Janina Kurtz-Paszkowicz „Joasia”
Janina Kurtz-Paszkowicz z domu Kurtz, w Powstaniu miałam pseudonim „Joasia”. Urodzona 29 września 1923 roku w Warszawie.
- W jakim zgrupowaniu pani walczyła?
Byłam w 3. Batalionie Pancernym „Golski”.
- Czy urodziła się pani w Warszawie?
Urodziłam się w Warszawie na ulicy Pięknej 21.
- Proszę pokrótce opowiedzieć o swojej rodzinie.
Pochodzę z rodziny ziemiańskiej. Moja matka z domu Marszewska, dziadek mój to inżynier Marszewski, który był twórcą mostu Poniatowskiego w Warszawie. Babka była z Wileńszczyzny. Dziadek za pieniądze posagowe żony, bo swój rodowy majątek stracił, kupił majątek Pilaszków pod Warszawą, gdzie obecnie jest Muzeum Dworu Polskiego. [...] Ojciec mój był dyrektorem gimnazjum, w 1905 walczył o szkołę polską, miał odznaczenie niepodległościowe, zawsze był wielkim humanistą, tak że raczej nie wciągał się w sprawy rolne. Dzieciństwo spędziłam w Pilaszkowie, gdzie był wydzielony folwark, na którym mieszkałam. Później był spalony. Jednocześnie mieliśmy zawsze mieszkanie w Warszawie na ulicy Pięknej, gdzie się urodziłam.
- Dzieciństwo, gdzie pani spędziła?
Między Warszawą a Pilaszkowem, bo Pilaszków jest dwadzieścia sześć kilometrów od Warszawy w kierunku Puszczy Kampinoskiej. Tam spędziłam 1939 rok. Ukończyłam na tajnych kursach Prywatne Gimnazjum imienia Haliny Gepnerówny w Warszawie. Od początku miałam ciągoty wojskowe, jak się mówiło u nas w domu. Opiekowałam się w 1939 roku salą rannych w szpitalu wojskowym, który był na Ujazdowie. Byłam najmłodszą opiekunką sali. Ojciec, zaprzyjaźniony z komendantem, załatwił dla mnie stałą przepustkę. Urządzało się Wigilię dla pacjentów, zbierało się prezenty. Później w szkole organizowano nam kursy. Właściwie to jeszcze przed samą wojną, w 1939 roku [ukończyłam] kurs, mam świadectwa obrony cywilnej i przeciwlotniczej. Tak nas trochę szkolono, szkoła była bardzo postępowa. Jak zdałam maturę, to już mogłam w 1943 roku oficjalnie wstąpić do Armii Krajowej. W Pilaszkowie cały „Kampinos” przewijał się przez dwór. Zawsze [tam] się ukrywały żony oficerów. Zresztą żona „Bora” Komorowskiego tam urodziła swoje drugie dziecko w czasie Powstania. To znaczy urodziła [je] w Błoniu, w pobliskim miasteczku, ale była w Pilaszkowie jako pani Marynowska.
- W momencie gdy wybuchła wojna była pani w Warszawie czy w Pilaszkowie?
W 1939 roku byłam w Pilaszkowie i tam przetrwałam całą okupację, jednocześnie dojeżdżając do Warszawy, bo kończyłam naukę w szkole. Jeszcze końmi się jeździło najczęściej, czasem pociągiem. Zresztą miałam kiedyś śmieszne wydarzenie. Jechałam pociągiem, miałam torbę z rzeczami, których nie powinni oglądać Niemcy. Zawsze jeździłam z psem, miałam ukochanego psa „Flosa”, był pięknym cocker-spanielem. A w pociągach wtedy to byli właściwie sami szmuglerzy, jak to się mówiło. Wagon pulmanowski, w przedziale pierwsza siedziałam od okna. Torbę postawiłam przy sobie, żeby ją, jak można, zasłonić. Cały przedział pełen szmuglerów, patrzyli na mnie ze zgrozą, że ja z psem. Pies na kolanach. Był bardzo przyzwyczajony do jazdy, zresztą nie raz mnie ratował. Na stacji Gołąbki, już niedaleko Warszawy, wsiadają żandarmi. Zaczynają czyścić przedziały. Wchodzi do naszego przedziału dwóch. Jeden wysoki Prusak, potworny, trupia czaszka. Drugi wesoły, blondynek, chyba z Bawarii, sądząc po akcencie, blokuje drzwi, opiera się plecami, a Prusak po kolei: „Czyj bagaż? Czyj bagaż?”. Patrzy na mnie, wyciąga rękę, pyta się co mam w torbie, a ja mówię:
Meine Sachen. Ponieważ „Flos” był przyzwyczajony, że jak ktoś wyciąga rękę, to podaje łapę, więc „Flos” staje na dwóch łapach na moich kolanach i podaje mu łapę. Niemiec zdębiał. Patrzy, a „Flos” obydwie łapy mu podaje, macha łapami. W Niemcu coś pękło, to było coś nadzwyczajnego, podaje mu rękę. Niemiec młody pyta od drzwi, czy on też może podać psu rękę. Mówię:
Natürlich. Podaje mu rękę. Wyszli z naszego przedziału, nic nie wzięli. Jak wyszli, to ci biedni szmuglerzy nie wiedzieli, co z jakiego kąta kieszeni wyciągać, żeby dać „Flosowi” w podzięce. Mówię: „On nic nie zje, nie jest przyzwyczajony. Dziękuję”. – „Proszę pani, ten pies nas ocalił”. Mówię: „To się bardzo cieszę, bo państwo nie byli zadowoleni, że z psem podróżuję”. Takie były peregrynacje, tak że częściej się jeździło jednak końmi do Warszawy. W 1943 roku zgłosiłam się [do konspiracji]. Moja siostra cioteczna była studentką medycyny, miała już kontakt z „Dorotą”. Jeszcze dołączyła jedna, z dawniej wciągniętych do służby u „Doroty” – Roma Suchodolska.
