Renata Sosnowska „Henryka”
Renata Sosnowska, urodzona 21 października 1913 roku. W Powstaniu Warszawskim uczestniczyłam w grupie „Golski”, w Śródmieściu.
- Proszę opowiedzieć, jak pani pamięta wybuch wojny. Co pani wtedy robiła? Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie.
Druga wojna światowa zaskoczyła mnie. Byłam dziennikarką i pracowałam w redakcji „Wieczoru Warszawskiego”. Właściwie spodziewaliśmy się, że nastąpi agresja, ale mimo to liczyliśmy, że Hitler się opanuje i nie zaatakuje nas. Niestety, nastąpiła agresja. Pracowałam w „Wieczorze Warszawskim”, byłam reporterką. W tym czasie, niestety, nie można było pracować, więc zaczęliśmy się zbierać – dziennikarze współpracujący z moją redakcją. Spotykaliśmy się coraz to u kogoś innego i tak przetrzymaliśmy ten okres aż do kapitulacji. Po kapitulacji zaproponowano nam współpracę w tak zwanej gadzinówce. To była gazeta „Nowy Kurier Warszawski”. Zaproponowano nam, abyśmy w dalszym ciągu byli czynnymi dziennikarzami, ale dziewięćdziesiąt procent z nas zdecydowało, że nie będzie współpracować z okupantem. Postanowiliśmy jednak kontynuować naszą działalność w podziemiu. Założyliśmy spółdzielnię spożywczą. Nasza koleżanka miała siostrę, która była administratorką domu przy ulicy Smolnej 11, w którym był lokal sklepowy. Dostaliśmy ten lokal przez Spółdzielnię Spożywczą „Społem”. To nazywało się „Pomoc Gospodarcza”. Dla dziennikarzy, którzy byli członkami tej Spółdzielni wydawano tak zwane deputaty żywnościowe. Z koleżanką Ireną Pączkowską pracowałyśmy tam aż do wybuchu Powstania Warszawskiego. W czasie wojny były deputaty i żywność luzem, w niewielkiej ilości przydzielana przez „Społem”, przez RGO. Dziennikarze przychodzili niby po deputaty, kupić trochę kaszy czy jakiegoś sztucznego masła i jednocześnie przynosili gazetki z nasłuchu. Mieli potajemnie radia i nasłuchiwali wiadomości nadawane z Londynu. Przepisywali na maszynie wiadomości „dobre i złe”, jak nazywali, i przychodząc do nas, przynosili je. Pracując przy sprzedaży deputatów żywnościowych, dawałam niektórym klientom jednocześnie ulotki z wiadomościami, co się dzieje na Zachodzie, czy armia polska działa, i tym podobne. Tak było aż do Powstania.
- Proszę powiedzieć coś o swojej rodzinie. Gdzie pani mieszkała? Co robili pani rodzice? Czy miała pani rodzeństwo?
Mój ojciec był malarzem. Ja zostałam dziennikarką przez przypadek. Uczęszczałam do Instytutu Francuskiego, bo ojciec chciał, żebym pojechała do Francji do Paryża i kształciła moje malarskie zdolności. Kiedyś wrócił do domu i powiedział: „Słuchaj, jest aukcja, malarze dają obrazy na potrzeby bezrobotnych. Może byś poszła do redakcji i zajęła się propagowaniem obrazów, żeby je sprzedać”. Udałam się do Redakcji „Wieczoru Warszawskiego”. Zajmowałam się przyjmowaniem obrazów od malarzy i jednocześnie sprzedażą. Kiedyś przyszedł do mnie kierownik działu miejskiego redaktor Tadeusz Miciukiewicz i powiedział: „Panno Renato, czy podoba się pani w redakcji?”. Odparłam: „Bardzo! Nawet pomyślałam sobie, panie redaktorze, że zamiast kontynuować studia malarskie, pójdę do szkoły dziennikarskiej”. A on mi na to: „Jeśli pani pójdzie do szkoły dziennikarskiej, skończy tę szkołę i przyjdzie do mnie, żebym pani dał pracę, to ja się będę musiał zastanowić. Ale jeśli pani chce być prawdziwą dziennikarką, to niech pani zostanie u mnie. Ja pani dam taką szkołę, że pani na pewno będzie dobrą dziennikarką”.Przyszłam do domu i powiedziałam ojcu: „Ja nie będę już kontynuować malarstwa, bo mam propozycję, żebym zaczęła pracować w redakcji”. Ojciec na to: „No, daj spokój! To okropna praca! Niepewna. Ciągłe wyjazdy! Szkoda twoich malarskich zdolności!”. „Nie! Pójdę do redakcji, bo mi się bardzo podoba!” – oświadczyłam. I rzeczywiście zaczęłam tam pracować. Przeprowadzałam wywiady z Kazimierzem Przerwą-Tetmajerem, Tadeuszem „Boyem” Żeleńskim, i innymi wybitnymi osobistościami. I tak nas wojna zastała.
