Barbara Jaźwiecka „Basia”
Barbara Jaźwiecka, z domu Karwowska.
- Co pani robiła przed 1 września 1939 roku?
Byłam jeszcze bardzo młodą osobą i chodziłam do szkoły.
- Do jakiej szkoły pani uczęszczała?
To już było gimnazjum.
- Jak zapamiętała pani wybuch wojny?
Pamiętam doskonale, dlatego że byliśmy od razu wyrzuceni przez Niemców z naszego mieszkania. Następnie mieszkaliśmy na Mokotowie i dobrze pamiętam, jak ojciec chodził do Łazienek (to było przy Łazienkach), gdzie było bardzo dużo zabitych koni i przynosił nam mięso, koninę, bo był głód, nie mieliśmy co jeść.
- Czym zajmowała się pani w czasie okupacji, przed Powstaniem?
Cały czas chodziłam do szkoły na tajne komplety.
- Jak wyglądały tajne komplety?
Uczęszczałam na tajne komplety pod przykrywką szkoły chyba handlowej. Było to gimnazjum i liceum imienia Hoene-Przesmyckiej, Przesmycki (pseudonim „Miriam”) badacz dzieł Norwida, udzielał nam swojego mieszkania na Mazowieckiej 4.
- W jaki sposób zetknęła się pani z konspiracją?
Zetknęłam się poprzez moją siostrę, która już wcześniej była w organizacji konspiracyjnej i wprowadziła mnie do niej.
- Co pani dokładnie robiła? Czym pani się zajmowała?
Założeniem działalności były szkolenia przygotowawcze do służby sanitarnej.
- Jak zastał panią wybuch Powstania? Co pani musiała zrobić przed Godziną „W”?
To był dla mnie pierwszy szok, dlatego że z moją koleżanką dostałyśmy polecenie dostarczenia pewnych dokumentów do jednej z osób należącej do naszej formacji, do osoby, która mieszkała na ulicy Piusa. Kiedyśmy się u niej już zjawiły, w tym momencie właśnie wybuchło Powstanie. O ile sobie przypominam, wiem, że były jakieś tarcia, jeśli chodzi o godzinę „W”, bo w innym przypadku nie powinnyśmy wyjść tak, żeby nie móc już wrócić – ani do swojej formacji, ani do Mokotowa. To był pierwszy szok przedpowstańczy, dlatego że [Powstanie] zastało nas tak, jak stałyśmy, bez niczego. Straszne to było odczucie, kiedy my, dziewczyny osiemnastoletnie, bez niczego, z jedną, małą torebką i już wrócić nie można było nigdzie. Szczęście, że pani, do której szłyśmy (właśnie na Piusa mieszkała), trochę nam w pierwszej chwili już zaczęła pomagać, bo dała ubrania, jedzenie. Ale w ogóle to był straszny szok znaleźć się bez niczego, bez żadnego ubrania, bez możliwości powrotu do swego domu. Ale nie było wyjścia, nie można już było wrócić.
- Jaką pani pełniła służbę?
Tutaj jest też cała historia, dlatego że myśmy były zupełnie wytrącone ze swojej formacji i chciałyśmy z moją koleżanką gdzieś się dostać. To też nie było od razu proste, bo każdy miał swoją jednostkę, gdzie miał wyżywienie, przygotowanie. Wreszcie dostałyśmy się do Delegatury Rządu na ulicy Wilczej. [Byłyśmy] tam jako łączniczki i zaczęłyśmy pełnić funkcję. To nie było to, co myśmy miały [robić], na co byłyśmy szkolone.
- Co pani dokładnie musiała robić? Jakie to były zadania?
Przenoszenie puszek z farbą do drukowania, przenoszenie papierów. Pamiętam puszki z farbą drukarską.
- Czy musiała pani pracować w ciężkich warunkach? Czy pamięta pani z jakimi trudnościami musiała się pani zmierzyć?
Po pierwsze człowiek był głodny, po drugie wszędzie mógł zginąć, bo już się zaczęła ustawiczna strzelanina, wybuchy pocisków. Raz byłam ranna na ulicy Kruczej.
Byłam ranna z granatnika, ale to nie było takie [poważne]. Z tym że bez znieczulenia trzeba było wyjąć kawałek granatnika strasznymi drutami. Ale to nie była ciężka sprawa. Byli tak ciężko ranni, że to w ogóle było niczym wobec innych.
- Jak było z prasą? Czy pani czytała prasę powstańczą?