- Proszę powiedzieć, kim była „Dorota”?
„Dorota” to była komendantka, która prowadziła cały kobiecy personel Batalionu Pancernego „Golski”. To była nasza komendantka. Kierowała szkoleniami, spotkaniami. Trzeba się było zapoznawać z rozkładem ulic, na przykład, gdzie są bramy przejściowe w Śródmieściu, gdzie można się przedostać szybko z ulicy na ulicę, tak jak do służby łącznościowej. Szykowało się apteczki podręczne, bo przecież nie było funduszy. Pamiętam, między innymi urządzałyśmy koncert w mieszkaniu Romy Suchodolskiej, ona była w konserwatorium. Zrobiłyśmy taki wieczór, rozprowadziłyśmy bilety po odpowiednich cenach, żeby na dobry fundusz zebrać. Śpiewał Arno, był taki śpiewak dosyć znany, tańczyła pani Rossochacka, uczennica Wójcickiego, więc sławy. Część materiałów do apteczek zdobyłyśmy od pani Zofii Dłuskiej, która miała aptekę na Długiej. To była jeszcze koleżanka z pensji mojej matki. Miałyśmy pełne wyposażenie i pełne ręce roboty. Zaprzysiężenie było u mnie w domu. Przyszła „Dorota”. Dołączyła do nas moja koleżanka z pensji od Gepnerówny, Wanda Dziarnowska, miała pseudonim „Dragon”. Jeszcze jedną panią dołączyła nam „Dorota”. To była pielęgniarka, ale się mało pokazywała, a w przeddzień wybuchu Powstania wyjechała z Warszawy z dzieckiem. Ostatecznie patrol zamiast piątki, miał cztery [osoby]. Patrolową była Romka Suchodolska.
- Jak się odbywało zaprzysiężenie?
Zaprzysiężenie było w moim domu, przyszła „Dorota”, był krzyż, składałyśmy słowa przysięgi na wierność i właściwie to było tylko tyle. „Dorota” się spieszyła, jeszcze moja Krystyna szybko zrobiła jej zastrzyk jakiś, tak że nie było to zbyt uroczyste, ona się bardzo spieszyła. Dla nas było to ważne przeżycie.
- Pani rodzice wiedzieli o tym, że wstępuje pani do konspiracji?
Wiedzieli. Mój ojciec czekał na syna, stąd mam imię po nim – Janina. On był Jan. Mnie interesowała jazda konna, strzelanie, byłam troszkę w miejsce syna. Nigdy mi się nie sprzeciwiali. Jak już było zapowiedziane Powstanie, było ustalone, że punkt zborny będzie na ulicy Siennej, u Romy Suchodolskiej i przyjdzie do nas łącznik, podchorąży „Zadra”. My już go znałyśmy, on już się z nami kontaktował, przychodził. Moi rodzice przyjechali końmi jeszcze, z Pilaszkowa, żeby się ze mną pożegnać. Pożegnali się, poszłam na punkt zborny, rodzice wrócili do domu i już nie wyjechali, już ich nie wypuścili. Stąd jest nawet śmieszny dokument w Muzeum Powstania, z którego strasznie się cieszyli odbierający, bo jest to pokwitowanie na ofiarowanie wojsku konia. Dlatego, że jednego konia ofiarowali miejscowym mieszkańcom – ci go zjedli, a drugiego konia wzięło wojsko na potrzeby powstańców. To był dom przy ambasadzie niemieckiej, obok, numer 19, był dom niemiecki tak zwana Mała PAST-a. To była trudna lokalizacja, już ostrzelane było, jak konie wyjeżdżały z bramy. My czekałyśmy na „Zadrę”, „Zadra” nie dotarł, już go odcięło 1 sierpnia. Zaczęłyśmy krążyć w okolicach, szukając jakiegoś oddziału. Byli ranni, a my miałyśmy Krystynę. Krystyna już wtedy była chyba na trzecim roku tajnego Uniwersytetu, na medycynie. Byli ranni i zorganizowałyśmy na ulicy Śliskiej 42 punkt opatrunkowy w mieszkaniu na pierwszym piętrze. Mam nawet nazwiska pacjentów, którzy [jako] pierwsi tam leżeli. Sześciu mężczyzn, jeden z bardzo ciężkim postrzałem brzucha: Zbigniew Kurmanowski, Mieczysław Kołacz (amputacja ramienia), Józef Zuber (płuca).
