzy trawę jedli, już nie wytrzymywali. Stamtąd przetransportowano nas do majątku, gdzie była szopa. Tam były potrójne prycze i jeden piec na środku. Nas tam było chyba powyżej tysiąca osób. Prowadzono nas przy stawach, ostatnio co były wybuchy ropy, to była miejscowość Milicz. Przez Milicz zaprowadzono nas do miejscowości Brandetal, [do] Hogendorf prowadzono nas na roboty. Jak nas przyprowadzono do obozu, to były kotły. Tam był krupnik z mięsem, z kośćmi, gęsty, że mogła łyżka stanąć. Każdemu miskę [dali]. Pochorowali się niektórzy, bo żołądki przecież puste. Myśleliśmy, że to będzie i później tak, że będziemy pracować i później będzie [zupa]. Niestety później były liście buraczane. Pozwoliłem sobie ukraść jedną brukiew, to mnie drutem kolczastym do siatki przywiązano i wszyscy przeszli, żeby mnie obejrzeć, że złodziej, bandyta z Warszawy złodziejem jest.
- Ktoś zauważył, że pan ukradł?
Ktoś zauważył z pracowników z majątku. Tam byli Ukraińcy, Ruscy i Polacy też tam byli. Normalnie pracowali ci co na ochotnika powyjeżdżali do Niemiec do pracy, ktoś musiał mnie zauważyć. Nie dość tego jeszcze, to musiałem brukiew zjeść z piachem, z tym wszystkim, z zielska nie było. Tam nas prowadzono na roboty. To znaczy robiliśmy fortyfikacje przeciwczołgowe w bagnach. W upały jak gdzieś woda brązowa stała, małe robaczki pływały, to co się odgarnęło to się odgarnęło, co się wzięło w rękę, to się piło, bo innej możliwości nie było. Jak nadchodził front i już słychać było bombardowania, echa słychać było, to nas przetransportowano pod Berlin. Samochodami nas przewieźli. Znowu tam robiliśmy fortyfikację. Cały czas we dwóch się trzymaliśmy. Wszystko co gdzieś po prostu ukradliśmy – powiem tak, bo inaczej nie można określić przecież – to wszystkim dzieliliśmy się z Wojtkiem.
- Pod Berlinem warunki były też bardzo trudne?
Też takie same, z tym, że może troszeczkę lepsze, bo dostawaliśmy bochenek chleba na ośmiu na cały dzień.
To było wszystko. Jak zabrali mnie do obozu ważyłem siedemdziesiąt dwa kilo a po przyjściu do domu ważyłem pięćdziesiąt – można sobie uzmysłowić, jakie były warunki. Jak nadchodził front, to Niemcy się strasznie bali. Taka propaganda u nich wyszła, że języki obcinają, oczy wykalają. Faktycznie, na tych co wchodzili jakby popatrzeć, to człowiek mógł myśleć, że oni tak robią. To była swołocz, to nie byli ludzie, co im pod rękę podpadło gwałcili niesamowicie, zabierali co się dało.
O Rosjanach. Miałem przykład jak oni nas oswobodzili – to było wtedy modne powiedzenie. Któryś z więźniów, powiedział, że był w AK, to od razu był zabierany. Spotkałem po latach brata jednego z tych, co byliśmy razem. On się nazywał Bocian, jeden był starszy Czesław, a młodszy Janek. Właśnie Janka spotkałem i pytam się: „Co z bratem?”. On mówi, że wrócił ale od razu na pierwszy front poszedł. Jak go tylko zabrali, to od razu wcielili go do wojska i od razu w pierwsze szeregi frontowe – chyba resztę co zabrali [też]. Pytali się, wywiady przeprowadzali kto, gdzie, jak zabrany był. My się nie przyznawaliśmy, że byliśmy, że chleb roznosiliśmy, tylko po prostu zabrano do pracy i tak wróciliśmy.
