Maria Krystyna Rosłan
Nazywam się Maria Krystyna Rosłan z domu Kantarska, urodziłam się 18 listopada 1933 roku w Warszawie, z rodziców Stefana i Marii.
- Jak pani zapamiętała okres do wybuchu wojny? Jak wyglądało państwa życie w domu, jak wyglądało na podwórku, na ulicy?
Mieszkaliśmy przed wojną na ulicy Górczewskiej 140. No, z dzieciństwa... cóż, miałam sześć lat, jak wybuchła wojna, ale pamiętam, jak przed wojną mama nas prowadzała do ochronki (to nie było przedszkole, tylko ochronka) Wolską, gdzieś na Wolskiej, nie pamiętam gdzie, ale pamiętam, że przechodziliśmy koło Dobrolina, gdzie był słoń. Jak byliśmy grzeczni, to zawsze mama pozwalała zatrzymać się przy tym słoniu, który był właśnie za siatką, ale zawsze podchodził blisko do siatki. To to zapamiętałam.
Tak, tak, to była fabryka Dobrolin, fabryka pasty do butów, wielka była, było pudełko, napisane Dobrolin. Mieszkaliśmy w takim podwórku-studni, wkoło były budynki, w środku było podwórko. Mieszkaliśmy na pierwszym piętrze, no to praktycznie dzieciństwo było na tym podwórku.
- A co się wtedy bawiły dzieci? Wiadomo, obszar ograniczony, natomiast fantazja była tutaj dosyć duża.
Tak, ale wie pan, trudno mi powiedzieć, nie pamiętam, tego nie pamiętam. Natomiast jak wybuchła wojna w trzydziestym dziewiątym roku – mieszkałam z rodzicami i z bratem, brat dwa lata ode mnie młodszy – jak wybuchła wojna, to w pierwszych dniach września bomba uderzyła w nasz dom i ten dom się zapalił. Mieliśmy kota, więc rodzice złapali dzieci, zbiegli na dół, oczywiście opuszczając ten budynek, a ta kocina w oknie stanęła i zaczęła strasznie miauczeć. I tata mnie trzymał za rękę, pamiętam, że się wyrwałam ojcu i pobiegłam po tego kota. Więc tam zaczęli zrzucać pierzyny, poduszki i kazali mi skakać. Ja się bałam, ale wyskoczyłam z tego pierwszego piętra na te poduchy i tego kota tak przyciskałam, że go udusiłam. Jeszcze dwa dni go takiego nieżywego nosiłam. Jeszcze pamiętam... Tylko właśnie nie wiem, bo jak te domy zbombardowali, to były pola, nie było co jeść i tata poszedł, gdzieś tam rozbili Wedla, i przyniósł pół worka cukierków i czekolady. My pamiętamy z bratem, że się tymi cukierkami żywiliśmy. To był trzydziesty dziewiąty rok. Później, jak Niemcy wkroczyli do Warszawy…
- Mam jeszcze takie pytanie, zanim przejdziemy do wkroczenia Niemców: czy było wiadomo, że ta wojna wybuchnie? Jak na przykład rodzice to przedstawiali dzieciom?
Nie, nie, z tego nic nie pamiętam.
- Czyli to było takie zaskoczenie dla państwa, dla dzieci.
No chyba tak. Dziecko sześcioletnie to jeszcze tak nie myśli o tym, co to wojna i w ogóle.
- No dobrze, to przejdźmy do tych Niemców.