- Byli to powstańcy czy cywile?
Trzech cywilów i trzech powstańców. Wszędzie były barykady, była walka. Wracałyśmy na noc, przez barykady przechodziłyśmy na Sienną. Jednak dotarł do nas „Zadra” spóźniony, chyba trzeciego dnia, i z nim przeszłyśmy przez Marszałkowską. Wtedy już cała Marszałkowska płonęła, to był potworny widok. Przeszłyśmy na ulicę Czackiego, tam w organizacji technicznej, gdzie [obecnie] jest NOT, były kwatery i nas przyjęto. Dowodził pułkownik „Dowoyna”. Akurat wtedy były walki o gmach granatowej policji, kościół Świętego Krzyża i tam właśnie była 5 sierpnia akcja: czołgi, które pędziły kobiety i dzieci z Krakowskiego Przedmieścia, od Kopernika Świętokrzyską. Chcieli się wedrzeć w Świętokrzyską, w nasze barykady. Już wtedy ruiny Świętokrzyskiej osadzali chłopcy z kompanii „Grażyna” i „Harnaś”. Jak my z Romą wypadłyśmy z opatrunkami, żeby wyciągać kobiety spod czołgów, to było wzruszające, bo one były pędzone przed czołgami, siedziały na czołgach, Niemcy szli za czołgami i kobiety krzyczały: „Strzelajcie, oni nas i tak zabiją! Strzelajcie!”. Bo był moment ciszy, chłopcy nie otworzyli ognia. Czołgi się toczą i jest przeraźliwa cisza i krzyk kobiet: „Strzelajcie!”. Zaczęli strzelać, my jakąś panią w zagłębienie wciągnęłyśmy, zaczęłyśmy bandażować. Była bardzo ciężka, a my byłyśmy bardzo szczupłe. Była bardzo poważnie ranna w brzuch. Myślałyśmy sobie: „Jak ją przetransportujemy teraz przez całą Świętokrzyską, w Czackiego?”. Doczołgał się do nas sanitariusz pseudonim „Szczapa” z noszami, zaczęło się znosić rannych, czołgi zostały odparte. My ciągle chciałyśmy dołączyć do naszego zgrupowania, do „Golskiego”. W międzyczasie jeszcze mieliśmy wypad na Wolę, rekonesans. Był bardzo ciężki odwrót z Woli. Przyszedł ktoś z tamtej strony, kto nam podał, że nasi są w rejonie Architektury i Politechniki, że jest przejście przez Aleje Jerozolimskie. Wtedy przeszłam z Romą przez Aleje Jerozolimskie, nasi już byli w gmachu Architektury, bo już wyparto ich z Politechniki. Tak, że linia Polnej – Noakowskiego, była linią graniczną. Dotarłyśmy do „Doroty”. „Dorota” stwierdziła, że musimy przejść, żebym jeszcze wróciła. Roma poszła kanałami, bo ją wysłano na Mokotów, bo chciała się dostać do swojej matki, która była tam w zgrupowaniu. Wróciłam przez Aleje Jerozolimskie, wzięłam nasze pozostałe [koleżanki] – Wandę i Krystynę i dotarłam do „Golskiego”. Tu już była służba na barykadach. To były barykady – Jaworzyńska, Polna, Noakowskiego, plac Zbawiciela. Tyły kościoła Zbawiciela, to była nasza placówka najbardziej wysunięta na Marszałkowską. Duży rejon. W międzyczasie nosiłam meldunki od „Wróbla”. „Wróbel” to był ten, który zbierał wszystkie dane i wysyłał je do D1, D2, do „Bora” Komorowskiego. Chodziłam z meldunkami przez Aleje Jerozolimskie. Aleje Jerozolimskie były wtedy jedynym przejściem, łączącym Warszawę Południe i Północ. Były dwa domy jedynie między Kruczą a Marszałkowską, które miały na skos bramy i po prostu biegło się przez Aleje Jerozolimskie z jednej bramy do drugiej. W Aleje Jerozolimskie wstrzelani byli Niemcy z gmachu BGK, Banku Gospodarstwa Krajowego na rogu Nowego Światu i jeździł czołg od Marszałkowskiej, w stronę wschodnią. Początkowo biegło się po równej ulicy. Potem były udoskonalenia, bo był wykopany rów i osłona, jakby okop zrobiony. Przychodziło się do bramy, miałam przepustkę pierwszeństwa, więc podawałam hasło, ustawiano mnie i czekano. Jak z tamtej strony bramy były odpowiednie znaki, to się biegło. Nigdy nie zdawały mi się Aleje Jerozolimskie tak szerokie jak wtedy. Kiedyś – zawsze mówię, że ocaliła mnie wrodzona uprzejmość – wracałam po złożeniu meldunku