To wygląda dość humorystycznie. Dlatego, że było bardzo dużo [ludzi] z Woli. Była rodzina Bocianów – dwóch synów i ojciec, i była rodzina Lemańskich – też dwóch synów i ojciec. Oni byli furmanami. Tak że gdzieś znaleźli konie i platformę. Końmi i platformą przyjechaliśmy do Warszawy, kilka dni jechaliśmy. Dlaczego mówię humorystycznie? Dlatego, że co parę kilometrów Ruskie zabierali nam konie a dawali
łoszad’ swoją. Brali swoje i dawali nam swoje. W chabetach dociągnęliśmy się. Oni znali się na koniach, bo furmani, więc oni dbali o nie. Napoili, dali im coś jeść czy obroku znaleźli. Tak że końmi do samej Warszawy wróciliśmy. Po powrocie do domu dostałem bardzo dobra pracę.
Dom nie był zniszczony. Poza tym co mówiłem, jako pocisk wpadł przez okna, ściany i tam się rozprysnął. Był uszkodzony, ale nie był zniszczony. Wróciłem do domu.
- Mama wiedziała co się z panem dzieje?
Nie. Jeszcze nie zaznaczyłem, że jak nas wprowadzono, już jak Ruskie tam weszli, kolumnę stworzono, umówiłem się z Wojtkiem, że będę wskakiwał do domów i może coś do jedzenia [dostanę]. Tak robiłem raz, drugi raz. Umawialiśmy się, że spotkamy się na końcu kolumny. On zostawał a ja z przodu latałem po mieszkaniach, żeby coś złapać. Pewnego razu poleciałem coś zdobyć, niestety Wojtka już nie zastałem.
- On z panem nie wracał do Polski?
Z tego powodu miałem dużo nieporozumień z jego rodziną. Dlatego, że oni twierdzili, że nie chcę powiedzieć, że on zginął, że na pewno on zginął. Tłumaczyłem im, wszystko im opowiedziałem, niestety nie chcieli mi wierzyć.
Wrócił dopiero po miesiącu. Jak się okazało chciał urwać się do Amerykanów, do strefy amerykańskiej. Nie udało mu się, wrócił do Polski. Tak że potem, pomimo, że to był mój sekcyjny, coś tam mu powiedziałem. Po powrocie dostałem bardzo dobrą pracę, kiedy rząd z Lublina przeniósł się do Warszawy i był w blokach kolejowych na ulicy Targowej. Tam się znajdował wtedy cały rząd. Miałem naprawdę dobrą pracę, z tym, że pensja była mała ale przydziały były. Dostawałem na rodzinę smalec, materiał na ubranie, to przychodziło z UNNR-y, oni mieli to i dzielili. Niedługo pracowałem, bo znowu zaciągnąłem się. Coś mnie ciągnęło z powrotem, broń leżała. Pewnego razu przyszedł Wojtek, tak jak mówię sekcyjny mój, i mówi: „Słuchaj zrobimy u ciebie magazyn broni. U ciebie jest sprytnie to chowane, czy się zgodzisz?”. Mówię: „Leży tamto, to już niech będzie i to”. Dość sporo broni było przyniesione. Później broń zabrano ode mnie, zaczęto przerzucać na inne miejsca, do innych kolegów przenosiliśmy. To wiedziało dwie, trzy, osoby. Coraz w innymi miejscu broń była. Dowódcą placówki był Julian Sałanowski. Natomiast później jak się dowiedziałem w czasie rozprawy, po aresztowaniu, dowódcą był ksiądz Stefański z Woli, z Deotymy, nie pamiętam już, chyba ze Świętego Józefa. W maju 1946 roku aresztowano nas. Aresztowano nas dlatego, że szykował się zamach na generała Titę. Wtedy on przyjechał do Warszawy, był popularny i w Rosji u nas. Później dopiero był na plakatach – Tito bandyto, krew leci, topór trzyma. Miał być zamach. Na Krakowskim Przedmieściu aresztowano jednego z naszej grupy.
- Pana grupa miała przygotować zamach na Tito?
Takie były wersje, które potem na rozprawie wyszły. Aresztowano jednego z naszej grupy i od tego zaczęły się aresztowania. Wojtek uciekł, natomiast dowódca placówki Julian Sałanowski z tak zwanego kotła wyrwał się, ale niestety po pościgu postrzelili go i po śladach krwi – bo dużo krwi mu upłynęło jeszcze uciekał – złapano go i też aresztowano.