Nie pamiętam. Jak wkroczyli Niemcy do Warszawy, ponieważ ten dom był zburzony, to mama – bo mama była taka operatywna, tata to był taki raczej mamie podporządkowany – mama znalazła właśnie mieszkanie na ulicy Górczewskiej. To było pomieszczenie sklepowe, to był taki po prostu baraczek dobudowany do następnego domu, to był też dom taki o dwóch wejściach. Bo to nasze parterowe, te pomieszczenie sklepowe, w którym mieszkaliśmy, to był taki jeden pokój. Wychodziło się i na podwórko, i na ulicę. I przed naszymi oknami, pamiętam, Górczewską jeździł tramwaj „szesnastka” i przed naszymi oknami był przystanek. A to był dom, było wejście na podwórko, a narożny róg Górczewskiej i Gostyńskiej stał murowany dom i na rogu był rzeźnik, to pamiętam. I było wejście od Gostyńskiej, był dom…
- Pamięta pani, jak nazywał się ten rzeźnik?
Nie. Był dom róg Górczewskiej i Gostyńskiej. Nasze dzieciństwo w czasie okupacji... praktycznie bawiliśmy się na plantach, bo tam przecież były tory kolejowe, wiadukt i dużo piachu, no więc tam dzieci się bawiły. Pamiętam, chodziliśmy do szkoły, tylko nie pamiętam, jak się szkoła nazywała, na Płocką. I nie wiem, czy to taka fama poszła, żeby dzieci... Bo chodziliśmy do szkoły po południu. Ja chodziłam, bo brat jeszcze nie chodził, bo był młodszy, ale ja chodziłam do szkoły, a brat chodził do przedszkola. Pamiętam taki incydent, że nie chciał... Ja już bardzo ważna się czułam, bo chodziłam do szkoły, a on nie chciał iść do przedszkola. I pamiętam, zamiatałam mieszkanie i zamachnęłam się na niego szczotką. Ta szczotka się urwała i uderzyła go w głowę. Krzyku narobił, ja pobiegłam po sąsiadkę, sąsiadka przyleciała, zabrała go i poszła z nim na pogotowie. Ja się bałam strasznie, bo mój tata nie bił dzieci, ale zawsze mówił, że wrzód się zbiera, zbiera, aż w końcu pęknie. Strasznie się bałam, że właśnie ten „wrzód pęknie”, jak tata przyjdzie z pracy. A pracował w czasie okupacji w giserni.
Tam jakieś wytopy, ja nie wiem, wie pan, na Wolskiej, tam bliżej Bema, tam pracował. Wiem, że nieraz jak wracał, to pod kurtką przynosił koks do domu. A mamusia w czasie okupacji... Aha, że „wrzód się zbiera, aż pęknie” – muszę powiedzieć. Ja myślałam, że on poszedł do przedszkola, ja nie zdążyłam powiedzieć, a on wchodzi z głową zabandażowaną. „Co się stało?” – „No uderzyła mnie szczotką”. Wytłumaczyłam tacie, ale nie pękł wrzód.
Mamusia w czasie okupacji zajmowała się handlem warzywami, ponieważ to było pomieszczenie sklepowe i wyjście było na ulicę, to tam [handlowała] warzywami, rzodkiewkę pamiętam, sałaty jakieś były.
Przychodzili. Z tego żyliśmy, co tata trochę tam zarobił i mama utargowała. Jakoś tam głodu nie było. A po drugiej stronie Gostyńskiej…
- Przepraszam, a skąd braliście państwo warzywa?
No kupowała, przecież tam były te [ogrody] Ulricha.
Tak. A po drugiej stronie Gostyńskiej to była Sokołowska i szkoła. W tej szkole stacjonowali Niemcy, jakaś jednostka tam była, i pamiętam, że do tych Niemców chodziliśmy, prosiliśmy o chleb,
Brot. Do dzisiaj zapamiętałam, jak wołaliśmy do nich:
Herr, bitte Stück Brot, to nieraz dawali nam chleb, a nieraz lato, myli się w tych miednicach, to nieraz wodę poleli. To to pamiętam z czasów okupacji.