w gmachu PKO (tam meldunki były, tam był „Bór”) i na Moniuszki zameldowałam się dowódcy barykady, ustawił mnie w pierwszej kolejce. Tłum był straszny, w ogóle był taki ostrzał, że bardzo dawno nie puszczano nikogo na drugą stronę. Ponieważ miałam pierwszeństwo przebiegu, więc ustawił mnie pierwszą. Powiedział, że jak będzie znak, mam natychmiast pędzić. Stoję, czekam, czekam, a byłam wtedy bardzo drobna i szczupła, czekam, czekam i zaczyna się taka sytuacja, że daje mi dowódca znak, że mam biec, a wysuwa się przede mnie duża, postawna dziewczyna i mówi: „Ja pobiegnę”. Cofnęłam się i mówię: „Proszę”. Ona wyskakuje z bramy, może trzy susy [zrobiła], idzie salwa, przecina ją w pół, lecę druga – przebiegłam. Na drugi dzień szłam, jeszcze jej nie można było ściągnąć z okopu. Później już było coraz trudniej, bo już część na północ od Alei Jerozolimskich, to były jedne gruzy, spalenizny. Czasem szło się nawet po trupach ludzkich, bo już ich nie uprzątano. Później tamtą część otwarto, [powiedziano], że może wyjść ludność. Przyjmowaliśmy tych, którzy przedostawali się kanałami. Na Wareckiej był właz kanału, stamtąd rannych i tych, którzy się przedostawali z placu Krasińskich się przejmowało.
- Gdzie był wtedy punkt opatrunkowy?
Szpital był na Koszykowej chyba, doktor Zamecki przyjmował. To się rozprowadzało po szpitalach. Właściwie część, w której my byliśmy, była najdłużej w naszych rękach. Potem już kapitulację podpisywała hrabina Tarnowska z „Borem” Komorowskim. Patrzyłam na to z okien, bo to było na placu przed Politechniką, Tarnowska była z Czerwonego Krzyża. To było na placu przed gmachem Politechniki.
- Proszę powiedzieć, jakie warunki panowały w szpitalu?
Nie pełniłam służby w szpitalu, tylko przeprowadzałam jako łączniczka, byłam zmobilizowana. Bezpośrednim dowódcą moim był porucznik Franciszewski i Gustaw Gebethner, słynny księgarz warszawski. Roma Suchodolska też pochodziła z rodziny księgarzy i była zaprzyjaźniona z rodziną Gebethnerów. Już wtedy mieliśmy wszyscy siedzibę na Śniadeckich. Został zbombardowany dom, gdzie Gustaw był ze swoją żoną, Ireną i [leżał w szpitalu]. My też chodziłyśmy do Gustawa. Przychodziła do niego Mira Zimińska. Leżał na parterze w jakimś mieszkaniu, było trochę rannych, a operowano na trzonie kuchennym. Jak to kiedyś były kuchnie węglowe, to tam operacje były. Przeżył, wyjechał do Anglii z żoną i tam zmarł. To były ciemne strony, ale były też takie momenty, jak na przykład w gmachu Architektury był wielki koncert na 15 sierpnia. Przyszła Mira Zimińska, do dziś ją pamiętam, która śpiewała „Odejdź Jasiu od okienka”. Był z nią Fogg, jak zawsze elegancki, w seledynowym garniturku. Otrzepywał się, bo świeżo wyszedł ze zburzonego domu, a tu strzały padały, szyby leciały w tej wielkiej auli Architektury, a Mira Zimińska miotała się po scenie. Tak że byli z nami. Zresztą Zimińska się z Gebethnerem przyjaźniła.
- Dużo ludzi w sumie ten koncert zgromadził?
Oj pełno! Pełno, bo wszyscyśmy się zebrali. W ogóle tam były wszystkie odprawy w oddziałach, kompaniach. „Golski” to było bardzo duże zgrupowanie. W Muzeum są zdjęcia, które robił Zbyszek Zakrzewski. Też był w zgrupowaniu i te zdjęcia są często pokazywane. Zresztą teraz mamy szlak, na 1 sierpnia zawsze idziemy, jeden pomnik jest na terenie Politechniki, drugi pomnik z gąsienicą, bo to pancerny batalion na terenie Politechniki. Potem tablica na Noakowskiego i później do Architektury, tam jest tablica pamiątkowa. Palimy światła, zawsze się spotykamy 31 lipca. 1 sierpnia idziemy na grób Batalionu „Golski” na Powązkach. I to chyba cała historia.
- Proszę powiedzieć, jaka atmosfera panowała podczas koncertu?
