Stanisław Krencik Stasiek
Naprawdę urodzony 9 lutego 1930 roku. Dlaczego mówię naprawdę, bo w czasie wojny bywały różne dokumenty i miało się w zależności od okoliczności różny wiek. Jak trzeba było, było się starszym, młodszym na ogół nie trzeba mi było być, chociaż były dwa takie momenty, kiedy lepiej było być młodszym. Urodziłem się koło Modlina, koło Twierdzy Modlińskiej jako, że tam mieszkali wówczas moi rodzice. Pradziad mój i dziad byli ludźmi, którzy rozbudowywali Twierdzę Modlińską i tam się osiedlili. Natomiast niespełna miesiąc po urodzeniu rodzice przyjechali do Warszawy, zamieszkali w Warszawie. Właściwie to trudno powiedzieć czy jestem warszawiakiem, czy nie. Zamieszkali od razu na Mokotowie, ponieważ znowu dziad i wuj prowadzili tutaj roboty budowlane w willi na Mokotowie przy ulicy Karłowicza róg Madalińskiego. Mokotów wówczas wyglądał zupełnie inaczej niż wygląda dzisiaj. Ojciec tam również pracował. Ojciec mój był murarzem, trochę dziwnym murarzem, który umiał rysować plany, choć nie miał takiego wykształcenia, rozumiał plany budowlane, potrafił sam robić wiele rzeczy. W związku z tym, że pracował również przy willi, właściciel wynajął mu mieszkanie i zamieszkałem [tam] niespełna mając miesiąc czasu. Byłem szóstym dzieckiem z kolei. Później jeszcze urodziła się moja siostra, najmłodsza czyli siódma w rodzinie. Pracował tylko ojciec. Matka zajmowała się domem. Od najstarszego brata byłem młodszy o lat - muszę policzyć, on był z 1919, ja z 1930 - jedenaście lat, później siostra jedna, siostra druga, brat, brat, ja i znowu siostra. Wszyscy mieszkaliśmy na Mokotowie w willi. Mokotów był dziwny, ponieważ zaczynała się dopiero rozbudowa Mokotowa. Pierwsze większe budowle były na ciągach, które miały dopiero powstawać, na przykład dzisiaj Piękna, ulica Aleja Niepodległości była wówczas ulicą Włodarzewską szła tylko od Rakowieckiej, to była polna droga. Między ulicami Narbutta i Madalińskiego stała w poprzek ulicy Włodarzewskiej wiejskiego typu czteroklasowa szkoła powszechna. Ulice nie miały jeszcze wodociągów, nie miały kanalizacji, a jednak po parcelacji majątków, które tutaj były: zarówno majątku Wierzbno, jak majątków Szustrów zaczęto rozbudowę Mokotowa w planach jako miasta ogrodu, a więc części willowej. Natomiast na głównych ciągach ulic miały powstać domy wysokie, czynszowe. Na przykład na ulicy Puławskiej były domy czynszowe, które były gorsze, lepsze. Tuż przed wojną przy ulicy Madalińskiego budynki Wedla, to były ekskluzywne domy, ulica Narbutta przy Puławskiej też były ekskluzywne domy. Jednocześnie dalszy ciąg Puławskiej to były domy drewniane, które ze swojego wczesnego dzieciństwa pamiętam. Mokotów był trochę inny. Przy ulicy Karłowicza wybudowana została willa jednopiętrowa właściwie, na drugim piętrze była kawalerka z tarasem. Obok były dwa też willowe budynki, w których był instytut [?]znawczy i mieszkało paru urzędników, wielkie ogrody. Obok była „Kolonia Słońca”, w której mieszkała Maria Modzelewska, Hemar, inżynier Minkiewicz, który był dyrektorem PZIS-zu na Paluchu, zakładów inżynieryjnych budujących samoloty wówczas, mieszkał dyrektor Narodowego Banku Polskiego, prezes Sądu Najwyższego i obok chata - jak to nazywaliśmy - na kurzej stopce. Drewniana chatka przy stawie, po którym pływały kaczuszki, strzechą kryta i mieszkała dwójka staruszków. Tak wyglądała część najbliższa domu, w którym się chowałem.
- Jaki wpływ wywarła na pana rodzina, wychowanie?
To był bardzo religijna rodzina. Mówię swoim synom i wnukom, że u nas modlitwa poranna i wieczorna, to była w pełnej rodzinie, że w mieszkaniu na czołowym miejscu w pokoju wisiał obraz Matki Boskiej Karmiącej, przed nią, zawsze w sobotę, zapalana była lampka oliwna, która paliła się przez wieczór, całą noc niedzielę do poniedziałku. Bardzo blisko naszego domu, w którym mieszkałem, przy ulicy Łowickiej a więc sąsiednia ulica - dzisiaj ten dom jest własnością Młynarskiego - wówczas były tam urszulanki, jednopiętrowy dom. Po jego przeciwnej stronie znowu była chatka drewniana ze sławojką czyli ubikacją na polu, ze studnią kręconą korbą dlatego, że nie było jeszcze wodociągów doprowadzonych. Wodociągi dopiero zostały tam doprowadzone w roku 1936, 1937. Kanalizacja została wprowadzona w tym samym czasie. Tam była kanalizacja ale wszystko szło do szamba. Były studnie i była ciągnięta woda rozprowadzona rurami, były krany, były łazienki w nowych domach. To wszystko szło przez pompy elektryczne, nie elektryczne, dieslowskie pompy. Elektryczność była doprowadzona na słupach, dopiero w przełom 1936/1937 roku zostały wprowadzone kable i oświetlenie uliczne, typowe już elektryczne lampy, pastorałki. W 1936, 1937 roku budowano kanalizację. Zaczęła się już lepsza dzielnica. Ginęły domki strzechą kryte, wykupywane i budowano tam następne wille. Po przeciwnej stronie na przykład był - do dzisiaj istniejący bliźniak - którego właścicielem byli właściciele szkoły Wawelberga i Rotwanda, która była przy ulicy Narbutta i Wołoskiej wówczas. Tam były tylko warsztaty. Wybudowali sobie willę, bliźniak.
- Jak pan pamięta wybuch wojny?
Pamiętam wcześniejszy trochę okres, pamiętam wojsko, które imponowało, mundury wojskowe, defilady wojskowe. Pamiętam śmierć Piłsudskiego i jego pogrzeb z Pola Mokotowskiego. Dla mnie Pole Mokotowskie, w moim dzieciństwie, to była odskocznia do zabawy. Dzisiaj nie bardzo ludzie sobie zdają sprawę jak to mogło być, że taki szkrab pięcio, sześcioletni szedł sobie na Pole Mokotowskie, przecież to było lotnisko, były hangary przy ulicy Rakowieckiej. Tam miałem swoich kolegów, mechaników. Pozwalali mi brać narzędzia, pozwalali kręcić śruby. Miałem kolegów pilotów, bo to się nazywało, że to kolega. Tak trochę to dziwnie wyglądało. Rodzeństwo chodziło do szkoły, więc młodsza generacja musiała sobie dawać radę sama. Ponieważ nie było pojazdów nie było możliwości takiej jak dzisiaj - może się coś stanie. Jak mogło się coś stać, jak były wozy konne, bryczki. Jak samochód pojawił się, jak w 1937 roku do „Kolonii Słońca” podjechał inżynier Minkiewicz dyrektor PZIS-zu własnym samochodem, to wszyscy wylegli patrzeć - sensacja inżynier przyjechał własnym samochodem, dotychczas takiego czegoś nie było. Tuż przed wojną zaczęło się kopanie na polach, bo wszystko tam były pola. W związku z tym kopanie na polach rowów, schronów, przeciwlotniczych takich jak: rowy dobiegowe zygzakowate nakryte deskami i darnią. Była mowa, że jeżeli wybuchnie wojna - a wszyscy wiedzieli, że wybuchnie wojna, bo mówiło się o tym, że wojna tuż, tuż - trzeba będzie w czasie nalotów chować się tam, bo niewiadomo co mogło się stać. Mundury imponowały. Willa, w której mieszkałem, później właściciela zmieniła, mieszkał tam inny właściciel. W ogrodzie willi odbywały się - dzisiaj to się pięknie nazywa – garden party, w którym uczestniczył Strakacz, a kto to był? Sekretarz Paderewskiego. W którym uczestniczył - zapomniałem nazwiska tego adwokata, o którym później powiem, rodzina Trzeciakowskich właścicieli fabryk i majątku koło Piaseczna, późniejszy profesor Witek Trzeciakowski profesor i dyrektor Instytutu Handlu Zagranicznego i Spraw Zagranicznych. Tam różne rzeczy się omawiało, jak ktoś miał długie uszy, to wiele słyszał. Mając te lata to się było bardzo czynnymi i słyszało się rzeczy, które się niezupełnie rozumiało. Jednocześnie słyszałem wiele, rzeczy, które później ojciec mówił mamie. Tak to się kodowało, zostawało w głowie. Okres przedwojenny - tuż przed samą wojną - był okresem, w którym śpiewało się najróżniejsze piosenki. Dzisiaj to się nazywa piękne piosenki patriotyczne. O marszałku Piłsudskim, o marszałku Śmigłym Rydzu, o tym, że co nam mogą zrobić, że nie damy guzika, nie damy morza ani Pomorza, bo to zwróciła nam ręka Boża. Tego typu historie, które tkwiły, siedziały. Jednocześnie zacząłem chodzić do szkoły w 1937 roku. Tak dziwnie chodziłem dlatego, że trzeba było zdawać egzamin, żeby do szkoły się dostać, przepytywanki były. Zastanawiano się co ze mną zrobić. Trzeba było mi iść ze względu na wiek do klasy pierwszej, a umiałem liczyć i nie bardzo wiedziałem do ilu, bo właściwie do bardzo wielu. Znałem tabliczkę mnożenia, umiałem dzielić, mnożyć, umiałem czytać, znałem wiersze. Przecież jak rodzeństwo się uczyło, to słuchałem. Oni pisali i ja. To się tak pisze, wobec tego pisałem. Tak wszystko dziwnie wyglądało. Należałem od najmłodszych lat do tych, którzy byli bardzo ciekawi życia. Wszystko musiałem wiedzieć, znałem wszystkie zakłady będące koło nas: na Madalińskiego odlewnie żelaza Gołębiewskiego, gdzie chodziłem patrzyłem jak giserzy wylewają, robią formy, co to się tam dzieje, jak odlewnia funkcjonuje, drucianka, która była na rogu Madalińskiego i Niepodległości, gdzie było już spawanie, wiedziałem jak to się robi. Znałem wszystkich szewców w okolicy, krawców, znałem ślusarzy. Tam gromadziła się taka grupa ludzi, jak zwykle poza rogatkami miasta, mieszkali najczęściej robotnicy w starych domach. Jak była ulica Madalińskiego, Krużańska, Kwiatowa, Falencka, Lewicka, Kazimierzowska to mieszkała biedota, rzemieślnicy różnego typu, bezrobotni złodzieje i nie tylko, sporo Żydów. Handel, różne rzeczy tam się działy. Wszystkich znałem, a znałem z jakiego powodu? Mając sześć lat znałem ministranturę łacińską całą od „a” do „z”. Byłem ministrantem u Urszulanek. Jak na Rakowiecką sprowadzili się jezuici byłem pierwszym ministrantem u Jezuitów. Kiedy trzeba było przenieść mszał z jednej strony na drugą, jak to później sąsiedzi mówili, zastanawiali się czy się nie przewrócę z mszałem bo ledwie sięgałem po to, żeby mszał zdjąć. Taki byłem, który wszystko wiedział, wszystko musiał znać. Znał ludzi, ludzie mnie znali. W związku z tym zacząłem się uczyć [gry] na pianinie, jako jedyny w rodzinie. Nie było na to pieniędzy, ale mnie uczono za darmochę, uczyli ludzie, którzy mnie znali w kościele. Moimi wychowawcami w kościele jezuitów do roku 1942 to był znany ksiądz Józef Warszawski, później opisywany „W przemarszu przez piekło” jako ojciec „Paweł”, kapelan „Szarych Szeregów” późniejszy, ojciec Tomasz Rostowrowski, ojciec Kisiel Aleksander, który jeszcze był klerykiem przed wyświęceniem. On właściwie najbardziej się wdał we znaki w pozytywnym znaczeniu, ponieważ miał dużo czasu. Przy nim można było siedzieć, czytać, on sobie swoje robił. Klasztor Jezuitów na Rakowieckiej to był dom pisarzy. Wobec