- Czy w czasie okupacji, w czasie Powstania też pani coś pisała? Przeprowadzała pani jakieś wywiady?
W czasie okupacji pracowałam w spółdzielni przy ulicy Smolnej 11. Trochę redagowałam nasłuchy z radia Londyn i rozprowadzałam przez kolegów. Miałam bardzo dobry kontakt z dziennikarzami, z wszystkimi, wybitnymi, i mniej wybitnymi, tymi, którzy przyjechali z zachodu i tymi, którzy przyjechali ze wschodu, osiedlili się w Warszawie. W większości zarabiali wykonując fizyczne zajęcia, ponieważ nie chcieli współpracować z okupantem, działając w swoim zawodzie.
- Jak wyglądało pani życie codzienne w tej pracy? W czasie okupacji wyszła pani za mąż?
Rano na godzinę dziewiątą chodziłam na Smolną 11. Mieszkałam na ulicy Poznańskiej. Ten dom i ten sklep do tej pory istnieją. Po pracy wracałam do domu tuz przed godziną policyjną. Miałam u siebie matkę i babkę, która została wypędzona z okolic Płocka i zamieszkała u mnie przy ulicy Poznańskiej w Warszawie. A ojciec, oburzony, że zostałam dziennikarką, wyprowadził się i mieszkał na Koszykowej.
- Jak wyglądało pani życie konspiracyjne? Czy to była tyko Smolna i gazetki, czy jeszcze coś?
Głównie roznosiliśmy gazetki, które składały się z nasłuchów radia zagranicznego, nadającego po polsku. Adresy do rodzin i przyjaciół wskazywali koledzy. Właściwie wystarczyłaby mi ta praca konspiracyjna. Miałam w domu maszynę do pisania, na której robiłam odbitki. Oprócz odbitek przepisywałam Stefanowi Krzywoszewskiemu jego wspomnienia do książki pod tytułem „Długie Życie”.
- Jak pani pamięta okupantów, Niemców, w Warszawie? Roznosiła pani ulotki, to też było niebezpieczne.
No, było niebezpieczne! Akurat miałam szczęście, że mnie nie „złapali”. Gazetki miałam albo w koszyku, albo w torbie na spodzie, a na wierzchu był ryż czy kasza. Kiedyś mnie zaczepili i pytali: „Co to jest!? Kasza, kasza!”. Zaczęli grzebać w torbie, ale szczęśliwie nic nie znaleźli.
- Nie widziała pani łapanek?
Na skutek łapanki wyszłam za mąż.
- Proszę o tym opowiedzieć.