Radosna. Tu szyby lecą, to ci, co na oknach siedzieli się przesuwają. Byliśmy szczęśliwi, rzucaliśmy kenkarty, po których się chodziło. Pamiętam, po Kruczej szłam, nawiązałam kontakt z domem. Przedzierałam się na Piękną, gdzie byli moi rodzice. To było piękne. Pamiętam, kiedyś na Marszałkowskiej ostrzał był, jakiś gołębiarz na dachu zaczął sobie strzelać, wracałam z meldunkiem. Po drodze jakaś babcia dała mi dla swego wnuczka, który niedaleko mieszka, kruche ciasteczka, żebym zaniosła. Trzymałam to za bluzą. W jakimś dołku się usadowiłam. Strzelają i cały czas, jak to młoda dziewczyna, myślałam sobie: „Co lepiej chronić – głowę czy siedzenie? Tylko jedna rzecz mi się zmieści w tym dołku, więc co chronić?”.
- Czy do końca Powstania stacjonowała pani na Śniadeckich?
Ostatnie nasze noclegi były w kwaterze na Noakowskiego 4/6. Z Jaworzyńskiej przenieśli nas na Śniadeckich. Zmieniałyśmy dwa razy kwatery na Śniadeckich. Później przenieśli nas na Noakowskiego 4/6 do porucznika „Łuka” i stąd był nasz wymarsz 6 października rano. Chłopcy składali broń przed Politechniką i szło się do ulicy Wolskiej i szosy poznańskiej kolumną marszową obstawioną przez Niemców.
- Na Śniadeckich pani funkcja to było także opatrywanie rannych czy tylko noszenie meldunków?
Jeżeli była taka konieczność, ale przede wszystkim miałam służbę patrolową i pełniłam służbę łącznościową. Meldunków od „Wróbla” było bardzo dużo, bo z rejonu południowego przesyłał do „Bora” Komorowskiego dokumenty najrozmaitsze, to trzeba było przenosić. W kancelarii Franciszewskiego musiałam być, co trzeba było, zrobić to robiłam.
- Czy w związku z tym, że dużo się pani przemieszczała, były momenty bezpośredniego zagrożenia?
To był taniec na linie. Kiedyś szłam na Powiśle, jak wzdłuż się schodzi Książęcą, za ogrodami, za Instytutem Głuchoniemych. Też leżałam sobie w cyniach, a ślady kul to tylko: pyk, pyk, pyk. Chyba rzeczywiście sobie zabawę zrobił Niemiec, który strzelał. Jeden pocisk sobie wzięłam na pamiątkę. Człowiek sobie nie zdawał sprawy z niebezpieczeństwa. Nie wierzyłam w to, że mogę zginąć. Kiedyś, jak jeszcze chodziłam do szkoły i trzeba było sobie wypisywać sentencje najmilsze, to sobie wypisałam: „Lepiej jest umrzeć na polu walki aniżeli pędzić życie bez sławy”. Taki malowany żołnierz.
- Czy znalazła się też pani bezpośrednio w miejscu bombardowania?
Znalazłam się. Zasypało mnie w piwnicy, właśnie na Czackiego. W ogóle ruch po mieście był piwnicami. Siedziały tylko panie i mówiły: „Prawo, lewo, do Kruczej, do Alej Jerozolimskich”. Kiedyś była odprawa w piwnicy na rogu Dowcip i Czackiego, nim jeszcze w gmachu organizacji technicznej nas zakwaterowano. Zbombardowało nas i nie ma wyjścia, bo to była właściwie suterena. Dobrze, że było sporo silnych mężczyzn, okienko malutkie, zakratowane, wyrwali kraty, wyczołgaliśmy się. Tam miałam pierwszego rannego, to też było straszne. Pan, który był bez twarzy właściwie, to była maska, starta skóra. To była krwawa masa i tylko otwierał się otwór, który chyba kiedyś był ustami. Jego trzymano, stał, a mnie z drugiej strony trzymał jakiś z naszych podchorążych, bo właściwie nie wiedziałam, co zrobić. Zaczęłam bandażować twarz i pocieszać, bo słyszałam jęk: „Moje oczy, moje oczy”. – „Ale proszę pana, wszystko będzie dobrze” i raptem usłyszałam tylko: „Siostro, ja jestem lekarzem, wiem, że nie mam oczu”. To był mój pierwszy ranny i to było cos strasznego. Jak trzeba było, zawsze nosiłam małą apteczkę. Robiło się to, co trzeba – listy się przenosiło, jak ludzie prosili, ciasteczka.
- Jak wyglądała kwestia żywności w pani przypadku?