tego tam byli ludzie bardzo wykształceni. Skoro byłem pierwszym ministrantem i nie bardzo było wiadomo co robić, to jak się nudziło to tam się poszło. Był piękny ogród, spotykało się z ludźmi, grało się w piłkę. Otoczenie najbliższe to było bardzo różne: inteligencja w blokach na Fałata, Łowickiej, na budujących się domach przy Niepodległości, Rakowieckiej, którzy mnie znali z kościoła. Natomiast w dalszych budynkach mieszkali robotnicy, rzemieślnicy. To był bardzo dziwny okres. Wybuch wojny. Pierwszy nalot, pierwsze bomby, które spadły, to wszyscy dookoła mówili: „Chyba to są manewry.” Ojciec bardzo szybko zorientował się co się dzieje w momencie, kiedy nastąpiło pierwsze bombardowanie i zapaliła się wieża kościoła Zbawiciela, którą tu, z tej części Mokotowa doskonale było widać, bo budynki były dużo niższe, niż w tej chwili się buduje. Wtedy od razu powiedziano, że to jednak wojna. Zresztą odezwało się radio, głos, który podawał, co się dzieje. Póki to działo się dalej i tylko naloty były, to było pół biedy, ale przyszło wojsko, pozajmowało wille, pozajmowało domy, tworzyło stanowiska obronne. Jednym z dowódców, jednego z domów był plutonowy, który okazał się być kolegą ojca. Ponieważ zajmowano stanowiska ogniowe w willach, w oknach worki, stanowiska karabinów, to zacząłem się włóczyć, uciekać i przebywać więcej wśród żołnierzy, aniżeli w schronie. W pewnym momencie wszyscy mieszkańcy okolicy udali się do schronu, który był pod niewykończonym budynkiem dzisiejszej politechniki a wówczas szkoły Wawelberga. Tam była przygotowywana hamownia: były szczelne drzwi, były stropy żelbetonowe i duży gruby, żelbetonowy strop nad hamownią, który stał się schronem dla wszystkich mieszkańców najbliższych domów okolicy. Przebywało w tym czasie, na stałe, na pewno ponad setka osób. Różne rodziny nawet tam mieszkały, bo to się gotowało i siedziało, albo wracali do domu w nocy, żeby ugotować, przynosili do schronu. Dostawałem od czasu do czasu od ojca wecowe, jak mnie musiał wyciągać z placówek wojskowych. Wtedy nauczyłem się co to znaczy karabin, co znaczy zamek w karabinie, jak się tym posługuje, rozbiera. Żołnierze mówili: „Co ciekawi cię? To weź przesmaruj, weź tutaj zrób.” To była właśnie ciekawość. Niemcy zbliżyli się do dzisiejszej ulicy Żwirki Wigury, od strony Okęcia już zajęli pola, majątek [?], byli już na forcie przy ulicy Racławickiej, gdzie była radiostacja Warszawa 2, maszty radiostacji, front ustalił się wzdłuż ulicy Wołoskiej, ale przecież od Wołoskiej do Alei Niepodległości to były gospodarstwa i pola wobec tego parę willi, które tam stały i stanowiska ogniowe, które tam były, to były właściwie na pierwszej linii frontu. Za to dostawałem od ojca, że zamiast siedzieć w schronie znajdowałem się najchętniej tam.Nastąpiła kapitulacja, ludzie wyszli ze schronów. Wszyscy byli głodni, nie było wody, nie było elektryczności. Ci głodni, którzy dowiedzieli się, że przy Racławickiej na Forcie Mokotowskim jest niemiecka kuchnia polowa, gdzie rozdają jedzenie, gdzie dają chleb [poszli tam]. Poszedłem i ja, dlaczego nie. Dostałem parę cukierków i bochenek chleba, który z triumfem przyniosłem do domu. Pierwsza lekcja, którą dostałem od ojca to było: Siądź tutaj, popatrz na mnie uważnie, posłuchaj co ci powiem. Co ty przyniosłeś?” „Chleb!” „Przecież nikt tego nie ma. Skąd masz chleb?” „Niemcy dawali to wziąłem.” „Jacy Niemcy? Kto oni są? Zapamiętaj sobie do końca życia od nich nie wolno ci nic wziąć, od wroga nie wolno ci nic wziąć, nawet gdybyś był nie wiem jak głodny, gdyby ci się nie wiem jak pić chciało, zapamiętaj to sobie, a teraz weź chleb, zanieś z powrotem, oddaj bo to jest niepotrzebne.” Myślałem, że jeszcze oberwę coś, ale tym razem mi się upiekło. „Tylko koniecznie masz iść i zanieść.” W tym momencie sobie zdałem sprawę z tego co to znaczy zanieść go, oddać go, nie chcę. Nie zaniosłem. Trafiła mi się kobieta, starsza, która mówi: Ty masz chleb?” Mówię: „A co chce pani? Proszę.” Pozbyłem się chleba nie oddając Niemcom, co zresztą zataiłem przed ojcem. „Oddałem, zwróciłem.” „I co?” „Nic, oddałem i uciekłem.” Tak się skończyła pierwsza lekcja, którą dostałem w czasie wojny. Poszedłem do szkoły. W szkole to się trochę nudziłem, nie miałem co robić, ponieważ wszystkie rzeczy, które się działy to znałem. Wobec tego w szkole imienia I Brygady Legionów, gdzie opiekunką była córka Piłsudskiego przy ulicy Narbutta 14, szkoła osiemdziesiąta piąta, należałem do drużyny zuchowej. Trochę się tam pewnych rzeczy nauczyłem, przeszkoliłem. W 1939 roku, przepraszam w 1940 roku wiosną zmieniono nauczycielkę. Przyszła fantastyczna pani Zofia wówczas nazywała się Gardowska właściwe jej nazwisko Dębicka. Tu dopiero zaczęła się wielka przygoda szkolna. Szkołę trzeba było opuścić, ewakuowano [ją], zrobiono koszary. Byliśmy najpierw na ulicy Szucha, później z Szucha nas wyrzucono znowu i w końcu przeniesiono szkołę na ulicę Naruszewicza do willi aktorki Smosarskiej. Jej nie było naturalnie, willa była pusta. Tam uczyliśmy się na zmianę. Natomiast pani Zofia Gardowska - wspaniały nauczyciel - uczyła nas wszystkiego, nie było innego nauczyciela dla nas. Nauczyła nas przede wszystkim samokształcenia, nauczyła nas dyscypliny. W klasie byli i drugo i trzecioroczni, zabijaki mokotowskie - co to papierosy, alkohol, handel szedł, wszystko co było możliwe - z którymi nikt nie mógł sobie poradzić. Tak [ich] pięknie ustawiła, że od tego momentu oni przechodzili z klasy do klasy, mało z klasy do klasy, uczyli się tak jak my wszyscy uczyliśmy się i polskiego, który był zabroniony, geografii, historii. Z wszystkiego co było zabronione normalne mieliśmy normalne zajęcia. Nauczyła nas takiej dyscypliny, że sami się ocenialiśmy, sami się gospodarzyli. Ona była tylko tym, który wskazywał drogę. Do tego stopnia, że kiedy nie mogła przyjść do szkoły, to w szkole nie wiedziano, że jej nie ma, bo zajęcia odbywały się normalnie prowadzone przez nas samych i oceny były, wszystko było. W roku 1942 sąsiad z ulicy, z pola, między Łowicka, Kielecką Tadek Eltman, który był w drużynie harcerskiej jeszcze przed wojną, bardzo ładnie opowiadał o obozach harcerskich, stworzył, właściwie to nawet nie był zastęp bo nas było czterech, on był piąty. Zbieraliśmy się, uczyliśmy się tego czego uczyło się w harcerstwie. Okazało się, że on był zorganizowany, przyszedł ktoś starszy, który przepytał nas z naszych wiadomości. W związku z tym jesienią 1942 roku na biegu harcerskim, który się odbył w Michalinie pod Warszawą - wówczas, żeby dojechać to, trzeba było długo jechać - zdobyłem stopień młodzika, złożyłem przyrzeczenie harcerskie. Znałem już w tym zakresie bardzo wiele rzeczy, znałem węzły, znałem alfabet Morsa, alfabet chorągiewkami Semafora, terenoznawstwo, mapę, już się orientowałem wtedy w tym wszystkim. Na polach, które były między domami Łowicką, Narbutta, Wołoską, która później nazywała się Andrzeja Boboli robiliśmy sobie boiska. Graliśmy w piłkę, przychodzili tam bardzo różni, bardzo ciekawi, jak się później okazało, ludzie starsi ode mnie dużo. Byłem z nimi za pan brat. Znałem go jako Janka Bytnara, z którym się znało w piłę, a przecież to był „Rudy”. Stasiek Deczkowski, Bogdan Deczkowski, właściwie Juliusz, bo dwojga imion, Laudański, przychodził ktoś na kogo wołano „Anoda”. Anoda wiadomo jak anoda, katoda - mi tam wszystko jedno. „Anoda” to „Anoda”. Jak się nazywał? Nie wiem. To było gdzieś z okolicy. Jasiek Czarny też z okolicy. To byli starsi chłopcy, ale w piłę rżnęliśmy równo. Znali mnie dobrze z kościoła Jezuickiego, bo mnie tam cała okolica znała. Wiedzieli na przykład, Bogdan Deczkowski wiedział, że można polegać na mnie, że byłem używany do różnych rzeczy przez sąsiadów. Na przykład Jezuici wysyłali mnie na Stare Miasto do sakramentek, dawali pieniądze przywoziłem stamtąd komunikanty, opłatki. Sąsiadka, u której ukrywała się Żydówka - bardzo ładna kobieta zresztą - która wytwarzała ciastka. Ona nie mogła tego wieść. W związku z tym zwróciła się czy nie mógłbym tego zawieść, czy wiem gdzie jest Ziemiańska. Jak nie wiem, to się dowiem. „To może zawiózłbyś?” „Zawiózł bym.” „A pieniądze weźmiesz?” „Wezmę.” „A wiesz gdzie jest Kokinakis.” „Nie wiem.” „Ale jak ci powiem, że to jest sklep Greka na rogu Siennej i Marszałkowskiej, wiesz gdzie Sienna?” „Wiem.” „Skąd wiesz?” „Bo byłem tam już.” „To pojedziesz tam?” „Pojadę.” Dostaniesz pieniądze za ciastka, to pojedziesz do Kokinakisa, kupisz migdały, kakao?” „Kupię.” Wiedziano, że można polegać, że mogę takie rzeczy załatwiać. Sensację wzbudziła moja podróż, kiedy miałem lat jedenaście, kiedy trzeba było przeprowadzić trzy kozy z krańca Mokotowa za Boernerowo pod Puszczę Kampinoską. Znałem tylko kierunek. Cały dzień z kozami szedłem, doprowadziłem i zdążyłem jeszcze przed godziną policyjną wrócić do domu. To się w okolicy rozniosło - na [mnie] można polegać. W 1942 roku z kolei Bogdan Deczkowski, Laudański zorganizował... Należałem do grupki patrolowej. On nas uczył znaków topograficznych, rozpoznawania znaków ewidencyjnych wojskowych niemieckich, rozpoznawania mundurów, odznaczeń. W pierwszej chwili traktowałem to jako zabawę. Później okazało się że to był patrol „Bojowych Szkół” już „Szarych Szeregów”. Wobec tego skończyła się zabawa w harcerstwo młodsze. Tadek Eltman też w patrolu był w BS-ach. Weszliśmy do BS-ów. To był rok 1942. W 1943 lipiec i sierpień - nas było dużo, ale była wydzielona grupka chłopaków, z których znałem tylko trzech wcześniej, bo mieszkał jeden na Niepodległości, drugi mieszkał na Kazimierzowskiej, znałem, wiedziałem kto to jest – zorganizowano, nazywało to się pięknie organizowane przez Polski Czerwony Krzyż, kolonia dla biednych dzieci warszawskich, które mają pojechać na odżywienie na wieś. Gromada pojechała na wieś. To był wieś Bidziny niedaleko Opatowa na kielecczyźnie. Okazało się, że cała gromada dzieliła się na grupy, które nocowały razem w remizie strażackiej a różne zajęcia, różne rzeczy, działy się w ciągu dnia. Prawie się nie widzieliśmy. Natomiast małymi grupami, patrolami, mieliśmy swoje zajęcia. Nie wolno było mówić, co się robi, gdzie się robi. Okazało się, że to był obóz szkoleniowy BS-ów w Bidzinach obok majątku, którego właścicielem był szef okręgu Armii Krajowej na ten obszar, o czym też dopiero dowiedziałem się długo, długo po tym.
- Czy pana rodzeństwo też uczestniczyło w konspiracji?
