Nazywam się Janina Marchwicka, z domu Pankiewicz, pseudonim Kropka. [Jestem] z Batalionu „Miotła”, plutonowym był „Mirek”, dowódcą… nie wiem, jak się tam nazywał, „Radosław”.
Urodziłam się 25 grudnia 1921 roku w Warszawie. Cały czas mieszkałam w Warszawie.
W czasie Powstania przebywałam na Woli.
Rodzina, było nas cztery osoby, to znaczy dwóch chłopców i dwie dziewczynki. Moja siostra młodsza, o której wspominam, Maria…
Uczestniczka Powstania Warszawskiego.
I dwóch braci, którzy żyli już bardzo krótko, bo jeden chorował na mózg, miał guz mózgu. Drugi umarł, tak że zostałyśmy tylko we dwie. W trzydziestym dziewiątym roku byłam w Warszawie, przeżywałam…
Tata był jak gdyby kierownikiem produkcji w zakładach karabinów maszynowych, jakichś tam karabinów, coś takiego. Też na Woli.
Tak, mieszkaliśmy na Woli.
Nie. Najpierw mieszkaliśmy na Bema, a potem wyjechaliśmy na krótko do Włoch i wróciliśmy już z powrotem na Jana Kazimierza. Bo ja tak, chodziłam i tam do szkoły we Włoszech, we Włochach i później chodziłam na Bema do szkoły, skąd zostałam wysłana za dobre oceny do gimnazjum prywatnego żeńskiego, Gepnerówny, na Moniuszki. I stamtąd właśnie działałyśmy z przyjaciółką w okresie okupacji.
Gimnazjum czy…
Szkoła, tutaj to jak przechodziłam z jednej szkoły do drugiej, to specjalnych wspomnień [nie mam, było] przyjemnie. Ale w ogóle lubiłam się uczyć i przyjemnie wspominam szkołę. Ale najbardziej wspominam już okres młodzieńczy, gdzie byłam w gimnazjum. To było takie doborowe towarzystwo, gdzie wszystkie dziewczęta były koleżankami, nie było żadnych podziałów społecznych ani politycznych. Było przyjemnie.
Na Moniuszki, imienia Haliny Gepner, prywatne gimnazjum żeńskie. No i najwięcej wspomnień mam z tej szkoły, bo najdłużej byłam w niej, cztery lata prawie. Bo najpierw byłam w gimnazjum, potem…
Nie. Najpierw szkoła powszechna, potem gimnazjum. W gimnazjum na początku okupacji było gimnazjum, a potem na ławkach były kapelusze. Pod płaszczykiem szkoły modniarskiej było gimnazjum, normalne lekcje. Ale to dopóki nie skończył się ten kurs… Jak się skończył kurs modniarstwa, to musiałyśmy się uczyć w domach prywatnych, na kompletach prywatnych. Wymienić, gdzie chodziłam na komplety prywatne?
Chodziłam do koleżanki Podczaskiej na Kredytową, chodziłam na Chmielną do koleżanki Kowalskiej, chodziłam na Bracką, zdaje się, do tej, co taki zakład futer, Pelc, w każdym bądź razie coś z futrami. Ona była bardzo zamożna dziewczyna. Pomagałam koleżankom niektórym w nauce, bo ja byłam jedną z pierwszych uczennic, bardzo dobrze się uczyłam.
Maturę, dostałam maturę. No i zaczęłam działać… W czasie [okupacji] już zaczęłam działać w ruchu oporu, około czterdziestego roku.
W domu to niewiele, bo ja się przeniosłam od czterdziestego roku do przyjaciółki.
Przedwojennych? No, jak dziecko. Było spokojnie, dobrze, mama dbała o dzieci, ojciec przynosił pieniążki. Normalna rodzina, bez żadnych wstrząsów, bez niczego. Wspominała kiedyś mama, że do jakichś czasów woziła ze mną w wózku jakąś broń czy… Ale nie wiem, nic nie pamiętam, nie mam skojarzeń z tym. W każdym bądź razie pomagała.
Już na Bema. Więc chowaliśmy się po kątach, ale bombardowanie było straszne. Wyszliśmy… W trzydziestym dziewiątym roku. Wyszliśmy z Bema ulicy do Włoch, tak mi się wydaje, no, pod Warszawą – wyjechaliśmy pod Warszawę i czekaliśmy, aż się uspokoją te bombardowania i kiedy będzie można wejść do miasta. W międzyczasie ojciec odwiedzał swoją matkę, która była staruszką, na Bema.