Dużo nie jadłam, mnie nazywali: „Słysz, słysz? Chrupie mysz”, bo jak przychodziłam, to już na barykadach chłopcy wiedzieli, że bardzo chętnie zjem kostkę cukru. Jak mieli kostkę cukru, to mi dawali. Była „pluj” kasza ohydna, której prawie się nie [dało] jeść. Na Hożej mieszkała moja siostra z mężem i on, inżynier mechanik, za okupacji założył z Pulsem fabrykę mydła w prywatnym domu. Wszyscy o tym wiedzieli. Po cichu była fabryczka mydła. Jak były biedy straszne, to prosiłam, czy mogę pójść nawiązać kontakt. Poszłam do fabryczki mydła. Rzeczywiście, administratorka mi otworzyła, wzięłam mydła. To było na Hożej przy Zakładach Mleczarsko-Jajczarskich, które są do dziś. Poszłam z tym do nich, a dostałam trzech podchorążych obstawy i za to dostałam trochę herbaty, miodu i żółtego sera. Przyniosłam to do naszej kompanii i część udało mi się dla naszego patrolu zachować. Takie były rozmaite zdobywania. Poza tym nasi chłopcy chodzili do „Lardellego”, to była słynna kawiarnia po drugiej stronie, to już był teren niemiecki. „Lardelli” był zbombardowany, ale ocalały piwnice i odkryli kilka żywych świń! To znana historia. Poszli po świnie, zabili je, przynieśli, więc też było coś dobrego. Poza tym, mieszkające obok panie przynosiły nam często na barykady coś do zjedzenia. Pamiętam, kiedyś jedna przyniosła nam kromki chleba ze smalcem. Smalcu w życiu nie jadłam i strasznie się męczyłam, żeby przełknąć chleb ze smalcem, a to była wielka z jej strony ofiara. To była pani Zielińska, która miała na Marszałkowskiej wędliniarnię przed wojną. Miała trochę wiaderek smalcu i przez swoje panienki, które były też odcięte w czasie Powstania, przynosiła na barykadę na przykład chleb ze smalcem. Nie odczuwałam głodu, ważyłam czterdzieści parę kilo, ale jedzenie nie było ważne.
- Spotykała się pani zawsze z pozytywnym stosunkiem ludności?
tak, ludzie informowali o przejściach w piwnicach, o obstrzale, czasem na początku przynosili jedzenie. Raz wybrałyśmy się, a to też może być śmieszne, przez Polną. Były od razu ogródki działkowe i my z moją Romcią, która bardzo przedsiębiorcza była, postanowiłyśmy, że się przedostaniemy po jarzynki. Przeszłyśmy przez barykadę, przeczołgałyśmy się w nocy przez ogródki działkowe i zbieramy po ciemku pomidory, kapustę, a ja czuję, że ta kapusta jest ścięta i my siedzimy na okopie. Tam były bardzo nieprzyjemne oddziały, bo to byli, jak my to nazywaliśmy, kałmucy w służbie niemieckiej. Mówię do Romy i do Krysi, bo we trzy byłyśmy: „Słuchajcie, siedzimy na okopie”. Miałyśmy worki z zapasami, przeciągnęłyśmy to. Wtedy już po raz pierwszy był ranny Gebethner, poszłyśmy do niego z główką kapusty w prezencie. Dostałyśmy naganę, ale byłyśmy bardzo dumne, bo zdobyłyśmy parę pomidorów. Tak, że były też wesołe chwile. Wypatrywało się zrzutów, chodziło się na dachy, patrzyło się jak zrzuty leciały. Przeważnie szły wszystkie na Pole Mokotowskie i to Niemcy przyjęli, ale trochę zrzutów tu trafiło, bo Rosjanie zrzucali suchary. Zawsze były jakieś atrakcje, zawsze się coś działo.
- Proszę jeszcze powiedzieć, czy miała pani okazję uczestniczyć w życiu religijnym w czasie Powstania?
Tak, były msze na podwórkach przy kapliczkach, bo to prawie w każdej kamienicy dawnej było. Na Czackiego, jak byłam w wielkiej sali bankowej – ile razy teraz tam zachodzę to sobie wspominam – była uroczysta msza, można było przystąpić do spowiedzi. Ksiądz spowiadał w klubowym fotelu. Znieśli rannych, ale byli ranni Niemcy też. Stałyśmy w czasie mszy i koło nas siostry położyły na noszach młodego Niemca, który zaczął płakać. Płakał jak małe dziecko. Wielki blondyn, niemiecki żołnierz. Potem powiedział do sióstr, że myślał, że go niosą na rozstrzelanie, a one go zaniosły do kościoła i że on się tak wstydzi, że walczył przeciwko tym dzieciom. Były i takie momenty.
- Czy pani osobiście miała kontakt z Niemcami?
Nie. Kontakt z Niemcami to miałam w 1939 roku, jak mnie trzymali pod karabinem w Pilaszkowie, ale tu bezpośrednio nie. Dopiero jak wychodziliśmy to nas otoczyli.
- Wspominała pani wcześniej, że obserwowała pani rozmowy w czasie kapitulacji?
Tak, patrzyłam, bo byliśmy na Śniadeckich, tak że patrzyłam na rozmowy, jak wyszli prowadzić pertraktacje.
- Czyli kto to był ze strony polskiej?