Tego to nikt nie wie. Wiem, że najstarszy brat - dowiedziałem się po wojnie - należał do Grupy Kampinoskiej. Już był żonaty. On mieszkał pod Kampinosem, za Boernerowem, był fort drugi Bema, dawna składnica, gdzie niewielkie gospodarstwo ktoś założył. To było coś, do którego on należał. Rozpoczął Powstanie na dzisiejszym Żoliborzu, tam było lotnisko. Nie wyszło nic z tego, ich rozbili, wobec tego wrócił do domu. Za chwilę weszli Niemcy, wyrzucili ich wszystkich stamtąd. To wiem już po wojnie. To tak dziwnie wyglądało wszystko, ponieważ na te tematy się w ogóle nie rozmawiało. Wiedziałem tylko, że u ojca od czasu do czasu odznaczał się pistolet w tylnej kieszeni spodni. Natomiast cały czas nas przekonywał, że nie wolno, że pamiętajcie to niebezpieczeństwo, to rodzina... Nie wolno, to nie wolno. Stąd nie mówiło się na ten temat. W roku 1943 jeszcze zanim wyjechałem na obóz „beesowski” spotkałem plutonowego z 1939 roku. Z nim tak o różnych rzeczach mówiąc powiedziałem, że udało mi się zgromadzić trochę różnych rzeczy, które mam schowane. Jeżeli on jest w wojsku, to bym za cenę wejścia do wojska chętnie bym przekazał: mam parę granatów schowanych, mam części od pistoletu „wis”, mam dwa zamki od karabinu. „Gdzie ty to masz?” „Tego to nie powiem.” Skontaktowany zostałem przez niego z drugim człowiekiem, którego znałem. On był pracownikiem u Jezuitów. Jezuici mieli drukarnię, była introligatornia, wszystkich ludzi znałem w wydawnictwie. Okazał się być kapralem. Skontaktował mnie z nim, jemu [to] przekazem. Powiedział, że będę w jego sekcji, że cieszy się, tylko czy wiem co to znaczy. „Wiem”. Przysięgę wojskową, bo to było marzenie każdego chłopaka, złożyłem w marcu 1943 roku na ręce podporucznika Antoniego Figury „Kota”, który okazał się być dowódcą kompanii. Od tej pory trzeba było ukrywać to, że jestem członkiem „Szarych Szeregów” w harcerskiej organizacji - to jeszcze nie nazywało się „Szare Szeregi”. Trzeba było ukrywać, bo nie wolno było, należeć do organizacji wojskowej chłopakom w takim wieku w jakim byłem. Z kolei w harcerstwie nie mogłem powiedzieć, że jestem w grupie wojskowej. W grupie wojskowej przydały mi się wiadomości nabyte od Laudańskiego i Eltmana, rozpoznawania znaków. Na obozie, który był w lipcu i w sierpniu w Bidzinach pod Opatowem zdobyłem stopień wywiadowcy. Wszyscy myśleli, że jestem dużo starszy. Zresztą uchodziłem za dużo starszego, ponieważ potrafiłem być poważny i poważnie traktować sprawy.
- Przejdźmy do momentu tuż przed Powstaniem. Jak pan pamięta ostatnie tygodnie?
Ostatnie tygodnie przed Powstaniem - Warszawa to wielki chaos, rozbite wozy Niemcy okrwawieni, uciekający dosłownie, ewakuujący się folksdojcze, którzy mieszkali w bliskiej okolicy uciekali. Widać było, że jest ruch. Mówiło się dużo o zbliżającym się froncie, o Rosjanach, którzy są tuż, tuż. Niektórzy to nawet mówili, że słyszą strzały. Miałem dobry słuch ale tego nie słyszałem. W każdym razie tak to wyglądało. Przyszedł czas pierwszej koncentracji w lipcu, co zrobiłem zupełnie ukradkiem. Wyszedłem z domu i napisałem tylko kartkę: „Nie wiem kiedy wrócę.” Pierwsza koncentracja, która odbyła się mojego plutonu... To tak dzisiaj ładnie brzmi, że to pluton, są ludzie - zupełnie się nie znaliśmy. Znałem swoich czterech, z którymi byłem w bliskim kontakcie i to było właściwie wszystko. Mamy być tu, to byliśmy tu. Okazało się, że to była koncentracja plutonu, która odbyła się na Służewcu. Dzisiaj jest to teren ulic Wilanowska, Skrzetuskiego. To były domki robotnicze, ogrody, pięknie kwitły drzewa, nie wtedy w lipcu, już były owoce. Jak chciało się urwać z domu, ze szkoły, to się mówiło idę zobaczyć jak kwitną kwiaty, jak kwitną drzewa owocowe, bo to takie piękne było. Tam się chodziło. Tam była pierwsza koncentracja, która na dwa dni przed Powstaniem była rozwiązana i kto blisko mieszkał - może do domu. Natomiast ci którzy mają pewne kłopoty - o czym się później dowiedziałem - mieli swoje meliny przy ulicy Pańskiej w Śródmieściu. W dniu 1 sierpnia rano przybywa ktoś kogo nie znałem, powiedział zaczynamy koncentrację punkt Ligocka, róg Alei Niepodległości 132, 136 brama, hasło i poszedł. Wiedziałem kogo mam zawiadomić. O godzinie jedenastej zgromadziliśmy się w bramie, niewielu nas było. Okazało się, że niektórzy byli w mieszkaniach i klatce schodowej. W końcu zobaczyłem dowódcę kompanii porucznika „Kota” Antoniego Figurę, krótka narada, odprawa. Wiadomo było co mamy robić. Podzielenie na małe grupki i sekcje. Wiadomo było, że zaczynamy o godzinie siedemnastej, co było z innymi nie wiem. W końcu miał to być cały pluton, ale pluton był bardzo niewielki. Jak się okazało, jak wyszliśmy o godzinie siedemnastej, to jeśli nas było szesnastu może, to było wszystko, ponieważ część ze Służewca nie zdążyła nadejść.
- Czy byli państwo uzbrojeni?
Kwestia uzbrojenia - miałem swój własny pistolecik, który zwędziłem Niemcowi w tramwaju. Ale to był pistolecik kaliber siedem trzydzieści pięć, bez wielkiego znaczenia. Dostałem dwa granaty, butelkę z benzyną. Do roboty! Pewnie jak był kapral, jak był plutonowy, jak byli starsi ludzie, bo byli starsi, to wiadomo było, że broń dostaną oni. Okazało się, że w grupie może szesnastu był jeden pistolet maszynowy „sten”, albo „błyskawica” - trudno mi dzisiaj powiedzieć co to było - jeden karabin, były trzy pistolety, które były własnością prywatną poszczególnych ludzi, były granaty, były butelki z benzyną. Zadaniem plutonu było przedostanie się z ulicy Ligockiej... Ulica Ligocka to był kawałek budynku, który należał do Niepodległości 132, 136. To były trzy bloki: jeden podłużny wzdłuż Alei Niepodległości, dwa podwórka, jedno wyjście było na Narbutta 53. Nie trzeba było wychodzić na zewnątrz, można było podwórkami dojść do ulicy Narbutta. Mieliśmy przedostać się na drugą stronę ulicy Narbutta, podejść pod mur więzienny. To też wyglądało inaczej niż dzisiaj, ponieważ stały budynki i była dosyć duża przerwa między budynkami domu więziennego, gdzie ludzie sobie potworzyli działki. Były podwórka i ogrody od tych budynków. Tu gdzie dzisiaj jest budynek Kazimierzowska 71, 75 był duży ogród z chatą parterową, który dotykał do muru więziennego, były wieżyczki na murach. Trzeba się było przedostać tamtędy. W najbliższym sąsiedztwie przy ulicy Kazimierzowskiej róg Narbutta był obiekt do dzisiaj stojący, olbrzymie gmaszysko, nie do zdobycia, tak zwane w naszym kryptonimie „Basy”, w którym stacjonował batalion szkolny SS, młodych ludzi, ograniczony bunkrami. [Był] zamknięty prawie z czterech stron, duża przestrzeń - z jednej strony boisko aż do samej Madalińskiego, z drugiej strony aż za Wiśniową sięgające, gdzie Niemcy w czasie przedpowstaniowym ćwiczyli. To było widać. Bunkry dawały ostrzał wzdłuż ulicy Narbutta w lewo, w prawo Kazimierzowska. Mieliśmy dojść i zająć budynek na rogu Kazimierzowskiej i Rakowieckiej. Mieliśmy chronić ulicę Kazimierzowską przed wyjściem z budynku dzisiejszego sztabu generalnego wówczas to się nazywało Stauferkaserne. To był budynek sztabu dywizji pancernej Wiking SS. Nie była to rzecz łatwa, do tego rogu nie doszliśmy, nie było szansy. Było wiadomo, bo podawany był sygnał - zresztą sam widziałem, też podawałem - że na dwa dni przed Powstaniem byłem świadkiem jak cztery czołgi wjechały w zabudowania Stauferkaserne, przy czym chronione [było to] bunkrami. Wiadomo było, że niewiele się zrobi z uzbrojeniem, z takim co mieliśmy. Na rogu Rakowieckiej i Kazimierzowskiej stanął „tygrys” i [zaczął się] ostrzał wzdłuż ulicy Kazimierzowskiej z broni maszynowej. W końcu lufa się przekręciła troszeczkę, jak strzelił w budyneczek w ogrodzie, to z niego tylko deski zostały. Możliwość dokonania pozorowanego natarcia na Stauferkaserne... Pozorowanego natarcia - ponieważ miał to zdobywać z naszego zgrupowania batalion od strony Pola Mokotowskiego –zaraz mi się przypomni nazwa batalionu – batalion, który prawie do nogi zginął na polu, bo atakowanie od ulicy Wawelskiej, przez pole, przez kartoflisko, bunkrów, czołgów z uzbrojeniem jakie było... Batalion „Odwet”! Później został odtworzony jako „Odwet 2” w politechnice, ale dopiero później z resztek, które tam pozostały. Trzeba wiedzieć, że do Stauferkaserne dzielił od wielkiego kompleksu koszarowego lotników, tak zwane Flakkaserne, które rozciągały się od Wiśniowej, Rakowieckiej, Puławskiej i dzisiejszej ulicy Batorego, a więc Pola Mokotowskiego, olbrzymie koszary. Tam stała wielka jednostka lotników, na Polu Mokotowskim bateria przeciwlotnicza, też ogrodzona. To wszystko było mało prawdopodobne do zdobycia. Dlatego ten batalion zginął prawie do nogi. Dostaliśmy rozkaz wycofania się stamtąd i przejścia na inną pozycję w stronę ulicy Narbutta, Niepodległości, gdzie drugi pluton naszej kompanii - bo to była kompania dwuplutonowa - miał za zadanie wejść do Wytwórni Papierów Wartościowych, jedna grupa. Druga grupa miała zająć budynek na rogu Niepodległości i Rakowieckiej i znowu pozorować wejście na teren więzienia. To wszystko było mało prawdopodobne. Oni mieli troszkę więcej broni bo mieli ze trzy karabiny i pistolet maszynowy, były chyba dwa, trzy „gamony” czyli plastikowe granaty w berecie. Próbowano wysadzić bramę więzienną, nawet się nie odgięła. Zajęto budynek mieszkalny przywięzienny. jedyną rzecz, którą osiągnęli to wystraszyli stanowisko karabinu maszynowego, właściwie działka sprzężonego, które było po drugiej stronie Alei Niepodległości. Tam była ulica dwukierunkowa a od Rakowieckiej już była jednojezdniowa. Na skrzyżowaniu stało działko udało im się wystraszyć ich, ale przyszedł rozkaz wycofania się stamtąd. Wycofując się dowódca kompanii „Kot” przy ulicy Narbutta został ciężko ranny. Dowodzenie później przejął dowódca pierwszego plutonu podporucznik „Misiewicz” i zaczęła się ewakuacja, wycofywanie. Po drodze mieliśmy następne obiekty niemieckie, tak zwane
Waisenkommando Niepodległości 120, szkołę przy ulicy Różanej, zajętej przez kompanię kolarską Niemców. Od strony ulicy Puławskiej, domu Wedla, Dworkową, to było zajęte, przecież to była dzielnica niemiecka. Na Dworkowej stała żandarmeria niemiecka. Prześlizgiwaliśmy się zgodnie z rozkazem dowódcy czwartego rejonu w kierunku południowym w stronę było powiedziane do Lasu Chojnowskiego przez Kabaty. Trzeba wiedzieć, że wówczas kompania, do której należałem, kompania porucznika „Kota” Antoniego Figury później kompania porucznika „Misiewicza” Kazimierza Grzybowskiego należała do rejonu czwartego, do zgrupowania dowodzonego przez kapitana Zygmunta zgrupowania czwartego, rejonu piątego obwodu, który sięgał do dzisiejszej Ochoty. Kolonia Staszica, Pole Mokotowskie Wawleska to wszystko należało do czwartego rejonu do zgrupowania kapitana Zygmunta Pfeiffera. Otóż kapitan wydał rozkaz wycofywania się w kierunku lasów. Po połączeniu się dwóch małych oddziałków, bo prawda jest taka, że nas wtedy wszystkich z niby dwóch plutonów, ponieważ część nie doszła ze Służewca, to było razem może trzydziestu paru. Dowodzenie przejął podporucznik „Misiewicz”. Wycofywaliśmy się - zgodnie z rozkazem – w kierunku południowym, różnymi zakamarkami. Najistotniejsze było, że nie bardzo niektórzy ludzie znali teren. Wobec tego trzeba było przeprowadzić ludzi ogródkami, kombinacjami. Kiedy znaleźliśmy się na wysokości ulicy Odyńca i Alei Niepodległości nasz dowódca podporucznik „Misiewicz” zobaczył człowieka w sportowych spodniach pumpach, mały, w kapelusiku, który wydawał rozkazy. Otóż okazało się, że był to dowódca pułku dyspozycyjnego Armii Krajowej Komendy Głównej pułku „Baszta”, który zbierał rozbitków swojego pułku reorganizując i odtwarzając swój pułk. Kiedy zobaczył to Misiewicz zameldował się jemu, że ma taki rozkaz, ale jeżeli jest potrzebny, to ze swoimi ludźmi oddaję się do jego dyspozycji. Ten wyznaczył stanowiska, które mieliśmy zająć przy ulicy Czeczota, Odyńca, Alei Niepodległości we właściwie szkielecie domu, bo to była niewykończona budowla. Tam zajęliśmy stanowiska. Rozpoczęło się oczekiwanie. To trwało do drugiego. Drugiego popołudniu, pod wieczór, na odprawie pułkownik powiedział naszemu dowódcy „Misiewiczowi”, że wciela go do swojego pułku ze swoim oddziałem i od tej pory będziemy w batalionie „Olza” pułku „Baszta” będziemy stanowili trzon drugiej kompanii batalionu „Olza”, którego dowódcą był major „Reda”. [...] Na stanowiskach trwaliśmy przez kilka dni. Odbywały się ataki niemieckie, kontrataki nasze. Zdobyliśmy dzięki kontratakom - nie tylko my ale inni rozbitkowie, którzy zaczęli odtwarzać swoje oddziały - rozbijając kolumnę niemiecką dwa samochody ciężarowe. Trochę Niemców poległo, trochę było rannych, tankietka była jednocześnie, więc tankietka się wycofała, dwa samochody zostały spalone, ranni zostali ewakuowani przez Niemców, natomiast zabici zostali. Wobec tego zdobyło się tam troszkę broni, zdążyliśmy zdobyć tam trochę amunicji. To co było najlepsze dla nas zostały zdobyte dwa działka przeciwpancerne niemieckie panzerschrecki z czterema skrzynkami pociskami do panzerschrecków. Od razu została otworzona sekcja przeciwpancerna z tym, że najpierw trzeba się było nauczyć obsługiwać. To wyglądało jak rura od piecyka obramowana blachą, ze szczeliną do celowania, z zamkiem od dołu z zamkiem elektrycznym. Pocisk wyglądał bardzo zbliżony do pocisku granatnikowego, który trzeba było do przodu włożyć. Na zasadzie odpalenia elektrycznego, uruchomienia zamku, pocisk tak jak rakieta wyskakiwał. Trzeba się było tego nauczyć. Szkoda było każdego pocisku, wobec tego na razie była teoretyczna nauka. Dwie sekcje przeciwpancerne tylko tego się uczyły. Nie użyliśmy tego w pierwszym okresie.