Miałam swoją sympatię. Był adwokatem i mieliśmy się po wojnie pobrać. Tak się złożyło, że do spółdzielni na Smolnej przyszedł kiedyś jeden z kolegów i powiedział: „Panno Renato, ja otwieram sklep na Pradze, filia Hosera, z nasionami. Czy by pani nie chciała mojego mnie pracować?”. Przyszłam do domu i mówię o tym. Mój narzeczony i jego matka, która mnie bardzo kochała, i moja rodzina powiedzieli: „Zmień pracę, bo tutaj Niemcy was wykończą. Przyjdą, zrobią rewizję, znajdą gazetki i was wywiozą. Na Pradze a tam będziesz miała spokojniejszą i bezpieczniejszą pracę”. Narzeczony też mnie na to namawiał. W końcu zdecydowałam, że przyjmę tę propozycję. Na Smolnej mówili: „Panno Renato, niech pani nas nie zostawia! Pani jest tu wprowadzona i w sprawy handlu, i w tajemnice konspiracji”. Zaczęłam pracować na Pradze, gdzie pracował już Henryk Sosnowski. I on zakochał się we mnie! Zaczął mnie obsypywać kwiatami, a także grochem, fasolą i słoniną. Mieszkał pod Warszawą, gdzie te artykuły były łatwiej dostępne. Przynosił je do nas i mówił: „Ja się męczę, że pani ma tego chłopaka. Niech pani go zostawi!”. A ja: „Nie! Obiecałam! Poczekamy. Wojna się skończy i pobierzemy się”. Tymczasem wojna się nie kończyła, a umarła lokatorka w naszym mieszkaniu. Zwolnił się jeden pokój. Przyszłam do sklepu i poprosiłam pana Henryka, żeby mi znalazł jakiegoś lokatora. A on na to: „Ja wynajmę ten pokój!”. Sprowadził się i mieszkał z nami, ale nie żyliśmy ze sobą. Był taki opiekuńczy, taki serdeczny, moja matka i babka były w nim po prostu zakochane. Postanowiłam wziąć urlop od swojej sympatii na pół roku. Był 1943 rok. Kiedyś wracaliśmy do domu z Henrykiem. Szliśmy przez plac Zbawiciela, a tu tak zwana „łapanka”. Niemcy łapali młodych ludzi i wywozili na roboty. Schowaliśmy się do kościoła Świętego Zbawiciela. Na zewnątrz strzelanina. W pewnym momencie Henryk wziął mnie za rękę i powiedział: „Chodź, pójdziemy do zakrystii”. I poszliśmy do zakrystii. A on zwrócił się do duchownego: „Proszę księdza, my chcemy wziąć ślub za indultem”. Ksiądz powiedział: „Dobrze” i za tydzień wyznaczył nam termin ślubu. Wróciliśmy do domu. Powiedziałam rodzinie: „Wyobraźcie sobie, żeśmy dali na zapowiedzi!”. Matka, babka, ojciec: „Co ty robisz?!”. A ja: „Raz kozie śmierć! Wiadomo, co będzie?”. Mój mąż był wielkim działaczem w AK. Narażał się. Mówił: „Wiesz mamo, co będzie, to będzie! Pobierzemy się i zobaczymy, co będzie dalej”. Rzeczywiście, pobraliśmy się 29 grudnia 1943 roku.
- Co robił mąż w AK? Proszę opowiedzieć o jego działalności.
Nie bardzo wiem! Głównie się zajmował przewożeniem broni i dostarczaniem jej akowcom. Do sklepu, w którym razem pracowaliśmy, przywoził na przykład worek grochu czy fasoli a pod spodem była broń, karabiny czy pistolety.
- Proszę powiedzieć, czy pani się spodziewała Powstania? Jak wyglądały dni przed Powstaniem i wybuch Powstania?
Jedni mówili, że Powstanie będzie, inni że nie. Rosjanie już przekroczyli granicę Polski, więc chyba nam pomogą i Powstanie warto robić. A inni mówili, że nie ma co liczyć na Rosjan, bo nam nie pomogą, Powstanie jest niepotrzebne, nie narażajmy na niebezpieczeństwo wszystkich mieszkańców Warszawy. Powstanie jednak wybuchło. W tym czasie byłam na ulicy Poznańskiej. Oczekiwaliśmy na Godzinę „W”, rozpoczęła się o piątej. Mieliśmy wyznaczone posterunki. Mąż poszedł na Politechnikę, gdzie miał swój oddział. Moja ciotka była lekarzem i mieszkała na ulicy Polnej. Poszłam do niej i zorganizowaliśmy tam szpitalik dla rannych. Działaliśmy w Śródmieściu.