„Bór” Komorowski, hrabina Tarnowska z Czerwonego Krzyża i jeszcze kilka osób ze strony polskiej, ale to już nie wiem [jakie], na tamtych się skupiłam. Chyba dwie jeszcze osoby. Wanda załamała się w ostatniej chwili. Nie wyszła z wojskiem, poszła z Czerwonym Krzyżem, wyjechała potem do Krakowa. My wyszłyśmy z Romą i Krystyną. Szłyśmy szosą poznańską. To też było wzruszające, jak się szło koło Ursusa, ludzie próbowali rzucać pomidory, chleb, bo to kolumna marszowa szła, a Niemcy szli w odległości kilku metrów. Szliśmy czwórkami, ponieważ już byłyśmy trzy, szłam z brzegu, z prawej strony. Cały czas myślałam jakby tutaj uciec, bo Pilaszków był bardzo niedaleko. Młotki – miejscowość koło Gołąbek, jeszcze przez Ożarowem. W Ożarowie, w fabryce był punkt zborny. Tam prowadzono wszystkich żołnierzy. W pewnym momencie zobaczyłam domek. Jeden z profesorów, Morszczyński, miał majątek, dwór, a przy samej drodze był mały dom, gdzie mieszkała jego ciotka. Pomyślałam sobie: „Albo teraz albo nigdy”. Zrobiłam krok na burt jak się mówi, wzięłam się z tyłu za spodnie, że niby muszę – a tu maszeruje kolumna – przeszłam, Niemiec był tuż za mną. Weszłam do rowu, nic. Wczołgałam się w krzaki, nic. Słyszę łomot, to Krysia i Roma się za mną taszczą. Siedziałyśmy w krzakach, kolumna marszowa szła. Roma mówi: „Jestem najbardziej po cywilnemu – ja byłam w wysokich butach – to się doczołgam do domu”. Doczołgała się, weszła do kuchni po schodkach, a tam się na nią rzucił tłum kobiet: „Dziewczyno, my mamy niemieckich żołnierzy i to kałmuków, ukraińskie oddziały”. A ona mówi: „Mam jeszcze dwie, koło studni, w krzakach”. Jeszcze czekałyśmy. Nasze przejście było całe zorganizowane. Spędziłyśmy na strychu w sianie pierwszą noc.
- Ale ci kałmucy byli tam jako kto?
Żołnierze, wszystko było poobsadzane. Nie widziałam ich. Tak, że nam się udało z kuchni przedostać na strych i tam nocowałyśmy. Było dużo siana. Pełno było takich, co pouciekali, w kartoflach leżeli. Pamiętam pierwszą kolację, przynieśli nam na górę na talerzu kartofle z cebulą i ze śmietaną. To było bardzo dobre, my to po ciemku rękami jadłyśmy. Później zostawiłyśmy plecaki i poszłyśmy polami już do Pilaszkowa. Na jednym postoju umówiłam się z moim ostatnim dowodzącym, to był rotmistrz Zawadzki i jego przyboczny, że jeżeli ucieknę, to do Pilaszkowa i dałam mu małego misia. Powiedziałam, że jakby tam dotarł, to niech się na mnie powoła. Przyszłam, a oni już byli. Dotarli. Rodzice moi wcześniej się dostali, wyszli z ludnością cywilną przez Pruszków. Moja matka miała dokumenty jako
Gute Besitzerin, więc wydostała się. Później odprowadziłam ich to jest „Zawadzkiego” i jego kolegę. Udali się pod Łowicz do znajomego księdza, a ja zostałam w Pilaszkowie.
- Kiedy po raz kolejny wróciła pani do Warszawy?
Od razu 17 stycznia, jak Warszawa została zajęta przez sojuszników, z moim ojcem pieszo poszliśmy. To znaczy, ojciec, jeszcze jak jeszcze Warszawa była w rękach niemieckich, dostał od
Kreislandwirta zezwolenie, że może jechać. Bo powiedział, że ma bardzo ważne [papiery], bo w Pilaszkowie były krowy ze złotymi medalami, majątek wzorowo prowadzony, więc dostał zezwolenie wjazdu do Warszawy po dokumenty. Wjechał, ale nasz dom był już wtedy spalony, akurat wychodzili jeszcze Niemcy, powiedzieli: „A, tak. To pan może sobie w jakimś domu weźmie co chce”. Ojciec wrócił z niczym. 19 stycznia z ojcem dotarłam do Warszawy pieszo. Dom był rzeczywiście spalony, ale piwnice ocalały. Schody drewniane do piwnicy były spalone. Powiedziałam, że skoczę do piwnicy. Skoczyłam do piwnicy bez schodów, ojciec mój truchlał, został na górze. Wygrzebałam z węgla trochę dokumentów, fotografii, japońskie oryginalne obrazy po mojej babce, portret mojej matki. Później, żeby się wydostać, podtoczyłam beczkę, po beczce podawałam memu ojcu rzeczy, wydostałam się z piwnicy. Oficyny ocalały. Już w jednej z oficyn znalazł się lokator, umieściliśmy tam ocalone rzeczy. Wróciliśmy do Pilaszkowa, za papierosy kałmuk nas trochę podwiózł. Tak wróciliśmy. Po tygodniu już wróciliśmy na dobre. Później przenieśliśmy się do Łodzi na jakiś czas, potem wróciłam już od razu do Warszawy. To jest moje miasto, znam je od bruku.
- Zaraz po tym, jak wróciła pani do Warszawy po Powstaniu, jak wtedy życie wyglądało?