- Jak pierwsze walki przyjmowała ludność cywilna?
Ludność cywilna - w pierwszej chwili to byłe wielka euforia. Widząc biało-czerwone opaski, chłopców biegnących, to z jednej strony był entuzjazm. Na przykład w momencie, kiedy przebiegaliśmy przez podwórze Niepodległości 132, 136 wychodząc na ulicę Narbutta z fortepianów słyszeliśmy jak ludność grała „Warszawiankę” jak grali i śpiewali „Jeszcze Polska nie zginęła”. Pełna euforia. Choć byli i tacy, którzy mówili: „Boże, dzieciaki dajcie spokój przecież oni z wami zrobią szybko porządek.” Uśmiech i dalej się szło. Drugi pluton, który szedł przez papiernie, wytwórnię papierów od strony Alei Niepodległości [stroną] przywięzienną, ludność cywilna wytaszczyła stamtąd belę papieru. Pomagała robić barykadę, póki jeszcze ludność cywilna tam była. W pierwszej chwili była to wielka euforia. Natychmiast znajdywały się służby pomocnicze, byli ochotnicy, którzy chcieli wstąpić, wejść, ale kwestia broni to była rzecz zasadnicza. Na Odyńca, Niepodległości w niewykończonej budowli trwaliśmy cztery, pięć dni. Patrole nasze, które w kierunku Aleja Niepodległości w kierunku północnym wędrowały, orientowały się co się dzieje na przedpolach. Z tym, że wszystko na zachód od Alei Niepodległości to były pojedyncze domki, gospodarstwa, drzewa, krzaki, działki i pola. Wobec tego kwestia jakiegokolwiek zajęcia z dala od możliwości zabezpieczenia ludzi właściwie nie istniała. To musiały być na zachód wypady, na północ wypady, penetracja terenu i tworzenie placówek w domach nadających się do obrony. Stopniowo przesunęliśmy się w kierunku północnym Alei Niepodległości zajmując dwa budyneczki. Jeden to był willa jednopiętrowa na rogu Ursynowskiej i Niepodległości, którą później nazwano „Bilbao”. Drugi to była znowu niewykończona budowla, były stropy, dziury w oknach, nie było okien, nie było drzwi, schody były bardzo prymitywne ale miało to pięć pięter. To już było coś, gdzie można było tworzyć obronę, penetrację, widzieć coś. Tam usadowiły się dwie drużyny, rozciągnęliśmy się trochę. W niedługim czasie przenieśliśmy się do trzeciej placówki, która była po drugiej stronie Alei Niepodległości między ulicą Wiktorską i Szustra. To był wykończone, zamieszkałe dwa budynki Aleja Niepodległości 117, 119. To już były ekskluzywne mieszkania, bardzo drogie czynsze tam były. Przed nimi pole, z drugiej strony wille. Zajęto to. Drużyna usadowiła się w willach między Odolańską i Szustra, między innymi willa Starzyńskiego była. Dwie drużyny, czy trzy nawet, usadowiły się 117, 119 i już mieliśmy większy zasięg, widzieliśmy do ulicy Szustra. Okazało się, że za Szustra, po tej samej stronie co 117, 119 był budynek mieszkalny 131, budynek dużo starszy, czteropiętrowy. Wobec tego znowu drużyna przesunęła się do tego budynku, zajęła placówkę. Ale po drugiej stronie między Różaną i Madalińskiego było tak zwane
Waisenkommando czyli Niemcy jeszcze stali. To był punkt gdzie frontowi ozdrowieńcy przyjeżdżali na wypoczynek. Okazało się, że tam ozdrowieńców trochę było. Oni się zabarykadowali, mieli broń. Nie bardzo zgadzano się na to, żeby ich stamtąd wykurzyć, nie wiadomo jak. Mniej więcej 7, 8 sierpnia - ponieważ czołgi ze Stauferkaserne jeździły Rakowiecką, Wołoską bez przerwy, Aleją Niepodległości, Kazimierzowską ciągle, penetrowali - podjechał czołg i pod osłoną czołgu Niemcy stamtąd uciekli. Wobec tego zajęliśmy następny budynek Niepodległości 120, też pięć pięter, nowoczesny zupełnie. To już była następna placówka. W krótkim czasie jeszcze jedna placówka powstała - Niepodległości 130 na rogu ulicy Ligockiej, gdzie był opuszczony budynek ale po drugiej stronie już 132 penetrowali Niemcy. W momencie, kiedy próbowali odebrać 130 i nie udało im się to w odwecie wymordowali trochę ludności cywilnej w 132, podpalili, wypędzili ludność. Wobec tego budynki 132, 136 - trochę nadpalone, wypalone, ale niektóre mieszkania jeszcze były całe, nie zapaliły się - to już był teren niczyj. Objęliśmy koło 8, 9 sierpnia zachodni skraj Mokotowa, Aleje Niepodległości i na Alei Niepodległości wytrwaliśmy do 26, prawie do nocy, do wieczora. 27 była kapitulacja.
- Jak wyglądało przez ten okres życie codzienne, żywność?
Kompania, o której mówiłem miała początkowo trzydzieści parę osób, przyszli za Służewca, uzupełnili jedni, później z rozbitych oddziałów czwartego rejonu od Zygmunta Fefera zaczęli z kompanii CKM-ów, artylerzyści, do nas ściągać. Kompania nasza osiągnęła stan stu siedemdziesięciu ludzi. Utworzony został sanitariat z punktem sanitarnym, który obsługiwał lekarz, pielęgniarki wykwalifikowane i sanitariuszki. Utworzona została sekcja łączność przewodowej, poza łącznością gońcową, utworzona została kuchnia, szwalnia - pełna organizacja. Ludność chętnie w pierwszej chwili pomagała. Generalnie mówiąc w całym okresie Powstania, zaopatrzenie, to które było należne nam, z centralnego zaopatrzenia to był: chleb, sztuczny miód, trochę kaszy, od czasu do czasu coś mięsnego wpłynęło. Jakie tam było mięso? Takie jakie było, ponieważ na Mokotowie były krowy i konie, wobec tego to co ginęło, szło pod nóż. Trzeba się było dzielić z ludnością cywilną trochę. Tak byliśmy zorganizowani. Ponieważ wywodziłem się z harcerstwa, miałem kolegów, mieszkańców, również harcerzy. Wobec tego w momencie, kiedy były chwile wolne nawiązywałem kontakt z harcerzami. Powstała na Mokotowie harcerska poczta polowa, która początkowo mieściła się na Tynieckiej, bliżej ulicy Odyńca. Później została przeniesiona w bliskie sąsiedztwo domu mojego, jest tam tablica ufundowana. Byłem już bardziej wytrawnym harcerzem z krzyżem harcerskim na kombinezonie, który później był dany, bo tak to chodziłem w krótkich spodniach, tak jak chłopak w tym wieku. Zazdroszczono mi tylko mojego pistoletu, który był moją własnością. Współdziałałem trochę z harcerską pocztą polową. Powstała przy ulicy Odyńca stanica harcerska, którą prowadził harcmistrz „Olgierd” Bolek Szatyński, towarzyszył Paluszkiewicz Longin, który był komendantem Roju Mokotowskiego czyli odpowiednika hufca, Wacek drużynowy. Do stanicy mogli przychodzić, mieszkać, należeć chłopcy, którzy nie mieli gdzie się podziać, których zastało Powstanie poza domem harcerze, „zawiszacy”, którzy się zgłaszali z Mokotowa, którzy obsługiwali częściowo pocztę, częściowo drużynę gospodarczą, tworzyli pluton gospodarczy, chodzili na przedpola zbierać [warzywa]. Cała gromadka tam się gromadziła. W chwilach wolnych od zajęć - miałem trochę fory u swojego dowódcy drużyny - to z harcerzami chętnie przebywałem, chętnie uczestniczyłem, pomagałem w organizacji. W związku z tym miałem stałą przepustkę na poruszanie się po całym terenie Mokotowa. To było fenomenem, ponieważ nie wolno było łazić tak jak się komu chciało. Żandarmeria kontrolowała, jeśli nie było przepustki to długo się było tłumaczyć czy ma się wolne, czy się jest dezerterem. Poza tym istniała żandarmeria, policja właściwie, która kontrolowała ludność cywilną - u nas na Mokotowie – na zasadzie pilnowania przed złodziejstwem, przed tego rodzaju historiami. Istniały kuchnie, które żywiły ludność, która nie miała wyżywienia. Nasza kompanijna kuchnia na rogu Różanej i Niepodległości zaopatrywała w ugotowaną tam zupę nie tylko naszą kompanię ale również okolicznych mieszkańców, jeśli przyszli i mówili głodni są, a mieliśmy co [dać]. Nocą chodziło się na przedpola, rosły kartofle, pomidory, cebula, ogórki, które się jeszcze zbierało. Ludność też wychodziła po to, tylko wychodziła pod naszą osłoną, ponieważ czujki szły na przedpole i pilnowały. Niemcy ostrzeliwali. Część żywności dostawaliśmy z przydziału a część mieliśmy własnej żywności zdobywanej z pola albo penetrując 132, 136, opuszczone mieszkania, wypalone, gdzie spiżarnie znalazły się, słoiki. Coś tam można było znaleźć. Najchętniej znajdowano wódkę - to był przecież rarytas – papierosy ci którzy palili. To był sposób na życie. Była piekarnia przy ulicy Madalińskiego 55, która piekła tak długo, jak długo były zapasy mąki. Była piekarnia przy ulicy Wiśniowej między Odolańską i Szustra. Była piekarnia na ulicy Bałuckiego róg Olkuskiej. Była piekarnia Pobożego, niżej Puławskiej tak jak dzisiaj bazar.
- Miał pan kontakty z najbliższymi?
Miałem kontakt bardzo przykry w dniu 8 sierpnia, kiedy byłem na placówce Niepodległości 131. Przez placówkę nocą przechodziła grupa ludności cywilnej i między innymi przechodził kolega, syn rolnika z Kujaw, który pracował u Jezuitów na Rakowieckiej, młody chłopak. Ponieważ znaliśmy się więc mówi: „Słuchaj ty wiesz co się tam stało?” Mówię: „Słyszałem, że tam było morderstwo.” „Tak, tam księża zostali wybici tam był również twój ojciec. Nie wiem co się z nim stało, mnie się udało i jak widzisz tu jestem wiem, że parę osób ocalało, ale ile nie bardzo wiem, czy twój ojciec ocalał, też nie wiem.” Mój ojciec tam zginął.