Tak! Byłam łączniczką. Roznosiłam różne rozkazy i wiadomości podnoszące na duchu. A jednocześnie byłam sanitariuszką i opiekowałam się rannymi. Pomagałam chować zmarłych po prostu, na podwórkach.
- Czy widywała się pani z mężem w czasie Powstania?
Tak, bo byliśmy w jednym oddziale. Naszym bezpośrednim dowódcą był Zbyszek Tomaszewski.
- Proszę jeszcze powiedzieć o Powstaniu. Pracowała pani przez całe Powstanie na Polnej?
Cały czas przebywałam w Śródmieściu i właściwie ciągle między Politechniką a ulicą Polną, gdzie był szpitalik. Nawet mam jeszcze opaski. A poza tym chodziliśmy po całym Śródmieściu, opatrując rannych w miarę możliwości.
- Co wtedy pani robiła? Czym pani opatrywała?
Czym opatrywałam? Nie było [bandaży], opatrywało się tym, co znajdowało się u rannych ludzi. Prześcieradła, darło się piękną bieliznę pościelową i tym się opatrywało. Nieraz leżała chora, ranna kobieta, a my z szafy wyciągamy bieliznę, żeby jej rany opatrzyć. Ona: „Błagam, nie, to taka piękna, pamiątkowa bielizna! Co robicie?! Nie! Nie!”.
- Jak wyglądała praca w małym szpitalu?
Prycze były ustawiane z krzeseł, z foteli, z czego się dało. Poduszki robiło się z gałganów. Najgorzej, że nie było leków. Trochę otrzymywaliśmy ich ze zrzutów.
- Widziała pani zrzuty? Brała pani udział w rozdzielaniu zrzuconych rzeczy?
Ja nie rozdzielałam, tylko pobierałam to, co mi przydzielano. Były takie punkty, które rozdzielały.
- Jak wyglądała higiena i wyżywienie w takim szpitalu? Jak państwo sobie z tym dawali radę?
To trudno nazwać higieną, bo, nie było ani wody, ani mydła.
Wyglądało to tak, że się darło bieliznę pościelową i robiło z niej opatrunki. Niewiele to rannym pomagało. Niestety ludzie wykrwawiali się i kończyli życie. Jednych zmarłych zostawiało się, a innych udawało się pochować gdzieś na podwórku.
- Pamięta pani życie religijne? Czy brała pani w nim udział?
Wszyscy wierzyli w opatrzność boską, która nas uratuje. Modlili się i śpiewali religijne pieśni. Czasem odwiedzali nas księża, bądź zakonnicy, którzy świadczyli posługi duchowe.
- Była pani dziennikarką. Czy w trakcie Powstania pani coś robiła w tym kierunku?
Byłam łączniczką. pobierałam i rozprowadzałam materiały z nasłuchu. Dostarczaliśmy je mieszkańcom Warszawy, którzy byli coraz bardziej załamani.
- Kto czuwał nad tym, co państwo pisali w tych ulotkach? Czy były specjalnie pisane właśnie w takim kierunku, żeby podnieść na duchu tych ludzi?
Raczej były pisane, żeby podnieść ludzi na duchu. Pisaliśmy o tym, jak jest na Zachodzie, że jest koalicja antyhitlerowska i że Niemcy przegrają. Później, jak weszli Rosjanie, liczyliśmy, że nam pomogą. Tymczasem stało się odwrotnie.
- Jak pani pamięta ludność cywilną? Jak zachowywali się cywile?
Ludność cywilna, to głównie były kobiety i starzy, bo wszyscy młodzi, i dziewczyny, i chłopcy, poszli i walczyli. A ci starzy i ojcowie rodzin usiłowali zdobyć coś do jedzenia i wodę, bo wody owało. Nie działały wodociągi, na niektórych podwórkach były studnie. Raz miałam dyżur przy takiej studni. Stałam i wydzielałam wodę, bo nie można było dać tyle, ile ludzie chcieli wziąć, tylko po jednym kubełku.Ludzie w kolejce stali. Pewnego razu bomba uderzyła w ostatniego, który stał z kubełkiem po wodę i zabiła go na miejscu.