Byłem w domu. To był świt w maju, więc to była godzina gdzieś czwarta, piąta. Wtedy jasne noce były. Jak mnie wyprowadzono, to dom był otoczony, wszystko z karabinami [przygotowane] do strzału. Prowadzono nas do ulicy Głównej, tam stały samochody, już było kilkunastu kolegów. Wszyscy powiązani i siedzieli na ciężarowych samochodach, jeden drugiemu w kroku. Zawieziono nas do Urzędu Bezpieczeństwa na ulicy Sierakowskiego. Tam w piwnicach był tak zwany areszt, ale to były kazamaty, to nie był areszt. Tak chciał traf, że trafiłem do najgorszej celi jaka mogła być. To była cela numer trzy. Proszę sobie wyobrazić dziewięćdziesiąt centymetrów szeroka. Były trzy prycze, same deski. Na samej górze, na trzeciej pryczy, spałem z moim obecnym przyjacielem Stanisławem Lipskim z Pułku „Baszta”, pseudonim „Staszek”. Jak zaznaczyłem były to same deski i nic więcej, a byliśmy tylko w tych ubraniach, co nas wzięto. Pomiędzy ścianą a pryczami było jeszcze wąskie przejście, gdzie spał siódmy z naszych, ale na betonie. On miał najlepiej. Potem to się mu na pewno na zdrowiu odbiło, ale to każdemu, jemu najgorzej, bo tam było chłodno. Dlatego, że cela była z blachy, kraty były, pomimo, że to piwnica, siatka dodatkowo na górze była. W upały jak blacha się nagrzała, to było nie do wytrzymania. Jak prowadzono nas dwa razy dziennie do łaźni, to moczyliśmy ubrania i w ubraniach przychodziliśmy mokrzy tak, że leciało na tych co pod nami byli na pryczy. Oni byli zadowoleni, że na nich leci i nie obrażali się wcale. Spaliśmy odwrotnie, to znaczy, że on mnie nieraz palec wsadził do ust lub ja jemu, co potem wykrzykiwaliśmy sobie nawzajem, ale tak było ciasno. Tak jak zaznaczyłem najgorsza z cel jaka mogła być.
- Po co dwa razy dziennie do łaźni prowadzili?
Tam był klozet, także trzeba było z pomieszczenia usunąć... Po to, żeby sprawy fizjologiczne załatwić i nic więcej. Była jeszcze do czego innego. To nie była łaźnia, to była sala. Były dwa czy trzy natryski, a tak to prowizoryczne klozety były. Była przeznaczona jeszcze [do tego], jak ktoś podpadł, lub z góry dostał klawisz polecenie, to sypał żwir i trzeba było klęczeć na żwirze a oni brali szlauf i dopiero lali pod dużym ciśnieniem wodę. To była kara naprawdę [ciężka].
- Większość osób w więzieniu to byli żołnierze Armii Krajowej?
Byli i Niemcy, którzy sprzątali tam. Też była cela z Niemcami. Klawisze jak to klawisze – jeden był człowiekiem, drugi zwyrodnialcem. Byli klawisze z Francji, poprzyjeżdżali do Polski i byli najgorsi. Byli też frontowcy, którzy ledwo po polsku umieli mówić. To samo co śledczy – przecież siedziało dwóch i jeden drugiemu tłumaczył, albo oskarżony coś musiał tłumaczyć przesłuchującemu.
Mówili, ale bardzo cienko po polsku. Niekiedy nie można było się dogadać, najbardziej klątwy im szły i to po rosyjsku. Nie będę powtarzał tego. Kilkakrotnie siedziałem w karcu. Karc był betonowy, skraplała się woda a karc miał nie więcej jak metr. Trzeba [było] być pochylonym cały czas albo siedzieć.
- Za przewinienia pan tam trafił?