No i właśnie ja chodziłam do szkoły, to poszła taka fama, ponieważ na rogu był rzeźnik, że ten rzeźnik z dzieci robi kiełbasy. Więc wszyscy prosto ze szkoły biegli do domu. A ślizgawki były przez całą Górczewską. No co, życie nasze koncentrowało się praktycznie tam na tych plantach. Brat kiedyś procę miał, wziął taką grudkę piasku i strzelił. Okazało się, że w tej grupce piasku był kamyk. I chłopcu strzelił, tu, tak nad okiem, a matka przybiegła, powiedziała, że pójdzie na gestapo. Strasznie się baliśmy. Jeszcze kojarzy mi się taki incydent.
Nie, nie poszła, straszyła tylko nas. Mama uprosiła ją. Jeszcze nawet z bratem rozmawiałam, on mówi, że on nie pamięta, on był młodszy. Mój tata miał wypadek: samochód go przycisnął do tramwaju, miał połamane żebra. Leżał w szpitalu i mamusia go przywiozła ze szpitala. Tak jak pod tą ścianą było łóżko, tu stała szafa i tata leżał na łóżku. I przecież mnie się to nie przyśniło, taki incydent: ponieważ w tym domu wejście było z Górczewskiej i tu Gostyńska... wejście było z Górczewskiej i z Gostyńskiej na te nasze podwórko, tu była, pamiętam, ubikacja. I wyszedł jakiś młody człowiek, strzelił na pierwszy pomost i ranił jakiegoś niemieckiego oficera. I wpadł do tego naszego domu i mamusia mówiła, że się zastrzelił w tej ubikacji. No i w bardzo krótkim czasie od razu nasz dom obstawili Niemcy, wpadli do domu i ojca z łóżka wyciągnęli, no bo leży w łóżku. Mama tłumaczy, że ze szpitala, ale nic, w ogóle nie chcieli [słuchać], ojca wyciągnęli i zabrali na Skaryszewską. My tam trzy dni chodziliśmy. Już był przeznaczony na wywóz do Niemiec, na roboty, ale miał przy sobie właśnie ten wypis ze szpitala. Tatuś opowiadał, że jak pokazał ten wypis, to ten Niemiec go uderzył w twarz, powiedział, „ty polska świnio”. Pamiętam, my tam z mamusią staliśmy od rana do wieczora, pod tym [urzędem], tam na tej Skaryszewskiej. Czekaliśmy, patrzyliśmy w te okna i tata się wychylił, powiedział, że wychodzi. I wyszedł z tej Skaryszewskiej. Jeszcze leżał, był chory długo, długo był chory i nie pracował. Co mi jeszcze takiego utkwiło z okupacji. No ta szkoła... Ale w ogóle nie wiem, do jakiej tej szkoły chodziłam.
- Czy pamięta pani dokładny adres?
Na Płocką wiem, że chodziłam do szkoły. Czy to było do zakonnic, nie wiem.
- Czego w szkole nauczali nauczyciele, czy to było takie ograniczone?
Nie wiem, nic na temat tego nie mogę powiedzieć, bo nic już nie pamiętam.
- A jak państwo widzieli Niemców – wiadomo, była okupacja Warszawy – jak to wyglądało właśnie w oczach dzieci? To była ciekawość czy strach?
Nie, nie ciekawość, lęk. Ja na przykład takich zwykłych Niemców to się nie bałam, ale jak zobaczyłam Niemca w takim hełmie albo w takiej wysokiej czapie.... Bo byli różni. Jedni chodzili w takich wysokich czapach, to ci oficerowie, a niektórzy nosili takie normalne czapki. To w tych wysokich czapach i w tych hełmach to się bardzo bałam tych Niemców. O, jeszcze jeden przypomniał mi się taki incydent. Chodziłam po mleko z bańką na Dworzec Zachodni, tam...
- Na sam Dworzec czy gdzieś w okolicy?
