Nazywam się Jan Bartonezz, urodzony w 1927 roku w Żyrardowie.
W czasie Powstania walczyłem na Starym Mieście, na Powiślu i w Śródmieściu.
To znaczy dokładnej genealogii nie znam, sięgała ona do 1792 roku. Rodzina przyszła gdzieś z Zachodu, prawdopodobnie z pogranicza Francji i Szwajcarii, z tym że moi dziadkowie byli ludźmi techniki, zajmowali się jeden budownictwem, a drugi był mistrzem w fabryce w Żyrardowie.
Przed wojną mieszkaliśmy w tak zwanym Zagłębiu. Jest to pogranicze pomiędzy Śląskiem a byłym zaborem rosyjskim. Było to małe miasteczko o piętnastu tysiącach ludności, z dużą ilością fabryk, bo było tam siedem fabryk, i zatrudnienie było, pracownicy byli z sektora przemysłowego.
Tak, Polska.
W okresie kryzysu gospodarczego 1927–33 moi rodzice przenieśli się z Leśnej Podkowy do miejscowości Myszków, w której ojciec pracował w pionie technicznym huty. Ja uczęszczałem do szkoły podstawowej. Kiedy miałem dwanaście lat, wybuchła wojna światowa, w trzydziestym dziewiątym roku. No, uczyłem się dobrze, stopnie miałem dobre.
Należałem do harcerstwa i to bardzo czynnie.
Gdy postawiono mi wybór pomiędzy przynależnością do określonej drużyny harcerskiej, wybrałem tę, która była najbardziej aktywna w takich wojskowo-harcerskich młodzieżowych szkoleniach, wycieczkach, obozach harcerskich.
Mój ojciec był w I Brygadzie Legionów Józefa Piłsudskiego, przeszedł kampanię w okolicach Kielc, nad Nidą, na Wołyniu, później na froncie włoskim, był trzy razy ranny.
Oczywiście. Miał bardzo wiele odznaczeń i opowiadał mi o tym. Rodzina była wychowywana w duchu patriotycznej świadomości o swoich korzeniach, o swoich obowiązkach względem Ojczyzny i społeczeństwa.
Mieszkaliśmy bardzo blisko Górnego Śląska, w związku z tym [kiedy] wojna wybuchła w piątek, Niemcy już w sobotę późnym wieczorem byli u nas, w naszej miejscowości. No, szok był straszny z uwagi na to, że my jako młodzi ludzie byliśmy wychowywani w takim przekonaniu, że nasza ojczyzna jest potężna, że sobie da radę, że Anglicy i Francuzi wspomogą nasze działania. Okazało się to wszystko bardzo mało wiarygodne. Bomby leciały, ludzie ginęli, źle było.
W czasie kampanii wrześniowej zginął mój wujek Stanisław Bartonezz, który pod Makowem Podhalańskim próbował jako podporucznik Wojska Polskiego zatrzymać jakąś kolumnę czołgów, która ze Słowacji wdarła się na tereny Podkarpacia. Tam zginął w czasie kampanii wrześniowej.
Nie, nie, bombardowania jakoś nas ominęły.
Proszę pani, sprawa wyglądała następująco: komórki Armii Krajowej (najpierw Związku Walki Zbrojnej, a później Armii Krajowej) w Zagłębiu i na Śląsku były bardzo rozbudowane.
Bardzo rozbudowane, chroniliśmy tablice…
Tak, ja byłem łącznikiem. Pierwszą przysięgę złożyłem jako łącznik 15 kwietnia 1940 roku.
Przysięgę składałem przed moim ojcem, który był szefem komórki Związku Walki Zbrojnej na Zagłębiu.
Nazywał się Fryderyk Jan Bartonezz. I wobec księdza Śpiewaka, który był kapelanem oddziałów Związku Walki Zbrojnej. Po tak zwanej wsypie, bo wtedy się używało takiego określenia „wsypa”, ojciec uciekł do Generalnej Guberni. Matkę aresztowano i osadzono w obozie koncentracyjnym Ravensbrück, w czterdziestym pierwszym roku. Siostrę aresztowano i osadzono w obozie pracy przymusowej.
Siostra miała wtedy, zaraz, chwileczkę, czternaście i siedem, to jest, czternaście i trzy… Siedemnaście lat wtedy miała.
Siostra była słabo, siostra była takim podlotkiem, panienką, najwięcej to ojciec, ja i mama.
I mama, tak. Mama była takim punktem kontaktowym, pseudonim miała „Kropka”, bo chodziła na spotkania, żeby mogli ją rozpoznać ludzie, którzy szukali kontaktu, w sukience granatowej z białymi kropkami. No a mnie wysłano na roboty przymusowe do Niemiec, do bauera, no i ja stamtąd uciekłem, i siostra uciekła, i znaleźliśmy się najpierw w Katowicach u naszego dobrego znajomego, który był Polakiem z krwi kości, ale miał papiery folksdojcza. On nam udzielił pomocy, dostaliśmy się do Warszawy. No i w Warszawie byliśmy ojciec, moja siostra i ja.
Ojciec był etatowym oficerem Komendy Głównej Armii Krajowej, otrzymywał niewielką pensję trzy tysiące złotych okupacyjnych, ja pracowałem jako uczeń ślusarski na Pradze, a siostra pracowała w sklepie, [właściwie] nie w sklepie, [tylko] w urzędzie, który wydawał kartki żywnościowe.
Tak, myśmy te kartki fałszowali, kradli i po prostu kupowało się na te kartki bardzo kiepskiej jakości żywność, ale ona była tańsza.
Mieszkaliśmy w różnych miejscach, dlatego że tak zwana wsypa dotyczyła nie tylko Zagłębia, ale również i Warszawy. Mieszkaliśmy najpierw na Noakowskiego 10, później była wsypa, mieszkaliśmy w Milanówku, na Jelonkach, na Stanisława Augusta, na Mickiewicza. Gdzie się dało, tam się ukrywaliśmy.
Więc ojciec był najpierw, w okresie kiedy mieszkaliśmy w Zagłębiu Dąbrowskim, dowódcą, tylko uje mi słowa, żeby określić właściwą nazwę tego oddziału. Zajmowaliśmy się dywersją, sypaniem piasku do maźnic wagonów kolejowych, organizowaniem transportu szyb, szkła do Warszawy po bombardowaniu, pomagaliśmy wysiedlonym poznaniakom i Pomorzanom, zakopywaliśmy tablice pamiątkowe ze szkół, z kościołów, z pomników polskich, które dotyczyły historii Polski, pod płytami chodnikowymi, pod kościołami.
To znaczy ja byłem łącznikiem i to młodzieżowym, no ale byłem chyba cenionym łącznikiem, dlatego że jeden z dowódców, nazwijmy to, szczebla wojewódzkiego, posługiwał się mną do załatwienia najrozmaitszych spraw, typu przeprowadzania ludzi przez granicę do Generalnej Guberni, typu stemplowania fałszywych dokumentów na komisariatach policji niemieckiej.
Ojciec mi mówił tak: „Musisz załatwić sprawę, żeby podstemplowali ci dokumenty, że ci ludzie mają prawo przejść na przykład przez granicę do Generalnej Guberni”. Więc ja szedłem z takim papierem wypełnionym, miałem powiedziane, że jeśli Niemcy by mnie zatrzymali, to żeby mówić, że dostałem od jakichś panów cukierki i oni prosili mnie, żebym im to załatwił, bo są troszeczkę pod wpływem alkoholu i boją się, że Niemcy ich wyrzucą za drzwi. No więc ja szedłem i to szedłem na parę minut przed końcem urzędowania niemieckiego komisariatu, grzecznie się kłaniałem i mówiłem, że proszę podstemplować dokumenty. Oni patrzyli na mnie, co taki mały i tutaj przychodzi z dokumentami.„Gdzie jest twój tata?” Ja mówię, że wypił co nieco i nie może przyjść. A, besoffen. Ja, gut. Stemplowali i ja to wynosiłem. Później narty przerzucałem, bo zimą trzeba było przerzucać uciekinierów z Górnego Śląska, to narty im pożyczałem. Towarzyszyłem przy przywozie z Węgier 380 tysięcy przedwojennych złotych, które Polacy…
Odbywało się w ten sposób, że ojciec dostał polecenie zorganizowania transportu 380 tysięcy złotych z Węgier do Polski, bo jeszcze te polskie pieniądze były wymieniane na tak zwane młynarki. Ojciec do tego zadania wyznaczył dwóch podchorążych, którzy w plecakach z Nowego Targu, nie, ze Słowacji mieli przerzucić najpierw do Nowego Targu, tam mieli zanocować, z Nowego Targu do Krakowa, z Krakowa do Katowic, z Katowic do Sosnowca. Ja im towarzyszyłem na odcinku od Krakowa do Katowic, będąc takim obserwatorem, czy nie stoi patrol niemiecki, czy policja się nie kręci na dworcach kolejowych. A tych dwóch młodych podchorążych w plecakach mieli gotówkę i przewieźli to wszystko.
I tak, i nie. To znaczy się byłem świadomy, że wojna to śmierć. Ale już później, w czasie Powstania, moje święte przekonanie, że śmierć to śmierć, uratowała mi życie w nadzwyczajnych sytuacjach.
W Warszawie był biurem, nazwijmy to, legalizacji Polaków w różnych miejscach.
Tak, tak, tak, Jankowski został przerzucony jako cichociemny z Wielkiej Brytanii do Polski później.
Wcześniej, ale później, ponieważ Jankowski z Wielkiej Brytanii, po pierwsze, był oficerem etatowym wyznaczonym przez rząd polski czy też odpowiednie komórki Sztabu Generalnego w Londynie, wyznaczonym do zadań specjalnych w Warszawie, przerzucił pieniądze, przerzucił Jankowski różne fałszywe stemple. I wtedy został przez Komendę Główną Armii Krajowej w Warszawie mianowany dowódcą, chociaż było tylko porucznikiem, a mój tata był wtedy kapitanem. No ale tak układały się zależności. Rozkaz i koniec. I ojciec był tak zwaną komórką legalizacyjną Armii Krajowej pod symbolem czy pod hasłem, czy pod nazwą „Pomianowski”. A ja u tego Pomianowskiego byłem takim łącznikiem. Jeździłem do Lwowa, jeździłem do Częstochowy, do Łodzi z meldunkami, z fałszywymi [dokumentami]…
No tak, ale ja troszeczkę po niemiecku mówiłem, bo w czasie tego roku w Niemczech to się nauczyłem trochę tego niemieckiego, no i [jeździłem] na papierach, że jestem uczniem ślusarskim w Łodzi, Litzmannstadt, no i jechałem między Warszawą a Litzmannstadtem i odwrotnie.
Intuicyjnie, intuicyjnie, wszystko intuicyjnie. Nie było na to mądrych.
Nie, było mówione w ten sposób: „Słuchaj, Jasiu, musisz jechać do Lwowa i zawieźć dla pana Schulza papiery takie i takie”. – „No dobrze”. Szło się na Dworzec Główny w Warszawie, kupowało się bilet do Lwowa, z tym że oczywiście przekroczenie granicy, bo Lwów początkowo należał do West Ukrainy. Tam też była…
Nie, nie, ja jeździłem do Lwowa tylko po czterdziestym pierwszym roku, czyli po tym, jak Niemcy zajęli Lwów. No i tam się jechało, załatwiało się jakieś tam sprawy, brało się pocztę jakąś drukowaną do Warszawy, meldunki, wsiadało się do wagonu i jechało się. Udawało się Ukraińca. Ja oczywiście nie miałem pojęcia o języku ukraińskim, ale siadałem między Ukraińcami w przedziale i jakoś się udawało.
Chyba tak, dlatego że w końcu młody człowiek prawdopodobnie według policji niemieckiej i dowództwa niemieckiego nie był obsadzony do takich dość niebezpiecznych funkcji.
Przed Powstaniem należałem najpierw w Zagłębiu do okręgu „Zawiercie”, okręg Związku Walki Zbrojnej.
I przed kapelanem, kapitanem księdzem Śpiewakiem. Natomiast po ucieczce z Niemiec i po przedostaniu się przez Katowice do Warszawy, do ojca, stworzyliśmy taką rodzinę, pseudorodzinę, bo mama siedziała w Ravensbrück. No i wtedy… Przepraszam, jak brzmiało pytanie?
Tak, należałem. I wtedy należałem najpierw, tak nieformalnie, do tego biura „Pomianowski”, czyli do mego ojca, a potem do formacji harcerskiej na Żoliborzu „Forteczna”.