- Czy miał pan wiadomości o reszcie rodziny?
Miałem, moja matka z najmłodszą siostrą, z bratem, dwoma siostrami starszymi ode mnie byli przy ulicy Karłowicza do 14, 15 sierpnia. Tam ciągle chodzili Niemcy, Ukraińcy i różna swołocz. Część ludności mieszkała i jeszcze przebywała w blokach na Łowickiej, Fałata. Tam okazało schroniło się kilku księży z ocalonych z morderstwa, między innymi ksiądz Kisiel, Mońko, Pieńkosz. Kisiel inną drogę wywędrował stamtąd z ludnością cywilną, natomiast Mońko, Pieńkosz i trochę ludności cywilnej przechodząc jeszcze przez Karłowicza zabrali moje rodzeństwo, dwie siostry, które były narażone na różne nieprzyjemności i brata, który przypadkiem zupełnie drugiego dnia był postrzelony przez Niemców, wobec tego noga mu prawie nie chodziła. „Ewa 319” nasza łączniczka, wyprowadziła dwóch księży, jeszcze rodzinę Kułakowskich, Janka Kułakowskiego obecnego ministra do spraw integracji europejskiej, jego siostrę i matkę. Moje siostry, brat oraz Kułakowscy zatrzymali się w placówce 117, 119. Tam przebywali do 15 września, kiedy spadły bomby, które wpadły tam do schronu, do piwnicy. To było potworne popołudnie. Akurat nadchodziłem wracając z ulicy Odyńca od znajomych ze stanicy harcerskiej. Od znajomych dostałem plecak sucharów, chleba suszonego, który niosłem dla nich. Zbliżając się do Alei Niepodległości nadleciały „sztukasy”. Widziałem pikujące „szutkasy”, słyszałem ryk pikujących „sztukasów”, widziałem bomby lecące, które wpadły oknem klatki schodowej, spadły tam blisko gdzie schron i wybuchły niszcząc dwie kondygnacje budynku, stropy - przysypując piwnice gdzie byli. Jeszcze kurz nie opadł, kiedy między innymi dostałem się tam. Zaczęliśmy wygrzebywać co się dało odkopując okienko piwniczne, wyciągając, pomagając tym, którzy przez okienko byli w stanie stamtąd wyjść. Później stopniowo przez okienko, przez rozbitą klatkę schodową dostaliśmy się do piwnicy. Szukało się rannych – ciężko, mniej ciężko. Zbierało się ręce, nogi, głowy, tułów, wynosiło się to na barykadę, która tam była. Pod barykadą układało się celem identyfikacji. Akcja moja trwała chyba do godziny trzeciej na ranem. Grzebałem łapami. Jedyną rzecz, którą znalazłem to była kenkarta brata, ślad po nich zaginął. W ten sposób straciłem cztery najbliższe osoby. Trochę starszy ode mnie brat, o dwa lata starszy, późniejszy profesor uniwersytetu, był w tym czasie na obozie tak zwanych „Orląt” w Lasach Chojnowskich. Tam przetrwał okres Powstania, przetrwał okres prawie do zakończenia wojny. Został łącznikiem oddziałów partyzanckich i zgrupowań, które na terenie Chojnowa i okolic były. Tyle co dowiedziałem się o rodzinie. Na Aleje Niepodległości ataki czołgów, broni maszynowej, granatników... Mieliśmy wizyty czołgów i piechoty za czołgami regularnie prawie codziennie. Tyle tylko, że było trochę zdobycznej broni, trochę było ochotników. Wskazywali miejsca gdzie w 1939 roku była zakopana broń, było wykopywanie, wyciąganie z dołów kloacznych, gdzie niektórzy włazili po szyje, grzebali i wyjmowali broń, amunicję. To się czyściło, drewniane części, które zbutwiały, trzeba było dorabiać, natomiast metalowe nawet dobrze przetrwały. Trochę broni było więcej. Później była jeszcze broń przydzielana ale to była rzadkość. Zdobyliśmy trochę broni robiąc zasadzki na przedpolu, na ulicy Madalińskiego, Kieleckiej gdzie wyczekiwało się dobę nieraz z dala od sowich po to, żeby małe grupki własowców - bo tam najczęściej własowcy wychodzili - i z brygady Dirlewangera przestępców niemieckich wyłapywać. Były trzy przypadki, kiedy zrobiono rzecz, której nie wolno było robić. Miało się odstawiać jeńców ale zaciekłość była tak wielka i o tym dopiero się powiedziało już po wojnie, że na jednym z patroli, kiedy zostali schwytani dwaj własowcy obładowani zegarkami, nożami w cholewach, chłopcy się zbuntowali i dali im w czapę na polu. To czego nie wolno było robić i musieli przysiąc sobie, że nie zdradzą, nie powiedzą, że tak zrobili. Też broń spływała. Pod koniec Powstania były zrzuty z kukuruźników, broni, amunicji i kaszy. To był śmieszne zrzuty. Odbywało to się nocą, kukuruźnik wyłączał silnik. Dla zrzutów byliśmy troszeczkę oznakowani, żeby było wiadomo gdzie, odkąd i dokąd, wobec tego przed naszymi budynkami na pole. Słychać było samolot leci, cisza i raptem pac, pac. Trzeba było zobaczyć. Okazało się, że z samolotów zrzucano worki ale bez spadochronów. Jak to trzepnęło o ziemię, to się wszystko rozwalało, rozsypywało. Kolby były łamane, niektóra broń była skrzywiona, niektóre pociski, amunicja, pogięta. To co się nadawało to się wyłuskiwało. W ten sposób w mojej drużynie zatrzymano chyba dwa czy trzy pistolety maszynowe, trochę amunicji i worki z kaszą, które były rzucone. To była, jak to myśmy nazywali, kasza plujka. Co to było? To było coś nasycone tłuszczem. Więc jak worek pękł, rozpadło to się, jak było jasno, to się grzebało, wyciągało trochę piasku, trochę tego. Jak to zostało ugotowane, to wprawdzie trzeszczało między zębami ale to było pożywne dosyć - już wtedy nie otrzymywaliśmy żywności, już nie było, był głód, owało wody, kubeczkiem, wodą, płynem się dzieliło - to już było na wagę złota.
- Jaka atmosfera panowała w pana oddziale?
Wszyscy czekali na cud, że ze wschodu przyjdą, że przecież słychać już było, później już i samoloty. Widzieliśmy bitwę powietrzną myśliwców odganiających messerschmitty, które nad nami walczyły. Widzieliśmy bezkarność niemieckiego lotnictwa. Widzieliśmy stanowiska granatników na przedpolu, „krowy” nadlatywały i jednocześnie słychać było z tamtej strony, że to tuż, tuż Wiedzieliśmy, że był desant na Czerniaków, próbowaliśmy połączyć się z Czerniakowem, z tego nic nie wyszło. To są już refleksje późniejsze, kiedy była szansa na to, żeby pewne rzeczy przeanalizować po wojnie, dlaczego to nie wyszło? W każdym razie atmosfera w oddziale była fajna, było dużo koleżeństwa - to pierwsza rzecz. Druga rzecz, która była to świadomość tego, że odpowiadamy wszyscy za wszystkich a więc odpowiada się za kolegę, który jest obok, odpowiada się za swoich przełożonych, oni odpowiadają za nas. Wielka pomocą i tym czymś co podtrzymywało, co dodawało otuchy, ducha, to były dziewczyny. Dla mnie to był starsze dziewczyny, ale właśnie ale... Mimo, że były starsze to jednak się je uwielbiało jak koleżanki, jako chroniące nas, jak również ginące. Właściwie wszyscy kochali się we wszystkich. Była taka prawda. Tak po cichu mogę zdradzić, bo moja żona o tym nawet nie wie. Co to było? Nic wielkiego. Była sanitariuszka starsza ode mnie. Po bombardowaniu, po potwornym zmęczeniu, człowiek przewracał się ze zmęczenia szukając swojej rodziny. Byłem potwornie zmęczony. Nie w swojej placówce, a właśnie pod 117 na parterze kwaterowała sekcja przeciwpancerna. Dowódcą drużyny był kapral, fajny chłop, „Dzik”, Pomorzanin, dezerter armii niemieckiej. Trzymał bardzo ładnie to w garści. Trzeba było wtedy przecież poprawiać barykadę, robić rowy dobiegowe, zmieniać stanowiska, zabezpieczać. Wpadł do kwatery pepancu, gdzie zmordowany, spocony, zziajany, po prostu położyłem się i zasnąłem. W pewnym momencie poczułem jak ktoś mnie unosi do góry i mówi: „Ty” - Nie powiem jaki synu – „Ty tu się wylegujesz i śpisz wtedy, kiedy trzeba robić.” Dostałem takiego kopniaka niemieckim butem, że długo to czułem i taki rozżalony [byłem]. Drugi z sekcji pepanców, który w tym momencie wpadł mówi: „Dajże ty jemu spokój. Ty nie widziałeś jak on pracował ile czasu, ty nie widzisz, że on ledwie na nogach stoi?” To był „Tur”, Wójcik, amunicyjny z sekcji pepancu. Rzeczywiście dano mi spokój ale już tam nie mogłem być. [Byłem] jak zbity pies, nie wiedząc co ze sobą zrobić. Szła łączniczka, nie wiem ile mogła mieć lat, była starsza ode mnie. Mówi: „Widzę, że jesteś zmęczony, choć pokażę ci gdzie po cichu będziesz mógł się położyć i zasnąć.” W kącie na piętrze w którymś [domu] mówi: „ Jak jestem zmęczona, tu się zawsze chowam, zamykam, tu jestem. Słuchaj rozbieraj się i kładź.” „Jako to?” „Co się przejmujesz, też się zaraz kładę.” Tak się położyliśmy koło siebie. Zasnąłem jak kamień błyskawicznie. Okazało się, ze ona mnie objęła, przytuliła do siebie. Była już godzina siódma, ósma. Okazało się, że jej też musiało być bardzo gorąco, bo z siebie coś ściągnęła. Jeden z Jezuitów, który u nas został jako kapelan, ojciec Mońko, doskonale mnie znający, przecież ja jego znałem, akurat przechodził. Zobaczył drzwi zamknięte, otworzył, spojrzał i zobaczył dwie ofiary: jedno półnagie, drugie półnagie wtulone w siebie. Wobec tego to było takie zjawisko, które trudno zapomnieć, publicznie to mówię po raz pierwszy. W pewnym momencie ocknąłem się i widzę, że księżulek stoi, założył stułę spojrzał i mówi: „Boże i ty! Jak ty mogłeś?” Padły takie słowa [łac.] Odwrócił się i wyszedł. Dwa dni później Marysia idąc na przedpole po rannego zginęła. Właśnie ta Marysia. To była rzecz następna, która potwornie wstrząsnęła, bo właśnie słowa w obliczu śmierci. Przecież nic nie było, nic nie robiliśmy, ale sama wypowiedź tej formuły, potem jej śmierci, było to coś tak strasznego, że wiele razy sobie przypomnę ten dzień, wieczór, to grzebanie w ruinach, grzebanie w ziemi, szukanie, zmęczenie i później właśnie te słowa, to do dzisiaj brzmi to w uszach. Jest to straszna rzecz, ale tak to było. Miałem przecież niespełna piętnaście lat. W czasie bombardowania zginął szef kompanii, nie tyle zginął był przygnieciony kolumnami, zaniesiony do punktu sanitarnego przy ulicy Szustra, bliżej ulicy Kazimierzowskiej opatrzony niestety zmarło mu się. W czasie tego bombardowania sekcja łączności została zniszczona. Zostali poparzeni, byli ranni: Władek Michalicki „Warta”, drugi „Sierp”, którego doskonale znałem z okresu, kiedy pracowałem u Jezuitów, kiedy służyli do mszy. Byli starsi ode mnie. Tomek, który był szefem stacji telefonicznej, centrali telefonicznej bo zdobyliśmy swego czasu łącznicę telefoniczną. Wobec tego placówki nasze były połączone z centralą z dowództwem batalionu majorem „Redą”. Oni obsługiwali centralę, centrala przepadała. Druty zostały zniszczone, oni ranni. Wtedy powstało pytanie kto potrafi. Byłem harcerzem, trochę łączności uczono. Byłem tym, który znał wszystkie warsztaty chodził, biegał. Pewnych rzeczy wszyscy majstrowie chętnie uczyli chłopaka: „Spróbuj, zobacz jak to się łączy, co się z tym robi.” Był to już czas kiedy przed Powstaniem skończyłem pierwszą gimnazjalną. To się nazywała szkoła ogrodnicza przy Puławskiej ale to była część gimnazjum Rejtana, komplety jednocześnie, byłem trochę bardziej dojrzały. Zgłosiłem się, że stację uruchomię, że potrafię to obsłużyć została ona przeniesiona do domu Messinga, gdzie w piwnicach był punkt sanitarny, szpitalik. Trzeba było połączyć wszystkie przewody. Wobec tego biegałem, łączyłem, udało się. Później trzeciego dnia przyszedł „Tom” zabandażowany i mówi: „To ciebie tu posadzimy”. To co było najistotniejsze wtedy, to znowu wychodziły rzeczy z psychiki, z tego w co się wówczas jeszcze wierzyło, czego się człowiek bał. Potwornie bałem się trupów, potwornie. Byłem tym, który unikał cmentarzy, który potrafił nadrabiać kawał drogi, żeby nie przejść koło cmentarza, nie widzieć trupa, bo a nóż wstanie. Były bajki w dzieciństwie opowieści o upiorach, strzygach, wampirach, różnych, potwornie się bałem, aż głupio się przyznać do tego. Pierwszą noc po zmontowaniu centrali w pokoju, który miał otwierane drzwi, otworzyłem drzwi wieczorem i widzę na stole leży szef kompanii – martwy. Noc do rana to u mnie wyglądała w ten sposób, że jednym okiem patrzyłem na światła centrali a drugim z pistoletem w ręku wycelowanym w jego stronę, trzęsący się, spocony, coś okropnego. To była straszna rzecz, to było następne przeżycie. Przecież rannych się widziało, to była mniejsza rzecz, ale większą ilość, to była wyciągana stamtąd: ręce, nogi, głowy. To było działanie w amoku bo przecież szukałem swoich. Natomiast tu, leży, widać, czeka na pogrzeb, jest truposz leżący. To była druga rzecz, której się potwornie bałem, do rana przetrwałem, jak już zbito trumnę, pochowano jego. Kiedy się przestałem bać? Też taki moment nastąpił. Przyszły ostatnie dni Powstania mokotowskiego. Kapral „Prus” dowódca drużyny wysłał mnie, najmłodszego w drużynie z 131: „Leć do „Misiewicza” powiedz, co mamy, jak jest na przedpolu. My już mamy tylko połowę budynku, bo to jest zrąbane.” Czołgi stały na przedpolu i tłukły bez przerwy. Nie wiele mogliśmy zrobić bo to było daleko, ani strzelić ani butelka, ani granaty nie było szansy na dojście, tylko wstrzymywaliśmy piechotę, która za czołgami była. Szło natarcie od południa i z drugiej strony od Fortu Mokotowskiego. „Wobec tego leć.” Wpadałem do dowódcy kompanii, który wtedy siedział w domu - miał swoje miejsce postoju przy ulicy Różanej w willi w piwnicy. Wpadłem z meldunkiem a on na mnie spojrzał, zaklął i mówi: „Słuchaj Wojtek się zapodział gdzieś, nie mam nikogo, jestem tutaj sam. Nie wracasz na razie polecisz do Drago, do [?], a więc 130-120 Niepodległości, pójdziesz do siebie po „Prusa” pójdziesz do „Westerplatte” - róg Racławickiej i budowli niewykończonej. Po drodze od ulicy Odolańskiej do tego właśnie budynku był wykopany wielki rów przeciwczołgowy ze stanowiskami strzeleckimi, z niszami, w których koledzy nawet nocowali. W rowie wielu kolegów było. „Później do ‘Westerplatte’ i powiesz im, że mają wytrwać do nocy, jak przyjdzie rozkaz wycofania, to mają jedni osłaniać drugich. Najpierw dowiedzieć się co ze skrzydłem prawym, a więc od Puławskiej do Niepodległości i wówczas kiedy tamci będą się wycofywać możecie wycofać się z Drago i z Wajchsel. Ci, którzy są przy „Westerplatte” mogą wycofać się poprzez rów, tu wszyscy mają się skoncentrować. Masz to im wszystkim zapowiedzieć zobaczyć jaka jest sytuacja, przyjść. Masz mi powiedzieć. Mają się ściągać wszyscy tutaj.” Wypadło mi tak biegać. Drago i Wajchsel to pół biedy, bo to były ulice z tyłu - można się było przemknąć. Zresztą, przecież ja tu wychowany, każdy kamień znałem. Wobec tego tu nie było problemu. Akurat szło natarcie od pola, 117 ledwie dyszało. Paru kolegów zginęło, paru zostało rannych, do piwnicy zostali ściągnięci. Czołgi stały na przedpolu i tłukły. Broń maszynowa tłukła, granatniki tłukły, ani dojść... Teraz rów przeciwpancerny przez który miałem przebiec do „Westerplatte”. Wpadam do rowu, leży zwinięty w pałąk Urban nie żyje, leży ranny jęczący „Struś” obok jest „Tur”, który klnie jak szewc i mówi: „Popatrz ty nigdzie nie pójdziesz, zobacz czołgi, sam tu sobie nie dam rady przynieś mi amunicję, przynieś mi pociski. Tam jeszcze trzy pociski zostały.” Wypadło mi koło Urbana [przejść], dalej tam znów ktoś leżał, jeszcze ktoś leżał – zabici. Rów był ciągle atakowany, ostrzeliwany. Zobaczył, że zacząłem się trząść. Mówi: Co Stasiu? Boisz się? Przecież ty już trup jesteś, popatrz my wszyscy już nie żyjemy, co tu się bać. Zobacz, że każdego z nas to czeka, wiedziałeś o tym?” „Wiedziałem.” „To ty już nie żyjesz, czego się boisz.” To był moment przełomowy, kiedy rzeczywiście uświadomiłem sobie, że człowiek nie ma nic do stracenia. Przestałem bać się śmierci, kiedy kolega [to] powiedział. Przed tym powiedziałem, że strasznie się bałem trupów. Wpadłem do rowu przeciwczołgowego, gdzie kolega z obsługi panzernshreka [powiedział:] „Pomóż”. A tu jeden z kolegów, „Urban”, leży zwinięty, nie żyje, drugi ranny jęczy. Byłem wysłany w zupełnie innym celu. Miałem przekazać od dowódcy kompanii polecenie do placówki - która nazywała się „Westerplatte”, na rogu Racławickiej i Alei Niepodległości - jak będzie wyglądało wycofywanie się jeśli nastąpi taki moment, jaka kolejność, gdzie, którędy. Powinienem tam dobiec. A to rów bardzo długi z niszami wykopanymi, w których nocowali niektórzy koledzy, stanowiska strzeleckie. Rów się ciągnął od ulicy Odolańskiej do budynku „Westerplatte” czyli za ulicą Racławicka. To jest, jakby nie było, dobre trzysta metrów rowu. Przebiec to przy potwornym ostrzale jaki wtedy istniał! Nas nękały moździerze, artyleria od trzech dni, nieustanna strzelanina, nieustanne wybuchy. Poza rowem, wszystko poza nim, przed nim i zanim to były pustkowia, pole. To znaczy za nim w kierunku ulicy Puławskiej były ruiny niewielkich domków już zniszczonych, a przed nami pole, ogrody i dalej stojące czołgi. Taki nieprzyjemny zgrzyt, który wtedy miałem w tymże właśnie rowie, który kolega mi ciągle wypominał, to znaczy ojciec mojego kolegi. Doskonale się znaliśmy, razem byliśmy ministrantami u Jezuitów. Ojciec był ochotnikiem, kapralem. Jego syn nie wiem jak dostał się do naszej kompanii, bo byli ochotnicy, nie ochotnicy. Był w innym plutonie, nie interesowało mnie to. Akurat ojciec się wychylił. Znaliśmy się doskonale, bo przecież bywałem u niego: „Stasiu co z Toniem?” Wiedziałem, że Tonio niestety ciężko ranny, że prawdopodobnie już go nie ma, na placówce Aleja Niepodległości 117/119. Mówię: „Wszystko w porządku, jest na placówce, wszystko się dzieje dobrze.” „Na pewno tak jest?” „Na pewno”. Po wojnie często mówił: „Wiedziałeś o tym?” „Wiedziałem, cóż ci miałem powiedzieć, że prawdopodobnie nie żyje, po to, żebyś zrobił to samo co plutonowy Andrzej zrobił, żebyś wyszedł i powiedział: ‘To ja też nie chcę’.” Tak się nieraz kończyły sprawy. Wracając do kolegi Wójcika „Tura” - taki pseudonim miał. „Przestań się bać, bo właściwie my i tak nie żyjemy. Wiesz każdy, który dostanie się w ich łapy przestaje istnieć. Szanse mamy żadne, wobec tego czego się bać? Pomóż, popatrz stoją i strzelają.” Rzeczywiście na przedpolu stały dwa czołgi. Jeden ładował w jeden budynek, drugi ładował w drugi budynek. Z pola ani dojść, ani cokolwiek zrobić. „Pomóż są jeszcze trzy pociski, może któryś dojdzie.” Rzeczywiście w efekcie wciągnąłem zasobnik z pociskami. On w między czasie próbował ustawić działko. Właściwe to jak rura od piecyka było, ale z elektrycznym zapłonem. „Pomóż ustawić, przytrzymaj.” Założył pocisk. Jeden pocisk poszedł obok, drugi pocisk uderzył, trafił. W efekcie wieżyczka czołgu się trochę obróciła, czołg zaczął się trochę kręcić. Drugi czołg odwrócił się, zaczęto ściągać czołg, na jakiś czas był spokój. To był efekt, za który otrzymałem Krzyż Walecznych jako ekwiwalent za, nie bardzo wierzono, że to tak było, może tak było, może nie było, może coś widzieliśmy. Kolega mówił: „Nie da rady, gdyby nie on, to nic z tego by nie wyszło.” Zresztą obydwaj to otrzymaliśmy. Efekt tego uszkodzenia czołgu był taki, że półtora dnia później, nawet nie następnego dnia, wypuszczono „Goliata”, na sąsiadujący [budynek] 119, duży budynek nowoczesny, już raz uszkodzony przez bomby. Budynek się zapalił, zniszczony został 119, a 117 po prostu złożył się, kupa gruzu została, ale ocalała piwnica, w której byli ranni, których nie można było ewakuować, bo nie było szansy, nie bardzo miał kto. To jest następny etap, który zakończy się już po zakończeniu działań, kiedy nasi koledzy stamtąd się wycofali - o tym jeszcze powiem. W każdym razie po całej imprezie dobiegłem do „Westerplatte”. Znowu sytuacja - dowódca plutonu, tam będący, podchorąży Łowicki, ciężko ranny, rozpruty brzuch, wyprowadzany z „Westerplatte”. „Westerplatte” też to była budowla nowoczesna, połowa już została zniszczona, bo czołgi tłukły i znosiły piętro po piętrze. Jak to po wojnie, już można było zobaczyć, została z tego budynku tylko jedna ściana, tylna ściana i wiszące stropy od góry do samej ziemi. Ale to później można było zobaczyć, na razie jeszcze tam koledzy bronili się, bronili się ci w rowie przeciwczołgowym. Wiedzieli jaka będzie kolejność ewakuacyjna, jeśli to nastąpi. Ci z oddziałów innych, którzy byli wzdłuż ulicy Ursynowskiej - po drugiej stronie parku Dreszera - jeżeli oni tam byli, to nie można się było wycofać. Natomiast w momencie, kiedy oni stamtąd znikli, to już nie było szansy na to, żeby pozostać w budynku, czy w okopach obok budynku, czy w rowie dlatego, że groziło to odcięciem. Bombardowanie było właściwie bez przerwy, poza nocną przerwą, bo tak Niemcy działali, bez przerwy od rana do wieczora, od 23 zaczynając 24, 25, 26. Na linii Alei Niepodległości, to był zachodni skraj obrony Mokotowa, utrzymywaliśmy się do 26, do nocy prawie. Z budynków, które tam były, następny budynek 13, też rozwalony w ten sposób, że połowa budynku zniszczona od góry, od strony pola, do samej ziemi. To był punkt przez, który musiały przejść oddziały ewakuując się, zaczynając od „Westerplatte” przez 117, 119, 131, bo innego przejścia nie było. Inne przejścia byłyby zagrożeniem. Wycofywanie stamtąd zaczęło się w momencie, kiedy sąsiadujący oddział opuścił ulice Ursynowską do Kazimierzowskiej, a więc zostało puste pole. Od strony południowej Niemcy już doszli do parku Dreszera, już z ulicy Odyńca uderzenie szło dalej. Nie było szansy na to, żeby tam pozostać. Koledzy wycofali się z obiektów, o których mówiłem. 