W śledztwie, że nie chcę mówić, to dostawałem karc. Ze Staszkiem Lipskim obmyśliliśmy sobie, że będziemy uciekać i chyba ktoś, przez judasza, bo od nas to na pewno nikt z celi... Mieliśmy w celi jednego oficera – [tak] podejrzewaliśmy. On nie mówił, on był bardzo małomówny. Starszy facet, koło pięćdziesięciu pięciu, sześćdziesięciu lat. Jego nazwisko Grabski. On na tematy powstańcze, wojskowe, okupacyjne w ogóle nie rozmawiał. Jego ciągnięto, jego bito, on przychodził i się nie żalił, zakrwawiony był i też nic nie mówił. Nie wiedzieliśmy kim on jest, skąd on jest, ani widzenia, ani nic. Siedząc nie miałem ani jednego widzenia, ani jednej paczki nie dostałem. Na obiad była soja. Jak dłużej siedziałem na 11 Listopada to dali aluminiowe miski. Jak tam brali na przesłuchania i do karca później, to już miski były stare, już wżery miały od soi, po prostu dziurki były w aluminiowych miskach.
Tak, po siedmiu miesiącach.
- Pamiętam pan innych swoich kolegów z pierwszego więzienia?
Jednym z nich był Edward Wojdat. On pochodził z Ryk, to jest przed Lublinem. Starałem się z nim skontaktować i nie mogłem. U mnie pracowała jedna z pań, która [była] z rodziny Wojdatów. To były kolejarskie rodziny. Też nie wiedziała czy może nie chciała powiedzieć.
- On siedział jako żołnierz Armii Krajowej?
On był od „Orlika”, ze zgrupowania „Orlika” z Lublina. Wszyscy byli. Koledzy byli z ugrupowania „Wichura”, o nim śpiewano piosenki. Rozbił obóz, w którym Staszek Lipski był w Rembertowie. Staszka złapano dopiero w Trzebiatowie. On wyjechał, a „Wichura” rozbił obóz. „Wichura” siedział razem z nami, piosenki o nim śpiewano.
Niech sobie skojarzę słowa. Wiem, że to idzie „Wichury” piechota – to był refren, już nie pamiętam tego. Z jego ugrupowania dużo było chłopców, którzy siedzieli. Stamtąd przetransportowano nas na 11 Listopada. Tam był chyba niespełna rozumu naczelnik, seplenił trochę, już nie pamiętam jak się nazywał. Wynajdywał takie słowa i powiedzenia, że po prostu do psychiatry trzeba było go wziąć. Tam tragedia się odbywała prawie co noc. Jak uruchomili wozy, to już wiadomo było, że będzie rozstrzelanie i tak też było. Ale i wieszali też. Niejednokrotnie słyszeliśmy: „Jeszcze Polska nie zginęła! Niech żyje Polska!”.
- Bez żadnego procesu wyciągali z celi?
Prokurator przychodził do celi, ale czy to prokurator był, czy nie, to nie wiadomo. Przecież na Sierakowskiego prokurator przychodził i dawał wyroki w celi. Także to było nagminne, to wiadome było.
- Przychodził i mówił jesteś skazany na karę śmierci?
Tak, tam się sprawy odbywały. Mieliśmy proces na Lesznie, duży proces – trzydzieści trzy osoby z księdzem na czele.
Jeszcze chciałem wrócić do mojej grupy na Listopada. Miałem kolegę, nazywał się Stanisław Witek. Jego ojciec miał piekarnię w Zaciszu. Potrzebowali do remontu muru, co ogradzał więzienie. On się zgłosił jako murarz, on nie był murarzem. Pewnego razu odkopał się i uciekł. Poszedł na ulicę Wileńską do stryjka, to jest brat jego ojca i mówi: „Potrzebuję ubrania. Niech stryjek teraz nie chodzi do taty, bo mogą mnie szukać, tylko niech mi ubrania skombinuje, trochę pieniędzy i wyjadę gdzieś na zachód”. Stryjek, zaczem do jego prośby się przychylił, poszedł na Cyryla i Metodego, zameldował i Stasia wzięli. Jak go przywieźli na Listopada zrobili apel, wszystkich wyprowadzili i pokazali jak wygląda ten, co uciekł i jak długo był na wolności. Niesamowite co z nim było.
Tak był skatowany.
Był rok starszy ode mnie, może dwa, ale młody chłopak, blondyn. Niemiłosiernie go skatowali. Później jak wychodziliśmy na spacer na pół godziny – bo z Sierakowskiego nie byliśmy ani razu na powietrzu, przez siedem miesięcy tylko na śledztwo i z powrotem, spaceru ani razu nie mieliśmy – siatka była, za siatką go usadowili. Każdy go oglądał, ani opatrunków, ani nic nie było, skorupy potem się porobiły. Odwracaliśmy głowy, żeby nie patrzeć, ale znowu nie patrzeć – chociaż oko do niego zrobić lub głową kiwnąć, żeby go jakoś podtrzymać.