Nie, nie, nie był zmobilizowany. I w ten sposób w trzydziestym dziewiątym roku zakończyła się wojna…
Aha, więc w międzyczasie jeszcze się z Włoch przenieśliśmy się na Jana Kazimierza. Ja tu właśnie ominęłam to. I tu podczas wojny wyszłam z torebką w ręku. Bo nam kazali wyjść, ponieważ okna, takie wychodzące na te [punkty], skąd strzelali czy były jakieś… W każdym razie kazali nam wyjść z domu. My stamtąd, z Jana Kazimierza, wyszłyśmy poza miasto.
O trzydziestym dziewiątym roku. Bo ja pomyliłam troszeczkę: najpierw Włochy, a potem Bema i potem Jana Kazimierza. Już na Jana Kazimierza zastała nas wojna. I jak wróciliśmy do Warszawy, to w krótkim czasie ja poszłam do gimnazjum i zaprzyjaźniłam się z przyjaciółką, z „Kropelką” i już działałyśmy razem.
Kifer, z domu Kifer.
Halina Kifer. I ona dzięki temu, że była bardzo bogata, mieszkaliśmy w willi. Cały Ursus należał prawie do niej. Uratowali ją sąsiedzi, którzy sprzedali place i wykupili je z Pawiaka. One się tam w ogóle nie męczyły, tylko brat wziął na siebie winę i zginął w Oświęcimiu. Ale ona wyszła po dwóch miesiącach, zdaje się, czy po trzech. Mama wyszła, która należała do AK. Koleżanka wyszła i ona. I później musiałam ja się w międzyczasie ukrywać, aż minęła ta pierwsza gorączka, a później wróciłam znów do niej.
Tak.
Pod płaszczykiem kursów modniarskich, gimnazjum.
Tak, normalna edukacja do matury.
To z początku. W czterdziestym roku poznałam koleżankę, jak zaczęłam się uczyć w gimnazjum. Od razu zaczęłyśmy działać w czterdziestym roku.
Tak, na wiosnę. Zaprzysiężona zostałam na wiosnę.
W Ursusie.
No [wyglądało] bardzo poważnie. Siedziałam przed domem, dwóch kolegów było, właśnie ten „Kruszynka”, jej brat i „Hrabia” z Włoch.
Tak. „Kruszynka”, był brat Haliny Kifer, który właśnie działał na… Bardzo działał, bo tam u nich była ta skrytka, gdzie była wsypa w tej willi. Nikt by nie odgadł, gdyby nie była wsypa. No więc on był, był „Hrabia” z Włoch, jego brat cioteczny, też akowiec, Wójcicki. I kto tam jeszcze był? Aha, i był, zdaje się, kolejarz, ten „Mirek” – pluton „Mirki”, tak się nazywał, pluton „Mirki”. A to był taki w mundurze kolejarz, mieszkał naprzeciwko tej willi Haliny Kifer i on był z nami prawie w stałym kontakcie. On wydawał polecenia, rozkazy, wszystko. Ten pierwszy był…
I on właśnie, tak mi się zdaje, że… Albo dwóch tych i on, albo bez niego tych dwóch. Zdaje się, że i on też był, „Mirek”, Palczewski nazywał się, „Mirek” Palczewski, to był później pluton „Mirki”, właśnie od niego. Kolejarz taki.
W dalszym ciągu chodziłyśmy we dwie do gimnazjum.
Do Warszawy jeździłyśmy codziennie i przewoziłyśmy właśnie materiały wybuchowe, i gazetki, meldunki. To wszystko działo się w okresie naszej nauki w gimnazjum.
Na wiosnę. No i jak nawet jeździł, to było bardzo niebezpieczne, bo również w Warszawie były łapanki, a my czasem nawet jechałyśmy na przednim pomoście i rozmawiałyśmy po niemiecku, żeby przewieźć te materiały, żeby być bezpieczną, bo przecież jakby nas złapali, to by okazało się, że zeszyty są pobrudzone tym materiałem wybuchowym, pomarańczową farbą. I jeszcze coś tam, gazetki, meldunki…
Naturalnie, zdawałyśmy sobie z tego sprawę i tylko byłyśmy bardzo ostrożne, bardzo ostrożne. Tak że stałyśmy na pomoście niemieckim, gadałyśmy po niemiecku, bo się uczyłam w szkole niemieckiego. I jakoś szczęśliwie wszystko się udało, że z Warszawy, z Moniuszki do Ursusa… A te podmiejskie okolice, jak Włochy, Ursus, Pruszków, gdzie się organizowało całe życie AK, we wszystkich tych miastach – kolegów z tych wszystkich miast znałam. Tak że to się odbywało spokojniej, tam nie było takich specjalnych… No, bywały tam jakieś, jak ktoś się naraził, no to się naraził, ale tak to nie było specjalnie… W Warszawie to było strasznie, w Warszawie to na każdym kroku łapanka. To tak, albo do domu, gdzieś do bramy, albo gdzieś się schować, albo być złapana. Trzeba było mieć dużo sprytu.