- Jakie były nastroje wśród samych powstańców? Jak się zmieniały w trakcie Powstania?
Trudno uogólniać. Jedni mówili: „Kiedy to się już skończy? Kapitulujcie! Dajcie spokój!”, a inni mówili: „Przyjdą Ruskie i nas oswobodzą”.
- Jak pani pamięta samo zakończenie Powstania?
Kiedyś w punkcie, w którym wydawali nam gazetki i komunikaty, powiedzieli, że już jest kapitulacja! Nie ma ani broni, ani żywności, ludność umiera, trzeba się poddać. Rosjanie nie pomogą! Na Zachód też nie można liczyć. I zdecydowano, że się poddajemy, i zaczniemy opuszczać Warszawę. Kapitulacja nastąpiła 2 października. Ale wśród powstańców byli chorzy, ranni. Leżeli pokotem w mieszkaniach, albo w prowizorycznych szpitalikach. Niemcy przychodzili, zabierali młodych mężczyzn i młode kobiety do obozów. Kazali zabierać ze sobą tobołek żywności czy odzieży i maszerować do Pruszkowa. W Pruszkowie był punkt rozdziału powstańców do różnych obozów. Ja zostałam w Warszawie do 15 października 1944 roku. Z grupą paru osób chodziliśmy po zrujnowanych domach. Patrzyliśmy kto żyje jeszcze, kto jest ranny, komu udzielić pomocy, kogo, w jaki sposób przygotować do Pruszkowa.
Tak. Jeszcze tacy byli! 15 października z grupą rannych, samochodem, pojechałam do Milanówka. W Milanówku, w prywatnej willi, która, zdaje się, nazywała się „Mała”, zorganizowano szpital. Zawiozłam swych podopiecznych, ciężko chorych do szpitala. Tu warunki znaleźliśmy dużo lepsze niż w Warszawie, bo woda była bez ograniczeń, sklepy, w których można kupowaliśmy wszystko, co w czasie wojennym było do nabycia. Nie szynkę, nie sardynki, tylko trochę kaszy, grochu czy margaryny. Kontynuowaliśmy w szpitalu w Milanówku opiekę nad chorymi i rannymi. Później część zdrowszych osób opuściła szpital, a część ciężej chorych zabierały samochody PCK i wywiozły do prawdziwych szpitali. Zdecydowałam, że pojadę do Krakowa, bo tak się umówiłam z rodzicami. Wiedziałam, że mąż poszedł już wcześniej do niewoli. W Krakowie zetknęłam się z kolegami z różnych miast, którzy, tak jak przedtem do Warszawy, tak teraz zbiegli się do grodu pod Wawelem. Zaproponowano mi pracę. I zostałam. Najpierw pracowałam w Radzie Głównej Opiekuńczej, zorganizowanej dla pomocy ofiarom wojny w Polsce. Ale przyszedł kiedyś kolega, inspektor Wincenty Trzebiński i powiedział, że w PCK potrzebny jest sekretarz oddziału. Podjęłam się tej pracy. Zarówno mnie jak i rodzicom było stosunkowo dobrze, jak na tamte warunkiKraków nie był zniszczony, więc w czynnych sklepach zaopatrzenie mieliśmy lepsze. Poza tym było mnóstwo znajomych ludzi.
- Czy pani rodzina też tam była? Pani mąż wrócił już?