26 wieczorem powstał problem jak mają opuścić 117, 119, kupę gruzów i kolegów w piwnicy, ciężko rannych, jak ich zostawić. Szefowa sanitariatu naszej kompanii „Mewa” Ewa Matuszewska wydała polecenie dwóm sanitariuszkom, które jeszcze tam były, że razem z chłopcami mają wyjść, ona zostaje. [Powiedziała:] „Do tej pory szczęście mi sprzyjało, wobec tego zostaję, bo ktoś musi zostać.” Chłopcy się wycofali przez 131, ze 131 trzeba było przeskoczyć na drugą stronę Alei Niepodległości. Tu znów jest obraz, który trudno zapomnieć. Był ochotnik w naszej kompanii, kolega, mieszkający na sąsiedniej ulicy, przyłączył się i pozostał. Chodziliśmy do jednej szkoły. On był rok ode mnie starszy. Dziwna trochę rodzina, bo matka była z białogwardzistów rosyjskich, którzy zostali w Polsce. Ojciec był komunistą polskim, członkiem partii komunistycznej. Starszy brat był folksdojczem pracował u Meindla, a Maciek przystąpił do Powstania jako żołnierz Armii Krajowej. Wycofując się z 131 dostaliśmy rozkaz przeskoczenia i zajęcia stanowisk po drugiej stronie Alei Niepodległości, żeby osłonić następnych przeskakujących. Przebiegając przez Aleje Niepodległości wybuchł pocisk. Maciek biegł przede mną. Raptem zobaczyłem, że Maciek biegnie dalej, tylko gdzieś podziała się jego głowa. Otóż odłamek z pocisku ściął mu głowę i głowa toczyła się przed nim. Przebiegł jeszcze dobre piętnaście, dwadzieścia metrów, kiedy upadł obok rowu dobiegowego, do którego nie można było wskoczyć. Zabrałem jego karabin, zabrałem chlebak z granatami, zgodnie z rozkazem przebiegłem dalej. Ale ta śmierć, to jest rzecz, którą trudno jest zapomnieć. Jakie były dalsze losy Maćka po wojnie. Matka [go] poszukiwała i dowiedziała się od sąsiadów, którzy widzieli nas razem, mówi: „On na pewno wie gdzie, bo widziałem jak oni razem na patrolu byli, to znaczy, że na pewno będzie wiedział co się stało”. Naturalnie był to czas, kiedy nie bardzo się chciało pokazywać. Zresztą jeszcze niezupełnie mogłem chodzić. Ukrywałem się trochę przed nią ale końcu dopadła mnie. Mówi: „Ty się nie bój, wiem, że ty wiesz co się z Maciusiem stało. Ty mi powiedz, nie bój się niczego. Nikomu nie powiem, mąż też nie będzie wiedział.” Okazało się, że mąż był później pracownikiem Urzędu Bezpieczeństwa na Mokotowie. Właściwie już nie było dalej sensu ukrywać tego. W związku z tym to był rok 1946 poszedłem z nią i mówię: „Miejsce, w którym widziałem go ostatni raz, tędy biegliśmy, tak to wyglądało tak stała barykada, tu był przez trawnik wykopany rów dobiegowy.” Kostki, która jest na Niepodległości nie dało się ani zerwać, ani zniszczyć. [Była] na dobrym podkładzie betonowym, nie było szans. „Rów przebiegał w tym miejscu dlatego, że on koło słupka się kończył, on w ten sposób biegł i Maciek został.” Proszę sobie wyobrazić, że ona zaczęła grzebać kopać i dokopała się do Maćka. Ocalała jego legitymacja akowska, ocalała głowa, w śmieciach leżał zasypany w rowie dobiegowym. Pochowała go na cmentarzu przy ulicy Wałbrzyskiej. Ile razy sobie przypominam ten moment, to tak za gardło ściska, jeśli się jeszcze uprzytomni, że miało się wtedy piętnaście lat. Co dalej się działo z nami. To był 26 wieczór już ciemno zaczynało się [robić]. Koledzy ściągnięci ustawili zabezpieczenia i wycofywaliśmy się na wysokość ulicy Kazimierzowskiej. W między czasie okazało się, że jedna z sanitariuszek, która spod 117 wyszła cało, została ranna już po przekroczeniu Alei Niepodległości. Z kolei wybuchające pociski, granatniki, pokiereszowały jeszcze paru ludzi, między innymi potwornie podziurawiony został kolega, pseudonim „Wilk” - Czesiek Wypych. On ocalał, przeżył to. Później jak się spotykaliśmy to często mówiłem: „Widzisz, po coś ty wtedy tak wrzeszczał: ‘Dajcie mi filipinkę niech się rozerwę nie wytrzymam tego bólu’.” On był tak naszpikowany, że właściwie nie było miejsca, gdzie odłamków nie było. Do tego stopnia, że kiedyś, parę lat później, już byłem po studiach, potrzebował pomocy w stosunku do swojego dziecka. Odwiedził mnie bardzo późno, już prawie nocą, łomocząc do drzwi. Kiedy żona otworzyła spojrzała na niego, to natychmiast trzasnęła drzwiami, dlatego, że blizny na twarzy i taka czapka bandytka jak myśmy nazywali. Dopiero jego głos: „Proszę się nie bać, na pewno nic nie zrobię, nazywam się tak, jestem kolegą.” Naturalnie otworzyłem. Później żona powiedziała: „Słuchaj przecież to jest uroczy człowiek, dlaczego on tak wygląda?” To było właśnie naszpikowanie odłamkami całej twarzy, piersi nogi, ręce, jego krzyk: „Dajcie filipinkę!”. Wtedy, kiedy wycofaliśmy się na Kazimierzowską, kiedy zajęliśmy nowe pozycje, jego ułożono pod ścianą zewnętrzną, w środku pod oknem, które stało się strzelnicą, że był w jakiś sposób zabezpieczony. Krzyk rozlegał się w całym domu przez cały czas „Nie chcę żyć, już tego nie wytrzymam!” Okazało się, że wytrzymał. Co dalej się działo, to są znów rzeczy, które trudno zapomnieć. Dowódca kompanii wydał rozkaz, żeby pójść z nim, ponieważ stamtąd pochodziłem, znałem tu każdy kamień, każde przejście. W związku z tym: „Pójdź ze mną.” Jego goniec, dowódcy kompanii, Wojtek gdzieś przepadł, nie wiadomo było gdzie. „Chodź ze mną musimy dowiedzieć się co dalej i jak dalej, co dalej się dzieje.” Dowództwo Mokotowa wtedy znajdowało się przy ulicy Bałuckiego w piwnicach, jednocześnie na tejże ulicy był właz kanałowy. Kolejka stała do wejścia do kanałów. Żandarmeria, która przepychała ludzi, bo cywili chcieli, ranni, żołnierze. Właz właściwie był o kilkadziesiąt metrów od stanowisk już niemieckich, które były wprawdzie za ścianą, za płotem wielkim, ale tak już było. Też widok, który wstrząsał. Widziałem oficerów starszych stopniem, oficerów sztabowych, którzy stali w kolejce, którzy przepychali, upychali swoich. Zszokowany byłem trochę, jak jeden z podchorążych z naszej kompanii stał w kolejce i namawiał dowódcę kompanii: „Stawaj, to jest jedyna szansa.” Dowódca kompanii wyciągnął go z kolejki i mówi: „Twoje miejsce jest wśród naszych chłopaków! Wracaj albo cię zastrzelę!” Taki był tego efekt. Dostaliśmy się do sztabu. Tu trochę niespodziewana sytuacja, bo szef sztabu pułku - jak dowiedział się jaki oddział, gdzie jest, skąd jest, jaki jest stan oddziału – powiedział: „To wy będziecie osłaniać odwrót. Tylko wam zmieniam miejsce z ulicy Kazimierzowskiej, na którą wejdą ludzie z batalionu „B”, wy się przenieście na ulicę Wiktorską, zajmiecie stanowiska po drugiej stronie ulicy. Czujki przeniesiecie na druga stronę do Ogrodów Kamlerowskich do szpitalika przy ulicy Misyjnej 10.” Dzisiaj ulica Dożynkowa. „Zabezpieczycie wejście od ulicy Kazimierzowskiej.” Właściwie koledzy się trochę buntowali, bo mówili: „Jak to? To my tyle czasu, mieliśmy być zluzowani, nie zostaliśmy zluzowani. W dalszym ciągu mamy ochraniać odwrót? Przecież nas już garstka została.” Rzeczywiście to była garstka, bo ze stu siedemdziesięciu ludzi, którzy byli w kompanii, ponad setka była niezdolna w ogóle do czegokolwiek. Czterdziestu zginęło na Alei Niepodległości, ponad sześćdziesięciu ciężko rannych, ewakuowanych wprawdzie, tak jak się dało, po punktach sanitarnych. Byli tacy, którzy na pewno gdzieś dali nogę, bo nie było już ich. Znaleźli się później czy dali nogę, czy próbowali się zabezpieczyć. Przecież to było tak jak, dzisiaj można by powiedzieć, pospolite ruszenie kiedyś w Polsce. Wszyscy niby ochotnicy, wszyscy przysięgali, ale w momencie kiedy jest walka o życie, różne rzeczy mogą się zdarzyć. Na ulicy Ursynowskiej, w domu czerwonym nieotynkowanym, zgromadziły się nasze niedobitki. Dowódca kompanii powiedział jak to będzie wyglądało. Poszły patrole i czujki zgodnie z rozkazem w druga stronę. To była noc, czyli była sprawa wyczekania, co dalej będzie się działo. Wiadomo mi, że parlamentariusze wyszli na rozmowy, że rano 27, koło godziny ósmej, dziewiątej, nastąpiło zawieszenie broni na Mokotowie. Zanim zawieszenie broni na Mokotowie nastąpiło to, co było niespodzianką ze strony Niemców - Niemcy nie atakowali nigdy przed śniadaniem, oni mieli swoje pory, kiedy występowali - tym razem grupa niemiecka, najpierw osłona broni maszynowej, wyskoczyła w okolicy ulicy Kazimierzowskiej, Wiktorskiej w ogrodach, próbując przedostać się na drugą stronę. Miałem nieszczęście, że tam się znalazłem z kilkoma kolegami z nocnej czujki. Jeszcze nie byliśmy zluzowani. Wobec tego widząc ich, określoną postawę przyjęliśmy. W momencie, kiedy oni chcieli przeskoczyć, nasz ogień i nasz skok spowodował to, że zrobiło się zamieszanie. W zamieszaniu wyskoczyłem akurat na Niemca i obydwaj strzeliliśmy. To był koniec mojej świadomości. Co się dalej działo to trudno by mi było powiedzieć, bo to już tylko wiedziałem z opowieści kolegów. Koledzy się stamtąd wycofali. Nastąpiło zawieszenie broni. Zostałem tam, stwierdzili, że nie ma co mnie ściągać, bo po takim strzale, nie żyję. Dostałem w głowę. Trudno powiedzieć dlaczego to przeżyłem, w warunkach, w których ani leków, ani opatrunków, ani działania, przecież nie było takich leków, jakie są dzisiaj, współczesne. Z opowieści kolegów wiem, że znalazłem się najpierw jako bezimienny, zabandażowany, w Skierniewicach w jenieckim szpitalu. Właściwie byłem rzucony gdzieś w kąt. Ponieważ okazało się, że żyję, tylko nie wiadomo kto to jest. Lekarz niemiecki, który tam był, chyba chciał spróbować, co ze mnie będzie, ale w końcu stwierdzono, że trzeba mnie wyrzucić, bo i tak nie rokuję nadziei. Zostałem stamtąd wyrzucony. Ocknąłem się po raz pierwszy, odzyskałem przytomność, może trochę wcześniej, ale to co pamiętam, to było Boże Narodzenie 1944 roku w szpitalu w willi w Milanówku. Znowu dziwna rzecz, bo później próbowałem odszukać dokumenty. Nic z tego nie wyszło. Ale skąd takie zapamiętanie? Ponieważ mój bezpośredni dowódca, jeszcze z czasów konspiracyjnych, przedpowstaniowych, kapral „Prus”, Stasio Skwirowski, pochylał się nade mną, charakterystyczna twarz, bo miał skrzywioną jakby po porażeniu. Trochę dziwnie mówił, mówi: „Nareszcie oddychasz, nareszcie można ci coś powiedzieć. Cieszę się, że żyjesz!” Dla mnie to było bardzo dziwne: „Co to jest? Gdzie ja jestem?” „Jesteś w szpitalu”. On był w białym fartuchu. „Jestem pracownikiem szpitala, administracyjnym, ale to mój ostatni dzień. Cieszę się. Przyszedłem się z tobą pożegnać, nie myślałem, że można będzie z tobą parę słów zamienić. Odnalazłem żonę i synka, którego nie widziałem na oczy, bo urodził się w czasie Powstania, tam gdzie żona akurat się znalazła. Żona została wywieziona znajduje się w Austrii koło Wiednia i tam idę.” To jeszcze nie był koniec wojny przecież. „Więc przyszedłem się z Tobą pożegnać, jak zapamiętasz to co ci mówię...” –Zapamiętałem to – „To idę odleźć swojego syna i żonę.” Okazało się, że już nie wrócił spod Wiednia, że tam odnalazł żonę, odnalazł syna, doczekał się tam zakończenia wojny. Został tam, z opowieści już tylko[wiem], zabity przez Rosjan, Ukraińców, trudno powiedzieć kto to był. Skąd taka wiadomość? Okazało się, że Rosjanie, Ukraińcy, inna swołocz, która tam się znajdowała, którzy dostali się do obozu, do niewoli, musieli na mocy porozumienia wracać na swoje tereny. Oni doskonale wiedzieli, że w momencie, kiedy zostaną zidentyfikowani to po prostu zginą, bo wywożeni dostawali w czapę po drodze, zgodnie z polityką stalinowską, że każdy kto poszedł do niewoli lub zgłosił się do pracy, czy wywieziony został do pracy, na rzecz Rzeszy Niemieckiej, to jest zdrajca i nie ma życia. W związku z tym, władze, które tam były wydawały zaświadczenia o narodowości. Stasio Skwirowski, kapral „Prus” miał przy sobie - to było jego nieszczęście – zaświadczenie, że jest Polakiem. Chodziło o to zaświadczenie, zaciukali go, po prostu dla zaświadczenia.