Przeżył, też go szukałem i nie mogłem go odnaleźć. Piekarni już nie było, oni się gdzieś wyprowadzili. Chciał traf, że w moim środowisku – należę do Związku Więźniów Politycznych – jest koleżanka, z którą on w więzieniu był w Rawiczu. W czasie rozmowy gdzie siedziałem wyszło, że ona go znała jeszcze z więzienia a mieszkał na Pradze 2, przy 11 Listopada. Jak się dogadaliśmy, to w tym czasie umarł. Nie miałem możliwości zobaczyć się z nim. Z nią mam kontakty dlatego, że jesteśmy w jednym środowisku. Stamtąd kilka razy brano nas – nie wiem co to była za polityka – na Rakowiecką. Tam były przesłuchania, trwały kilka dni, z powrotem wożono nas na 11 Listopada, na Ratuszową tak zwaną. Jak wieziono nas na rozprawę to też jeden drugiemu w kroku musiał usiąść i wszyscy linkami byli związani. Jak nas przywieźli na obecnej Solidarności wieczorem, to ruch był wstrzymany i reflektory wojskowe, agregaty, cały teren oświetlały. Dopiero nas wyprowadzano na rozprawę. Proces trwał kilka dni. Oczywiście wejścia były za zaproszeniami, nie wolno było tak przyjść. Z tym, że była moja mama z siostrą. Pewnego dnia przyszedł do mnie kolega. Był w czapce studenckiej, nie wiedziałem co to znaczy. Był to mój kolega, z tym, że on był w AL-u. Na sprawę przyszedł i się dziwiłem, że wpuścili go w czapce studenckiej – byłem zaskoczony. W czasie przerwy doszedł do mnie, już wiedziałam, że każdy wie. Doszedł do mnie i mówi: „Janek coś ty narobił?”. Mówię: „Tak wyszło”. Też miał Janek na imię. To był wspaniały człowiek pomimo, że był w AL-u. Jego poszukiwali Niemcy listem gończym. On pewnego razu przyjechał, nie pamiętam roku czy to 1943 czy 1942. W każdym bądź razie przyjechał i przyszedł do mnie do domu. Pytał, czy bym nie poszedł do partyzantki. Jak to młody człowiek, chciałem z Niemcami walczyć w jakiś sposób. Mówię: „Jeżeli byłaby okazja nie wiem Jasiu czy bym nie poszedł”. Tam była budka, przeważnie trzymano tam bimber, zakąski mówi: „Chodź po kieliszku wypijemy”. Mówię: „Dobrze”. Poszliśmy, ona nam nalała, wypiliśmy. Pamiętam, że dała nam na zakąskę kaszankę i bułkę. Wychodzimy i jemy na powietrzu, nie tam, baliśmy się, że ktoś wejdzie z Niemców. Nie wolno było bimbru trzymać. Wychodzimy, patrzymy pełno żandarmerii i samochodów jest. Co to jest? Dochodzimy może dwadzieścia metrów, a pięćdziesiąt metrów [dalej], może mniej, już stoją żandarmi. On trzymając bułkę i kaszankę: „Urywaj się!”. Nie myśląc, jak w uliczkę weszliśmy, która przechodziła koło mojego domu, mogłem do domu wpaść, biegiem w uliczkę. Zatrzymałem się dopiero chyba po kilometrze. Przeskakiwałem ogrody, przez siatkę, czy inne parkany i dopiero w życie się ulokowałem. Słyszałem strzały – już po nim, nie ma mowy. On prosto szedł na żandarmów, nie uciekał. Jak w życie leżałem, to dwieście metrów [dalej] byli moi znajomi i kolega mój ze szkoły tam mieszkał, z którym przyjaźniliśmy się. Jak usłyszałem, że rozmowy są, wyszedłem z żyta i poszedłem do nich. To byli państwo Markiewiczowie. On Janusz miał na imię, siostra jego Lidka. Opowiedziałam im wszystko, że leżałam w życie, że tak i tak, Janek przyjechał, poszliśmy tam. On mnie powiedział: „Zrywaj się!”