O, naturalnie.
Sama jakoś unikałam tych łapanek na szczęście. Nie byłam łapana.
Nie, wiedziałam tylko, że się odbywają. Widziałam powieszone ciała, widziałam tę tragedię. Widziałam listy wywieszone z nazwiskami, znajomymi nazwiskami, osób znajomych, o których nie wiedziałam, że należą do… Przecież nie wszyscy wiedzieli o sobie. A to zawsze było: czym mniej wiesz, tym lepiej.
Z Warszawy, z Czerniakowa, z Siennej, z Żelaznej do Ursusa. I tam było wszystko chowane do tego schowka. Na poddaszu był specjalnie wybudowany schowek, bo budowała, już w czterdziestym roku kończyła dom… W trzydziestym dziewiątym pani Kifer kończyła dom i tam był ten schowek. Wchodziło się taką szparą wąską, w którą ledwo człowiek się mieścił, zakrytą cegłami i tam był cały magazyn broni, gazetek, różnych materiałów wybuchowych, granatów. A nazwiska czy jakieś polecenia, czy coś, były chowane w szparach między cegłą i tak zaklejane, że oni nie odkryli tego.
Z Ursusa do Warszawy? Raczej nie. Raczej z Warszawy do Ursusa wszystko.
Nie, był, na Czerniakowie przeważnie, stały punkt. To była jakaś kuzynka, zdaje się, tego plutonowego „Mirki”, tak mi się zdaje. Bo tam się umówiony był: kwiatek stoi, kwiatek nie stoi i tak dalej, na oknie. A z ulicy Żytniej… Nie, z ulicy Żelaznej i Siennej, gdzie okno wychodziło na getto, pamiętam doskonale, też wracając z gimnazjum, wstępowałyśmy po materiały wybuchowe. I tam właśnie tak patrzyłyśmy czasem przez okno na getto, ale krótko, bo trzeba było zabrać i uciekać. I wyjeżdżać. I stamtąd szłyśmy na dworzec, wsiadałyśmy do pociągu i zawoziłyśmy wszystko do Ursusa.
Materiały były w teczkach, w szkolnych teczkach.
No, jak to były takie paczuszki między zeszytami, książkami, włożone paczuszki takie.
Nie, ja wiedziałam, że trzeba przewieźć i… Nie, nie, my byłyśmy odważne. Nie, zdawałyśmy sobie z tego chyba sprawę… Nie, nie było takich momentów. No, czasem jak byłyśmy zagrożone, to na pewno ten strach jest, ale jak się jedzie i widzi się, że jest sytuacja jasna, jest spokojnie, idziemy ulicą spokojnie, to się nie bałam.
Nie wiem. Tłum ludzi przechodzących, żołnierzy pełno. Nie, długo nie mogłyśmy patrzeć, bo tam nie wolno było patrzeć, było okno zasłonięte. Nie wolno takich widoków mieć na getto. Ale tak mi się, tak z perspektywy czasu, wydaje, że oni też pomagali powstańcom w getcie, bo jak było okno na zewnątrz, to oni musieli pomagać.
Tak, mieszkańcy… Od Żelaznej czy od Siennej. Wiem, że na Żelaznej albo na Siennej, coś takiego. W każdym razie ja nie mogę sobie skojarzyć tak dokładnie.
Rzadko odwiedzałam, bo po prostu nie było na to czasu. Musiałam się przygotować do szkoły, odrobić wszystkie lekcje, pomagać przyjaciółce, bo bardzo… Ona była słabsza ode mnie, więc ja czułam się w obowiązku jej pomóc. Do tej samej klasy chodziłyśmy. Razem wszędzie byłyśmy, jak dwie nierozłączki.
Mój ojciec? Mówiłam już, kierownikiem był…
W czasie okupacji? Nic nie robił. To znaczy był na rencie chyba czy na emeryturze. Mieli ogródki działkowe i pobierał jakąś, zdaje się, rentę. A w miarę jak ja dostawałam już w Ursusie deputaty, to zawoziłam do domu deputaty. Bo ja nie potrzebowałam, nie musiałam korzystać z tego.
Nie, deputaty z fabryki, bo ja później po skończeniu, po maturze, zaczęłam pracować w Ursusie.
W czterdziestym drugim roku. I tam też grupa sabotażowa. Wykradanie… Koleżankę miałam taką fajną w komendzie, u komendanta. Ona wykradała mu legitymacje, takie czyste. Dawała mnie, wypełniałyśmy, ja przekazywałam plutonowemu „Mirkowi” i innym. I w ten sposób wypełniane były, żeby chronić naszych kolegów od łapanki, bo jak ktoś pracuje, jeszcze w takiej fabryce jak Ursus, to był zwolniony z łapanek. Wszyscy byli zwolnieni. Tak zabezpieczałam w Ursusie, we Włochach kolegów. Kolegom te legitymacje dawali i korzystali z tego. Poza tym były najróżniejsze takie sabotaże, o których trudno w tej chwili powiedzieć, w każdym razie na terenie Ursusa – na terenie Ursusa też były grupy sabotażowe, działałyśmy.