Był dziennik, w tej chwili nie pamiętam jaki.
Tak, znany taki.
- Czy widziała pani, co się dzieje w innych dzielnicach?
Stale dochodziły słuchy. Tutaj było jeszcze względnie spokojnie. Ale tak zwane słynne „krowy”, których jak się zawsze słuchało, to tak się wydawało jak by to było coś nakręcane – później długo, długo nic i następnie gdzieś był wybuch. Też, tak samo było, w Śródmieściu, ale nie tak jak w innych dzielnicach.
- Czy ludność cywilna była pomocna? Czy w jakiś sposób pomagała? Jak pani wspomina reakcję ludności cywilnej?
Nam, na przykład tak – przypomniałam sobie znajomą mojej siostry mieszkającą na Wspólnej. To co mogli, to nam dali, serdecznie przyjęli. Ogólnie wyczuwało się, że ludzie byli pomocni. Straszny koszmar działań, strach i lęk utrudniały pomoc. Na pewno rannym pomoc była udzielana – tak jak można było. Był w ogóle straszny widok. Dla mnie na przykład był smutny widok, jeśli szło się piwnicą i widziało małe dzieci, które nie miały jedzenia a głównie mleka – przecież one umierały. Widziało się matki, to wszystko to koszmar straszny. Nawet trudno sobie w tej chwili to wszystko odtworzyć, bo czas wielki, który upłynął od tego, to już mgła przeszłości przesłania. Ale tak, starając się intensywnie myśleć, to był straszny koszmar.
- Jaka była atmosfera początkowo i na końcu? Czy pamięta pani, czy mogłaby pani porównać?
Atmosfera wśród ludności?
- Tak, wśród ludności, wśród powstańców.
Nie powiedziałabym, żeby było załamanie, że upłynął już przeszło miesiąc. Chociaż powtarzały się głosy, że chyba nie da się rady i niestety już Powstanie upadnie. Trudno było powiedzieć, nie znając dokładnie tego, co się działo wokół, w całym mieście. Tylko to, co się słyszało z komunikatów, to można było sobie samemu tworzyć ewentualną przyszłość, jak się to dalej rozwinie. Ale tak – trudno było powiedzieć. Nie powiedziałabym, żeby wśród walczących powstańców – nie pamiętam, żeby jakieś załamanie było. Po prostu mówiło się, że Powstanie się pewnie załamie.
- Znalazła się pani sama w Śródmieściu, bez rodziny. Jest rzeczą oczywistą, że pani tęskniła. Dostała pani list.
Tak. Przede wszystkim rodzice byli [zaniepokojeni].
- Bardzo proszę, żeby pani przeczytała listy.
Czytam list mego ojca, który podpisał się i do mnie pisał: „Basiu! Pierwszą twoją wiadomość otrzymaliśmy. Wszyscy żyjemy zdrowi u siebie w domu. Daj znać na Piaseczyńską”. – Tam mieszkaliśmy. Jeszcze jeden list, z września: „Najukochańsza! Pierwszą wiadomość i list twój z 15 sierpnia otrzymaliśmy. Wszyscy tęsknimy za tobą. Jul nas odwiedza”. – To właśnie brat, który był w „Baszcie”.
- Od kogo pani dostała te listy?
Od rodziców. One były przesłane na Piusa do tej pani, [do której] myśmy szły z papierami, u niej były zostawione, bo dałam list (o którym [ojciec] pisze, że otrzymał) i powiedziałam, że tam trzeba dać list.
Tak, napisałam. Nawet [w swoim liście ojciec] pisze: „Otrzymaliśmy twój list z 15 sierpnia”.
- Czy pamięta pani, jakie obowiązywały zasady, jeśli chodzi o pisanie listów, czy były ograniczenia?
Nie wiem. Nie przypominam sobie żadnych ograniczeń.
- Jakie odczucia towarzyszyły pani przy pisaniu listu i wtedy, kiedy pani dostała list?
Przede wszystkim ucieszyłam się, że rodzice żyją i brat mój jeszcze [żyje] i siostra. To było najważniejsze, bo przecież nic nie wiedziałam, jak poszłam 1 sierpnia. Na przykład [drugi list], wrzesień, to cały sierpień już minął i nie wiedziałam, więc to była wielka, wielka radość, że jeszcze żyją, że nic na razie [się nie wydarzyło]. Wiem, że później nasz dom, gdzie mieszkaliśmy, na Piaseczyńskiej został częściowo zburzony.