Nie, jeszcze nie. Mąż był w oflagu w Sandbostel. Ale dostałam od niego kartkę (takie druczki przychodziły), że jest w Sandbostel, że żyje. Któregoś dnia nam powiedziano, że wojna się skończyła, Niemcy skapitulowali, ale Rosjanie zostają w Polsce na mocy układu Jałtańskiego. Będzie polski rząd. A my siedzieliśmy jak na walizkach w tym Krakowie i pytaliśmy: „Co będzie dalej z nami? Co z tymi, których wzięto do oflagów? Czy uznano ich jako żołnierzy i oficerów, czy tez stracono w obozach koncentracyjnych?”. Któregoś dnia szłam przez Planty krakowskie i patrzę, mąż idzie! Gruby! Utył?! Straszliwie z głodu spuchnięty… Wrócił! Nie, , nie wrócił, tylko przyjechał po mnie. Ma przeprowadzić ewakuację obcokrajowców, którzy w Polsce się znaleźli i repatriować do Francji, do Anglii. Nie wrócił! Miał papiery na pobyt dziesięciodniowy w Polsce w celu przeprowadzenia repatriacji. Taki sam dokument miał dla mnie, z fotografią, którą zabrał, jak szedł do niewoli, przyklejoną, z pieczątką i potwierdzenie zameldowania w Pilźnie bodaj, w amerykańskiej strefie okupacyjnej. Dokumenty potwierdzały, że jesteśmy zameldowani w Pilźnie i przyjeżdżamy do Polski w celu ewakuacji cudzoziemców. Zaczęliśmy się zastanawiać, co robić? Jechać? Skorzystać z tych papierów i wyjechać do Anglii, gdzie ktoś już się urządził? Czy do Francji? Czy zostać tutaj? Zostawić matkę jedną, drugą, całą rodzinę, bo dobytku żadnego nie mieliśmy? Zaczęliśmy się zastanawiać i doszliśmy do wniosku, że zniszczymy te dokumenty i zostaniemy. Mąż, który przed wojną pracował w radio, dostał propozycję pracy w Łodzi. Ja otrzymałam identyczne stanowisko sekretarza oddziału łódzkiego PCK. Przenieśliśmy się do Łodzi.
- Chciałam na chwilę wrócić do czasu, kiedy pani wychodziła z Warszawy. Mówiła pani, że chodziła po domach do 15 października i zbierała tych ludzi. Czy widziała pani plądrowanie Warszawy przez Niemców? Czy widziała pani, jak Warszawa była już niszczona przez Niemców?
Niemcy! Wszędzie chodziły patrole i jak myśmy wchodzili do jakiegoś domu, to Niemiec nam towarzyszył, żebyśmy jakiejś bomby nie podłożyli. W każdym razie patrole niemieckie krążyły. Niemcy, jak zobaczyli rannego, to go dobijali. My zabieraliśmy go do punktów sanitarnych. Nawet trudno nazwać niektóre miejsca szpitalikami, bo nawet nie miały lekarza. Jeżeli ktoś należał do AK, a należał do personelu służby zdrowia, to Niemcy też ich wywozili. Nie było ani lekarzy, ani sanitariuszy. Ale rannych zabieraliśmy do punktów, gdzie dyżury przy nich pełniliśmy dzień i noc. A później RGO i PCK zaczęli tych ludzi wywozić.
- Jak pani pamięta Niemców z czasów Powstania? Jakie pani miała z Niemcami kontakty? Czy były złe, czy może były lepsze? Jak pani wspomina Niemców?
Oni byli zawsze na baczność, zawsze silni, zawsze pewni siebie, zwycięscy. A nas traktowali jako podbitych, po prostu. Ale tych, co mieli opaskę PCK na ramieniu traktowali troszkę łagodniej. Ale jak jakieś dziecko jęczało, to je dobijali!
- Czy coś pani chciałyby jeszcze powiedzieć? Co się działo po Powstaniu? Czy byli państwo prześladowani z tego powodu, że byli państwo w AK, brali udział w Powstaniu?