No tak. To były spotkania z dowódcami w Ursusie, właśnie u mamy Kiferowej, w tym domu. Przyjeżdżali dowódcy jacyś. „Siwek”. Jak miała jeszcze druga jakaś, nie wiem, jakaś pani, bardzo ważna osoba. I mówili, jak się zachować. Kurs przeszłyśmy, takie przeszkolenie. I musiałyśmy działać. Jak wyglądało nasze działanie. Ja z „Kruszynką” szłyśmy do Warszawy na imprezy takie niemieckie. Zakładałam rękawiczkę jedną gumową, drugą gumową, bo się zabezpieczałam się, bo tak kazali. Sypało się później… Wełnianą. I to mróz musiał być, mróz, zima ostra. I na to się sypało szkło i jakieś bakterie, polewało się je. Albo do kina się wchodziło czy tam do kasyna jakiegoś pod jakimś pretekstem czy coś, nie wiem, już nie pamiętam. W każdym razie zrzucało się pluskwy z pudełka od papierosów. Tak, z pudełka od zapałek. Takie były tam pluskwy zarażone. I myśmy to też robiły.
A rękawiczki to służyły do tego, że jak oficerowie wchodzili do kasyna, chwytali za klamkę, a ta klamka już była ze szkłem, zapełniona tymi bakteriami. O tym się nie powinno mówić, ale ponieważ jest napisane, więc pani się pyta, ale o tym nikomu nie opowiadam, bo to jest krępujące, to to jest działalność martyrologiczna. Poza tym wiadomo było, jakie osoby jakie owoce kupują czy coś, że… Ale to dla żołnierzy, teraz bym tego nie robiła. W każdym razie się wciskało bakterie w te owoce. I jak wiadomo było, że Werkschutz jakiś, coś takiego, to im się kładło na talerz i może się zatruje. Ale nie wiem, czy się zatruł, nie wiem, w każdym razie może będzie chorował, a może będzie zatruty. W każdym razie była taka akcja.
Byłam personalnym. Robiłam wielkie wykazy obecności wszystkich na wszystkich działach. Tam była strasznie wielka fabryka i bardzo długo musiałam robić te wykazy, zanosić do dyrekcji. To była moja praca. I [pracowałam] w personalnym, sprawy personalne. Kto chorował, wysyłało się takiego jak gdyby sprawdzającego, czy rzeczywiście choruje, czy jest w domu, czy leży. Bez sensu, no ale w każdym razie musiałam wypisywać kartki i żeby ktoś tam poszedł, sprawdził. Takie czynności personalne.
Tak, owszem, działały. Tak, były grupy dywersyjne, coś wynosili, wiem, że coś wynosili. No pierwsze to były te dowody zabezpieczające, a potem jeszcze działalność była taka, że mężczyźni coś wynosili, ale co, czy działali, jak działali, to mi trudno powiedzieć, bo ja nie brałam w tym udziału.
Normalnie. Zebrałyśmy się w tym gimnazjum, gdzie było gimnazjum, jeszcze stało, nie było zburzone, bo później było zburzone. Podczas Powstania było zburzone. No i zdawałyśmy egzamin normalnie, normalni profesorowie. Dawni, bardzo dobrzy profesorowie. Jeszcze w tej chwili niektórych przypominam. W każdym razie egzaminy nie były jakieś lekkie, tylko tematy normalne, wszystkie przedmioty normalne. I trzeba było zaliczyć wszystko. Ja byłam jeszcze w poczcie sztandarowym i tak uroczyście się obchodziło to przekazywanie sztandaru.
Tak.
Już później nie można było uczyć się w gimnazjum i chodziłyśmy do koleżanek, które mogły udzielić swojego mieszkania na naukę, i [uczyłyśmy się] pod płaszczykiem spotkań towarzyskich, tam ciasteczka na stole jakieś i niby pogawędka. A na dole, piętro niżej, Niemcy, na Kredytowej. I to tak się działo. Na górze my, a na dole Niemcy.
Nie do gimnazjum, to do szkoły podstawowej, bo tam było tak, że szkoła podstawowa i gimnazjum, i liceum razem.
Chyba… Przypuszczam, że tak, że to było w ten sposób. Że najpierw było gimnazjum, potem liceum i to wszystko trzeba było zaliczyć w ciągu czterech lat, od trzydziestego ósmego roku do czterdziestego drugiego.
Kiedy mieszkałam.