- Czy w pani otoczeniu dużo ludzi pisało listy? Czy to spełniało ważną rolę w komunikacji między dzielnicami?
Jeśli chodzi o masowość?
Myślę, że tak, bo każdy jednak chciał skorzystać z tego, jeśli mógł, żeby w jakiś sposób dowiedzieć się, czy jego rodzina żyje, czy też dać znać o sobie, że żyje. Uważam, że to była wspaniała rzecz – młodzi harcerze pracowali w Poczcie Polowej przeważnie – że oni z narażeniem życia tę pracę wykonywali.
- Czy pisała pani jeszcze jakieś listy?
Nie, tylko do rodziców.
- Jakie jest pani najgorsze wspomnienie z czasów Powstania?
O jakimś jednym, najgorszym, nie mogę powiedzieć. Wszystko było straszne. Niemożność mycia się, albo to, że [człowiek] idzie i w każdej chwili może go coś trafić. Straszny był dla mnie przykry widok, kiedy się wieczorem wyszło [i widziało] migające pociski. Dosłownie cała skala tego była. Patrzyło się, że przecież w każdej chwili może [pocisk] gdzieś skręcić i człowieka zabić. Z tym że człowiek młody trochę inaczej ocenia grozę sytuacji niż człowiek starszy. Już nie mówię o takim wieku jak teraz, ale w trochę podeszłym [wieku], gdybym tak przeżywała taką rzecz, to by było jeszcze straszniejsze. Młody człowiek trochę inaczej patrzył na to – po prostu jest Powstanie i koniec. Ale strach był, bo jednak każdy boi się śmierci. Śmierci, przede wszystkim tego, żeby nie być ciężko rannym, to jest największy strach. Mnie te huki to tak pozostały w pamięci, że w tej chwili, jeśli nawet ktoś szampana otwiera, to uciekam, bo się strasznie boję huku. A tak nie było. To we mnie wykształciło strach wielki.
- Czy pamięta pani rannych?
Tak, bo był szpital polowy, na Mokotowskiej chyba. Myśmy tam z koleżanką były, po tym granatniku. Mówili, że są ciężko ranni i musimy poczekać, żeby nas opatrzyć, zobaczyć, co to jest.
- Czy długo pani przebywała w szpitalu?
Nie, od razu zrobili. Tylko przecież nie było ani sprzętu medycznego, ani dezynfekcji dobrej, jak to w takich warunkach strasznych. Ale jakoś później nic się nie stało.
- Czy jest może jakieś dobre wspomnienie z tych czasów? Może coś dobrego pani wspomina? Czy nawiązała pani jakąś przyjaźń?
Właśnie z moją koleżanką – bardzo byłyśmy związane, wszystko razem. Nie wyobrażam sobie, gdybym tak sama poszła wtedy z dokumentami i została właśnie tak jak stałam. Sama chyba bym zwariowała. A tak oparcie miałyśmy obie.
- Czy czuły się panie obco – że nie ma tam przyjaciół?
Tak, ale to już trzeba było niestety machnąć ręką. Jaka była możliwość? Człowiek myślał, żeby nie zginąć, żeby nie być ciężko rannym przede wszystkim, bo to najgorsze, taka myśl straszna.
- Jak wyglądała kapitulacja? Jak pani wspomina samą końcówkę Powstania?
Myśmy postanowiły – jak powiedzieli, że już koniec (już tak doskonale nie mogę sobie odtworzyć wszystkiego), dostałyśmy trochę pieniędzy – obie wyjść, same, z jakimś transportem, we dwie, z koleżanką. Pieniądze, jakieś zaświadczenie chyba było, ale myśmy to wszystko powyrzucały, bo bałyśmy się. Myśmy pieszo szły do Piastowa. To też była makabryczna podróż, dlatego że nocą szłyśmy i trzeba było gdzieś odpocząć. Nie znało się [miejsca], a nie wiedziało się, czy Niemcy gdzieś nie siedzą. To właśnie mi strasznie utkwiło w pamięci – poszłyśmy do jakiegoś domu i na schodach, przy piwnicy żeśmy usiadły i cicho siedziały, tylko modląc się, żeby Niemiec się gdzieś nie pokazał, żeby nas nie chapnąć. Ale jakoś się udało i później doszłyśmy do Piastowa, do kuzynki mojej koleżanki. Przyjęła nas, pierwszy raz wodę dała do umycia.
- Co się potem z panią działo? Kiedy pani wróciła do Warszawy?