. Uciekłem, on został. Jak przyszedłem do domu i potem wyszedłem na ulicę dowiedziałem się, że żandarm go wylegitymował i kazał mu stać. On wyjął portabak z kieszeni, z marynarki. On był starszy ode mnie, palił papierosy wtedy. Częstuje żandarma, ten go uderzył w twarz, portabak mu upadł. Jak podnosił portabak – miał uwiązany pistolet na plecach – i żandarmowi przestrzelił rękę, nie trafił go. Pantofle z nóg, miał ucieczki za kamienice dosłownie czterdzieści metrów. Zaczęli strzelać, nie trafili go. Uciekł. Jak zaznaczyłam były to domy fabryki „Briksa”. W ostatniej kamienicy wpadł do klatki schodowej, dlatego, że po drodze krzyczeli z okna: „Janek do ostatniej klatki!”. On tam wskoczył. Tam byli koledzy, którzy mieli granaty, broń mieli i mieli go odbić, jak mieli go wieść. Stało się, że on uciekł, oni to widzieli, wskoczył do klatki. Oni polecieli i zaczęli strzelać – bo tam żyto rosło – po życie zaczęli strzelać. Tak że on z powrotem do partyzantki poszedł.
- Później spotkał go pan na sali rozpraw?
Potem wrócił i przyszedł do mnie na salę rozpraw, mówi: „Janek coś ty narobił?”. Mówię: „Tak się stało”. Straciłem pracę, miałem dobrą pracę.
Dostałem sześć lat, przesiedziałem półtora roku. Wyszedłem w 1947 na amnestię. Była amnestia i zwolniono mnie. Tylko dlatego zwolniono mnie, że miałam mamę i dwie siostry byłem jedynym niby opiekunem pomimo młodego wieku. Zwolniono mnie na tych warunkach. Musiałem się stawiać na komisariat, meldować się.
- Gdzie pan przesiedział półtora roku?
Przesiedziałam na Rakowieckiej i 11 Listopada.
- Co ile pan musiał się zgłaszać, meldować?
Meldować musiałem się prawie co niedziela. Jak przychodziły wybory czy ktoś przejeżdżał, to [też] musiałem. Miałem z tym dobrze, że od młodych lat uprawiałem sport. Boisko było
vis-à-vis posterunku, więc jak mnie zobaczyli, że jestem na boisku to odnotowywali, że meldowałem się. Miałem trochę lżej.
- Faktycznie pana grupa przygotowywała zamach na Tito?
Dopiero się dowiedziałem później po aresztowaniu. Wtedy w ogóle nie znałem kolegów, nie znałem dowódcy placówki. To byłą naprawdę konspiracja, gdzie znało się trzy cztery osoby, pięć, sześć góra. Tak to nie wiadomo było w ogóle, o księdzu w ogóle nie słyszałem.
- Pana przyjaciel Wojtek, który uciekł przed łapanką, znaleźli go czy mu się udało?
On wyjechał w Bieszczady i tam wstąpił do milicji. Robił roboty sabotażowe. On w dalszym ciągu jeszcze był. Później przyjechał, tutaj mieszkaliśmy obok siebie. Oni mieli sklep, w dalszym ciągu prowadzili, wszystko tam było.
- Pana kolega z AL, on był bardzo porządny człowiek, Janek, a nazwisko?