Nie, gdzieś tam w okolicach Dworca Zachodniego. I wracając z mlekiem, z tą bańką, raptem (bo tam podwórkami szłam do Wolskiej) przede mną zobaczyłam Niemców w hełmach z karabinami. Więc strasznie się wystraszyłam, zaczęłam płakać. A oni:
Raus! Raus! – żebym się wynosiła. Więc jakaś pani wybiegła z domu na Wolskiej, tylko wejście nie było od ulicy, tylko jakby od podwórka, wybiegła, złapała mnie za rękę i ciągnęła mnie do siebie, do domu. A w tym czasie – o, teraz sobie przypomniałam – w tym czasie tata właśnie był na tej Skaryszewskiej. I ona powiedziała, że będą rozstrzeliwali Polaków, bo tam, nie wiem, nie powiedziała mi, co się stało. W każdym razie przyjechał samochód, przywieźli Polaków. Mieli założone opaski na oczy, ustawili… Ta pani miała mieszkanie z balkonem, więc ja się wyczołgałam na ten balkon, dlatego zobaczyłam, jak przyjechał ten samochód i przyjechali ci Polacy. Wyczołgałam się na ten balkon i raptem seria poszła po tym balkonie – Niemiec zaczął strzelać, widocznie mnie zauważył, i ona mnie wciągnęła za nogi z powrotem do mieszkania. I ja płakałam, że tatę na pewno rozstrzelili. Później, jak się skończyła egzekucja, no to przyjechał później sam takim... chyba z tego maszynowego jakiegoś... rozstrzelali tych ludzi i zabrali ich. Jak już można było wyjść, to ja wybiegłam i leciałam do domu, i płakałam, że tatę zabili. A tego samego dnia właśnie go wypuścili, bo myślałam, że oni go przywieźli i zabili. To to mi utkwiło bardzo, ta egzekucja.
No co jeszcze z okupacji... No bałam się strasznie, Niemców się bałam, strasznie się bałam. Mama mi tłumaczyła, ale coś było we mnie takiego, że ja się ogromnie bałam właśnie tych w hełmach i w takich wysokich czapach. A chodziliśmy przecież tam do tych Niemców prosić o chleb. Niektórzy byli dobrzy, dawali nam, pół chleba nieraz dali. Były druty kolczaste, ogrodzona była ta szkoła i oni tam koszarowali na Sokołowskiej. Co mi jeszcze utkwiło przed Powstaniem?
- Może przejdźmy do Powstania. Czy było wiadomo, że będzie to Powstanie, czy państwo jako cywile wiedzieli o tym?
Może rodzice coś wiedzieli, ale jako dzieci [nie]. Tylko się wyczuwało taki jakiś taki niepokój. W domu było jakieś takie zdenerwowanie, mama i tata byli jacyś poddenerwowani, ale nic dzieciom nie mówili, nic nie mówili. Wie pan, tak mi jakoś zupełnie gdzieś uleciał ten moment wybuchu Powstania, bo na Woli praktycznie nie było Powstania. Tam był mord na ludności cywilnej. Bo tutaj to tak nie było, dopiero właśnie 5 sierpnia, rano, pamiętam, szli z takimi miotaczami ognia i paliły się domy. Tata wyszedł, mama nas złapała za rękę i wybiegliśmy. Tak w głębi był murowany dom. Ja nie wiem, ja nieraz jeżdżę i patrzę, czy ten dom jeszcze nie stoi, tam było przedszkole i były piwnice i wszyscy uciekali do tej piwnicy. Myśmy też tam z mamą [uciekli] i tata też – tam wszyscy uciekli do tej piwnicy. A ten dom nasz się palił. Dom, no to tam gdzie mieszkaliśmy, ten sklep palił się (to był drewniak). I tam Niemcy zaczęli strzelać i kazali wychodzić. Tata tam był ranny w nogę, bo z buta mu się