Och, to było straszne. Nie wiem, ja w tym czasie byłam albo w zakładzie, pracowałam i jak przyszłam, to ich aresztowali (nie mogę sobie skojarzyć), albo wyjechałam w odwiedziny, zawieźć deputat do rodziny, na Jana Kazimierza. W każdym bądź razie mnie nie było, była Halina „Kropelka”, „Kruszynka” i nie wiem, jak miała narzeczona „Kruszynki”, dziewczyna, koleżanka nasza z gimnazjum też, narzeczona. No, przyjaciółka, koleżanka. W każdym bądź razie te trzy osoby były w domu i mama. I znaleźli pod łóżkiem mamy jakąś aparaturę nagrywającą czy coś, w każdym razie coś obciążającego ją, i zabrali całą czwórkę na Pawiak. Mnie nie było w tym, uniknęłam. A wiem, kto wsypał, dlaczego wsypał. Był w jakimś kontakcie z Niemcami, musiał podobno, nie wiem. Wiem, jak się nazywał, Staszek miał na imię. I to z takiej dobrej niby rodziny. Widocznie coś go tam, a kto jego tam… W każdym bądź razie była wsypa.
Jego? Nie, on nie należał do organizacji, on tylko wiedział…
Na razie nikt nie wiedział kto. A potem, po jakimś czasie się dowiedzieli. Nie wiem, czy go kropnęli, nie wiem. Bo tak najczęściej robiło się. Zdrajców się kropało.
Uniknęłam, uniknęłam tego.
A nie, tak, bo gdyby wykryli, to by moje nazwisko i moim zdaniem nie tylko moje… Pseudonim, dochodziliby do tego. No, jakoś dzięki temu, że wykupili ich…
Tak. I między innymi „Kropelka”, moja przyjaciółka. I ona mówiła, że nawet nie męczyli jej specjalnie, bo oni przekupieni byli po prostu placami. Sprzedało się place, dało im się forsę. Oni byli przekupieni. Tylko jedna osoba odpowiadała, „Kruszynka”, który był właśnie bardzo zaangażowany, bardzo zaangażowany.
I zginął w Oświęcimiu.
Chyba miesiąc czy półtora, niecały miesiąc chyba. Nie pamiętam, ale chyba było parę tygodni czy miesiąc.
No, ja miałam, ja miałam dowód nowy i byłam poza Warszawą. Na Żoliborzu byłam u znajomych, żeby nie być w tych domach, a jak się już uspokoiło i wiedziałam, że one wróciły, to już i ja wróciłam.
Do swoich, tak. Bo ja miałam rodzinę na Żoliborzu, na ulicy na „p”, nie wiem, jak się nazywała.
Nie, jak już było po wsypie, to władze wydały widocznie polecenie, żebym ja przeszła do Warszawy na Skierniewicką, też do Ursusa, żeby zabezpieczyć mnie po prostu, żeby nie dochodzili. Bo oni wiedzieli, że pracuję w Ursusie, to… I ja pracowałam na Skierniewickiej w Ursusie do wybuchu Powstania, ale miałam kontakt z Ursusem cały czas, tylko że już nie mieszkałam u koleżanki. Dopiero wróciłam po Powstaniu. Jak kończyło się już Powstanie, moja przyjaciółka wróciła, to i ja do niej wróciłam, do domu.
Czterdziesty drugi rok. Czterdziesty rok, chyba na jesieni.
Tak, na innym miejscu i już nie mogłam się [kontaktować], na razie nie kontaktowałam się nimi, a później, jak już minęło trochę [czasu], jak był spokój, jak wiedziałyśmy, że jest odwilż, to już miałyśmy kontakt i byłyśmy ze sobą.
Najwięcej to się mi wbiło właśnie w pamięć to przewożenie z narażeniem się przez Warszawę do Ursusa. No bo te spotkania w tym schowku to były nawet miłe, bo młodzież się spotkała, omawialiśmy… Ale chciałam jeszcze podkreślić, że młodzież brała udział w przygotowaniu do Powstania, szkoląc się w lasach, z bronią. A skąd ta broń? Właśnie z tamtych takich skrytek, od ogrodnika, to tu, to tam. To były właśnie wykopywane, bo przecież nie w mieszkaniu. No, poza tym dziewczyny brały udział w akcjach, [to znaczy] w szkoleniu sanitarnym, w ochronie chorych. To wszystko się odbywało przed Powstaniem.
Też właśnie kurs sanitarny, łączniczka. Łączniczką to byłam długi czas, bo przecież przenosiło się, tylko się nie liczyło to, że łączniczka. Przyszedł rozkaz, łączniczka ma zanieść, przynieść i więcej nie pytać. Tak wyglądała nasza praca.