Sprawa była taka bardzo nietypowa. Mieszkaliśmy wtedy w Milanówku zimą, w nieopalanych pomieszczeniach, kiedy przyjechał chłopiec i dziewczyna niewiele starsi ode mnie i powiedzieli, że przyjechali zobaczyć, czy instalacja wodno-kanalizacyjna nie zamarzła, bo ich rodzice chcą sprzedać tę willę i chcą wiedzieć, w jakim ona jest stanie. Zapytali się nas wprost, mnie i ojca, co my tu robimy. Myśmy mieli fałszywe klucze, tam się ukrywaliśmy. Ja im powiedziałem, że ukrywamy się przed Niemcami. Oni powiedzieli, że to jest niemożliwe tak żyć. Zabrali mnie na Żoliborz do mamy, bo tata tego młodego człowieka umarł, był inżynierem, który budował w Rosji carskiej linie kolejowe. Zabrali mnie do tej mamy, mama znalazła się bardzo elegancko, jakoś tak parę dni mogłem tam zjeść, wykąpać się i tak dalej. I on mi zaproponował, żebym wstąpił do Szarych Szeregów „Forteczna”. Ja się zgodziłem, ale później się okazało, że ten nasz kontakt po paru miesiącach się urwał. A ja pracowałem jako uczeń ślusarski na Pradze, na ulicy Stawowej i tam się skumałem, nazwijmy to nieładnym językiem, z organizacją Armii Krajowej wśród tych robotników. I wtedy nie składałem tam odrębnej przysięgi, nie byłem tam, nie miałem jakiegoś wymyślonego pseudonimu, dalej nazywałem się „Mały”, byłem uczniem ślusarskim i robiłem to, co mi mój ojciec jako „Pomianowski” kazał, a to, co mój szef jako mistrz ślusarski kazał mi jako pracownikowi, no to robiłem to.
Tak, mistrz ślusarski był pracownikiem najemnym pana Stanisława Śliwki, który był właścicielem tego warsztatu. Właściciel, pan Stanisław Śliwka był zaangażowany w Armii Krajowej. W momencie kiedy się zbliżało Powstanie, pan Śliwka powiedział mi: „Ty nie przyjeżdżaj tutaj na Pragę, bo szykuje się Powstanie i masz się zameldować wtedy i wtedy, i – mówi – ja ci wyznaczę zadanie”. No i w dniu Powstania ja zameldowałem się, ale z opóźnieniem, bo tramwaje już z Woli nie chodziły, i Powstanie zastało mnie na Stawowej.
Na Pradze, tak.
Miałem nie przyjeżdżać, ale pojechałem, bo poszukałem kontaktu z Armią Krajową.
To znaczy nie, nie… Myśmy nie wykonywali żadnych tam „filipinek” czy innych tam granatów. Robiliśmy sprzęt gospodarstwa domowego, tak nazwijmy to.
To było legalne, ja nawet z tymi wyciskaczami do ziemniaków, z tymi tłuczkami i tak dalej, to jeździłem tutaj na Kercelak czy na jakieś inne targowisko i tam dostarczałem te produkty, które myśmy wykonali w tym warsztacie.
Polegało na tym, że ja byłem do dyspozycji tego pana Stanisława Śliwki.
Tak, on mi kazał różne rzeczy wykonywać, ale nigdy mi nie mówił, co to jest, dla kogo. Dostawałem albo jakąś kopertę, albo numer telefonu, zgłaszałem się gdzieś, ktoś mi coś tam dawał.
Tak, takim łącznikiem byłem.
Nie, to było całkiem coś innego. Może ja opowiem, jak do tego doszło, ale to byśmy przechodzili już na moment Powstania.
Tak, więc ja pojechałem na tę ulicą Stawową…
Tak, dlatego że wcześniej, parę dni przed Powstaniem, już młodzi ludzie nosili na rękach hełmy i szli jawnie nie z bronią, ale z chlebakami, z kurtkami, z hełmami, z apteczkami Czerwonego Krzyża. Na Pradze jawnie szli ulicą Stawową, na peryferiach. Ja widziałem, że to jest już zaraz, zaraz.
Tak, oczywiście. Ja zapytałem się pana Śliwki, co i jak. On powiedział mi, że mam czekać, początkowo nie przyjeżdżać. Później ja tam pojechałem jednak, na ulicy Stawowej poszedłem na ulicę Środkową, do pana Stanisława Śliwki. Pana Stanisława nie było, jego taka przyszywana żona go tam odnalazła. Pytam się co i jak, on mówi tak: „Wszyscy chłopcy są już na dworcu Wileńskim. Spóźniłeś się”. Ja mówię: „No dobra, to ja do nich tam dołączę”.
Pierwsze strzały to była czwarta dziesięć.
Piętnasta gdzieś. On mi powiedział: „Dobra, to idź tam na Dworzec Wileński”. Na ulicy Stawowej jeszcze chodziły tramwaje, ale puściuteńkie. W tramwaju był motorniczy, Niemiec, nieuzbrojony jakiś feldfebel i ja. W pewnym momencie, nie dojeżdżając na przystanek, tramwaj gwałtownie zahamował. Niemca rzuciło do przodu, mnie rzuciło do przodu i usłyszeliśmy: „Wychodzić”. No, spojrzałem przez szybę do przodu, zobaczyłem tylko kawałek zielonej kurtki jakiegoś młodego człowieka, Niemiec postawił nogę na stopniu do wysiadania i dostał serię w pierś, i zwalił się na jezdnię czy na chodnik. Ja zobaczyłem, że to już wybuchło Powstanie, zacząłem biec.
Nie wiem, żołnierz podziemia, na pewno żołnierz Armii Krajowej, może ktoś z innej formacji.
Nie, motorniczy wyskoczył również z tramwaju, ja wyskoczyłem z tramwaju, Niemiec leżał zabity, a ten młody człowiek z pistoletem maszynowym gdzieś pobiegł w bok. I tak to było. Ja pobiegłem w kierunku na Stalową, bo byłem młody, mogłem sobie na to pozwolić. Biegłem do dyrekcji Dworca Wileńskiego, do dyrekcji kolei, Dyrekcja Okręgowa Kolei Państwowych. No niestety, tutaj, gdzie obecnie… Może nie obecnie, bo nie wiem, czy został ponownie zamontowany pomnik tych „śpiących żołnierzy” koło Dworca Wileńskiego, koło tej… Jak się nazywa kościół prawosławny?
Koło cerkwi. Tam w każdym razie, w tym momencie kiedy się znalazłem koło cerkwi, zaczęły salwy Powstańców kosić rejon tej cerkwi. Ja zobaczyłem, że do dyrekcji się nie dostanę, że na Targowej już stoją niemieckie czołgi, więc ruszyłem na ulicę Zygmuntowską, w kierunku na most Kierbedzia. No i tak dotarłem w dość szybkim tempie do granic ogrodu zoologicznego, a ściślej mówiąc parku Praskiego, tutaj na wprost kościoła Świętego Floriana i ulicy Floriańskiej. Tam nas zatrzymali Niemcy, tam stał karabin maszynowy z dwójką żołnierzy niemieckich i jeden dowódca. I ten dowódca powiedział, że się nie dostaniemy do Warszawy, bo nie, i koniec. I w tym momencie zza kościoła Świętego Floriana dostaliśmy serię z pistoletów maszynowych, strzelanych przez Powstańców. To była godzina już czwarta czterdzieści gdzieś, już blisko siedemnastej. Było nas córka tramwajarza, tramwajarz i nas trzech młodych chłopców. Tramwajarz dostał postrzał w nogę, zapytałem się córki tramwajarza, czy mam jej pomóc coś z tym ojcem zrobić. Ona powiedziała nie, że sobie da radę. Pognaliśmy na Zygmuntowską 50 chyba 2, jeszcze tam brama była otwarta, i żeśmy się schowali, bo już jechały czołgi niemieckie. Staliśmy tam na tym podwórku, Niemcy jeździli czołgami i samochodami pancernymi, i strzelali bez przerwy w okna, w bramy, we wszystkich ludzi, którzy się tam na ulicach znaleźli. Tak przestaliśmy całą noc.
W nocy Niemcy zaczęli formować osłonę z osób cywilnych przed czołgami, ustawiać je. To były dwa czołgi Panzerkampfwagen III. Niemcy ustawiali kobiety i dzieci przed tymi czołgami. Dozorca tego domu ostrzegł nas, że musi otworzyć bramę, bo Niemcy się dobijają. Uciekliśmy na sam strych, ja się położyłem na podeście, żeby nie było mnie widać. Niemiec wszedł na parter, obejrzał się, spojrzał do góry, ale mnie nie widział, bo leżałem na betonie, no i poszedł. Moi dwaj koledzy przygodni byli w innych klatkach schodowych tego samego domu i też się jakoś uchowali. W tym momencie postanowiliśmy zobaczyć, co się świeci. Zeszliśmy cichutko na dół i ja zobaczyłem, że Niemcy formując tę ochronę swoich czołgów przed Dworcem Wileńskim, nie patrzą do tyłu, a myśmy byli na tej Zygmuntowskiej. I pomachałem tym kolegom, którzy wychylili głowy z klatek schodowych, żeby oni wyszli, że trzeba uciekać. W tym momencie pokazała się grupa około stu osób, kobiet i chyba z pięciu mężczyzn, uciekinierów z Marek, z Ząbek, z Kobyłki, którzy uciekali przed atakiem radzieckim. Myśmy wskoczyli w te szeregi uciekinierów i przeszliśmy przez most Kierbedzia. I przy budynku Schichta, czyli przy Nowym Zjeździe, przy Wybrzeżu Kościuszkowskim zatrzymali nas Niemcy. Tam stwierdziłem, że leży kilkadziesiąt osób zabitych. Później się okazało, że to była wybita 103. kompania Batalionu „Bończa”.
To było 2 sierpnia, ale oni zostali zastrzeleni pierwszego.
Razem z kolumną tych uciekinierów, tak. Niemcy nas zatrzymali, ja powiedziałem: Wir sind nicht von Warschau. Wir sind von… Marki, Kobyłka…
Tak. Oni sprawdzili te dokumenty, ja tam tłumaczyłem, że to, tamto. No i patrzyłem, co się tam dzieje. Okazało się, że leży pełno ciał. To się okazało, że z pięćdziesięciu ośmiu osób, stanu oddziału bojowego 103. kompanii ocalało tylko pięciu. Pięćdziesięciu trzech zostało zabitych. Ale myśmy się nie doliczyli takiej ilości, bo oni leżeli troszeczkę cofnięci, tam przy ulicy Bugaj, Mariensztat, Bugaj, tutaj, bo oni atakowali z dwóch stron.
Tak, tak, chcieli zdobyć most. Na Podzamczu stały baterie przeciwlotnicze niemieckie (właściwie baterie to może trochę za mocno powiedziane, bateria, cztery działa) lufę miały skierowane na Jezuicką, na Bugaj i strzelały do tych domów, a domy zostały podpalone, jak się później okazało, przez Polaków, przez Powstańców, żeby się Niemcy nie mogli dostać na Jezuicką. Po schodkach doszliśmy nie do Bugaju, doszliśmy do ulicy… Nie pamiętam tej ulicy, w każdym razie do pomnika Mickiewicza na Krakowskim Przedmieściu.
Tak. Na Krakowskim Przedmieściu do ulicy Mickiewicza, tam zasypały nas nie sztukasy, Messerschmitty 109 ulotkami podpisanymi, fałszywymi ulotkami, podpisanymi przez „Bora”, który nakazywał zaprzestanie walki z Niemcami. Przeczytaliśmy te ulotki, oczywiście wiedzieliśmy, że to jest nieprawda. Szliśmy dalej, doszliśmy do kościoła Karmelitów i w tym momencie trzeba było wyjść na Krakowskie Przedmieście w rejonie budynku, jak się to nazywało w czasie wojny, prezydium policji. Prezydium policji to obecny Pałac Prezydencki, przedtem Pałac Namiestnikowski, w czasie wojny prezydium policji. Prowadził tę grupę, tych około stu osób, podobno lekarz, był w białym kitlu, z opaską Czerwonego Krzyża. Wyszedł na Krakowskie Przedmieście, dostał serię, padł. Rzuciła mu się na ratunek podobno jego żona, też w białym fartuchu lekarskim, i też dostała serię, i też padła. Reszta się już nie wychyliła. Przejechały czołgi, stanęły na Krakowskim Przedmieściu na wprost nas, skierowały wieżyczki w naszą stronę, popatrzyli, popatrzyli, postali tak gdzieś z dziesięć minut i pojechali. Nie strzelali do nas w ogóle. Zabili te dwie osoby, przejechali po tych dwóch osobach, ale do nas nie strzelali. Może dlatego, że te kobiety wyglądały na takie wiejskie panie, gospodynie domowe, które nie mogły mieć chyba nic wspólnego z Powstańcami w Warszawie stołecznej. Zaczęliśmy bić pięściami w drzwi kościoła Karmelitów. Po długich staraniach otworzyła nam siostra zakonna, wpuściła nas, ale powiedziała, że nas, tych trzech młodych, nie chcą widzieć na oczy.
No nie było wyjścia. Przez zakrystię żeśmy wyszli na tyły Krakowskiego Przedmieścia, tam są jakieś takie uliczki typu Furmańska, typu… no nie pamiętam już tych ulic wszystkich, Mariensztat, Furmańska. Tam spotkał nas mężczyzna w wieku około pięćdziesięciu lat, który zapytał się, czy chcemy wstąpić do wojska. Powiedzieliśmy, że oczywiście, że tak. On mówi: „No tak, ale musicie zdobyć broń”. – „No dobrze, a gdzie tą broń można zdobyć?” – „A to – mówi – pójdziecie tutaj, Nowym Zjazdem na dół i tam w domu takim i takim – numeru nie pamiętam – w mieszkaniu takim i takim – numeru nie pamiętam – znajdziecie pistolet”. Ja mówię tak: „Proszę pana, dobrze, ale to jest ostatni dom przed domem Schichta, a tam są Niemcy i ja widziałem tam kilkadziesiąt osób zabitych i my nie pójdziemy tam po jeden pistolet. To nie ma sensu”. – „No jak nie chcecie, to nie, to jazda na Stare Miasto”. No i pod wieczór drugiego, a ściśle mówiąc w nocy już, przeskoczyliśmy przez plac Zamkowy i wejście główne Zamku Królewskiego do oddziału, który tam już wybudował barykadę. To był formalnie oddział zgrupowania „Roga”, ale „Róg” dołączył do tego oddziału dopiero ósmego, bo go gdzieś tam zablokowała sytuacja wojenna. Tam nam kazano włączyć się od razu w nocy do rozbudowy barykad.
Nie, mieliśmy kenkarty, mieliśmy dokumenty, wiedzieli, że Polacy, że wiek taki, że nie mogliśmy być Niemcami ani żołnierzami niemieckimi, ani do gestapo nie mogliśmy należeć, bo byliśmy chłopakami szesnastoletnimi czy też piętnastoletnimi.
Tak, tak, w nocy żeśmy [przeszli]. Plac Zamkowy był ostrzeliwany przez Niemców z domów tutaj właśnie biegnących poniżej Nowego Zjazdu, bo Niemcy się przemieścili od mostu w kierunku Krakowskiego Przedmieścia i oni cały plac Zamkowy mieli pod lufami. No ale ponieważ była noc i ponieważ na placu Zamkowym był wykonany głęboki basen z wodą i schron przeciwlotniczy, taki dziadowski, bo każda rosyjska bomba niszczyła taki schron betonowy, to myśmy, klucząc w tych wykopach, w tym zbiorniku, dostaliśmy się wzdłuż ściany od Nowego Zjazdu do głównego wejścia zamkowego. I tam już na nas czekali żołnierze ze Zgrupowania „Róg” czy z Batalionu „Bończa”, kazali nam się włączyć do budowy tych barykad, no i myśmy tę barykadę budowali do rana. Rano przyszedł dowódca kompanii 101., zapytał się, czy chcemy wstąpić do wojska. Powiedzieliśmy, że tak. Wpisano nas do plutonu II, 101. kompanii. Przed południem złożyliśmy kolejną przysięgę i zostaliśmy żołnierzami.
Tak, to było na ulicy Świętojańskiej pod numerem 17. Ustawiono nas w takiej sieni długiej, po jednej i drugiej stronie sieni, pomiędzy nas zmieścił się dowódca 101. kompanii i ksiądz, i odebrał od nas przysięgę, która formułowała pewne obowiązki i to, co najświętszego było w naszym przekonaniu, w formie roty ustalonej przez Komendę Główną Armii Krajowej.
Nie, opaski na razie nie dostaliśmy, dopiero w momencie gdy wyznaczono mnie na pierwszą linię. Bo barykady były [jedna] zamykająca ulicę Świętojańską, jakieś sześćdziesiąt metrów [dalej] była druga barykada, już przy wejściu do katedry Świętego Jana. I tam mnie posłano na tę pierwszą barykadę i tam siedziałem z karabinem, bo byłem jednym z niewielu, który umiał strzelać.
Ja się nauczyłam strzelać w harcerstwie, już w harcerstwie. A później w trzydziestym dziewiątym roku żeśmy gromadzili broń, gromadziliśmy radioodbiorniki, bomby, granaty. Ja byłem bardzo szybki do nauki, ja się nauczyłem strzelać bardzo szybko, bo jeszcze w trzydziestym ósmym roku, jak byliśmy na wakacjach na Wileńszczyźnie. Na Wileńszczyźnie panowały… Tam mieszkali moi wujkowie, moi rodzice pojechali tam na wakacje z dziećmi, czyli ze mną i siostrą, i na tej Wileńszczyźnie panowały swoiste warunki. To znaczy warunki były takie – mocne jednostki policji państwowej, mocne jednostki KOP-u, czyli Korpusu Ochrony Pogranicza, mocne urzędnicze grupy urzędów skarbowych, urzędów spraw wewnętrznych. I tam był pracownik urzędu spraw wewnętrznych, który był zaprzyjaźniony z moim wujkiem i on prowadził przysposobienie wojskowe. I w tym przysposobieniu wojskowym uczono nas strzelać z broni małokalibrowej, która się nazywała wtedy flower, to była broń małokalibrowa, nie karabin pełny. Ja się tam wtedy nauczyłem doskonale strzelać, strzelałem dziesiątki, dziewiątki, czasami ósemki. W związku z tym w czasie Powstania ja byłem przeszkolonym strzelcem. I wtedy z ulicy Świętojańskiej 11 wychyliła się młoda dziewucha, czternaście, piętnaście lat, i zaczęła ze mną rozmowę. No i później zaczęła się popisywać grą „Warszawianki” i ta „Warszawianka” była później grana przez tydzień, dwa tygodnie, brzmiała ciągle w tej ulicy. Ona grała ją od rana do wieczora.
Na fortepianie, a ściśle mówiąc na pianinie. Nawiasem mówiąc, później żeśmy to pianino musieli wyrzucić, bo się dom palił i wszystko żeśmy wyrzucali na jezdnię, żeby nie było tego, co by się spaliło po prostu. I ona pyta się, do jakiego należę oddziału. Ja mówię, że do 101. Kompanii, i ona uszyła mi piękną opaskę biało-czerwoną ze 101. kompanią. Było to trochę nie tak, dlatego że opaski noszono z numerami plutonów, a później, jak Armia Krajowa dwudziestego szóstego czy trzeciego września została uznana za kombatancką i za Wojsko Polskie, to oznaczenia noszono WP z orzełkiem w środku.
Nie, nie, ja WP dostałem dopiero we wrześniu, a przedtem dostałem [z numerem] 101. [kompanii], ale powinienem mieć numer plutonu, ale myśmy mieli inną numerację. Bo Komenda Główna Armii Krajowej czy też może ktoś tam w sztabie, nie wiem, ustalił, że będzie numeracja na opaskach plutonami. W związku z tym na przykład u nas wspomagali nas „wigrowscy” i wspomagali nas „bechowcy”, to oni mieli numerację z numerami plutonów, 1125 1126, 1127, a myśmy mieli kompanijne. I tak to było. Tę opaskę od tej dziewczyny dostałem, później oni musieli się oczywiście wyprowadzić, ona i jej mama, i tata, bo się wszystko paliło, bo wszystko było bombardowane. A opaska się ubrudziła, podarła i gdzieś zginęła, nie wiem gdzie.
Ja dostawałem bardzo trudne zadania i gdyby nie to, że dwie osoby ciągle o mnie dbały…
Mój dowódca drużyny Tadeusz Ostrowski i sierżant „Kropka”.
Tak, „Kropka” była sierżantem, miała dwadzieścia pięć lat, była takim sierżantem odważnym do granic.
Tak, to była kobieta, to była młoda kobieta, miała syna Jasia, trzy lata miał ten Jaś.
Nie, Jaś mieszkał z jej mamą na ulicy Wspólnej, a ona należała do „Bończy”, do Batalionu „Bończa”, do Zgrupowania „Róg”.
Dlatego że ja dostawałem takie zadania, że się wychodziło jeden na dziewięćdziesiąt dziewięć, ale oni zawsze wiedzieli, że ja jestem pewny człowiek w stu procentach i w związku z tym wiedzieli, że o mnie trzeba dbać. Znaczy jak mnie zostawiono tam, gdzie ja byłem otoczony przez Niemców i rzucałem granaty albo rzucałem na czołgi butelki z benzyną, to oni mnie zawsze ubezpieczali, oni zawsze mnie wyciągali gdzieś z gruzów, z tej strzelaniny, z tych nocnych patroli, gdzie było pięciu Niemców na jednego Powstańca. Zawsze mnie ratowali. Na przykład wycofanie się ze Starego Miasta, wyznaczony termin dwudziesta pierwsza trzydzieści. Ten mój kolega, ten dowódca drużyny mówi: „Zostajemy dłużej, bo jest rozkaz, żeby bronić Rynku Starego Miasta”. Ja mówię: „No dobra, zostajemy, ale jest nas dwóch”. On mówi: „Jest trzeci na budynku księdza Skargi, to już jest nas trzech”. Ja mówię: „Jaka broń?”. – „No jest erkaem, będziemy się bronić”. Doszło siedem osób, jedna łączniczka i sześciu chłopaków z „Wigier”, i stoją, nie strzelają, nie bronią, na Krzywym Kole, tam się schowali. Ja mówię: „Dlaczego nie bronicie razem z nami?”. Oni mówią: „Mamy rozkaz, żeby się przebijać do rzeki, do Wisły, żeby się przeprawić przez Wisłę na Pragę”. Ja mówię: „ Dobra – do tej dziewczyny mówię – słuchaj, weź ode mnie książeczkę żołdu tego Niemca zabitego, bo jak mnie Niemcy tutaj złapią, to mnie zastrzelą, a ty może się dostaniesz na Pragę, to będziesz mogła się pochwalić, żeś zabiła Niemca, i to cię uratuje”. No i tak to było, tak to było. Znaczy się wtedy ten mój kolega, dowódca drużyny mówi tak: „Zostajemy do dwudziestej trzeciej”. Godzina dwudziesta trzecia – nie ma. Aha, przedtem były dwa ataki Niemców, myśmy z tego karabinu maszynowego strzelali, z tym że ja nie strzelałem, bo ja byłem najmłodszy w tej grupie, ja nie umiałem obchodzić się z karabinem maszynowym, a ten mój kolega umiał. No i Niemcy i „własowcy” cofnęli się, trochę ich tam trupów zostało, chyba ośmiu żeśmy zabili. No i przyszedł „Kruk”, nie „Kruk”, tylko Tadeusz, i mówi: „Zostajemy dłużej”. I zostałem w końcu na Krzywym Kole ja sam i on Tadeusz został na tym, u księdza Skargi. No jest godzina za dwadzieścia dwunasta, już kompletnie nie ma wojska, on przybiega zdyszany do mnie, mówi: „Wycofujemy się, bo jest rozkaz, żeby się wycofać”. No i wtedy poszliśmy na Długą, tam przy placu Krasińskich żeśmy weszli do kanału i [wyszliśmy na] Wareckiej.
Tak, myśmy byli bardzo nieliczną grupą, która miała broń. Proszę przyjąć do wiadomości, że ten atak 103. kompanii na most Kierbedzia to były dwa pistolety i trochę granatów na pięćdziesiąt osiem osób. A u nas co najmniej co drugi żołnierz miał broń i to długą broń, pistolety maszynowe albo karabiny. Co prawda zdobyte w strasznych sytuacjach, bo szli do Zamku, z Zamku schodzili do pijanych żołnierzy niemieckich, którzy byli na Podzamczu. Tam się udawało zdobyć trzy karabiny, ale na przykład ginęło czterech Powstańców. Ale te karabiny, które się z tego Podzamcza udało zdobyć, wchodziły na stan bojowy danej jednostki. Ja swój karabin na przykład oddawałem drugiemu koledze tylko przez parę dni, chyba siedem dni, bo miałem wyznaczone, że mam karabin oddać. On miał służbę, później ja. A później ten karabin…
Tak, a już chyba od siódmego (już nie pamiętam, którego sierpnia) karabin już był mój. I jak wychodziliśmy w bój, to byliśmy wszyscy uzbrojeni, wszyscy. Nieuzbrojeni to byli tak – sanitariuszki, łączniczki, ale niektóre miały pistolety, i chłopcy do lat czternastu, czyli łącznicy, tacy do czternastu lat (było dwóch takich), a reszta miała wszystko broń. I w związku z tym myśmy mieli wyznaczone stanowiska stricte bojowe, to znaczy byliśmy zawsze w pierwszej linii. Nas to czasami bardzo ratowało, dlatego że jak nadlatywały sztukasy, to Niemcy strzelali czerwone rakiety nad swoimi stanowiskami, sygnalizując swoim kolegom z Luftwaffe, że oni tam są, a ponieważ myśmy byli od nich o sześćdziesiąt metrów, to bomby spadały za nami i za Niemcami. W ten sposób myśmy byli zawsze kierowani na najbliższą odległość, ja wiem, sto metrów, sześćdziesiąt metrów, trzydzieści metrów.
To było w ten sposób… Pierwsze, to było chęć zdobycia dzwonnicy kościoła Świętej Anny i postawienia barykady w poprzek Krakowskiego Przedmieścia, na którym jeździły czołgi. Udało się zbudować – i to nie ja budowałem, tylko mówię o sytuacji – udało się zbudować połowę barykady przez Krakowskie Przedmieście, później czołgi rozwaliły to. I ci koledzy, którzy z Piwnej budowali tę barykadę, zaprzestali to budować.
Później było zdobywanie Zamku, bo Niemcy byli na Podzamczu, byli na Bugaju, ale nie byli w Zamku. Więc tam się ci nasi chłopcy malowali na czarno, jak anglosaskie wzorce takie, prawda, żeby nie było widać tej jasnej twarzy w ciemnościach. Buty były owinięte jakimiś szmatami, kocami, żeby nie było słychać stuku, i szło się po tych komnatach w tym Zamku i się czekało, że gdzieś będzie spał Niemiec i jego się dopadnie z gołymi rękami, bo nikt tam nie rzucał żadnych granatów, nie, tylko była walka wręcz. Paru Powstańców się rzucało na Niemca, no a jeżeli Niemiec nie spał i otworzył ogień, to tych paru Posłańców ginęło.
Tak, oczywiście, ale ja z kolei uważałem, że takie rzucanie się na Niemca to jest głupota, że za dużo ginie tych młodych chłopaków. No więc zadanie było utrzymać Zamek. No tam utrzymanie Zamku to były różne sytuacje. Ja tam na przykład rzucałem butelki, Niemcy się wdarli czołgami i bramą główną, później skręcili na Kanonię, tam z tego budynku ja rzucałem butelki z benzyną, nie udało się. Niemcy zajęli Zamek. Myśmy bronili Jezuickiej, Kanonii i dojście króla na chór w katedrze Świętego Jana, taki krużganek był, w którym… Niemcy się zorientowali, że tam można na katedrę dojść, więc później weszli nam do katedry. Katedra była trzy raz odbijana. Za trzecim razem się nie udało.
Tak, tak. Myśmy byli wtedy na budynku PKO, gdzie mieszkali pracownicy PKO. Mam zdjęcie… W budynku PKO byliśmy i nas rzucono do zdobywania, do odbijania katedry Świętego Jana. No i żeśmy tę katedrę odbijali, z tym że Niemców oczywiście dużo zginęło, ale i naszych dużo zginęło. No i później Niemcy już nie dali sobie rady, więc podprowadzili dwa „goliaty”, czyli to są te miny samojezdne, wysadzili boczną ścianę katedry. Niemcy byli wtedy na strychu, na chórze, myśmy byli przy głównym ołtarzu i przy zakrystii. Wybuchły „goliaty”, Niemcy się wdarli i straciliśmy Katedrę. Później broniliśmy bardzo długo budynku PKO na Brzozowej 2/4, Kamienne Schodki, Mostowa, ale to nie nasza kompania, bo tam AL walczyło, ale należało do naszego zgrupowania.
Proszę pani, to była walka na śmierć i życie. Proszę sobie wyobrazić taką sytuację. Mieliśmy zaatakować katedrę od kościoła Jezuitów, bo kościół Jezuitów przylega do katedry. W związku z tym było [pytanie], jak podprowadzić pod katedrę niewidocznie oddział. No, w niektórych książkach przypisuje się te zasługi różnym niewiadomym osobom, a było inaczej po prostu.
Było w ten sposób, że myśmy dostali polecenie z PKO 2/4 odbić drugi raz katedrę – nasz oddział drugi raz. No i ruszyliśmy od kościoła Jezuitów. I pani się pyta, jakie mieliśmy odczucia, jak ginęła polska kultura. No tak było. Proszę sobie wyobrazić siedem grobów na dziedzińcu klasztoru, w które trafił ciężki pocisk, rozrzucone ciała tych naszych kolegów, nie obcych żołnierzy, tylko kolegów, którzy zginęli parę godzin wcześniej i zostali zakopani. Obok leżą przepiękne księgi, bo to była, jak się to nazywało… […] Archiwum Akt Dawnych, skóra, inkubałty, przepiękne wydania, pergaminy, wszystko razem z tymi… Idziemy, wdarliśmy się do katedry, ugasiliśmy pożar w zakrystii, nie na sto procent, bo się tam tliły te resztki tych szaf takich pięknych, gdańskich, które były za wysoko, żeby je ugasić. No i ja podchodzę do ściany bocznej, a na ścianie bocznej pisze tak: „Ku pamięci Polaków, którzy w czasie 1 wojny światowej zginęli. Siedemset tysięcy ofiar”. Nawiasem mówiąc, we wczorajszej telewizji podano, że osiemset tysięcy, tak. No, patrzę, zejście do podziemi. Idę do podziemi, bo może się tam Niemcy chowają. Idę do podziemi, urny. Słowacki, kto tam jeszcze…
Sienkiewicz, no sami tego… Wychodzimy, szwendamy się po tym, szwendamy się po katedrze, bo to było drugie odbicie, nagle łubudu, łubudu, czołgi, [właściwie] nie czołgi, tylko „goliaty” niemieckie. Rzuciło nas na drugie ściany. „Goliaty” rozwaliły takie olbrzymie mury. A mury katedry niesamowicie grube No i stanął czołg w tym oknie wybitym przez „goliaty”, zaczął pociskami strzelać do wnętrza katedry i musieliśmy się wycofać. W ten sposób Niemcy zdobyli katedrę i już trzeci raz się nie udało jej odbić.
Tak, tak, tak. Więc to nasza kompania zdobyła, ale kłamstwem byłoby nie powiedzieć, że właściwie zapalili ten pojazd, ten transporter opancerzony dla piechoty niemieckiej koledzy z ulicy Piwnej. Bo oni wzdłuż tej połówki barykady na Krakowskim Przedmieściu podbiegli do tego miejsca, gdzie ten transporter omijał tę barykadę, połówkę tej barykady, i rzucili butelki z benzyną. Tam, nawiasem mówiąc, zginęła jedna siedemnastoletnia dziewczyna, która tym Powstańcom niosła butelki i się zahaczyła, przewróciła się na te butelki, butelki się rozprysły i ona się spaliła. Nie było żadnego środka do gaszenia ognia. A mój kolega, ten właśnie mój drużynowy, Tadeusz Ostrowski, rzucił się – a już byliśmy umundurowani w niemieckie mundury – rozpiął bluzę, rzucił się na palącą się odkrytą kabinę, żeby ugasić. Poparzył sobie całą rękę, później chodził z opatrunkiem. I zdobył tam pistolet maszynowy. Pomógł mu jeszcze jeden chłopak z naszego oddziału, z naszej kompanii, „Młodzik”, i on zdobył drugi pistolet maszynowy. I zdobyto jeszcze osiem karabinów. Bo ci Niemcy z tego transportera uciekli i zostawili te karabiny, zostawili masę, pięćdziesiąt kilogramów materiału wybuchowego, sto pięćdziesiąt min talerzowych i coś tam, masę amunicji do pistoletu maszynowego.
Tak, to wszystko przeszło. I ten atak [w celu] zdobycia tego transportera, w momencie kiedy już Niemcy uciekali górą i byli na czele tych zdobywców ci dwaj żołnierze ze 101. kompanii, czyli Tadeusz i „Młodzik”, spowodował, że zdobyła to 101. kompania. I ten transporter został zabrany i pojechano nim po dzwonnicę przy katedrze Świętego Jana. Tam został pomalowany na szachownicę polską, namalowano ten lotniczy znak Polski, szachownicę, wymalowano numer 101. kompania. No i on tam stał jakiś czas. No i w pewnym momencie, jak dowództwo na Długiej czy jakiejś innej ulicy doszło do wniosku, że on by się tam w tamtym rejonie przydał, w rejonie placu Krasińskich, zabrano go po prostu. No nie wiem, czy go tam przemalowano na inną kompanię, czy nie, w każdym razie zniknął z naszego pola widzenia. Zresztą stojąc pod dzwonnicą, nie miał… Żadnego celu nie było, żeby on tam stał.
Natomiast na Jezuickiej żeśmy podpalili dwa czołgi niemieckie.
A to już było bardzo późno. To było chyba… Zaraz pani powiem. Wycofaliśmy się trzydziestego pierwszego… 1 września, w południe 1 września.
One się dostały najpierw bramą główną i szorowały zresztą gąsienicami, bo się nie mieściły. Bramą główną [dostały się] na dziedziniec główny Zamku Królewskiego. Z dziedzińca głównego przedostały się na dziedziniec pomocniczy, gdzie stacjonowała kompania honorowa prezydenta Rzeczpospolitej. I Kanonia, i Dziekania stykały się w ten sposób, pod kątem prostym, i tutaj były takie ogrodowe drzwi, król chodził górą nad tymi ogrodowymi drzwiami. Bo zakonnicy dostawali się tą bramą, tymi ogrodowymi drzwiami na dziedziniec pomocniczy, [to znaczy] ci zakonnicy, którzy pełnili funkcje liturgiczne, kościelne, a król sobie wędrował górą. I w ten sposób ta brama tutaj była bardzo mała, bo ona miała charakter porządkowy. No i jak taki czołg niemiecki uderzył w tę bramę, no to już był na Jezuickiej, już był na tyłach katedry.
Nie, myśmy byli kilkadziesiąt metrów od Niemców. I na przykład „Hiszpan”, żeby podpalić czołg niemiecki, to przebiegł, ja wiem, dwadzieścia metrów gdzieś od zakrystii katedralnej, ale tej zewnętrznej strony zakrystii katedralnej na Jezuickiej. Przebiegł gdzieś ruinami Jezuickiej, bo Jezuicka już była zbombardowana, więc to nie była ulica taka, że się po ulicy biegało, tylko rumowiskiem się biegło. No i rzucił z odległości gdzieś sześciu metrów butelkę z benzyną. Czołg niemiecki się zapalił.
Niemcy zgłupieli. Nie wiedzieli, co robić. Bo jeśli wyskoczą z czołgu, to zastrzeli ich akowska piechota, jeśli zostaną, to trzeba się wycofać na biegu. A jazda czołgiem do tyłu jest bardzo trudna, bo najlepiej to się robi w ten sposób, jeśli dowódca wygląda z wieżyczki i mówi temu kierowcy, „w prawo”, „w lewo” i tak dalej. No więc myśmy bronili bardzo zajadle trzydziestego pierwszego. Od nas od dwudziestego szóstego od utraty katedry szły bardzo ciężkie boje o Jezuicką, bardzo ciężkie boje. No i pierwszego te boje z Jezuickiej doszły do Celnej. Celna to jest ulica od Rynku Starego Miasta w dół, do budynku PKO 2/4 i dalej na Wybrzeże Gdańskie.
Tak. Tam już tego domu nie ma. Ten Dom Profesorski chyba już też został zburzony. No nie wiem, zobaczymy. Z wnuczką jak pojadę, to zobaczymy, czy tam coś zostało.
To było różnie. Od jedenastego do piętnastego nie dostaliśmy kromki chleba.
Tak, oczywiście. Od jedenastego czy od dwunastego sierpnia nie dostaliśmy kropli wody. Tylko wino od Fukiera z piwnicy.
Nie, bo tym winem tylko się tam ręce myło. No ale kto chciał, to pił, oczywiście, że tak. Znaleźliśmy na Podwalu schowane przez cywili konserwy rybne. Okazało się, że to była pasta rybna tak beznadziejnie słona… Kromki chleba nie było. Tak że zjedliśmy po łyżeczce czy po łyżce takiej do zupy trochę tej pasty i wypluliśmy to z powrotem.
Później była niemożliwość uzyskania pomocy rannym. W nocy z trzydziestego na trzydziestego pierwszego mieliśmy się przebijać do Śródmieścia. No nie udało się to oczywiście. My byliśmy, oddział, nie oddział, tylko zgrupowanie „Roga” i nasz batalion – byliśmy strażą tylną. To znaczy myśmy byli na Hipotecznej, ażeby Niemcy od Krakowskiego Przedmieścia nie zaatakowali naszych boków i tyłów, tych, co z kina „Miejskiego” i z Pasażu Simonsa szli na Ogród Saski, na plac Bankowy przebić się do Śródmieścia. I w momencie kiedy to się wszystko nie udało, ja szedłem… Powiedziano, że szykiem nie zwartym, szykiem indywidualnym wracamy na nasze pozycje. Ja przechodziłem koło opuszczonego przez nas, przez żywych, zdrowych żołnierzy, szpitala pod Krzywą Latarnią i usłyszałem głosy tych rannych, którzy rozmawiali. A szedłem sam. I pomyślałem sobie, przecież myśmy ich mieli zostawić. Przecież myśmy ich mieli…
Tak, powracając do tej psychicznej udręki, to było to, że myśmy ich mieli zostawić na pewną śmierć. Służba medyczna była bardzo dobra, ale na szczeblu pielęgniarek i łączniczek. To były dziewczyny, którym osobno należałoby postawić pomnik. Natomiast już ta służba medyczna wyższego rzędu, lekarze, profesorowie to już był inny świat. To nie było tego dobrego serca, tego zaangażowania. To był obowiązek, rutyna. Najlepszy dowód, że jak na Długiej Niemcy wpadli, esesmani, no to zabili ile żołnierzy, ile pielęgniarek, a ilu lekarzy.
Oczywiście, że tak. Oczywiście, że tak. No ale tak było.
No, najlepsze łączniczki to była „Kropka” i „Wilia”. To te, to ja bardzo szanowałem, bo były niesamowicie odważne, niesamowicie pewne, niesamowicie dbające o wykonanie czy rozkazu, czy też obowiązku zwykłego człowieka. Natomiast [inne] sanitariuszki to „Jagoda”, „Poziomka”, „Jagna”.
Nie. Nie mieliśmy żadnej informacji, co się dzieje, poza tym jak upadła Wola. Pierwsze cztery dni Powstania na Starym Mieście, tam gdzie ja byłem, to były w zasadzie dość spokojne. Ginęli ludzie, ale w niewielkich ilościach, nie było zmasowanych ataków i tak dalej. Pierwszy powiew może nie klęski, ale tego, co czeka Stare Miasto, to była ucieczka ludzi i wycofanie się żołnierzy z Woli i częściowo z Ochoty. Częściowo Ochota uciekła oczywiście na Mokotów, ale to drugie skrzydło z Woli uciekło na Stare Miasto. I oni, chociaż walczyli bardzo dzielnie, bo i Batalion „Parasol”, i „Zośka”, i „Antoni” (chyba „Gozdawa” też tam walczył, nie pamiętam), oni przynieśli nam informacje: czołgi, przed czołgami cywile, strzelać, nie strzelać. W końcu strzelamy. „Uciekajcie na boki!” Kto usłyszał, kto uciekł na boki, kto nie usłyszał, to nie uciekł.
Roznosiły się od tych dołów żołnierskich. Dowództwo nie mówiło mam takich rzeczy.
Dowództwo się cieszyło, bo czwartego i piątego przyleciały pierwsze samoloty z Brindisi. Zrzuciły na plac Krasińskich i na Chmielną, [właściwie] nie na Chmielną, tylko na Miodową i przedłużenie Miodowej …
Bonifraterska. Na Miodową i Bonifraterską zrzuciły broń.
Tak, tak. Tylko ja je widziałem z odległości stu, dwustu metrów gdzieś. Siedziałem sobie na murku, była to godzina gdzieś dwudziesta, dwudziesta z groszami, jeszcze słońce nie zaszło całkiem. Na tle nieba zobaczyłem samoloty. Okazuje się, że niektóre latały później w nocy, późną nocą. A ja akurat widziałem te, które leciały gdzieś około dwudziestej, no i nad samymi dachami Miodowej i Bonifraterskiej. No i później jeden spadł czy został zestrzelony, drugi tam na Bonifraterskiej zrzucił ładunek. No i później na drugi dzień przyszli do nas oficerowie i pokazali nam piaty, czyli broń przeciwpancerną. Chciano nawet mnie tam wziąć do tego piata, ale ja byłem za słaby, żeby naciągać sprężynę tego piata. Bo ten piat miał taką sprężynę, że koń musiałby to ciągnąć.
Nie. Znaczy my byliśmy przekonani, że rząd Polski ma załatwioną sprawę, że na przykład generał Sosabowski tutaj przyleci całym korpusem czy z jakąś…
Z Brygadą Spadochronową. Że Rosjanie przyjdą z pomocą, prawda, że Powstanie będzie trwało trzy dni. No, takie były początki tego wszystkiego.
Nie, nie. Nie było rozmów na temat jakichś takich, które by były mądre. Uważaliśmy, że po wojnie zaraz powstanie oddział taki, który będzie w Berlinie jeździł „budami” i Niemców gonił, tak jak oni nas gonili w Warszawie i strzelali.
Chęć odwetu była, tak. Chęć odwetu.
To znaczy ja nie wiem, jak pani to nagra, czy w ogóle to, co ja powiem, to się nadaje do tego wywiadu. Ale w końcu opowiadam fragmenty historii, prawdę mówię. Było przekonanie, że Rosjanie przyjdą z pomocą. Oficjalne stanowisko kadry oficerskiej było niechętne. Niechętne: „Gdzie tam Rosjanie, co tam, nie przyjdą”.
Już 7 sierpnia w katedrze Świętego Jana, na której byliśmy jako żołnierze na nabożeństwie, ksiądz wygłaszający kazanie mówił cały czas o roku 1920, o walce z bolszewizmem. Nie wspominał prawie nic o tym, że trzeba walczyć z Niemcami. Tylko było ciągle, ciągle, ciągle ojczyzna, honor, tradycje, powstania, należność dla potomnych i tak dalej, i tak dalej, i tak dalej.
Pierwsza taka sugestia z mojej strony to była rozmowa z kolegą. Mówię tak: „Chodź, wychodzimy, bo przecież mógłby coś powiedzieć o tym, że trzeba bić Niemców”. Kolega wyszedł, gdzieś odłączył ode mnie. Za jakiś czas podchodzi do mnie dwóch młodych chłopaków i mówią tak: „Ty, coś ty tam takiego mówił do tego i tego?”. Ja mówię: „Co miałem mówić?”. – „No to mówiłeś, to, że trzeba liczyć na pomoc bolszewików, że trzeba Niemców bić. A bolszewicy to takie skó…” I tak dalej. Ja mówię: „Zobaczymy, kto będzie górą. Bolszewików jest znacznie więcej niż Niemców i niż Polaków i oni są już za Wisłą”. Oczywiście wyrobiłem sobie opinię bolszewika. Próbowano mnie od tego mocno oduczyć.
No, chciano mnie zastrzelić po prostu. Chciano mnie zastrzelić.
Instynkt. Było to na poczcie Głównej. Nie, było to najpierw w ten sposób. Piętnastego września dotarli na Pragę żołnierze rosyjscy i 1 Armia Wojska Polskiego. Przerzucili jakieś tam siły na Czerniaków, ale ja nie miałem o tym zielonego pojęcia. No ale z mostu Poniatowskiego czy z ruin mostu Poniatowskiego megafony głosiły: „Bij Niemca za krzywdy naszych ojców i dziadów. Bij Niemca. Armia Czerwona idzie wam z pomocą. Już niedługo wojska polskie będą świętowały razem z wami zwycięstwo nad tym”. I tak dalej, i tak dalej, w tym duchu agitacja.
Ze strony 1 Armii, ze strony 1 Armii. Myśmy wtedy siedzieli na Jasnej i zjadaliśmy psa, to było chyba gdzieś 23 września, jak koledzy przynieśli tego psa i poczęstowali mnie. No i później się okazało, że ten pies to był taki wabik, bo w tym momencie leciały te komunikaty z 1 Armii Wojska Polskiego i ja chciałem usłyszeć, co oni tam mówią. „Bij Niemca za krzywdy ojców naszych”. A koledzy krzyczeli, że: „Piesek, piesek, zjemy pieska, zjemy pieska”. Ja mówię: „Cicho bądźcie, bo przecież trzeba posłuchać, co oni planują, ci z 1 Armii Wojska Polskiego”. A ci znowu do mnie mówią, tylko nie ci sami, co na Starym Mieście, mówią: „A, będziesz tam gadał głupoty, tego, tamtego, siego”. No i poszliśmy na nocne… Bo dostać się na Pocztę Główną na placu Napoleona można było tylko nocą, dlatego że snajperzy w dzień biały strzelali do nas jak do kaczek, ginęli ludzie, a nocą nie. I w związku z tym zmiana tych wycieńczonych już jednostek odbywała się zawsze o godzinie dwudziestej drugiej. No i o tej dwudziestej drugiej ja poszedłem z oddziałem na zmianę nocną, na Pocztę Główną, a za mną szedł oficer polityczny, przepraszam, oficer kontrwywiadu i wywiadu naszego oddziału, który kazał mi ułożyć się w pewnym miejscu od strony ulicy Świętokrzyski na Poczcie Głównej i pilnować, czy tam Niemcy nie idą. W pewnym momencie podszedł do mnie, jak już się ulokowaliśmy, tam już była ciemna noc, podszedł do mnie i powiedział mi, żebym mu pożyczył mój pistolet maszynowy, bo ja już wtedy miałem pistolet maszynowy „Błyskawicę”, żebym mu pożyczył pistolet maszynowy, bo on chce podejść kilkadziesiąt metrów zobaczyć, czy tam jest niemieckie gniazdo karabinów maszynowych przy Świętokrzyskiej. Ja zaś poczułem jakieś ostrzeżenie takie i jak on mi kazał zostać na tym miejscu, to ja się cofnąłem jakieś trzy, cztery metry. I on obszedł to naokoło i otworzył ogień z mojej „Błyskawicy” w to miejsce, gdzie ja leżałem, ale mnie już tam nie było. No i później to moje lewicowe nastawienie było już znane. W pewnym momencie, jak już było wiadomo, że będzie kapitulacja, przybiegł do mnie mój ostatni dowódca plutonu i pyta się, czy przebijamy się za Wisłę. Ja mówię, że ja jestem chory, że ja strasznie źle się czuję, że ja nie mogę. Ale którędy? On mówi, że tunelem linii średnicowej do mostu Poniatowskiego, po moście, po tych ruinach mostu Poniatowskiego się przekradniemy nocą do armii Berlinga. Ja powiedziałem: „Nie, nie dam rady, idź sam”. On poszedł sam i zginął. A ja jakoś dostałem się do niewoli niemieckiej i żyję.
Mam go gdzieś zapisanego.
Tak, to znaczy ja leżałem i udawałem nieżywego. On położył tę „Błyskawicę” przy mnie, bo to była moja „Błyskawica”, poszedł, przekradł się z powrotem do miejsca zakwaterowania na Jasną 1 i tam powiedział… Co on powiedział, co ja zrobiłem… Aha, tam powiedział, że on podczas inspekcji zastał mnie śpiącego na stanowisku i w związku z tym należy mnie ukarać dodatkową służbą i cofnąć propozycję awansowania na kaprala. Ale później widocznie bał się, że ktoś na niego doniesie, że on był antybolszewik, że tępił tych lewicowców, nigdy się już nie pokazał ani w związku… Może z obozu jenieckiego wyjechał do Wielkiej Brytanii czy do Włoch, czy do Stanów Zjednoczonych, tego nie wiem. Osoba ta zniknęła w ogóle z horyzontu.
Umundurowanie mieliśmy bardzo fajne, byliśmy jednostką, która budziła jakieś takie… no podziw, zazdrość. Sprawa dość prozaicznie się rozwinęła. Na Stawkach były olbrzymie magazyny, do których dostarczali kiedyś w czterdziestym trzecim roku Żydzi wszystko to, co wyprodukowali w wytwórniach, fabrykach getta, a później Niemcy wykorzystywali te budynki do magazynowania żywności, amunicji, broni, umundurowania i tak dalej. W momencie kiedy oddziały „Parasola”, oddział „Antoniego”, oddziały „Zośki” cofały się z Woli, postanowiły skrócić sobie drogę i poszły przez Stawki. I wykryły tam olbrzymie ilości wszelkiego dobra.
Oni czwartego przeszli na Stare Miasto i już byli umundurowani stricte według niemieckich wzorców, ale oczywiście bez jakichś odznaczeń niemieckich. Myśmy się zapytali: „Skąd wy to macie?”. A oni powiedzieli tak: „Idźcie na Stawki, tam wszystko jest”.
I myśmy pognali na te Stawki biegiem. I ponieważ te oddziały z Woli dotarły gdzieś rano, około ósmej, siódma, może ósma, to myśmy na tych Stawkach byli gdzieś około czternastej, trzynasta, czternasta. No i zastaliśmy olbrzymie sterty mundurów, płaszczy i tak dalej. Wybraliśmy oczywiście to, co było najbardziej racjonalne, więc buty, mundury polowe, ale nie te niemieckie feldgrau, tylko te łaciate, panterki tak zwane. Były panterki dwojakiego rodzaju, panterki łaciate według wzoru jesiennego i panterki białe według wzoru zimowego. Wywracało się je na jedną lub drugą stronę i żołnierz był umundurowany na jesień, lato, wiosnę albo na zimę. Ja wiedząc, że w nocy jest już zawsze chłodno, chociaż to był sierpień, zresztą byłem bardzo dobrze myślącym, nazwijmy to, sobie wziąłem takie podwójne umundurowanie, spodnie podwójne, bluza podwójna, hełm niemiecki, buty niemieckie. A jeszcze ten mój kolega dostarczył mi płaszcz podgumowany, taki jak niemieccy motocykliści jeździli na tych beemkach, tych motorach, na froncie.
Od razu się przebraliśmy. Nie, wzięliśmy to pod pachę, wzięliśmy jeszcze zapas dla kolegów, którzy zostali na barykadzie. Przywlekliśmy to wszystko na ulicę Świętojańską, rzuciliśmy pod nogi tym, którzy nie byli umundurowani. Zdjęliśmy ubrania cywilne, zdjęliśmy opaski cywilne, od razu żeśmy się przebrali czwartego. Czwartego żeśmy się przebrali od razu w mundury.
Tak, z tym że niektórzy koledzy brali mundury niemieckie feldgrau, bo leżały bardzo piękne kurtki feldgrau panzerjäger, strzelców, grenadierów pancernych. One charakteryzowały się tym, że były wcięte tutaj, tak jak wiatrówka, kolor miały feldgrau, ale były krótkie.
Tak, tak, byliśmy wtedy, broniliśmy budynku Brzozowa 2/4, w momencie kiedy nie było jedzenia kompletnie od tego jedenastego do piętnastego, a wybuch czołgu był chyba trzynastego, nie pamiętam.
No właśnie. Byliśmy tak strasznie głodni, że dowódca powiedział tak: „No to idźcie szukać jedzenia”. I myśmy się przymierzali do tego jedzenia i odeszliśmy kilkadziesiąt metrów od tych naszych stanowisk, które inni obsługiwali, bronili i dognał nas łącznik, ten taki mały „Wilk”, dognał i powiedział, że dowódca plutonu każe nam, żebyśmy natychmiast biegiem pognali na Kilińskiego, bo tam wybuchł czołg i trzeba udzielić pomocy. I myśmy na Kilińskiego pognali, tam wzdłuż murów obronnych starej Warszawy na Podwalu. Jak tam dobiegliśmy, to już w zasadzie było po wszystkim. To znaczy na ulicach jeszcze było pełno krwi, ale już ciała były zniesione wszystkie do fosy biegnącej wzdłuż murów na ulicy Podwale, wzdłuż ulicy Podwale. Tam leżało kilkaset osób, oczywiście tego się nie dało ani policzyć, ale zobaczyć – było coś strasznego. No i spokojnie, już widzieliśmy, że żadnej tam pomocy nie udzielimy nikomu. Podeszliśmy do tego transportera amunicyjnego i zapytaliśmy się tych, którzy ocaleli, co się stało. No i oni nam opowiedzieli. Myśmy nie wiedzieli, że ten transporter został przejęty na Podwalu, na placu Zamkowym, na Podwalu, że jechał wzdłuż Podwala, że wjechał w Kilińskiego, że tam był około trzystu czy pięćset osób, bo to różnie to było, że ciała ludzkie czy szczątki to na trzecim piętrze, na drugim piętrze wpadały przez okno do budynków, że prawdopodobnie zginął dowódca Armii Krajowej, bo stał w oknie i się temu przyglądał, i tak dalej. To było coś strasznego, ale to równocześnie była głupota. Głupota, bo jeśli się widzi, że podjeżdża jakiś transporter i z niego uciekają żołnierze, nie wiadomo dlaczego, no to chyba to nie jest podarunek armii hitlerowskiej dla Powstańców Warszawy, tylko jest to jakaś pułapka.
Różnie to było. Jedenastego sierpnia na Starówce została zbombardowana nasza kuchnia i przez pięć dni nie było jedzenia, nie było jedzenia. Było tylko wino od Fukiera, nic więcej.
To znaczy były kwatery, ale kwatery były podzielone według batalionów. Przykładowo batalion Armii Krajowej początkowo był na Podwalu, później był na Mostowej.
Moja kompania to początkowo była Świętojańska 11, 12, 13, 14, 15, 16, Rynek 23, 26, 30, to był początek. Później to się zmieniało. Zbombardowali kwaterę na Rynku, przenieśliśmy się do PKO. W PKO czasowo nas przerzucono na Dom Profesorski, wróciliśmy na Jezuicką.
Nie, spało się na podłodze albo na betonie, a w Katedrze świętego Jana spało się pod chórem na marmurze. Dlatego ja kochałem swoje grube ubranie, to zimowo-łaciate, bo po prostu nie było mi zimno spać na tym betonie.
Tak, oczywiście. Znaczy się była bardzo ciekawa sytuacja. Dwaj koledzy, młodzi, czternaście, trzynaście lat, ich dom rodzinny był na Świętojańska 17/15 i w ich mieszkaniu była kwatera oddziału, do którego oni należeli. Oni się w ogóle nie przyjmowali, że ten ich dom jest niszczony, że się wyrzuca meble, że to się wszystko pali, że płomienie już są. Oni byli żołnierzami i uważali, że tak musi być. Taka była postawa, jeśli chodzi o niektórych. Inni na przykład byli, że gotowali zupę, gotowali herbatę, częstowali jakimś tam cukrem, jakimś tam tym, co mieli, bo przecież Stare Miasto to ludzie biedni, to nie Żoliborz, to nie jakieś dzielnice, gdzie inteligencja była i [ludność] bardziej zasobna, [tylko] to bieda była. Ale początkowo entuzjazm był wielki. Poza tym były Stawki, była szkoła na Rybakach, też zaopatrzona nieźle. Załamało się to gdzieś około 23 sierpnia. Po przejściu kanałami, już od 23 sierpnia znowu nie jedliśmy nic, nie było jedzenia.
Tak, oczywiście. Na przykład na Brzozowej musieliśmy wyrzucić cywili z piwnicy, bo Niemcy się już wdarli do drukarni PKO i ci cywile zostaliby zastrzeleni. Ale to były młode dziewczyny, młode kobiety, starsi mężczyźni po siedemdziesiątce i oni traktowali ten rozkaz wydawany przez szesnastolatka, gdzie mają opuścić miejsce, gdzie się przytulili na noc, jako, ja wiem, niegrzeczność to mało powiedziane, [raczej jako] chamstwo.
Tak, kłócili się, kłócili: „Gdzie ja teraz pójdę? Co ja teraz zrobię? Myśleliśmy, że tu pod waszą osłoną jakoś przeżyjemy, a wy nas wyrzucacie, nawet się wypieracie nas, nie chcecie nas bronić”.
Źle mi było.
To znaczy ja byłem ranny w zasadzie dwa razy, z tym że za każdym razem i w książce o moich ranach źle piszą, bo w książce piszą w ten sposób: „Został dwa razy ranny, wycofany z akcji, niewolę spędził w stalagu takimi i takim”. A ja wcale nie zostałem wycofany na Starym Mieście z akcji, bo zostałem ranny drugi raz dopiero w październiku, jak Niemcy likwidowali szpital. No więc wracajmy do pierwszej rany. Pierwsze ranienie było… Właściwie miałem bardzo dużo szczęścia, bo stanąłem, zginął dowódca I plutonu „Malarz” i zginął jego brat, myśmy go nazywali „Brat Malarza”. Oni zginęli według jednej relacji od ostrzału granatnikowego, czyli moździerza, a drudzy mówili, że dostali z działka z pociągu pancernego, który stał na moście przy Cytadeli. Ja chciałem się dowiedzieć, jak to właściwie [było], od czego oni zginęli, bo to dyktowało, skąd jest ostrzał na naszą pozycję. I stanąłem przy tych zabitych „Malarzach” (to pseudonimy oczywiście, a nie funkcje) i w tym momencie Niemcy do mnie strzelili, ale z moździerza, bo widzieli mnie, że ja tam stoję na tym podeście. No i trafili idealnie. Tak trafili idealnie, że gdyby się przesunęli o metr, to bym nie żył, ale trafili tak, że dokładnie cała struga odłamków poszła w górę. A ja byłem wtedy nie w hełmie, tylko w czapce i dostałem tutaj głowę. No, dostałem w głowę, krew tego, przyleciał Tadeusz, zobaczył, mówi: „Chodź, Jadwiga cię opatrzy”. No, ale Jadwigi nie było, więc poszliśmy na Miodową. Na Miodowej mnie tam opatrzyli, odłamek, ten duży, co mi poszedł po głowie, przebił czapkę i gdzieś zniknął, a drugi odłamek, mniejszy siedzi do dzisiaj w głowie. I to było pierwsze ranienie.
Tak, po opatrzeniu nosiłem opatrunek parę dni. Ja wiem… Siedem dni nosiłem opatrunek, pod hełmem już, bo się wyzbyłem znowu czapki. W czapce było wygodniej, bo nie było tak gorąco, a w hełmie było strasznie gorąco. N, wróciłem do hełmu i w hełmie tego.
A drugie ranienie to było dramatyczne. Sytuacja była taka, ja zachorowałem na czerwonkę i na tyfus równocześnie, bo w Śródmieściu ło wody, już wody nie było. I dyżurny wyznaczył mnie i jeszcze jednego kolegę do przyniesienia z kina „Palladium” wody. W kinie „Palladium” w piwnicy miała być woda. Myśmy tam poszli, tam się okazało, że tam nie ma żadnego wodociągu, tylko jest zbiornik betonowy przeciwpożarowy i z tego zbiornika pożarowego biorą wodę. No i myśmy wzięli te dwa wiadra, nabraliśmy tej wody i mnie się strasznie chciało pić. Ja się tej wody napiłem. Napiłem się tej wody i dostałem choroby żołądkowej. Chodziłem do końca na swoje nocne dyżury, dwudziestoczterogodzinne zmiany były, ale w pewnym momencie dostałem gorączki czterdzieści jeden stopni. Lekarstw nie było, lekarz był już po drugiej stronie Alei, czyli gdzieś na ulicy chyba Hożej albo Wspólnej, nie pamiętam, chyba na Wspólnej był. Nikt się mną nie opiekował, nawet podejrzewano, że symuluję. Badano mi temperaturę, czy nie symuluję. No, czterdzieści jeden stopni to nie do życia. Więc ten Tadeusz i ta „Kropka” się mną zaopiekowali. Przynieśli jakieś koce, mnie tam opatulili, bo ja trząsłem się z zimna, z dreszczy w tej gorączce.
No i w takim razie przyszła kapitulacja. […] Drugiego października dowiedzieliśmy się o kapitulacji. Zabrano nam amunicję, później nam amunicję oddano. Powiedziano, że musimy zdać broń, później nam broni nie zabrano. Później nam powiedziano, że idziemy do niewoli i że czwartego wymarsz jest do niewoli. Czwartego stanęliśmy w szeregu na Jasnej i wtedy powiedziałem dowódcy nie kompanii, mojego plutonu, dowódcy plutonu powiedziałem, że nie dam rady iść kilkanaście kilometrów do Ożarowa, nie dam rady. On mówi: „No to zdaj broń”. I wtedy wielkie szczęście błysnęło w oczach jednego z tych czternastolatków, bo ja mu oddałem pistolet FN-kę, belgijską „siódemkę”, swój pistolet maszynowy, cztery pełne magazynki amunicji i jeden amerykański granat obronny. I on się rozpromienił, bo wtedy stał się żołnierzem. No i podeszły dwie dziewczyny i powiedziały, że zabiorą mnie do szpitala. No i zabrały mnie do szpitala. Zapytały się, czy dojdę. Powiedziałem, że dojdę, tylko żadnego bagażu nie będę niósł. One niosły jednego rannego na noszach, a ja tak szedłem koło nich z nogi na nogę. Doszliśmy na Pańską 29. Na Pańskiej leżałem parę dni, przenieśli nas na Chmielną 32/34. No i na tej Chmielnej jako „tyfusistego” położono mnie jeszcze z jednym kolegą w takim osobnym pomieszczeniu, żebyśmy nie zarazili tą chorobą zakaźną tych rannych. Tych rannych wynoszono, wynoszono, wynoszono i w pewnym momencie uznano, że wyniesiono wszystkich i Niemcy z miotacza… Nie, najpierw wrzucili dwa granaty, te granaty wybuchły i raniły mnie w nogę. I później [podpalano] z miotacza płomieni, a ja leżałem pod samiutkim oknem i ten płomień poszedł górą przez to okno, odbił się od ściany, wrócił do mnie, ale pod łóżko, bo ja leżałem na łóżku. No i myśmy zaczęli we dwójkę, bo ten drugi, też chory na jakąś chorobę zakaźną, był ze mną i zaczęliśmy strasznie wrzeszczeć, no bo lada moment byśmy się spalili. Ja byłem zresztą ranny w nogę wtedy. No i wpadł taki Niemiec, czterdziestoletni gdzieś, taki niewielkiego wzrostu, jakiś taki bardzo niskiej szarży, złapał mnie tutaj za ramiona i wyciągnął mnie z tego łóżka. No, jakoś mnie wyciągnął z tego pomieszczenia, a tamten drugi kolega miał więcej siły, jakoś się z tego łóżka zwlókł i też na czworakach z tego już palącego się pomieszczenia żeśmy wyszli. I to jest zaliczane, to moje drugie ranienie to jest właśnie ta noga.
W momencie kiedy zaczęliśmy wychodzić kanałami do Śródmieścia, mój prawie że zabójca (ten od wywiadu i kontrwywiadu) zarządził czyszczenie broni. Bardzo się zdziwiłem, bo kto to w momencie kiedy się idzie do kanału, czyści broń. No ale rozkaz jest rozkazem. Usiedliśmy przy takim stole i zaczęliśmy czyścić broń. I jakiś Duch Święty czy jakiś przodek, duch mojego przodka uprzedził mnie, że może być coś nie tak. I byliśmy w rzędzie, i w tym momencie ja się cofnąłem do tyłu, żeby on nie miał skierowanej lufy swojego pistoletu vis czy parabellum, już nie pamiętam jakiego, w moją stronę, bo czułem, że coś się tego. A przede mną siedział „Puma”, młody, piętnastoletni żołnierz i czyścił tą swoją broń. I ja się tak cofnąłem, ale nie z krzesełkiem, tylko ciałem się tak cofnąłem i padł strzał. No i „Puma” został raniony w rękę i kula mu utkwiła w ręce. Ja się przekonałem, że on chciał mnie zastrzelić znowu, ten mój „przyjaciel”. W tej sytuacji powiedziałem do niego, nie zdradzając, że odczułem, powiedziałem: „No co, czyścisz broń i strzelasz do żołnierzy?” „No wiesz…”, tego, tamtego, siego, owego. Ja mówię: „No i co z »Pumą« zrobimy?”. – „To ty się nim zaopiekujesz, a ja mu dam coś do jedzenia, bo chłopak z ręką przestrzeloną nie da sobie rady”. No i dobrze.
I poszliśmy później na ten Rynek Starego Miasta i przy Krzywym Kole broniliśmy z karabinu maszynowego, z domu księdza Skargi żeśmy bronili Rynku, i broniliśmy tego Krzywego Koła. No i później Nowowiejską do Długiej, Długą do placu Krasińskich. Na placu Krasińskich spotkałem „Pumę” (już pana porucznika nie było) i mówię: „Co ty tutaj robisz?”. On mówi: „Nie chcą mnie wpuścić do kanału”. – „Dlaczego?” – „No bo nie mogę zejść po klamrach”. Ja mówię: „Czekaj, coś skombinujemy”. Pokazał się mój serdeczny przyjaciel Tadeusz, ja powiedziałem Tadeuszowi: „Słuchaj, Tadeusz, coś z »Pumą« trzeba zrobić”. Mówi: „No dobra”. On zszedł na dół po klamrach, a to była godzina około dwunastej w nocy z pierwszego na drugiego. Zszedł po klamrach, mówię: „Ja ci »Pumę« spuszczę”. Na tę głębokość jakieś cztery metry, cztery pięćdziesiąt, na głowę spuścić człowieka. Złapałem tego „Pumę” pod pachę, usiadłem, wsadziłem nogi do kanału i spuszczam tego „Pumę”. W tym momencie zauważyli mnie Niemcy, że ja siedzę, i zaczęli strzelać do mnie z karabinu maszynowego. A tam już były zwały trupów, których Niemcy zastrzelili wcześniej.
Nie, jak myśmy się wycofywali, pusto kompletnie.
Był taki rów dobiegowy, głęboki na jakieś siedemdziesiąt centymetrów, tak że kto chciał, to mógł biegnąć albo na czworakach jak piesek, albo się czołgać.
Był jeden żandarm, jeden żandarm był, ale jeden żandarm, nie było więcej ludzi. W ogóle.
Tak, myśmy już [wchodzili] prawie ostatni. Podobno o drugiej w nocy jeszcze tam schodzili. No i ja spuszczam tego „Pumę” i tutaj z ogrodu Krasińskich poszła seria po mnie. I te pociski zaczęły grzęznąć w tych ciałach zastrzelonych, a tych ciał było cztery albo pięć albo więcej. Ja się położyłem za tymi zastrzelonymi, udając zabitego, a poza tym chciałem, żeby mnie pociski nie dosięgły. Niemcy przestali strzelać. Ja wtedy tego „Pumę” – bo ja jakoś tak bokiem leżałem na tym betonie, na tej jezdni – ja tego „Pumę” zwolniłem i ten „Puma” spadł na ręce Tadeusza. No i ja zszedłem na dół, i stanąłem, i nie wiem, w lewo czy w prawo. Latarki nie miałem.
Nie, oni już poszli, bo ten „Puma” i to strzelanie spowodowało, że ta grupa już odeszła.
No więc właśnie, nie wiedziałem, czy w prawo, czy w lewo, i nagle zobaczyłem po prawej stronie, tak daleko, światełko latarki elektrycznej i powiedziałem do Tadeusza i do „Pumy”: „O, jest światło, tam trzeba iść”. I ponieważ kanał był wysoki, metr siedemdziesiąt, gdzieś tak może siedemdziesiąt pięć, idący pod Miodową aż do Krakowskiego Przedmieścia, to myśmy dość szybkim krokiem, dogonili do Krakowskiego Przedmieścia grupę. Od Krakowskiego Przedmieścia zaczęły się problemy. Po pierwsze na Krakowskim Przedmieściu były odkryte wszystkie włazy i Niemcy rzucali już świece dymne, karbid, granaty, różne rzeczy.
Tak, absolutna cisza, bez światła, bez… Ja ciągnąłem na sznurku „Pumę”, bo Tadeusz mi dał sznurek do ręki i mówił: „Trzymaj »Pumę« na sznurku, bo się zgubi gdzieś”. Absolutna cisza.
Tak, oczywiście, wszyscy z bronią.
Cztery i pół godziny.
Na Wareckiej.
Tak, później w kinie „Colosseum” było mycie, bo woda jeszcze była, ale w piwnicy. Umyliśmy się, bo byliśmy strasznie brudni i śmierdzący, mokrzy, bez możliwość ogrzania się, bez jedzenia, bez niczego.
Przeniesiono nas do hotelu „Savoy”.
No właśnie dawano nam… Zaraz opowiem o tym. Przeniesiono nas do hotelu „Savoy”. W hotelu „Savoy” była awantura, bo nie było nic do jedzenia, zamknięto przed nami materace, na których ewentualnie można było się przespać, i spaliśmy na parkiecie. Awantura pierwsza o to, że potraktowano nas jako uciekinierów ze Starówki.
No generał „Monter”. Generał „Monter” nas potraktował, powiedział, że wnieśliśmy więcej zamętu i nieładu niż rzeczywistej pomocy dla Śródmieścia.
A w Śródmieściu byliśmy na ulicy. Było w ten sposób, w momencie kiedy żeśmy się wycofywali z Powiśla, szóstego września…
Nie, nie, na Warecką żeśmy poszli, na Wareckiej w nocy broniliśmy linii Nowego Światu, bo Niemcy doszli Pierackiego, Kopernika, ulica ta z kręciołkiem, hotel „Bristol”… A Karowej Niemcy doszli do Nowego Światu. Na Nowym Świecie zginął na moich oczach dowódca batalionu.
Tak, byłem od niego o półtora metra.
Nie, nie, miałem tylko kontakt z dowódcami kompanii, z dowódcą sztabu „Czaharem”, który mnie opieprzył w straszny sposób za nieprzepisowe trzymanie karabinu przy nodze, jak mu składałem meldunek o tym, że Niemcy są w piwnicy. No i miałem kontakt później z zastępczymi dowódcami kompanii, a jeśli chodzi o dowódcę batalionu, to tylko podczas jego śmierci.
To znaczy, proszę pani, oni się załamali jako zwykli ludzie. Byliśmy dobrze dowodzeni – dobrze, chociaż nie było jedzenia, chociaż nie było amunicji, chociaż zdarzały się tam jakieś drobne kradzieże, oszustwa i tak dalej. Ale broni nikt nie ruszył, nikt nikogo na śmierć nie posłał. No to było, wie pani, tak jak trzeba. Natomiast jak tu powiedzieć o stosunku dowódcy… „Bończa” był zawodowym oficerem, ale o jakichś takich arystokratyczno-inteligenckich ciągotach. Ubrany był w mundur marszałka Piłsudskiego, czyli austriackie sorty, takie niebieskawe, szaroniebieskawe.
Tak, na ulicy Pierackiego. Kierowano nas za Nowy Świat: „Uciekać, uciekać”, bo panika była powszechna. „Uciekać”, z tym że żołnierze nie uciekali, tylko wycofywali się. Więc mnie skierowano też na Kopernika, z Kopernika na Pierackiego, z Pierackiego, czyli obecny Widok czy późniejszy Widok, i przechodziłem przez Nowy Świat. I „Bończę” przeprowadził jakiś podporucznik (nie wiem, nie znam nazwiska) i ordynans, taki sierżant. Szli obok niego, podporucznik był niewysokiego wzrostu, bo „Bończa” był wielkie chłopisko, a podporucznik był niewielkiego wzrostu, za to sierżant był dość szeroki w barach. I w pewnym momencie… A barykada była taka wysoka i nawet była tablica: „Uwaga! Ostrzał!”, ale nikt nie zwracał na to uwagi – po tylu śmierciach, po tylu ostrzałach, kto to się tym przejmował. I „Bończa” stanął twarzą w kierunku na Ogród Saski, w kierunku na kościół Świętego Krzyża czy też na Krakowskie Przedmieście, i nie wiadomo jeszcze, po co podniósł nogę i stanął na takim kamieniu. Na tym kamieniu wyżej jeszcze stanął, coś chciał zobaczyć i w tym momencie z Banku Gospodarstwa Krajowego… A ja przechodziłem obok nich, bo oni się zatrzymali, stanęli, a ja przechodziłem obok nich, byłem o półtora metra od „Bończy”. I w tym momencie dostał „Bończa” kulę dokładnie między łopatki. Ten strzał go szarpnął, tak ręce tego… Jego adiutant i ten jakiś oficer złapali go pod ręce i zaczęli go prowadzić w kierunku na plac Napoleona. No i go tam przeprowadzili. A ja spokojnie przeszedłem przez ulicę Nowy Świat, z tym że do mnie snajper nie strzelał, chociaż byłem w mundurze, hełm miałem niemiecki, to inna sprawa. Może myślał, że ja Niemiec, ale nie, bo przecież strzelał do Polaka. No i mnie na tym drugim końcu tego Nowego Światu zatrzymał jakiś sierżant jakiegoś ugrupowania, chyba z „Czaty”, i powiedział: „Wracaj, obrona jest na linii Nowego Światu”. No i ja wróciłem na tego Pierackiego, no i tak się to odbyło.
Więc Niemcy nas odebrali z tej Chmielnej 32/34 11 października.
Tak.
Nikt, nikt. To znaczy pani doktor siedziała na stu walizkach różnych rzeczy zgromadzonych. Zapytałem się sanitariuszki, co ona tam ma, a one mi odpowiedziały: „A nazbierała tych szmat i wiezie ze sobą”. Taka była odpowiedź sanitariuszek, które ja szanowałem niesamowicie.
Więc jedenastego nas wstawili na Warszawa Zachodnia do pociągu. No i ja jako ciężko poszkodowany leżałem na takiej pryczy, niektórzy, którzy byli ranni w rękę czy w głowę, siedzieli oparci plecami o ścianę wagonu towarowego. Jechaliśmy przez Łódź, pod Łodzią maszynista chyba był szwab, bo przyspieszył specjalnie, a nasi otworzyli szeroko drzwi wagonowe, bo łodzianie rzucali paczki. Łodzianie zachowali się fantastycznie. Później jechaliśmy przez Głogów, Poznań, Głogów, Żary, Żagań i wylądowaliśmy koło Drezna. Stalag nazywał się formalnie IV B Mühlberg, a ja wylądowałem w lazarecie Zeithain, to jest dwadzieścia sześć kilometrów od Mühlbergu, nad samą Łabą.
Jeśli chodzi o szpital w Zeithain, to mnie dwaj Polacy uratowali. Bo ja tam leżałem na ziemi od szóstej rano do dwudziestej drugiej – 15 października, zimno – i zachorowałem dodatkowo na zapalenie płuc. Początkowo zawieźli mnie do baraku rannych, bo ta noga, ta głowa, ale później się zorientowali, że mnie nie trzeba leczyć na nogę, tylko będzie trzeba leczyć, bo mam jakąś chorobę zakaźną. Ja powiedziałem, że czerwonka, że to, że sio, że tamto, no i zaczęto jakąś zupką mnie tam leczyć. Docent Manczarski i nie docent, ale doktor Bartenbach to byli moi wybawcy, bo ja przeżyłem tam śmierć kliniczną. To znaczy polegało to na tym, że ja umarłem i wróciłem. Schodki czarne, tunel z błyszczącym światłem, ksiądz, który mi udzielił ostatniego namaszczenia, major niemiecki, który był w komisji lekarskiej, profesor Manczarski, doktor Bartenbach, pielęgniarka oddziałowa Kasia, pielęgniarka oddziałowa Irena, no i ja wystartowałem do czyśćca czy do nieba i wróciłem. No i oni mnie uratowali.
Baraki, normalnie.
Nie, robaków nie było. To były drewniane baraki, było oświetlenie. Oświetlenie wyłączano o dwudziestej pierwszej, był kubeł do załatwiania się w takiej osobnej kabince, prysznica nie było żadnego. Na kąpiele chodziło się parę kilometrów do łaźni i odwszalni. Był kantorek dla pielęgniarki oddziałowej. W baraku leżało siedemdziesiąt pięć osób.
Polacy się bardzo starali, a Niemcy… Bo dowódcą tego szpitala polowego Reservelazarett Zeithain został pułkownik Stahel, a pułkownik Stahel był kierownikiem placu w Warszawie. I on miał jakiś sentyment do Polaków, że go na tym placu Piłsudskiego nie zdobyli, nie zastrzelili i pytał się tylko nas Polaków: „Po co wyście to zrobili? Po, co, dlaczego?”.
Zaraz dojdziemy do tego. A nasi koledzy bardziej elokwentni mówili: „Bo wyście, Niemcy, byli bliżej”. Bo on celował: „Po co wyście to zrobili, mogliście z nami bić Rosjan”. W maju odbyło się tajne spotkanie dowództwo AK z kierownictwem Abwehry niemieckiej, która planowała zastrzelenie Hitlera w Gierłoży. I ponieważ Polacy odmówili, a Stahel na pewno wiedział o tym, to mówił: „Po co wyście… dlaczego żeście nie poszli z nami?”.
Z punktu widzenia wojskowego – niesamowity wyczyn, niesamowity wyczyn, z punktu widzenia młodego pokolenia – strata, straszna strata.
Z punktu widzenia politycznego – idiotyzm, z punktu widzenia dowodzenia na szczeblu armia, sztab naczelny – wiara w cuda. „Wyście więcej zrobili zamętu i niepokoju niż pomocy dla nas w Śródmieściu”. Jak myśmy wyszli na Wareckiej z dołu, z tego zniszczonego kompletnie Starego Miasta, a tu szyby, a tu osoby zamiatające chodniki miotłami, świece we wszystkich oknach, bo elektryczności nie było, ludzie w mundurkach, wszyscy: „Panie poruczniku, panie kapitanie” klap, obcasy łap, biją jeden do drugiego. Jakieś takie na pokaz wszystko.
Nie dali nam kromki chleba, wysłali nas do kina. Poszliśmy na Złotą do kina.
Niech pani poczeka. Poszliśmy do kina, stoimy, bo seans poprzedni się nie skończył. Wychodzą z kina poprzedni widzowie. Na samym przedzie idzie tak z dwunastu, piętnastu podporuczników, poruczników. Spasieni, dobrze ubrani, patrzą na nas jak na bandytów. Oni za pistolet to by Pana Boga pocałowali w piętę, a my uzbrojeni, nikt nam broni nie odebrał, bo nie miał śmiałości, żeby nam broń odebrać. Wszyscy uzbrojeni, wszyscy umundurowani, wszyscy, którzy się śmierci nie bali. No i weszliśmy do kina, to ładne, fajne, dla pokrzepienia serc na pewno tak, dla pokrzepienia serc dla tych, co byli w Śródmieściu, a nie dla tych, co byli na Woli, na Sadybie, na Starym Mieście, na Pradze.
No oczywiście.
Proszę pani, ja byłem świecie przekonany, że zginę. Ja dlatego prawdopodobnie nie zginąłem, że byłem człowiekiem bardzo dobrze ułożonym w sensie spokoju. Ja wiedziałem, że ja zginę, że ja zginę albo dzisiaj, albo jutro, albo pojutrze. No ale w związku z tym dlaczego mam robić jakieś sceny czy bać się, czy okazywać strach. Przecież i tak będzie śmierć i tak będzie.
Tak. Do końca w szpitalu. To znaczy ja zostałem przeniesiony z baraku chirurgii na barak płucny, na zapalenie płuc, później na barak ozdrowieńców. No i gdzieś koło… Zaczęli nas odwiedzać prawdopodobnie pracownicy Abwehry czy kogoś, którzy byli bardzo dobrze umundurowani, bardzo wielcy, prawdopodobnie kadra niemiecka, którzy nam tłumaczyli, że oni są z armii Berlinga. Że z tym Berlingiem to nie ma co walczyć, bo on zamiast pilnować, żeby żołnierz był dobrze, to on tych żołnierzy śle na śmierć. Trzeba się od tego odseparować. „Siedźcie tutaj spokojnie albo zapiszcie się do formacji pomocniczych niemieckich, to będzie spokój święty i tak dalej, i tak dalej”. Myśmy patrzyli na to wszystko, wiedząc, że to są prowokacje. Później, około chyba 10 kwietnia, już słychać było działa rosyjskie i widać było… Bo jeszcze w styczniu oświęcimiacy szli wzdłuż naszego obozu i tam Niemcy do nich strzelali. Kto nie mógł iść, zabity, kto nie mógł iść, zabity. I później te trupy tak leżały wzdłuż naszych drutów obozowych. No i tak około 10 kwietnia wezwano nas wszystkich na nie tyle pogadankę, ile komunikat, że niemieckie dowództwo obozu proponuje, ażeby żołnierze, którzy mają siłę i chęci zebrali się w dniach takich i takich, osiemnastego, dwudziestego pierwszego, dwudziestego trzeciego kwietnia i wyruszyli w grupach zwartych lub pojedynczo, ale oznakowani biało-czerwonymi opaskami na zachód. No i na zachód to się wybrało, nie wiem ilu, w każdym razie wybrał się mój Kuba. Nade mną na pryczy spał Kuba Grabowski.
Powiedział mi, że jest synem bogatego Żyda, pana Grabowskiego, który miał pięć sklepów futrzarskich w Warszawie. Ja byłem za młody na to, żeby znać się na sklepach futrzarskich, a równocześnie nie należałem do grupy osób, aby moi rodzice byli tak zamożni, żeby w futrach chodzili. I pytałem go się, jak się on znalazł. A on powiedział, że ojciec mu dał złote dwudziestodolarówki i papierowe funty szterlingi. No i ja mówię: „Coś ty zrobił?”. – „No – mówi – Ukraińcowi dałem złoto, to wziął i mnie wypuścił. A funty szterlingi zjadłem, bo się pytali, kto ma funty, kto ma walutę i nie odda, to zostanie zastrzelony. No to bałem się i zjadłem”. No on mówi: „No to słuchaj, ja mam siostrę w Szwajcarii i ja ci gwarantuję, że w Szwajcarii przez dwa, trzy lata moja siostra cię będzie utrzymywała, zdobędziesz jakiś zawód i będziesz w Szwajcarii. Chodź ze mną, bo ja się sam boję”. Ja mówię: „Kuba, ty masz siostrę, a moja matka w obozie, a mój ojciec w Warszawie, może żyje, może nie. A moja siostra na Wołyniu, może żyje, może nie. Moje miejsce jest w Polsce”. No i w ten sposób odmówiłem pójścia na zachód.
A na trzy dni przed wejściem sowieckich żołnierzy Niemcy się wycofali. Zostawili klucze, zostawili książki, zostawili kuchnię, wszystko i nastała Polska niepodległa, to znaczy znowu nie było obiadu, bo nikt nie chciał w kuchni za darmo pracować. Ja poszedłem nad Łabę, zobaczyłem barana. Prowadziło go takie malutkie dziecko niemieckie z mamusią, taką piękną Niemką dwudziestopięcioletnią, która prowadziła rower. Niemce zabrałem rower, dziecku zabrałem barana i zaprowadziłem barana do kuchni. Jedzenie, które zabrałem Niemcom, dałem lekarzom, tym naszym pułkownikom, bo byli głodni. Od trzech dni nic nie jedli. No i po trzech dniach patrzymy, a na koniku jedzie „bojec” rosyjski.
Bardzo w porządku. Bardzo w porządku. Stanął, zapytał się: Zdarowy? – Zdarowy. – Giermaniec kuda ubieżał? No, tu, tego owego. „A na Berlin to gdzie?” To tam na Berlin. No i pojechali. Podszedłem, nad tą Łabą rozbity samochód niemiecki, pełno pieniędzy srebrnych i bilonu niklowego. Ale papierów wartościowych nie było, tylko wszystko w monetach. Patrzę do książki takiej tej. Osiemdziesiąt siedem tysięcy marek.
Tak, w tym bilonie. [przerwa w nagraniu]
Zaraz. Dlatego że się ustawiły rosyjskie katiusze nad Łabą i dały ognia do Niemców, to Niemcy zaczęli strzelać po naszym obozie.
Niemcy, tak. Niemcy strzelili do nas z tak zwanych „szaf”, czyli „krów”, czyli moździerzy salwowych (tak się to po polsku nazywa). No i ponieważ ja byłem już w baraku numer siedem, a trafili dokładnie w barak numer sześć, czyli przede mną gdzieś o te piętnaście metrów, i barak się rozleciał, i jeszcze wcześniejszy barak piątka też dostał jakimiś pociskami, no to ja postanowiłem uciekać z tego baraku siódmego, bo mnie tutaj zabiją. No i uciekłem z baraku siódmego. Uciekłem z baraku siódmego na jakieś dwa, trzy kilometry od linii frontu. To było 24 kwietnia. I tam trafiłem do szkoły niemieckiej. A w tej szkole niemieckiej były sienniki dla rannych, bo Niemcy takie szpitale widocznie robili polowe. Położyłem się na tym sienniku, ale przyszedł ruski sołdat i powiedział mi: „Uciekaj stąd, bo to będzie teraz nasz szpital”. No i ja znowu znalazłem się na dworze i nie miałem gdzie pójść. Spotkałem Polaków, którzy uciekli z tego obozu niemieckiego, mojego. I pytam się, co, a oni mówią: „Ten spalony, ten spalony, ten rozwalony. No jakichś trupów jest tam parę osób”. No to ja mówię: „No to nie ma co wracać”. No i do Warszawy zacząłem zwracać pieszo rowerem.
Do Poznania dotarłem 5 maja. Z głośników na dworcu kolejowym… Nie, przepraszam do Poznania dotarłem 5 maja i aresztowało mnie NKWD. Miałem trochę jedzenia, co zagrabiłem tam nad tą Łabą. No i wsadzili nas do takiej malutkiej celi jedenaście osób. I spaliśmy tak jeden na drugim. No i „wy to”, „wy skąd”, „wy giermance”, „wy antyfaszyści czy faszyści”, to, tamto i tego i wmawiać nam. No, wpuścili takiego Ukraińca, który chciał ode mnie koniecznie kupić jedzenie. Ja mu dałem jedzenie, ale za darmo. Później to jedzenie moje rozdzielono na te jedenaście osób. Przyszedł taki sowiecki sołdat i mówi: „A ty co? Który rozdał jedzenie?”. Ja mówię, że ja. „No to – mówi – ty prawdziwy komunista, bo ty się podzieliłeś z tymi innymi twoimi kolegami. Dobra, do domu”. I po trzech dniach nas puścili. No i ja 8 maja byłem na dworcu kolejowym w Poznaniu. Tam się dowiedziałem, że Hitler popełnił samobójstwo, że…
Że koniec wojny, tak.
Do Warszawy dojechałem na dachu pociągu. Dojechałem do Warszawy, w Warszawie Zachodniej wysiadłem i zacząłem szukać rodziny. Zacząłem szukać rodziny, szukałem jej do lipca.
Wszyscy przeżyli z wyjątkiem tych, co nie przeżyli. Bo w rodzinie padło pięć trupów i dwa obozy koncentracyjne.
Mama wróciła, ojciec, moja siostra i ja żeśmy się znaleźli.
Tak. Z kolei Urząd Bezpieczeństwa… Bo ja szukałem rodziny do lipca. W końcu żeśmy wyjechali na zachód, na tak zwane Ziemie Odzyskane, bo żeśmy nie mieli gdzie mieszkać. Mieszkanie na ulicy Noakowskiego 10 – ósme piętro przestało istnieć. Obecnie ten budynek jest siedmiopiętrowy, a nie ośmiopiętrowy czy dziewięciopiętrowy, jak był. No i wróciłem do Warszawy. Szukałem, Milanówek, nie Milanówek, Praga, nie Praga, po kolegach, po znajomych. No i w końcu żeśmy się znaleźli i postanowiliśmy wyjechać, bo widok trupów, zapach tych trupów i przepiękne miasteczka na zachodzie, bo nie mówię o Wrocławiu, ale przepiękne miasteczka, pełne kwiatów, pełno wszystkiego – [to] mówiło: „Nie, trzeba uciekać”. Trzeba uciekać. Ja chodziłem do gimnazjum dla wieczorowych, równocześnie pracowałem. Później liceum, później Akademia Górniczo-Hutnicza, zostałem inżynierem. Pracowałem, budowałem Zagłębie Miedziowe. No i tak to się potoczyło.