Smętnie było. Odbudowywaliśmy już nie to nasze mieszkanie, tylko kupiliśmy część domu wypalonego na Wilczej. Front domu trochę odbudowaliśmy. Zmarł mój ojciec, zmarła moja matka. Urząd Bezpieczeństwa zażyczył sobie przejąć dom i wyrzucili mnie na bruk. Walczyłam, jak mogłam. Proponowali mi, że może w takim razie, jak tak walczę, to dadzą mi mieszkanie na Rakowieckiej w więzieniu. Ponieważ to była znana historia w Warszawie, to zupełnie nieznajoma partyjna osoba, przez jakieś inne osoby, zaproponowała, że załatwi mi dotarcie do Rokossowskiego. Ponieważ to wojsko, to były oddziały ubecko-wojskowe, które ze Śląska wycofywano i dom cały zajęli. Wilcza 65. Poszłam, Rokossowski przyjmował w pałacyku w Alejach Ujazdowskich. Przyszłam, człowiek młody jest pełen tupetu, weszłam, wyszedł młody adiutant i mówi: „Proszę pani, chce panią uprzedzić, że do pana marszałka mówi się »panie marszałku«”. Dla mnie był jeden marszałek – Piłsudski. Wyszedł po Rokossowskiego, obróciłam się na pięcie i wyszłam. Wyobrażam sobie ich miny, jak weszli. Półtora roku czy dwa lata później przewodniczącym Rady Państwa został Aleksander Zawadzki. Znów jakaś osoba partyjna, której w ogóle na oczy nie widziałam, nie znam, przez jakieś osoby załatwiła mi, żebym poszła do biura skarg i wniosków do Rady Państwa. Mieszkałam trochę u mojej ciotki, trochę się tułałam po znajomych. Raz na dworcu nocowałam nawet. Zaczęłam pracować, żeby mieć dowód, że muszę być w Warszawie. Zaczęłam pracować w Technikum Budowlanym na Górnośląskiej. Kończyłam prawo, ale dostałam lekcje historii, sześć godzin u jakiegoś znajomego dyrektora. Miałam bardzo dużo szczęścia w życiu, bardzo dużo. Ponieważ było coraz gorzej, nocowałam w hotelu nauczycielskim. Tam można było nocować tylko troszkę, nie można było długo [zostać]. Różnie było, czasem spałam w pokoju, czasem na korytarzu. Dostawałam kartkę, że miałam jedną noc albo trzy noce w hotelu. Nazbierałam tych kartek. Miałam wszystkie dokumenty, że dom na Wilczej odbudowany [jest moją własnością], promesa numer 1, promesa numer 2. Ta pani załatwiła, że mam iść do Rady Państwa, kiedy przyjmuje Zawadzki, bo to jest porządny człowiek. Poszłam. Pan Zawadzki siadł naprzeciwko mnie, położyłam teczkę, rozsypałam kartki hotelowe. Mówię: „Tu są moje dokumenty”. Tak na mnie popatrzył i mówi: „Nie, ja pani wierzę”. Przycisnął dzwonek, przyszła sekretarka, podyktował pismo, żeby mi załatwiono zwrot mieszkania. Nie bardzo wierzyłam, wyszłam, podziękowałam. W trzy dni przyjechał do mojej ciotki, bo adres podałam, samochód, trzech oficerów. Mnie nie było, pytali o mnie, ciotka wpadła w panikę, ale powiedziała, że się ze mną skontaktuje, bo oni w sprawie mieszkania. Zaproponowali mi w moim domu w oficynie mieszkanko – nie chciałam – i mieszkanie na Żoliborzu, większe mieszkanie, nie to, gdzie teraz mieszkam. Bo jeszcze wtedy sobie kogoś zameldowałam na Wilczej po śmierci rodziców, a mój mąż się jeszcze ukrywał. Mój mąż w ogóle nie istniał oficjalnie, też go poszukiwano. Wybrałam tamto mieszkanie, wprowadziłam się. Po śmierci męża, ponieważ to był dom wojskowy, oficerski, w mieszkaniu obok było pięć osób – małżeństwo z dwojgiem dzieci i teściową. Żeby nie było, że ja wróg ludu, a tutaj się gniotą, zajęłam to mieszkanie, wykupiłam, a im oddałam tamto większe.
- Czy pani ujawniła kiedykolwiek swój udział w Powstaniu?
Do żadnego ZBOWiD-u nie należałam. Franciszewski jeszcze żył, mógł poświadczyć okres Powstania. Już wtedy mogłam być legalnym członkiem Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej. Otrzymałam stopień porucznika.
- Proszę powiedzieć, jakie teraz ma pani refleksje na temat Powstania?
To było typowo polskie, to był wielki zryw. Jesteśmy tacy, jacy jesteśmy – umiemy się bić, umiemy walczyć, nie umiemy się rządzić, gospodarzyć trochę gorzej. Ale nie żałuję. Rzuciliśmy wszystko na stos. Właśnie na stos. Taka to polska historia.
Warszawa, 6 listopada 2007 roku
Rozmowę prowadzi Anna Kowalczyk