No to właśnie to, co podaję, to była Wiesia Oknińska z Ursusa… nie, z Włoch. Była siostra „Hrabiego”, też Wójcicka. No więc jakichś koleżanek więcej… Ja podejrzewałam, że ten czy ten kolega należy, że ten i ten spotyka się, ale dokładnie tośmy nie wiedziały nic. Bo najwięcej to mówili, żeby znać się czwórkami czy trójkami, więcej nic – zapominasz o wszystkim. No i tak się zapominało. Nie pamiętało się specjalnie o nazwiskach – zapamiętać, żeby komuś szkodzić, że jak się będzie złapaną, żeby wsypać. Po prostu to był taki zwyczaj.
Pracowałam właśnie na Skierniewickiej, też tam była grupa, która z polecenia Ursusa zajmowała się mną też. Miałam w swoim domu ze dwanaście czy piętnaście toreb sanitarnych, żeby porozdzielać. Wszystko się spaliło. No i co tam więcej…
Ja miałam dołączyć do nich, miałam dołączyć do „Miotły”, ale co ja miałam robić, to naprawdę nie wiem. Mogłam być sanitariuszką… Chyba tak, bo przecież co tam babki robiły? Ja przecież się nie uczyłam strzelać. Wiedziałam, jak się obchodzić z bronią, ale nie szykowałam się do tego, nie. Tylko jako łączniczka, sanitariuszka. O! To było…
No więc 1 sierpnia. Pogoda nadzwyczajna, cicho w mieście. Mówimy: „Och, nareszcie, za dwa dni będą u nas. Zwycięstwo! Zwycięstwo! Przejdą przez Wisłę tylko wojska i już będziemy wolni”. Ani się nikt nie ubierał specjalnie, w bluzkach cienkich, bo gorąco, idziemy na akcję. Godzina „W”, piąta, idziemy na akcję. Ja z siostrą żegnamy się z mamą: „Do widzenia!”. Mama przerażona. I wychodzimy z domu. Idziemy do Bema, tamtędy od Jana Kazimierza, Dworską… nie wiem już jaką, w każdym razie idziemy do Bema. Na Bema już strzały, już Niemcy. Przy Wolskiej. Już ruszyć się nie można. Zatrzymałyśmy się w kościele na Bema, bo znajomych miałam, organistę. I dzieci organisty przyjaźniły się, dziewczynki, ze mną. Więc przesiedziałyśmy tam trochę i mówimy: „Niestety, musimy wracać”. Takie były okopy powyrabiane i bocznymi ulicami, Bema, Kolejową jakąś, jakimiś dziurami, przeszłyśmy na Jana Kazimierza. Już nie prostą drogą, nie, bo już tam były walki. Na Wolskiej już były walki. No i weszłyśmy do domu i czekamy. A tu już zastano w domu koleżanki i kolegów. Cztery koleżanki i ośmiu czy dziesięciu kolegów. No i mówią, że..
O tak, przecież Hala do mnie przyjeżdżała, ta moja przyjaciółka „Kropelka” do mnie przyjeżdżała, byłyśmy w kontakcie.
I ona wiedziała, że tam mieszkam i mogła się zatrzymać. To był pierwszy etap Powstańców, którzy szli z Ursusa i z Włoch. Wszyscy się zatrzymali u mnie. Nawet przebyli tam, dopóki nie dostarczyłam tej broni, nie oczyścili jej i nie przygotowali…
Nie dało się dojść, wróciłam do domu…
Zastałam Powstańców. No i teraz trzeba przenieść broń. Drugiego czy trzeciego, czy tego samego dnia, nie wiem, drugiego chyba. Losowanie wśród kobiet, która pójdzie po broń, bo broń była na Prądzyńskiego, u ogrodnika zakopana w ziemi. To był taki spory kawałek drogi, jakieś siedemset [metrów], nie, więcej jak siedemset. No w każdym razie bocznymi ulicami przez Wolską, Prądzyńskiego też była już strzeżona, trzeba było przejść. No więc wylosowałam ja. Jak się ubrać? Pierzynę założyłam na siebie i… Chronił mnie kolega „Stach”. I odczekaliśmy na moment, kiedy przeskoczyliśmy przez Dworską do ogrodnika. Ogrodnik nam naładował to wszystko w pierzynę i z powrotem. A tu przejeżdżają, co parę metrów przejeżdżają Niemcy, ale główną ulicą. Ale ja ich mam niedaleko, na widoku prawie. Chroniłam się, jak mogłam, bo bramy były pozamykane, nikt nie chciał wpuszczać, żeby się schronić. No więc skulona gdzieś tam w kącie, on też. Jak przyszedł moment, że przejechali, to myk na Jana Kazimierza. Zaopatrzyłam w broń, oni oczyścili tę broń, uporządkowali. No i granaty też były. Była ciężka, ciężka sprawa dźwigać to wszystko. W każdym razie dałam radę i zaopatrzyłam Powstańcom broń.