Będąc dalej w Pistowie przeżywały fakt, że Niemcy dowiedzieli się, że są dwie osoby młode, koniecznie chcieli nas do pralni zabrać, żebyśmy prały bieliznę żołnierzy. Ale jakoś się [nam] udało. Później spotkałam zupełnie przypadkiem mojego brata ciotecznego (to był student medycyny) i mówił mi, że moja ciotka jest koło Piotrkowa. Zabrał mnie i wywiózł na wieś. Ale dalej nie wiedziałam nic o rodzicach ani o swojej całej rodzinie. Było poszukiwanie przez ambonę, przez księży. Później wreszcie ktoś kartę do niego napisał i przez niego dowiedzieli się moi rodzice, że jestem pod Piotrkowem. Ojciec przyszedł i mnie zabrał – byli pod Warszawą, w Pyrach, i tam mnie zabrali.
- Kiedy pani wróciła do Warszawy?
Nie powiem dokładnie, nie pamiętam daty. Kilkakrotnie, będąc w Pyrach, wyprawiałam się do pustej Warszawy, żeby coś wziąć z rzeczy – biżuteria była schowana, srebrne sztućce, to nam się udało wziąć. Reszta – było spalone wszystko. Ojciec miał bardzo ładną bibliotekę – to wszystko Niemcy wynieśli i spalili na podwórzu. Później jeszcze mieszkaliśmy w Pyrach. Ciężko było, jeść też nie było co. Później, jak już powstała możliwość, to przyszliśmy. Nasze [mieszkanie] było do połowy zwalone, częściowo, to obok mieszkaliśmy. Później trzeba było gdzieś się zatrudnić, bo przecież nic nie było. Powstał Komitet Ekshumacyjny przy tworzonym zarządzie miejskim i ja z siostrą się zaangażowałam. Warszawie groziła epidemia, było tyle zwłok niepogrzebanych.
To była straszna praca, bo jak były jakieś meldunki, że tu pochowany… Na przykład na terenie więzienia na Rakowieckiej, że są wielkie doły wykopane i że tam była ludność cywilna mordowana i składana. I rzeczywiście tak było. To trzeba było swoimi – że tak powiem – rękoma przerzucać i szukać oznaczenia, czasami butelka, czasami gdzieś schowane. W ten sposób swojego brata znalazłam. W sposób może u niektórych wzbudzający wątpliwości, ale miałam sen, że sto pięćdziesiąt metrów od naszego mieszkania jest pochowany. I to tak, mniej więcej, było, bo ich rozstrzelali na Dworkowej, jak wychodzili z kanałów i ich grzebali, to było wszystko przysypane. Później były meldunki i świadkiem naocznym tego akurat też był mój ksiądz, który mnie uczył kiedyś w gimnazjum. Z ulicy Chocimskiej widział, jak ich rozstrzeliwują. Później, jak już były meldunki, że są tam jednak pogrzebani powstańcy, trafiłam, przeszukałam razem z innymi i brata znalazłam. Rodzice powiedzieli, jakie miał rzeczy i poznałam go.
- Co pani w ogóle sądzi o Powstaniu?
Czasami mam refleksje, może niesłuszne, że tyle zginęło ludności… Czy to było warto robić, kiedy tyle wspaniałej młodzieży zginęło… Jak patrzę na przykład na kolegów mego męża, wszystkich, których świetnie znałam, bo myśmy razem spotykali się wszystko młodzi, wspaniali ludzie. Na Powązkach Wojskowych jest cała tablica Batalionu „Odwet”. Tak wielka strata tych osób. Przecież to cała przyszłość nasza. Ale niektórzy mówią, że niesłusznie tak rozumuję. Na pewno to był wielki zryw i takiego zrywu można się tylko raczej spodziewać u młodych ludzi. Tak to jest, do ataku nie wysyła się starych, tylko młodych, bo oni inaczej patrzą – jak mówię, nie widzą grozy sytuacji. Ale czy tylu musiało zginąć? Już nie mówiąc o ludności cywilnej – dwieście tysięcy chyba. I masę powstańców, wspaniałych, młodych ludzi.
- Bardzo dziękuję za wywiad.
Podkreślam – jak patrzyłam na zaangażowanie mego męża, mojego brata i wielu innych, to uważam, że moje było bardzo nikłe. Ale tak było – jeden był więcej, jeden mniej [zaangażowany]. Mąż był bardzo zaangażowany w „Odwecie”. Brat również i siostra w „Baszcie”.
Warszawa, 11 marca 2008 roku
Rozmowę prowadziła Ada Parzymies