Plasota. Naprawdę to był wspaniały chłopak. Nie znam jego drogi czy w bezpiece, czy gdzieś [był]. Znam jego z tej strony, o której mówię. Nie mogłem nigdzie pracy dostać po wyjściu z więzienia. W międzyczasie ożeniłem się. Miałem już dziecko, on mnie przyszedł z pomocą. Został dyrektorem zakładu w Markach. To była wytwórnia sprzętu medycznego. On mówi: „Nie martw się, przyjdziesz do mnie”. Dorywczo pracowałem – a to kolega z klubu był blacharzem, a to papę kładłem na dachach, łapałem się żeby tylko zarobić parę groszy. O szkole nie było mowy. W Warszawie ludzie się tak nie znają, ale w gminie jeden drugiego zna i wie co, kto robił. On mnie przyjął do pracy jak dyrektor, ale na niego byli oburzeni partyjni, a szczególnie jeden. Dopóki on był, tam pracowałem. Wszystko było w porządku. Natomiast jak on został przeniesiony... On był trzy razy ranny, z nim się liczono, zresztą miał stopień dość wysoki, chyba miał już majora czy kapitana, nie pamiętam. On dla mnie wszystko by zrobił, po prostu przyjaźniliśmy się. Odszedł. Był dozorca, partyjny, nazywał się Sołgała a znał mnie od dziecka, mówi „Wiesz co, wrogów Polski Ludowej tu nie potrzebujemy”. Zwolnił mnie.
Nie dozorca, cały aktyw przyczynił się do tego. W każdym [zakładzie] było POP – Podstawowa Organizacja Partyjna. Tam było kilku, a dyrektor też był partyjny a nawet jak by nie był, też nic by nie powiedział. Zwolniono mnie i znowu się tułałem, zaczepiałem się do pracy. Niemniej jednak sport uprawiałem w dalszym ciągu, bo bardzo lubiłem. Za okupacji pod lasami graliśmy, bo Niemcy gonili, nie dawali grać. Zaczepiłem się na Pradze w drukarni byłych właścicieli Gebethner i Wolf. To była potężna, nie w sensie obiektu, ale znana za granicą drukarnia, księgarnia. Zresztą starszy syn pana Gebethnera dzisiaj jest człowiekiem, [którego] wszyscy znamy. Potem przejęła spółdzielnia całą drukarnię. Tam się zaczepiłem i zacząłem pracować. Kiedyś personalni byli niemożliwi, to też partyjniacy byli, nie ma mowy [o pracy] jakby dowiedział się, że byłem karany. Przepracowałem trzy lata chyba, kiedy pewnego razu pan dyrektor – od razu na wstępie powiem wspaniały człowiek – pyta mnie czy mam po pracy chwilę czasu. „Oczywiście, że mam”. „Czy moglibyśmy się spotkać w kawiarni na ulicy Targowej?”. Tam była kawiarnia inwalidów, mówię: „Tak”. Spotkaliśmy się, wypiliśmy kawę, po małej wódce z panem dyrektorem, przepraszam rodzinę, jeżeli coś będzie nie tak, ale cała rodzina mnie zna. Zaczęliśmy rozmawiać. Wiedziałem, że on coś chce ode mnie. Przyznałem mu się, mówię: „Panie dyrektorze, pan naprawdę jest dobrym człowiekiem”. Zaznaczam, że był partyjny. Mówię: „Czy pan przeze mnie nie będzie miał kłopotów?”. Mówię mu, że byłem karany a nie podałem tego w życiorysie. On mi mówi: „To chciałem od pana usłyszeć”. Proszę sobie wyobrazić, że on mi powiedział: „To jest pomiędzy nami rozmowa, personalny nic nie wie i nie będzie wiedział”. Z panem dyrektorem przepracowałem czterdzieści lat.
Coś musiał wiedzieć, może miał znajomych, może w towarzystwie, nie powiedział mi tego. Dyrektor pracował dwa lata dłużej ode mnie.
- Personalny nigdy się nie dowiedział?
Nigdy się nie dowiedział.
- Pan jeszcze powie nazwisko wspaniałego człowieka?
Edward Lubański, nie żyje, wspaniały człowiek w ogóle dla pracowników, nie mówię o sobie, ale mówię pracownikach. Musiał być już naprawdę przypadek, że on zwolnił kogoś.
- Skąd pana pseudonim „Bibor”?
Nie chciałbym tego mówić.
- Teraz ze świadomością, mając wybór, poszedł by pan drugi raz do Powstania pomagać?
Ciężka odpowiedź jest. To co przeszedłem... Nie mogę sobie tego skojarzyć w tych latach. Nie wiem.
- Mając szesnaście lat pewnie by pan poszedł?
Oczywiście, nawet nie ma mowy. Jak mi Janek zaproponował, że do partyzantki pomimo, że w AL-u był, to bym poszedł.
Warszawa, 24 październik 2005 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama