Zofia Kwiatkowska, urodzona w Warszawie 3 stycznia 1933 roku.
No, przed wybuchem II wojny światowej w trzydziestym dziewiątym roku miałam sześć lat. Byłam dzieckiem, mieszkałam z rodzicami na ulicy Górczewskiej róg Działdowskiej. To był adres Górczewska [19].
Mój ojciec Henryk Kawecki, moja mama Władysława Kawecka.
Mój ojciec był przed wojną podoficerem i pracował w jednostce. W czasach pokoju, tak jak pamiętam, jak mi mama mówiła, to prowadził magazyny, był magazynierem czy coś takiego. Natomiast w czasie wojny był dowódcą czołgu. Czołgi to były tankietki, prawda? Tak mi się wydaje, że kiedyś tak się nazywało. No i służył... Ja dokładnie nie wiem, bo kiedyś, jak byłam młoda, to w ogóle mnie nie interesowały te sprawy, a w ogóle jeżeli chodzi o wojnę, okupację, Powstanie, to właściwie chciałam o tym po prostu zapomnieć, bo to był koszmar jak dla mnie. No i wiem, że na Woli gdzieś była jakaś jednostka przeciwpancerna. Nie wiem właśnie, jaka to jednostka, trudno powiedzieć, w każdym razie tam pracował i nawet tam myśmy mieszkali przez jakiś czas (pamiętam, mieliśmy psa jakiegoś, buldoga chyba czy coś takiego). No i później ojciec dostał właśnie to mieszkanie na Górczewskiej.
A moja mama po prostu zajmowała się domem, dziećmi. Nie pracowała.
Brata miałam młodszego o dwa lata.
Janusz. Nie żyje już.
1 września to właściwie nie bardzo pamiętam, [raczej] sam wybuch Powstania. Bardzo dobrze pamiętam, jak było zawieszenie broni. To było zawieszenie broni chyba, bo pamiętam, moja mama stała przy oknie, trzymała mojego brata Janusza, ja tak stałam koło mamy na krześle (właściwie to stałam, bo też nie byłam [wysoka]) przy oknie i tam na Górczewskiej były okopy, i wojsko przymaszerowało. Dobrze mówię? Przymaszerowało wojsko, rzucili broń tam w te okopy i podpalili. Pamiętam te dymy, paliła się broń tych żołnierzy. Później mama mówiła (ja to już tak nie pamiętam tego momentu), że wtedy jeden z oficerów popełnił samobójstwo.
Nie, teraz mówiłam o trzydziestym dziewiątym roku.
To było w trzydziestym dziewiątym roku, no bo Powstanie to przecież wojska nie było, to byli Powstańcy, nie wiem, po cywilnemu, z opaskami. Natomiast to był trzydziesty dziewiąty rok i to był właśnie moment zawieszenia broni, chyba tak, czy coś takiego. No i właśnie oni palili tę broń, no i wtedy tam jeden z oficerów popełnił samobójstwo. Później, pamiętam też taką historię, że nie wiedziałam, co to jest Niemiec i pytałam się mamy... Niemiec, no Niemiec, naprawdę, jest krzesło, jest stół, jest szafa, a Niemiec? „Co to jest Niemiec?” I pamiętam, moja mama poprosiła nas przez okno i mówi: „To jest Niemiec”. Jechał Niemiec na motocyklu i właśnie powiedziała, że to jest Niemiec.
No, po wybuchu wojny to, zdaję się, były kartki, prawda, nie dość żywności, więc tam różnie bywało. Nieraz jak nie było co jeść, to moja mama jeździła na wieś i właściwie do tej... Bo moja mama nie urodziła się [w Warszawie]. Mój ojciec był urodzonym warszawiakiem, moja babcia urodziła się w Warszawie, a moja mama to do Warszawy przyjechała chyba w 1929 roku, a pochodziła ze wsi Niemirów nad Bugiem, no i tam właśnie do tego Niemirowa, do tej rodziny jeździła po żywność. Niemirów to okolice za Siemiatyczami, z tym że jechała chyba od Janowa Podlaskiego i tam przekraczała, tam była granica niemiecko-rosyjska, bo ci Rosjanie przecież na nas napadli, i nieraz kra (tak jak mama opowiadała, bo ja się nieraz przysłuchiwałam tym rozmowom, które prowadziła mama z innymi osobami) była na rzece, a oni, bo to nie tylko mama, tam ileś tam osób, w bród przekraczali tę rzekę. Później wracała z powrotem z jakimiś tam [ludźmi, produktami], to było lepiej. Ale pamiętam też w okupacji taką historię, że jadłam rozgotowany chleb z wodą, jak nie było co jeść, i z cukrem, o, coś takiego. Tak że różnie to bywało, ale jakiegoś takiego głodu to nie pamiętam. Ale z tym jedzeniem to było różnie.
Mój ojciec pracował, bo oprócz tego, że był tym wojskowym, to [zanim] poszedł do wojska, to chyba jakąś szkołę techniczną skończył, no i tam jakieś piece wysokoprężne czy coś. Wiem, że pracował róg Wolskiej i Działdowskiej. Dokładnie nie wiem, co to było, wiem, że tam były jakieś piece wysokoprężne, były jakieś tam baseny czy basen i tam pracował. Fakt, że była taka historia kiedyś... Bo jak ojciec należał do tej właśnie organizacji AK, to tam jakiś był sabotaż, tam chyba ojciec robił czy coś. No i kiedyś przyszedł do domu, cały siny był, bo strasznie ojca pobili tam, wypierał się tego, że to, że to on czy coś... Bo wiem, że jeszcze jakieś takie były historie, że jakiś odcisk klucza ojciec przyniósł do domu z plasteliny i myśmy zobaczyły tę plastelinę i zaczęliśmy się tą plasteliną bawić. Była straszna awantura, myśmy nie rozumieli, o co chodzi, a to okazało się, później się wyjaśniło czy już po wojnie, że to był odcisk klucza.
Do szkoły właśnie poszłam chyba... siedem dodać trzydzieści trzy... no, w czterdziestym roku. Też pamiętam, że poszłam do szkoły i po jakimś czasie (bo pamiętam otwarcie, ten pierwszy dzień szkoły) przyszli Niemcy i zamknęli tę szkołę. I koniec z nauką. I później wiem, że chodziłam do zakonnic, tam jakieś zupki takie były nędzne... W każdym razie tam się uczyłam u tych zakonnic.
Nie wiem, to były takie... To nie była szkoła, tylko po prostu te dzieci, które powinni się uczyć, prawda, uczyły się, [to znaczy] one uczyły te dzieci. Chyba to była tajna jakaś szkoła. Chociaż ja o tym nigdy nie mówiłam i tam słyszałam, że jak tajne, no ale ja byłam dzieckiem, to jakieś tam coś, tego. [...] Tak że tak to było, że tam chodziłam do Powstania chyba czy przed Powstaniem, coś takiego.
Wybuch Powstania, to pamiętam że... Pamiętam jeszcze taką rzecz, że przed Powstaniem mój ojciec wyszedł na balkon z moją mamą i tam coś rozmawiali, rozmawiali, rozmawiali, żegnali się. Ja myślałam, że ojciec mój idzie do pracy. No i wyszedł, a mama moja, nie wiem, poszła, zdaje się, do kościoła, i byliśmy sami. No jak to sami, no to... Wiem, że to zastało nas przed domem. Chociaż właściwie to było takie podwórko, że to było na rogu, tu była Działdowska, tu Górczewska i podwórko było w środku. Tu był parkan dzielący właśnie tam szpital na Płockiej, znaczy parkan był murowany... no i tu taki murowany, a w środku podwórko. Dozorca miał takie okienko i właściwie nas nie przepuszczał, ale my pod tym okienkiem (on tam nie widział) żeśmy wychodzili na ulicę. I pamiętam, byliśmy na ulicy i taki chłopak z workiem na plecach... Ja na początku nie wiedziałam, co to jest. Ten coś tam niósł w tym worku, mówi: „Dzieciaki, do domu, a najlepiej do piwnicy”. Myśmy nie wiedzieli, o co chodzi. No i okazało się, że tam był jakiś karabin maszynowy czy coś i ponieważ wchodziło się do tego domu z rogu, w rogu i tam była klatka schodowa, no to on tam na którymś piętrze podobno z tym karabinem maszynowym „urzędował”, jak [można] powiedzieć. No to poszliśmy do domu, mamy nie było, słyszeliśmy te detonacje, takie wybuchy, no to coś się tam dzieje. Później mama przyszła, wiem, że, żeśmy poszli do piwnicy. No i się zaczęło to Powstanie.
No, największym przeżyciem dla nas to było to... Bo mieliśmy kotkę i ona miała jednego kociaczka takiego. Oczywiście żeśmy do koszyczka włożyli kotkę i kociaczka – to była dla nas największa sprawa, żeby tam zanieść. Mama jakieś tam, nie wiem, coś do jedzenia czy coś tam wzięła. No i tam całe koczowanie było. Jak były mniejsze jakieś takie walki czy coś, to nieraz na parterze mieszkała taka pani, to nas zapraszała i tam nocowaliśmy, a tak to w tej piwnicy. Nastroje były różne. Ten kot strasznie miauczał, w końcu gdzieś zginął, myśmy strasznie z bratem rozpaczali, że kotka nie ma. Tak że nie było tego kotka. No i tak żeśmy koczowali nad tym.
No, jeszcze chcę wrócić do takiego momentu z trzydziestego dziewiątego roku. Ojciec miał znajomych na ulicy, zdaje się, Długosza, tam na Woli, i tam były schrony. A ponieważ u nas nie było schronów, tylko piwnice, no więc tam żeśmy właśnie przebywali w tych schronach. A mój ojciec wtedy był na obronie mostu Kierbedzia – wtedy się nazywał most Kierbedzia i tam był na obronie tego mostu Kierbedzia i zawsze rano przyjeżdżał do nas. Kiedyś jechał, pamiętam, motocyklem i gdzieś tam były rozsypane jakieś pudełka z czekoladkami czy coś, to przywiózł nam te czekoladki. Widocznie jakaś tam bomba rąbnęła i tego, więc myśmy rozdzielali. Wiem, że jakaś dziewczyna czytała nam bajki... To było jakby w mieszkaniu, mówiąc szczerze, tylko w piwnicy. I któregoś dnia ojciec przyjechał, raniutko (naloty były w nocy, więc raniutko po tych nalotach przyjechał), patrzy, a domu nie ma. Po prostu rąbnęła bomba czy... nie wiem, chyba bomba. A był z żołnierzem, jakieś tam przejście zrobili... Fakt, że jak rąbnęła ta bomba w nocy, to myśmy się obudzili. Ponieważ mówiono, że Niemcy będą puszczać gaz czy coś, ja myślałam, że to gaz, bo żeśmy się po prostu dusili, nie było czym oddychać, myślałam, że to gaz. A mojej mamy siostra była z małym dzieckiem, bo też mieszkała tam na Górczewskiej i też tam była z nami... Ona urodziła dziecko w trzydziestym dziewiątym roku (już nie pamiętam, w którym miesiącu), taki niemowlaczek był, więc miała pieluszki, to zmoczyła te pieluszki i myśmy oddychali przez te pieluchy. A okazało się, że to nie był gaz, tylko tynk. Jak bomba rąbnęła, to się ten tynk sypał i po prostu nie było czym oddychać. No i później po tym, jakoś słyszałam jęki, bo okazuje się, że tam, no strasznie, jakoś tak chyba. Nasza piwnica ocalała, tylko. W każdym razie pamiętam też, jak myśmy stamtąd przechodzili właśnie na Górczewską i tam były okopy i okopami – jak można było, jak były okopy – tymi okopami żeśmy przechodzili na ulicę Górczewską do swojego domu, to tylko pamiętam, takie kulki świstały i na niebie [było widać] takie zygzaki od kul. A myśmy chyłkiem, chyłkiem. Patrzymy, a nasz dom stoi. No i później właśnie już było to zawieszenie broni, wtedy w tych okopach spalili broń.
Woda była, bo tam była woda, wiem że... W czasie okupacji?
A, w czasie Powstania. No to widocznie nie ło tej wody, jeżeli nic takiego mi nie utkwiło w pamięci. Fakt, że myśmy z bratem nieraz się wymykali, bo na podwórku był ołtarzyk zrobiony, tam zawsze odbywały się te majowe nabożeństwa, jakieś modlitwy. To było takie zamknięte podwórko, więc tam gromadzili się ludzie i tam były różne śpiewy, pieśni. Myśmy tam chodzili, czy ten ołtarzyk jest, czy kwiaty mają wodę. Nieraz mama... Mama strasznie przeżywała to wszystko, bo z tymi dziećmi to coś niesamowitego.
Mama, ponieważ chyba wiedziała o wybuchu Powstania, no bo jak poszli wtedy na ten balkon, tam rozmawiali, coś mój ojciec mówił, tak jak mama mówiła, że szedł... Był wojskowym, już miał trzydzieści dziewięć lat, bo mój ojciec urodził się w 1905 roku, więc nie był to młodzian, który szedł wyzwolić, prawda, z motyką na słońce w pewnym sensie, prawda. [Ojciec] tak jakby (nie wiem, czy to powiedzieć) z niechęcią szedł. Szedł w każdym bądź razie nie z jakąś euforią, może tak [to wyrażę]. No ale ponieważ to był obowiązek, to poszedł właśnie tam. Ale co ja miałam powiedzieć, bo już nie pamiętam…
Aha. Jeszcze przedtem na pewno mama wiedziała o tym wszystkim, więc tam chyba jakaś słonina była, jakiś chleb był, no coś takiego... Coś na sucho, no bo jakichś gotowań to nie było przecież w tej piwnicy w czasie Powstania.
Takie koczowanie, tam śpiewanie. Tam śpiewali, modlili się w tej piwnicy, śpiewali. Strasznie, mówiąc tak szczerze, to… Te piwnice wszystkie to miały takie połączenia, były takie wyłomy, takie dziury i miały połączenia między domami, tak że nieraz tam Powstańcy przebiegali. Więc wszyscy się pytali: „No i co?”. W każdym bądź razie taka była atmosfera, że już... „A gdzie ci Rosjanie? Gdzie ci Rosjanie?” Bo polityka polityką, prawda, a ludzie chcieli być wszystko jedno przez kogo, ale wyzwoleni, żeby już się ta wojna skończyła. Ten koszmar – stale te bomby, słychać było detonacje, wybuchy – to było okropne.
Właściwie to nie pamiętam. Widziałam przechodzących, ale specjalnie tam... Aha, jeszcze coś [mówiono], że z tego domu jakiś snajper gdzieś tam, nie wiem, strzela do Powstańców, okazało się. No ale okazało się później, że tam mieszkał jakiś folksdojcz czy coś, on miał takie osobne wejście. Bo taka była sytuacja, że później ucichło jakoś...
Wszystko ucichło i usłyszeliśmy szwargot niemiecki, „szwargot”, tak się mówiło, znaczy język niemiecki usłyszeliśmy i: „Kto mówi po niemiecku?”. Jakaś pani zaczęła krzyczeć, że tu są same kobiety i dzieci... A, bo jeszcze była taka sytuacja, że myśmy wiedzieli o tym, że Niemcy wszystkich mordują. Tam wrzucali granaty do piwnic i szli tam, chyba od Wolskiej szli Działdowską. Wszystkich Niemcy po prostu zabijali – kobiety i dzieci. Pamiętam taką historię, że kiedyś taka dziewczyna do nas do piwnicy wpadła. Ja myślałam, że ona w jakimś futrze jest, a ona po prostu miała takie skrzepy krwi. Więc ona spod tych trupów jakoś się tam wydobyła i przyleciała przestraszona, z obłędem w oczach, właśnie tam do nas, do tej piwnicy. Tak że po prostu wiedzieliśmy, że oni zabijają i wrzucają granaty, no to ta pani właśnie, która umiała po niemiecku, powiedziała że, że tu są same kobiety i dzieci, żeby nie wrzucać granatów. No to oni: Raus, raus, raus, i nas z tej piwnicy... Ponieważ była dziura w takim parkanie murowanym, który przedzielał szpital od naszego podwórka, więc wyprowadzili nas Niemcy tam na to podwórko szpitalne, [ustawili] pod ścianę wszystkich... Wiem, że sąsiadka miała [syna], ten chłopak miał, ja wiem, z piętnaście lat, może czternaście, to ona go trzymała, ten Niemiec go wyrywał. Bo na początku to podobno tych chłopców czy takich mężczyzn, no bo nie wszyscy byli Powstańcami, to po prostu oddzielali do układania trupów w stosy i palili te trupy, a później zabijali ich. No to byli jako siła robocza potrzebna im. Więc wiem, że tam rozdzielali, ta matka płakała, wyrywali jej syna. No i nas ustawili tam pod ścianą, to jakieś szyby leciały z góry, karabiny maszynowe poustawiane, później jakiś słychać było warkot... Przyszedł taki Niemiec, jakiś taki grubawy, przyszedł i porozmawiali, no i podobno jakiś był właśnie rozkaz – podobno – żeby kobiety i dzieci nie zabijać.
No i nas prowadzili przez szpital... Pamiętam, jak nas prowadzili przez ten szpital, to w pokojach leżały trupy, to znaczy ci tacy pozabijani leżeli, z tych łóżek tak jeszcze pióra fruwały, jeszcze pióra fruwały w powietrzu. Pełno tych trupów i nas wyprowadzili przez ten szpital na Płocką. Jak przez ten szpital prowadzili nas, tu już przy wyjściu pełno było „ukraińców”. „Ukraińców” takich... no niektóre to takie twarze, nie wiem, jak to nazwać, takie kałmuckie, nie kałmuckie, no różne takie. Mieli chyba z karabinów maszynowych takie taśmy z kulek, z kulkami poprzewieszane. Mama mówiła komuś, że wtedy czy jak nas wyprowadzali, to jakąś dziewczynę, tej sąsiadki córkę, zgwałcili. Ja tego nie widziałam, tylko ze słyszenia od mamy. Jak nas wyprowadzili na tą Płocką, to tego po prostu nigdy nie zapomnę, bo tylko widziałam zgliszcza, trupy, okopy. Leżeli ludzie, Powstańcy, nie Powstańcy – pełno trupów, pełno trupów, z okna jakieś trupy, zgliszcza, tu się pali Warszawa. Coś okropnego. No i nas ustawili... Aha i ci, co mogli może chodzić, co niektórzy z tego z szpitala, oni też po prostu szli z nami. Jakiś taki [chory] miał na takiej szynie rękę, [szli] w takich koszulach. Później ich nie widziałam, bo może, nie wiem, zabili ich czy coś, ale widziałam na początku. No i żeśmy szli tą Górczewską, pędzili nas tą Górczewską i cała Górczewska była usłana trupami. I pamiętam, ja długo czułam pod stopami ślizgające się... Bo jak się po trupach idzie, no to z tymi ubraniami ta noga się ześlizguje. No to nas przez właśnie te, te... Tu były stosy, na bokach były stosy trupów. Niektóre były już spalone, niektóre do spalenia – takie poukładane stosy trupów. Koszmar. Koszmar taki, że nie wiem. Tam pod taką bramą taka jakaś kobieta, tak na siedząco właściwie taki trup był. Ja tylko pamiętam te trupy – coś okropnego.
Później żeśmy szli, szli, później nam przez jakieś pole kazali biec. Tam były jakieś pomidory, pamiętam, chcieliśmy zerwać, no ale mama jedno trzymała za rękę, drugie i po prostu nas... Prawie żeśmy nieraz biegli, a nieraz nas ciągnęła, tak że nie udało mi się tego pomidora nawet zerwać, dlatego że świstały nad nami kulki. Niemcy strzelali, nie wiem, czy w powietrze, czy za nami, czy nad nami, a myśmy uciekali. Za nami jeszcze było... Bo nie byliśmy na samym końcu, tylko za nami nie wiem, co się [działo], niektórych może pozabijali. W każdym razie później na Moczydle była jakaś hala, szopa i nas tam wszystkich w tej hali zgromadzili. I tam było tak, że jakimiś tam blachami to było odgrodzone i tam kobiety rodziły, bo słychać było takie krzyki. Tam, pamiętam, siedział jakiś taki ranny mężczyzna i to blisko nas, w takiej krótkiej koszulce, to mama właściwie nas chroniła od patrzenia na takie różne rzeczy, więc czy odwracała nas, czy na tego, tak że nie wszystko żeśmy widzieli dokładnie. Ale później tam żeśmy przekoczowali chyba noc (nie wiem zresztą dokładnie, ile czasu to było) i później z tych megafonów słychać było, że kto ma biżuterię, to ma oddać, a jeżeli nie odda, to jak znajdą, zabiją. To ludzie nie oddawali, tylko rzucali na podłogę – żeby nie mieć przy sobie, to co kto miał, to tam rzucał i w ogóle. Później kazali się ustawiać tam czwórkami i wychodzić. I pamiętam że, żeśmy... I co jakiś czas było słychać strzał z karabinu maszynowego, więc mówimy do mamy, że idziemy na końcu, wyjdziemy na końcu. I w końcu żeśmy wyszli.
Szliśmy, cały czas szliśmy i później nas zgromadzili. Jelonki to kiedyś była wieś, więc wiem, że tam taki wzgórek był, jakiś dom, to było wszystko ogrodzone. Nie wiem, czy to był... W każdym bądź razie spory teren, ogrodzony i tam nas wszystkich zgromadzili. Tam też były te zakonnice, które, pamiętam, które mnie uczyły. Nie wiem, co to był za zakon, w takich białych [strojach], jak one się nazywały, już nie pamiętam, wyleciało mi z głowy w tej chwili, bo się w ogóle zdenerwowałam, opowiadając to. Znaczy nie to, że się zdenerwowałam, ale jednak wracają te wspomnienia, przecież niemiłe. Człowiek przeżywa takie historie. I tam żeśmy byli. Wiem, że ci okoliczni mieszkańcy przynosili nam, pamiętam, jakieś gotowane gruszki, które mnie strasznie smakowały, [podawali] tam przez tę siatkę. Nie raz nam przynosili. I później tam była historia... Te zakonnice, zdaje się, coś tam załatwiły, że te osoby, które mają dzieci, to jeżeli ktoś po nich przyjdzie, to mogą wyjść. Ponieważ tam mama miała jakichś znajomych, jakaś pani przyszła... Może nie tak, może tylko kobiety z dziećmi, ja już tak dokładnie nie pamiętam. W każdym razie wiem, że jakaś pani chciała od mamy pożyczyć jedno dziecko, no to mama po prostu nie zgodziła się i później nas trzymała, bała się, żeby ktoś tam któreś z nas jej nie wziął, żeby wyjść. I żeśmy stamtąd wyszli właśnie do tej pani i tam żeśmy u niej mieszkali.
A tam stacjonowali ci „ukraińcy” i robili naloty na te domy, gwałcili kobiety. Coś niesamowitego było. Wiem, że moja mama to była podrapana, bo uciekała, chowała się w krzaki agrestu, porzeczek. Wiem, że była nieraz podrapana przez ten agrest, bo się chowała, uciekała. No i takie to były rzeczy.
Nie wiedzieliśmy. Nic o moim ojcu żeśmy nie wiedzieli, zupełnie nic. Mama się dowiedziała po wojnie.
A jeszcze pani opowiem, bo zapomniałam o takiej historii, [której] byliśmy świadkiem w czasie okupacji. Nie wiem, który to był rok. Mamy nie było w domu, ja byłam z bratem, mama chyba do sąsiadki wyszła czy może do sklepu. Byliśmy z bratem i słyszymy warkot samochodów. Podeszliśmy do okna, patrzymy, a tam zajeżdżają samochody (nie pamiętam, jaka nazwa tych samochodów) i siedzą ci gestapowcy chyba, jacyś niemieccy żołnierze. Zajeżdżają te samochody, oni wysiadają, za nimi jedzie „buda”. (Tak się nazywał taki samochód ciężarowy, [kiedy były] łapanki, to oni do tych „bud” wsadzali ludzi. Mój stryjek właśnie był z łapanki w Warszawie złapany i wywieziony do obozu, tam zginął). Przyjechały te „budy”, z tych „bud” oni wyciągają [mężczyzn], byli do rozstrzelania mężczyźni. To była zima czy jakaś późna jesień, wiem, że śnieg był chyba, i oni byli w workach. Zupełnie goli, w workach, mieli zaklejone plastrem usta i oczy, byli powiązani z tyłu, z tyłu, co jakiś czas byli powiązani tymi sznurami. Wywlekli ich z tych samochodów pod ścianę. A naprzeciwko – bo to było naprzeciwko naszego domu na Górczewskiej – naprzeciwko naszego domu był taki plac jakiś czy jakaś fabryczka, czy coś i pod tą ścianą ich rozstrzelali. Nie wiem, ilu ich było, bo tak to tych zabili, oni upadli, to znów drugą partię i oni na bosaka w tych worach coś okropnego. Ich pozabijali, później po zabiciu znów wrzucili ciała do tych samochodów i odjechali. No to ludzie… A jeszcze jak myśmy przyglądali się przez okno właśnie na te wydarzenia, to chodzili ci Niemcy i strzelali do okien. Ale my, dzieci, to nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy, że mogą nas zabić w ogóle, bo no niby... nie wiem, po co... Dla zastraszenia świadków? Jakby nie chcieli świadków, toby tam nie przyjeżdżali, prawda.
W każdym razie po tej egzekucji oni odjechali. Wszyscy ludzie powychodzili z tych domów okolicznych i patrzę, a tu tego... Wiem, że tam przynieśli jakieś... Bo to wie pani, ta się krew rozpryskiwała czy może jakieś szczątki. Oni pozbierali jakieś tam szczątki, u nas na podwórku był taki klomb i tam oni zakopali to. Później znów Niemcy przyjechali, rozgonili ten tłum. No i takie historie były.
Później był wywieszony afisz, kto został tam rozstrzelany. Okazało się... Bo myśmy mieszkali chyba na drugim piętrze, a tam na górze mieszkało takie małżeństwo z dwojgiem dzieci i z babcią. Oni przyjechali w nocy i ich aresztowali, ta babcia została z dziećmi i wtedy właśnie oni zostali rozstrzelani tam pod tą ścianą.
Pamiętam jeszcze taką historię, że po tym... To widocznie ktoś nam powiedział, bo same dzieci by chyba [na to by] nie [wpadły], nie przyszło im do głowy, żeby chodzić po domach i zbierać dla tych dzieci, bo ta babcia była taka starowinka i te dzieci zostały razem z tą babcią. Żeby im pomóc, to żeśmy chodziły – chodzili, bo to nie tylko ja byłam, ale i byli chłopcy – po mieszkaniach, że kto coś da dla tych dzieci. Pamiętam właśnie... Bo tam były trzy klatki. Jedna klatka to była od Działdowskiej, od Górczewskiej, to myśmy od Górczewskiej na tej klatce mieszkali, a tutaj róg, na samym rogu, to pamiętam, żeśmy tu poszli, dzwonimy, otwiera nam jakaś taka kobieta, a tam siedzi Niemiec. A my w tył zwrot, uciekliśmy. Niemiec tam siedział. Nie wiem, może miała znajomego czy coś. W każdym razie takie są moje wspomnienia.
Po wojnie moja mama chorowała, z tym zdrowiem miała... No bo co moja mama przeszła, nie zdawałam sobie kiedyś z tego sprawy, ale teraz to [rozumiem, że to był] koszmar straszny – z dwojgiem dzieci to w ogóle koszmar. W każdym razie starała się o rentę po ojcu i wiem, że jakiś ślad... Wiem, że zdjęcie ojca tam gdzieś wywiesiła (już nie pamiętam, nie pamiętam gdzie), czy ktoś coś nie wie. I właśnie w ten sposób się dowiedziała przez te ogłoszenia, które tam wywieszała, że mój ojciec... Bo był w jakiejś tam... Na Woli taka była grupa, należał do tej grupy z Woli. Nie wiem, czy oni zostali wyparci, czy coś. Wiem, że znaleźli się w Kampinosie, a później przez Kampinos szli na pomoc Starówce. I na Dworcu Gdańskim... Nawet w którejś tam książce było opisane, że na ochotnika mój ojciec [poszedł] z dwoma czy [więcej] jeszcze ochotnikami. Bo tam jakiś ostrzał był, jakiś tam niemiecki ostrzał, nie mogli się przedrzeć i trzeba było zdobyć ten punkt niemiecki. I mój ojciec z tymi ochotnikami właśnie zdobywał. Został ciężko ranny, bardzo ciężko i zaraz umarł.
Nie pamiętam. Nie pamiętam. Ja wiele rzeczy... Właściwie mnie w ogóle nie interesowały te sprawy. Człowiek młody, to myślał zupełnie o czym innym, a nie wspominać koszmary. Tak że później żałowałam. Teraz właśnie, bo swoim wnukom mówię, mówię: „Słuchajcie, co ja mówię, czy pytajcie się mnie, bo mnie kiedyś też to nie interesowało. A jak mnie zaczęło interesować, to moja mama już niewiele pamiętała albo w ogóle nie chciała o tym mówić”. Zresztą moja mama później, już po wyzwoleniu, to nigdy nie oglądała żadnych filmów wojennych, raczej komedie.
Trudno mi powiedzieć, w ogóle nie mam... Bo nieraz się słyszy właśnie... Bo co innego polityka, a co innego normalne życie – w niewoli, pod okupacją, ciężkie czasy, łapanki, człowiek nie wiedział, co go czeka na drugi dzień. Mówiąc szczerze, nie mam zdania. Tak musiało być, niestety. [...] Myśmy po Powstaniu byli na Jelonkach. Później z tych Jelonek, jak front się zbliżał... Nie wiem, może dlatego że czuje człowiek ten trzydziesty dziewiąty rok, te bomby, [potem] to Powstanie, ta wojna, to wiem, że zaczęła się, jak mówili, rejza chyba, coś takiego, takie uciekanie od frontu. I my właściwie, pamiętam – strasznie dużo ludzi – szliśmy, szliśmy, szliśmy, aby dalej, dalej od tego frontu. No i żeśmy zawędrowali do Sochaczewa. I tam w Sochaczewie na takiej wsi, to chyba było nad Bzurą, tam były największe walki. I myśmy w tej wsi byli w końcu. Może ta wojna, ten front, jak byśmy byli bliżej Warszawy, może by było lżej niż tam. I pamiętam, właśnie w Sochaczewie nas... Byliśmy na wsi i później właśnie jak przeszedł ten front, a wszyscy się cieszyli... Pamiętam, wie pani, taką historię, jak byliśmy jeszcze w piwnicach w czasie Powstania, to takie przychodziły i tak ludzie mówili, jak ktoś tam przelatywał właśnie (teraz mi się przypomniało) z tych Powstańców: „Gdzie są Rosjanie? Kiedy nas wyzwolą”. Wszyscy czekali, żeby się w końcu to piekło skończyło. No ale jakoś nie przychodzili i taka była historia. Czekali, aż się wykrwawi ta Warszawa.
I później jak przyszedł tam ten front, to my z tej wsi przyszliśmy do Sochaczewa i pamiętam maszerujące wojska polskie w Sochaczewie. Bo ten pierwszy front przeleciał, a później właśnie [przechodziły] te wojska. I pamiętam, z mamą tak staliśmy, mój brat i ja, i tak mówimy: „Może to nasz tatuś idzie, może nasz tatuś idzie”. Bo widzieliśmy, że był w wojsku kiedyś przed wojną.