krew wylewała, utykał. Kto przyleciał przed tą kulą, to przeleciał, a kto został, to tam został – dużo ludzi zabili. I właśnie zapędzili nas pod wiadukt. Z tym że nie po prawej stronie wiaduktu, jadąc teraz jakby dalej Górczewską w kierunku Powstańców Śląskich, tylko po lewej. Na takim tym... stała armata. Była woda pod tym wiaduktem. Tata wstał koło nas, kręcił się, kręcił i poszedł tam, na początek. Z tej strony wiaduktu byliśmy, od strony Gostyńskiej. Przyjechał niemiecki oficer i spytał się, kto rozumie po polsku, kto rozumie po niemiecku. Ksiądz wyszedł. Więc kazał mu tłumaczyć. Tego tak bardzo dobrze nie pamiętam, ale mama mi mówiła, bo dzieci wystraszone, spłakane… Mama mi mówiła, że ten oficer przeczytał wyrok, że wszyscy Polacy tu zginą za trzydziesty dziewiąty rok, za Bydgoszcz. Że za jednego Niemca będzie ginęło dziesięciu Polaków. mamusia mi mówiła, że ksiądz tak przetłumaczył. Ja wiem, że tam powstał straszny krzyk, że dzieci płakały, dorośli krzyczeli, że niewinnie giniemy. Przyjechało drugie auto i powiedzieli, żeby się już wszyscy uspokoili, że nikt nie będzie rozstrzelany, że nie będzie żadnej egzekucji. Ale zanim ten przyjechał, to oni brali tam z brzegu, jakby z końca wiaduktu, mężczyzn i odprowadzali i rozstrzelali. Kenkartę, tata, pamiętam… Przecież musieli mieć te kenkarty. Tata też poszedł, w trzeciej dziesiątce (nie wiem, czy to były dziesiątki). I jak nas tam gnali, tam była jajczarnia, to te ciała się paliły.
- Czyli bezpośrednio po zamordowaniu tych mężczyzn składano ciała i podpalano?
Podpalali. Mama trzymała nas tak mocno za ręce, że aż nam skórę tu ponadrywała. W tej jajczarni jajka były i bielidło było... Nie wiem, brat znalazł bułkę w tym bielidle, to zaczął jeść i zaczęło go to palić, mama mu tę bułkę wyrwała. Ja chciałam tej bułki kawałek, ale mama nie dała, bo ta bułka leżała właśnie w tym bielidle. Nie wiem, czy ta jajczarnia i było bielidło, że oni tak dezynfekowali, nie wiem, w każdym razie było tam to bielidło.
Później nas pogonili do fortu Wola. Powiedzieli, że wszyscy pojadą do Pruszkowa, do obozu. Ale podobno przekupili... Mamusia mówiła, że przekupili Niemców, dwóch czy trzech, przecięli druty i część osób tam z tego fortu zaczęła uciekać. I mama z nami też uciekła.
Gdzieś tam właśnie do tego Ożarowa uciekła. To Borzęcin? Już teraz nie pamiętam, ale w kierunku tego Ożarowa. I tam właśnie zatrudniła się u tego jakiegoś takiego gospodarza. I za to, że ona u niego pracowała, to mogliśmy w stodole – pamiętam, w stodole spaliśmy i dostawaliśmy jeść. I tam mama była z nami, nie wiem, trzy, cztery tygodnie, miesiąc i później w nocy zabrała nas. W kierunku Pruszkowa szliśmy. Nie wiem, ile szliśmy. [Szliśmy] tam do tej babci. Nie mogę źle opowiadać o nieżyjących i o rodzinie, w każdym razie nie przyjęła nas babcia, jak się dowiedziała, że ojciec nie żyje. Przyjął nas brat ojca. Tam u niego jakiś czas byliśmy, później tam taką komórkę mama wynajęła (taka pralnia, komórka) i tam mieszkaliśmy.
- Czym mama się zajmowała po przyjeździe do Pruszkowa i co państwo robili?
My nic. Nie chodziliśmy do szkoły, nie było nic. Przecież wyszliśmy, było lato, 5 sierpnia, nie było ubrania, nic. Mama poznała jakąś taką panią, [która] pędziła bimber. Mama tam z nią pracowała, a my z bratem ten bimber woziliśmy do Warszawy na jakieś mety samochodami ciężarowymi. Ale to już było po wyzwoleniu. A tak to do wyzwolenia byliśmy w Pruszkowie, w tej komórce mieszkaliśmy. Potworne szczury pamiętam. Ja się tak bałam, to brat siedział i w pokrywki tłukł od garnków, bo ja się tak bałam. Bo spaliśmy na betonie, na podłodze.
- Czy docierały do państwa jakieś wieści z Warszawy, na przykład, co się dzieje dalej, jak Powstanie przebiega?
Nie.
- Nie pamięta pani? A jak pani zapamiętała wyzwolenie? Było wiadomo, że idzie ten front? No nie wiem, pojawili się na przykład… U państwa wojsko się pojawiło?
Nie, nic nie pamiętam. Tylko później, bo myśmy byli na tej parceli gąsińskiej. Bo tam byli ci dziadkowie i tam mama… W tej komórce mieszkaliśmy. Później mama zaczęła pracować w fabryce porcelitu w Pruszkowie. Tam ktoś jej wynajął suterynę na Ołówkowej i się wynieśliśmy z tego Gąsina na Ołówkową. Ale jeszcze na tym Gąsinie to zaczęliśmy chodzić do szkoły, do Marii Konopnickiej na Żbików. Ja poszłam do trzeciej klasy, a brat do drugiej czy do pierwszej, już nie pamiętam. I tam chodziłam. Pomimo że już nie mieszkaliśmy na tym Gąsinie, to tam skończyłam szkołę podstawową i zdałam do takiego elitarnego gimnazjum w Pruszkowie Tomasza Zana, ogólnokształcące. Tam później mamusia, jak tam mieszkaliśmy na Ołówkowej w takiej piwnicy (nie wiem, co to było, czy RGO, czy jak się nazywało), wysyłali nas na kolonie. I właśnie kiedyś nas wysłali na kolonie latem, a tam woda podchodziła, bo jak deszcze były, to woda się lała i mama wynosiła tę wodę. I pogotowie ją zabrało do szpitala, bo przepuklina jej pękła. Później dostała mieszkanie w blokach, w blokach na ulicy Lipowej, niedaleko kolejki EKD.
- Niech pani opowie, bo to taka ciekawa historia, jak to było z tym bimbrem?
To nie można takich rzeczy mówić... Ona się tak zajmowała, handlowała. Oni produkowali ten bimber, taką melasę przywodzili. Pamiętam, tą melasą sobie chleb smarowaliśmy, bo głód był. Przecież ona sama pracowała, dwoje dzieci...
- Gdzie to się odbywało, w domu, w jakimś gospodarstwie?
To był jakiś dom. My później ten bimber woziliśmy do Warszawy. Kiedyś mi się stłukła taka butelka. Ja tak płakałam, bo to był cały mamy zarobek. Pamiętam, że wszyscy, co w tym samochodzie jechali, był taki ciężarowy samochód, to zebrali się i dali mi za tę butelkę tego bimbru. Mówiłam, że mnie mama zbije.
- Czy pamięta pani może, gdzie woziliście, czy mieliście jakiegoś tam odbiorcę?
Tak, byli tacy, co tam… Wiedzieliśmy, gdzie pojechać i tam to zostawialiśmy.
- To było tylko na obszarze Woli czy gdzieś w Warszawie? Może pamięta pani jakieś takie przybliżone miejsca?
Nie wiem. Nie wiem, gdzie my jeździliśmy. A jeszcze handlowaliśmy chlebem. Na noc jechaliśmy do Radziejów pociągiem, tam spaliśmy na piecu i rano pierwszym pociągiem wracaliśmy z powrotem do Pruszkowa i szliśmy do szkoły, a mama przed pracą ten chleb roznosiła. Bardziej brat, bo ja niewiele tam tego chleba mogłam udźwignąć.
- W którym roku państwo wrócili do Warszawy?
Ja wróciłam do Warszawy późno, dopiero w sześćdziesiątym, syn miał dziesięć lat w sześćdziesiątym roku, w sześćdziesiątym trzecim roku. Mieszkaliśmy cały czas w Pruszkowie. Ja wyszłam tam za mąż, mieszkałam u teściów na parceli, w końcu [ulicy] Ołówkowej. Tam takie były parcele. Tam teściowa moja, jak wrócili… Bo moi teściowie to wyszli z ludnością cywilną po zakończeniu Powstania. Mieszkali na Chmielnej, przy tym dworcu towarowym. Gdyby mąż żył, to by panu wszystko powiedział, bo bardzo się interesował i wszystko zbierał. Bardzo dużo jest takich różnych materiałów. Wyszłam za mąż i tam się urodził syn. Rozpoczęłam pracę w budownictwie i ze spółdzielni wuesemowskiej poprzez zakład pracy dostałam to mieszkanie.
- Jak jeździliście do Warszawy, jak wychodziliście, to ta Warszawa była taka, powiedzmy, zniszczona...
No bardzo zniszczona. Jak ja pracowałam, to myśmy jeździli odgruzowywać Warszawę, Starówkę, to pamiętam tę Sapieżyńską, Franciszkańską. Myśmy tam z zakładu pracy, ponieważ był blisko, to jeździliśmy odgruzowywać Warszawę, jak już pracowałam. Mama całe życie chciała wrócić do Warszawy. Bardzo chciała wrócić do Warszawy. I tu zginęła. Nie wróciła, tu zginęła (jest pochowana na Powązkach), tu, na tym przejściu dla pieszych, pod tramwajem. Takie tragiczne koleje losu.
Natomiast mojego ojca starszego brata syn, Jerzy Kantarski, był uczestnikiem Powstania, należał do AK. Nawet pani mi dała jego zdjęcia – przecież my nie mamy żadnych zdjęć – dała mi jego zdjęcia i powiedziała mi wszystko. Że jest pochowany na Bródnie, że w pierwszych dniach Powstania rozerwała go ta kulka dum-dum i w muzeum Powstania na tablicy 153 jest jego nazwisko. Natomiast ja bardzo... Jak mama żyła, to myśmy jeździli 5 sierpnia zawsze na to miejsce straceń. Ono zostało przenoszone dwa razy. No ale teraz, już tam gdzie jest (nie po lewej, tylko po prawej stronie Górczewskiej), to dzięki panu profesorowi świętej pamięci Zielińskiemu z Instytutu Gruźlicy na Płockiej, który bardzo zabiegał o to, zostało odsłonięte dziewięć tablic ludności cywilnej, która została właśnie w bestialski sposób tam zamordowana. [Wśród nich] jest [wymieniony] mój ojciec.
- Czy są jakieś rzeczy, o których nie powiedzieliśmy, nie zapytałem, a chciałaby pani jeszcze powiedzieć? Może coś, co pani widziała w czasie Powstania, w czasie tego wszystkiego, Powstania, okupacji?
Dziecko inaczej to rejestruje wszystko jak dorosły. Właśnie nie wiem, z czego się brał taki lęk. Nawet mama po wojnie mnie leczyła, bo ciągle mi ktoś w plecy strzelał – takie miałam lęki. Ten lęk do tych Niemców w hełmach i w czapach, ja się bałam całą okupację jakoś. Jak już mieszkaliśmy na tej Górczewskiej, to zawsze do szkoły szłam z kimś, bo się bałam. I taki jakiś lęk [pozostał] do tej pory. [...]
Warszawa, 27 października 2014 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Kudła