- Jak długo pan jeszcze był w szpitalu?
Wyszedłem ze szpitala, to znaczy nie wyszedłem, zostałem wywieziony na chłopskiej furmance, ponieważ dowiedziałem się, że to był październik chyba 1945 roku, że do Warszawy na stare śmieci... Wprawdzie willa, w której mieszkaliśmy była spalona, ale sąsiedni bliźniak Rotwanda, który był współzałożycielem i właścicielem szkoły inżynierskiej Wawelberga i Rotwanda na Narbutta, że tam nie został zniszczony bliźniak, willa, że tam się ludzie zainstalowali. Tak jak w Warszawie bywało, jakaś rodzina w pokoiku. Dowiedziałem się, że wróciła moja matka z najmłodsza siostrą. Wiedziałem przecież że ojciec nie żyje, wiedziałem, że najstarsze rodzeństwo, siostry i brat zginęli na Niepodległości 117 119 ślad nie pozostał po nich. Nie wiedziałem co dzieje się z jeszcze jednym bratem, który był w Lasach Chojnowskich. Leżenie w szpitalu, w którym nic się nie robi [nie ma sensu], ponieważ zrobiono to co można było zrobić. To znaczy odblokowano uszkodzenie, powycinano kawałki kości, zlikwidowano, oczyszczono oczodół prawy, nic więcej nie będzie robione. Jak sens był tam leżenia, byłem sparaliżowany. Nogi nie chodziły, nie umiałem chwytać, więc trzeba się było tych rzeczy nauczyć. Ktoś powiedział, że matka wróciła. Powiedziałem: „To po co ja tutaj? Zawieźcie mnie! Może ona zapłaci za to, nie wiem jak znajdziecie furmankę.” Nie było przecie innego połączenia. Tak wróciłem do Warszawy, jako kupka nieszczęścia. Okazało się, że później wrócił brat i jeszcze jeden najstarszy z braci, również z żoną swoją dobili w to miejsce, więc resztka rodziny tam się znalazła.
- Czy w późniejszych latach był pan w jakiś sposób represjonowany?
W późniejszych latach... To był rok 1946 na 1947, kiedy jak mówię byłem sparaliżowany i medycyna ze mnie zrezygnowała. Znakomity profesor, kiedy matka mnie zawiozła w wózku dziecięcym, powiedział: „Proszę pani, szkoda tu jakiejkolwiek roboty. Z tego nieszczęścia to nawet niewiele nawozu zostanie.” Przypadek zdarzył, że - tak jak to było zaraz po wojnie w ruinach zawsze ktoś coś znajdował, wrócili wszyscy goli, nadzy - brat wyszukał stary niemiecki atlas anatomiczny. Przyniósł, rzucił, zacząłem patrzeć na obrazki. Zacząłem sobie wyobrażać jak budowa człowieka wygląda. To znaczy pewnych rzeczy niby powinienem się nauczyć w szkole powszechnej i w pierwszej gimnazjum, do której chodziłem przed Powstaniem, ale niewiele z tego wiedziałem. Natomiast interesowała mnie zawsze mechanika. Popatrzyłem sobie na układy mięśniowe, zacząłem zastanawiać się: „To takie trochę dźwignie, wobec tego jak dźwignie, to one muszą jakoś chodzić.” Zacząłem się sam ze sobą bawić, tak, że zaczęła wracać umiejętność chwytania, zabawa z nogami. Sąsiedzi to mówili, że mam nie po kolei w głowie. Potrafiłem na polu leżeć na kocu i godzinami wykonywać dziwne ruchy. Ale te ruchy doprowadziły do tego, że wrócił ruch w nogach. Zacząłem próbować klęczeć, wstawać, stanąłem na nogi, zacząłem trochę chodzić. Tak, że koniec 1946 roku, to już nawet próbowałem w piłkę grać z chłopakami. Wtedy właśnie stało się. Mianowicie spotkałem kolegę z kompanii mówi: „Boże ty żyjesz! Daj spokój, słuchaj my się spotykamy u naszego kolegi, który ocalał, mieszka w dawnym Waichslen, Niepodległości 120, spotykamy się u niego. Chcemy ustalić, gdzie, kto, został pochowany. Może udałoby się ich przemieścić, ekshumować. Trzeba by zbiórkę zrobić a poza tym ustalić stan.” Spotkało nas się tam z piętnaście osób. Potem przez jakiś czas był spokój. Ale pod koniec 1946 roku idąc ulicą do szkoły, zostałem zatrzymany przez trzech ludzi, którzy mnie zapytali czy się nazywam, wymienili nazwisko. Powiedziałem: „Nie pomyłka.” „A jak pan się nazywa?” Nie przeczuwając niczego powiedziałem. „To bardzo prosimy iść z nami.” To okazało się był Urząd Bezpieczeństwa przy ulicy Grażyny na Mokotowie w willi. Tam przetrzymali trochę w piwnicy, trochę w komórce, jeden dzień, drugi, ślad po mnie zaginął. Tam też natknąłem się na swojego dowódcę kompanii z czasów powstaniowych, który pracował na ulicy Grażyny w „Społem”. Okazało się, że jego też przyskrzynili. On szedł na dół, mnie prowadzono do góry. Różne przesłuchania różne historie, które się działy niewarte mówienia, bo co tu mówić, to są rzeczy znane. Najgorsze miejsce z tego, które było, to jak po wielu latach, z swoim dowódcą kompanii rozmawiałem, nie tak dawno, stosunkowo pół roku, może troszkę wcześniej. Mówię: „Kaziu pamiętasz, ciebie prowadzili?” „Tego nie pamiętam, też tam byłeś?” „Byłem tylko potem, po tobie ślad zaginął.” „Tak dlatego, że nie wytrzymałem pewnych rzeczy. Byłem wypuszczany, mnie nachodzili w pracy. W pracy na mnie patrzono wilkiem. Zabierano mnie na przesłuchanie i z powrotem wracałem do pracy. Pewnych rzeczy nie wytrzymałem, zwłaszcza dołu.” Mówię: „To byłeś przy dole, klęczałeś?” „Tak.” Był wykopany dół w piwnicy. Klęczało się przy dole, pytano o różne rzeczy i mówiono, że właściwie ten dół, to jest przygotowany po to, żeby dostać w czapę. „Ślad zaginie po tobie, jak to właściwie było?” - To jedna z metod nieprzyjemnych. Ale pytanie moje w stosunku do dowódcy kompanii z bardzo późnego okresu, może pół roku, chyba troszkę więcej wstecz, mówię: „Kazio, ale jak to było, że ty odpowiadałeś z wolnej stopy, a mnie przewieziono na Cyryla, później przewieziono na Rakowiecką?” Później dostałem papierek w 1947 rok, że na mocy amnestii umarza się.” Mówię: „Co wy mi umarzacie?” „Taka jest procedura, jesteś wolny, możesz wyjść.” Mówię [do byłego dowódcy:] „Jak to?” „Wiesz, nawiałem po tym, nie wytrzymałem tego i jak wiesz chyba ukrywałem się trochę na Śląsku, trochę w Szczecinie, trochę koło Szczecina. Gdzie mnie zaczęli nachodzić to stamtąd znowu zwiałem. Właściwie straciłem swoje małżeństwo. Żona mnie uznała za zaginionego, bo nie wolno było powiedzieć gdzie się jest. Moja córka też mnie nie znała, przecież malutka była. Żona stała się wolną osobą. Nie bardzo miałem po co wracać. Co z tobą było? Dołek - tego nie wytrzymałem, po prostu się zląkłem.” To są już zupełnie inne rzeczy. Z późniejszych historii to będąc na trzecim roku medycyny odmówiłem niesienia na manifestacji, czegoś co się nazywało szturmówką, czerwona płachta na kiju. Kolega z mojego roku mówi: „Ty poniesiesz.” Powiedziałem: „Nie poniosę, jestem chory, są zdrowi to niech sobie noszą, są w organizacji to niech sobie noszą. Do tego się nie nadaję.” „Nie nadajesz się? To ci wykażę, że się nadajesz! Jeszcze się spotkamy.” Później okazało się było pokazowe zebranie roku, na którym za różne sprawy wykluczano, wydawano wniosek do rektora o skreślenie z listy studentów. Skreślono nas wtedy pięć osób, za różne rzeczy dwóch takich za to, że maltretowali kolegów w akademiku zasłaniając się legitymacją Urzędu Bezpieczeństwa, prawdziwą, nieprawdziwą, nikt nie wiedział. Rzeczywiście maltretowali takiego niedorobionego kolegę, przepraszam za takie sformułowanie. To było jasne, że dlatego właśnie. Poza tym pijaństwo, inne rzeczy.
- Pana też wtedy skreślono?
Tak. Wystąpili z wnioskiem do rektora, organizacja polityczna młodzieżowa. Drugi kolega, któremu zarzucono, że jego ojciec był w policji granatowej, był folksdojczem, on był w Hitlerjugend. Dopiero po latach wyjaśniło się, że jego ojciec, owszem był w policji, ale był na rozkaz komendy Armii Krajowej, wywiadu. Wobec tego przywrócono mu później, chyba dwa lata, prawa. Mnie [skreślono] za zatajenie ankietowe, bo nie napisałem, że uczestniczyłem, że byłem. Ale udało mi się z tego też wywinąć na zasadzie karty amnestyjnej. Tam była faksymilia podpisu pana premiera Cyrankiewicza. Zacząłem łazić do rady ministrów, że koniecznie chcę widzieć się z panem premierem, żaden dyrektor mnie nie zadawala, tu będę siedział, możecie mnie aresztować, mnie nie zależy na tym. W końcu dostałem się do pana premiera z pytaniem: ile wart jest jego podpis na takim papieru, bo to co mi tutaj napisali - nie wiem dlaczego na mocy amnestii, co to znaczy amnestia, jak nic nie zrobiłem. Jest jego faksymilia w związku z tym za to właśnie, za co tutaj była amnestia niby, zostałem skreślony za zatajenie ankietowe. Najpierw się bardzo żachnął, bo nie przebierałem w słowach, powiedziałem ile wart jest taki papier, można go na gwoździu powiesić i ewentualnie wykonać to co nieraz się z takim papierem robi. Wezwał ministra zdrowia z dyrektorem departamentu szkolnictwa mówiąc o co chodzi, przyjechali z dokumentami. Taki był wniosek - przywrócić natychmiast. Wróciłem z powrotem, wprowadzony zostałem przez pana rektora na salę wykładową. Pan rektor powiedział: „Przywraca się wszystkie prawa studentowi.” Było to wygodne dlatego, że musiałem zarobić trochę na swoje utrzymanie, na studia. W związku z tym, nie zawsze byłem na wykładach, nie zawsze byłem na niektórych ćwiczeniach. Później sobie zmieniałem, odrabiałem to. Tym się zajmowały tak zwane „Brygady Lekkiej Kawalerii”. „Brygady Lekkiej Kawalerii ”zajmowały się co student robi wtedy kiedy nie jest, albo spóźnia się na wykład, albo nie przychodzi na wykład, co się z nim wtedy dzieje. Mnie też w pewnym momencie kolega zapytał dlaczego nie byłem. Odpowiedziałem mu po warszawsku i po mokotowsku gdzie ma się podziać i dać mi święty spokój. Jak się później dowiedziałem złożył skargę. Drugi z kolegów bardzo fajny chłopak, z którym się zaprzyjaźniliśmy z Kielc, członek partii nawet, przyszedł: „Słuchaj Sławek wiesz była o tobie mowa na posiedzeniu.” Mówię: „Co to znaczy była mowa?” „Bo wiesz Zygmunt złożył oświadczenie, że ty tak się do niego odezwałeś i tak się w ogóle odzywasz, w ogóle masz to wszystko za nic. Co on ma z tobą robić?” Wtedy sekretarz z organizacji, kolega, z którym byłem w jednej grupie studenckiej, zapytał o kogo chodzi, kto to taki? Wymienił moje nazwisko. „Daj mu spokój, przecież on wrócił nie wiadomo dlaczego. Był skreślony, później wrócił, rektor kazał. Daj mu spokój, nie wiadomo kto to jest. Ty się jego w ogóle nie czepiaj.” Od tej pory miałem święty spokój do końca studiów. Nie czepiano się mnie. Myślę że trochę bano się, natomiast po skończeniu studiów różnie to było.
Warszawa, 7 września 2005 roku
Rozmowę prowadziła Katarzyna Figiel