Visy, ta krótka broń. Visy chyba.
No chyba z… Jak wszyscy dostali, czternastu ich było, to czternaście i jeszcze parę tych granatów. Nie pamiętam, przecież ja nie liczyłam, ale każdy dostał, każdy był zaopatrzony. No i oni przygotowywali się do wyruszenia i byli bardzo… Jak czyścili tę broń, to strzelali. Ludzie się bali, mówili, żeby jak najprędzej wyprowadzić Powstańców, bo oni nie chcą odpowiadać.
Mieszkańcy tego domu. Bo to był dom dwupiętrowy, więc oni nie chcieli, żeby się narażać. No i przyszła łączniczka. Najpierw moja siostra przeprowadziła na Żytnią, chyba na Żytnią, do łącznicy, „Kropelkę” z meldunkami ważnymi. Ona w koszyku niosła z owocami jakimiś jeszcze, dla babci. A gdyby ją zatrzymali… Ale jakoś przeszła. Siostra ją wyprowadziła aż na Żytnią, wróciła do łącznicy, z tą Wiesią jeszcze, jej kuzynką, to we dwie. I zostali tylko chłopcy i my. Więc już jak była łączność z nimi, przysłali łączniczkę i łączniczka tak w grupie po trzech, chyba po czterech, przeprowadzała ich specjalnymi jakimiś ulicami na Żytnią czy… Chyba na Żytnią albo na Młynarską, nie wiem, gdzie. W każdym razie wyprowadziła Powstańców z domu i doszli szczęśliwie do Starego Miasta, gdzieś tam mieli punkt zborny. No a my w następnej grupie miałyśmy wyjść. Ostatnia Maria, moja siostra i ja, i jeszcze ten „Stach”. Mieliśmy wyjść, ale nie zdążyliśmy już, bo już dziesiątego przyszli Niemcy i kazali wyjść przed dom. I wszyscy ci, co wyszli przed dom, zostali rozstrzelani. Bo te egzekucje na Woli były straszne, mnóstwo ludzi zginęło.
No słyszałam, ja słyszałam – słyszałam, widziałam przez okna, co się dzieje, ale nie pozwolili dojść do okien. Ale słyszałam, tak, słyszałam, że i w parku Sowińskiego, i na ulicach, na głównej, na Wolskiej rozstrzeliwują ludzi. Więc my czekamy. Ani się ruszyć z domu, bo myślałam, że jeszcze przejdziemy z tą grupą na Żytnią. Nie zdążyłyśmy. I oni rano przyszli, kazali nam wyjść przed dom. No to wiedziałyśmy po co – na egzekucję. Więc „Stach”, który był też w organizacji, po prostu poprowadził, przecięli siatki gospodarcze i szliśmy polami, a nie ulicami przez…
Nie, nie, właśnie tak. I nie wychodząc na rozkaz, wyszliśmy polami, [szliśmy] przez płonące domy, przez płonące obory, bo to były zabudowania gospodarcze. Przeszliśmy i to mi się wydawała droga przez mękę. Bardzo, aż do Włoch.
No, trzeba bardzo ostrożnie trzeba było iść. Chyba dwie czy trzy godziny, nie wiem, ale chyba doszliśmy do Włoch szczęśliwe, że szczęśliwie żeśmy doszli.
Mama, dwie córki i ten „Stach”, który nas prowadził. A ojciec z meldunkiem w międzyczasie był przesłany gdzieś tam, też chyba na Żytnią. I jemu kazali się rozbierać do naga, w kalesonach stał i czekał na egzekucję. Ale później… To był staruszek i zlitowali się. Bardzo podobny do Piłsudskiego, bardzo podobny, mógłby grać rolę Piłsudskiego. No i kazali mu się ubrać i puścili go, ale to był wyjątek. [Ojciec] znalazł nas we Włochach. Też znaleźliśmy się we Włochach u kolegi, który, jak były łapanki warszawiaków, tośmy się kryli wszyscy po schodkach w taki… Szambo. Taki był przygotowany teren na szambo i tam schodziło się po schodkach i kryło się w tej piwnicy. Jak już minęła ta łapanka, jak już było spokojnie, to się wychodziło stamtąd na zewnątrz. Jak szczury po prostu się chowali. Wszyscy Powstańcy Warszawscy… Co znaczy, Powstańcy? Wszyscy uczestnicy, mieszkańcy Warszawy byli ścigani. Ścigani i wysyłani do obozów. Też mi się udało, bo…
No, dopóki nie przyszła z Powstania przyjaciółka. Wtedy bezapelacyjnie rozkaz, żeby wyjść do niej i u niej mieszkać.