Po wojnie, kto nie miał w życiorysie robotniczego albo chłopskiego pochodzenia, to utrudniano mu życie, zwłaszcza jeżeli był w AK. Na przykład, będąc dziennikarką przed wojną, nie mogłam być dziennikarką w żadnej gazecie ani w radio, bo miałam złą przeszłość. Pan dyrektor Pląskowski, który założył Państwowe Wydawnictwa Techniczne, zaproponował mi pracę w redakcji w miesięczniku „Architektura”. Zaczęłam pracować jako sekretarz redakcji. Pan dyrektor Ejdziatowicz, z którym mąż pracował przed wojną w radio, a któremu się jakoś udało przeżyć, bo był trochę „czerwonawy”, zaproponował mężowi, żeby wrócił do radia. Mąż zajmował się reklamą, ale głównie motoryzacją, prowadził dział motoryzacji. A ja byłam w „Architekturze”. Ale do czasu, bo chyba w 1970 roku, któregoś dnia zadzwoniła do mnie do domu kierowniczka kadr w „Arkadach”, w których pracowałam i powiedziała: „Pani Renato, pani od jutra przestaje pracować w miesięczniku »Architektura«, a przechodzi do redakcji miesięcznika »Fotografia«”. Mówię: „Dlaczego? Co się stało? Mnie jest dobrze w »Architekturze«. Czy oni są ze mnie niezadowoleni?”. „Nie, pani się jutro dowie”. Na drugi dzień poprosił mnie dyrektor i mówi: „Pani Renato, przestaje pani pracować w miesięczniku »Architektura« i przechodzi pani do Redakcji »Fotografii«. W tej Redakcji nikogo nie ma. Pani nie wolno wpuszczać nikogo z dawnych pracowników”. „Dlaczego? Co się stało?”. „Ach, takie stało się wydarzenie!”. Mianowicie oni pokazali zdjęcia i napisali artykuł na temat wyzwolenia Wilna, bodaj w 1920 roku. Jak wkraczały wojska polskie, entuzjastycznie witane, napisali: „Entuzjastycznie witane, do Wilna wkraczają wojska polskie! Wszyscy się ściskają!”. I zdjęcia. Ja mam ten numer. „I pełni uznania, zachwytu i szczęścia, że Polska, że do Wilna wracają Polacy!”. Ten numer został rozprowadzony, wydrukowany. Cenzura puściła. Dopiero jak część nakładu znalazła się w Związku Radzieckim, to ktoś powiedział: „Słuchajcie, na tych zdjęciach są polscy oficerowie, sztandary polskie. Tu piszą, że ich entuzjastycznie witają. Jak to?!”. W końcu zaczęli [mówić]: „Co robić?! Co robić?! Zamknąć redakcję. Nie! Tylko wszystkich wypędzić!”. Wszyscy zostali zwolnieni z miejsca, a ja przyszłam do tej redakcji jako niby komisarz. Musiałam zorganizować całą pracę. Z „Fotografii” poszłam na emeryturę.
- Jakie ma pani najmilsze wspomnienia z Powstania? Czy było takie wspomnienie w ogóle?
Najmilsze, kiedy mąż, ja, moja matka i babka żeśmy siedzieli razem w piwnicy i widzieliśmy się i cieszyliśmy, że jeszcze żyjemy. Latają samoloty ze zrzutami. Mieliśmy nadzieję, że jednak może się to wszystko odmieni.
Najgorszych było bardzo dużo. Kiedy odnajdywałam dziecko paroletnie, które jeszcze przy tym rozprutym brzuchu matki woła: „Mama, mama wstań!”. Trzyletnie czy czteroletnie dziecko ocalało, a matka konała.
- Czy na zakończenie chciałaby pani jeszcze coś powiedzieć na temat Powstania, coś skomentować? Co pani na ten temat myśli?
Co ja mogę powiedzieć? Wydaje mi się, że powinno być, bo inaczej jak my byśmy wyglądali? Że wojska radzieckie nas uratowały, a my bezczynnie siedzieliśmy i patrzyliśmy?! A tu cała armia podziemna, wielka armia – AK! Już wiedzieliśmy, że Związek Radziecki chce nam narzucić swój ustrój. I patrzy tylko na to, jak wkraczają. Ale wiedzieliśmy, że nam nie pomogą.
Warszawa, 28 listopada 2007 roku
Rozmowę prowadziła: Urszula Herbich