Do Ursusa. I ona już się opiekowała nami.
Tak, po zakończeniu Powstania ona wróciła szczęśliwie z Warszawy do domu, jej kuzynka też. No i naturalnie prosiła, żebym wróciła do niej. I ja już się nie włóczyłam po tych domach, nie spałam na sianie, już miałam lepsze warunki. A mama z ojcem i z siostrą moją pojechali do Skarżyska, do rodziny. Ja zostałam u przyjaciółki aż do wyzwolenia. I potem też przeżywałyśmy różne [perypetie], bo jak przyszło wojsko rosyjskie, zajęli… Zawsze jakiś sztab zajmował część domu, tej willi. A to na dole, a to to, a my musiałyśmy się chronić gdzieś dalej, na górze. Więc te pokoje większe, ładniejsze, to zajmował a to sztab, ze sztabu niemieckiego, a potem ze sztabu rosyjskiego. Jak już sztab rosyjski przyszedł i były gorsze czasy, to już musiałam się rozdzielić z przyjaciółką i po prostu żyć na własne konto. To znaczy zaczęłam pracować w RKU. Też zawsze byłam konspiracyjna. Koledzy przychodzili, żebym, żeby nie poszli, zarejestrowani, żeby nie poszli do wojska. „Zrób coś z tym”. To ja trach, ciach, trach, wyrzucałam karty – wie pani, to było do powołania – i wielu ludzi uratowałam jeszcze w RKU. No i tak się już żyło.
No, do… Później jak przenieśli do Ministerstwa Obrony Narodowej, RKU przenieśli na Słowackiego, no to jeszcze pracowałam.
Wróciłam do spalonego domu. Nie, mieszkałam w Ministerstwie Obrony Narodowej.
Nie, nie wrócili. Byli tam długo, tam jeszcze byli, pozostali tam długo.
W Skarżysku, dopóki nie… Nie, tam mama to została do końca, bo już tak ustabilizowała swoje życie. Siostra wróciła do Włoch.
Tak, mieszkanie służbowe dostałam.
Kiedy wróciłam do Warszawy z RKU, z Włoch?
Nie wiem, chyba wiosna. Nie, listopad był, bo urodziła siostra syna. Wrzesień. Urodziła jeszcze siostra syna. Ja już miałam mieszkanie własne na Sędziowskiej.
Okropne wrażenie.
Przyszłam z Ursusa na piechotę zobaczyć swój dom. Wszystko w gruzach. Nic nie było nawet co podnieść, żadnej szklanki ani filiżanki, nic nie było. Nie ma domu. Już na przestrzeni swojego życia wychodziłam dwa razy z domu. Raz w trzydziestym dziewiątym roku z torebką i drugi raz w Powstanie z torebką. Potem się trzeba było budować. Budować życie, budować nowe związki. Z przyjaciółką to do ostatniej chwili byłyśmy teraz. Ona mnie odwiedzała, ja ją odwiedzałam, ale ona mnie częściej jak ja ją. Przyjeżdżała tu już do mnie na Wolę i wspominałyśmy często nasze życie. I to jest wszystko.
Jak najbardziej…
Jak patrzę na to? Z punktu widzenia mojego, starego człowieka, [uważam], że zaangażowanie było słuszne, bo wtedy były inne czasy, inna myśl młodzieńcza, inne nastawienie. Ale gdybym teraz tak rozważnie patrzyła, to bym chyba nie… Już na stare lata, to po pierwsze, nie, a po drugie, że bym się zastanawiała głęboko. Bo przede wszystkim żadnej pewności nie było, że [Sowieci] przejdą przez Wisłę na drugi dzień ani na trzeci. Kto dawał taką pewność? A oni czekali trzy miesiące, aż się wykrwawimy, aż się wymęczymy. Zrujnowana Warszawa całkowicie. Mało który dom został, mało który dom został cały. Kościoły już częściej zostały całe. I na Bema kościół się uratował, do którego chodzę czasem, już nie zawsze mogę. No i te inne kościoły na Woli, Wawrzyńca. Wywlekli ludzi z kościoła Świętego Wawrzyńca, rozstrzelali, ale kościoła nie ruszyli, nie podpalali. Tak że z perspektywy czasu to zaangażowanie moje było słuszne, no ale teraz głęboko bym się zastanawiała.
Zahartowały człowieka. Teraz już żadna sprawa, taka niby poważna, wydaje się niepoważna. Człowiek inaczej patrzy z perspektywy tego, co się działo. Człowiek się hartuje przez takie przeżycia. I mówię: „To drobnostka, to głupstwo. Przecież są rzeczy ważniejsze”. Tak że ja jestem zahartowanym człowiekiem.
Warszawa, 4 stycznia 2019 roku
Rozmowę prowadziła Hanna Dziarska