Wiesława Rupiewicz
Moje nazwisko Wiesława Rupiewicz, urodzona w Warszawie 7 listopada 1930 roku.
- Proszę nam opowiedzieć o swoim dzieciństwie przed wybuchem wojny.
Dzieciństwo miałam bardzo piękne, bo rodzice zgodnie żyli. Ojciec miał stałą pracę, na utrzymanie nam nie owało, powodziło nam się dobrze. Ja byłam najmłodszym dzieckiem, bo było nas czworo i jakoś żyliśmy dobrze do momentu wybuchu wojny. W wojnę ojciec stracił nogę i pracę.
- Czym zajmował się pani ojciec?
Ojciec pracował w wytwórni, w magazynie Poznańskiego, przy materiałach. Tam pracował jako subiekt i jak stracił nogę i już firma Poznańskiego upadła, to już nie miał żadnej pracy. Później co tylko mógł robić, to robił, żeby utrzymać nas. Było ciężko, mama jeździła nieraz na wieś, żeby zaopatrzyć w żywność, bo żywność była w Warszawie prawie niedostępna. Niemcy zresztą nie dawali możliwości, żeby można było żyć. Jakoś do przeżyliśmy Powstania. Mama wciąż powtarzała, że musi przeżyć wojnę i nawet zakładać się chciała, że przeżyje tę wojnę. Zresztą była młoda, bo jak zginęła, miała niecałe czterdzieści lat.
- Gdzie państwo mieszkaliście?
Na Woli, na Okopowej.
- To wszystko dzieje się na Woli, tak?
Tak, tak.
- Jak pani wspomina czasy szkolne w okresie okupacji?
Chodziłam do szkoły do zakonnic Rodziny Maryi, róg Żelaznej i Żytniej.
- Pamięta pani swoje koleżanki z tamtych czasów?
No, mam jedną koleżankę. Już przeważnie nie żyją, bo miałam koleżankę, która już zmarła, z którą do końca utrzymywaliśmy kontakty, i drugą miałam koleżankę, z którą do szkoły chodziłam, nazywała się Teodozja Wyszkowska, w moim wieku była, troszkę młodsza, rok czy dwa, nie pamiętam. Ale w tej chwili nie utrzymujemy kontaktów.
- Jaki wpływ na panią miało wychowanie rodzicielskie i wychowanie przekazywane w szkole przez zakonnice?
W domu to było dobre wychowanie. Zakonnice były srogie, nie mogę powiedzieć, były bardzo wymagające, może i dobrze.
- Czy pani siostry uczęszczały do tej samej szkoły?
Nie, nie. Siostry chodziły do szkoły na ulicy Leszno, ale później już zlikwidowali tę szkołę i każda siostra przestała chodzić, nie chodziły.
- Jak pani pamięta wybuch wojny, czyli 1 września 1939 roku?
Ja byłam na kolonii, bardzo się martwiłam, że wojna wybuchnie i ja do domu nie zdążę dojechać. No ale jakoś [się udało], że tuż przed wybuchem dotarłam do domu, z czego się bardzo cieszyłam. No ale później ta okupacja, te bomby jak leciały – tuż przed naszą bramą, przed domem wybuchła bomba, wszystko w mieszkaniu poprzewracało się – przeżyłam to okropnie.
- Jak wyglądało życie codzienne w czasie okupacji? Zdobywaliście państwo żywność wszelkimi sposobami?
No, mama przeważnie starała się o żywność, żeby jakoś postarać się, żeby było po prostu co jeść.
- Rozumiem. Czy pamięta pani okupantów z tego czasu, czy kiedyś pani zetknęła się z Niemcami na przykład?
Nie, ja unikałam. Nigdy się nie stykałam z Niemcami. Nigdy nie było żadnych kontaktów.
- Czy pani starsze rodzeństwo było zaangażowane w jakiś sposób w przygotowanie do konspiracji?
No, brata miałam, którego wywieźli do Niemiec na roboty, a siostra, ponieważ była bardzo zdolna, to i buty robiła, i sukienki szyła czy różne rzeczy, które mama zamieniała za żywność na wsi, i tak nam się żyło właśnie w tej okupowanej Warszawie.
- Czy Państwo przed wybuchem Powstania czuliście, że coś się będzie organizowało?
Tak, wiedzieliśmy, że wybuchnie Powstanie, bo ja jako dziecko, niepozorna, chudziutka byłam, nieduża, gazetki nosiłam, to się nazywały gazetki, od mamy szwagra te gazetki przynosiłam, bo on rozprowadzał po prostu tę powstańczą, najpierw okupacyjną, a później powstańczą prasę.
- I ktoś panią przygotowywał do tego, tak?
Tak, tak.
- Czy pani działała w jakiejś organizacji, harcerstwie?
Nie, nie, nie, wujek tylko wszystko mi tłumaczył, gdzie mam chować, jakby mnie w razie złapali i znaleźli, to jak mam tłumaczyć się, że znalazłam, że leżało gdzieś na schodach czy na ulicy, ale żeby, broń Boże, nie przyznawać się do tego miejsca, z którego brałam te gazetki.
- Rozumiem. I roznosiła je pani w swojej dzielnicy na Woli, tak?
Tak, tak, tak, rodzicom przynosiłam, rodzice dalej po sąsiadach, po znajomych.
- Czy koledzy, koleżanki też tak działali jak pani?
Nie, nie.
- Nie. To było tajemnicą, tak?
To było tajemnicą, tak.
- Jak zapamiętała pani ten szczególny dzień, 1 sierpnia, wybuch Powstania?
Nie było mnie w domu, byłam u koleżanki w sklepie, u jej mamusi, i jak zaczęło się Powstanie, była okropna strzelanina u nas na Okopowej. I my chciałyśmy przedostać się do mieszkania, bo w tym samym domu był ten sklep, no ale Niemcy uciekali, strzelali i my nie mogłyśmy nawet do domu wejść. No ale później, jak ucichło, to już dostałyśmy się wszystkie trzy, ja, koleżanka i jej mama, do domu. Moja mama się ucieszyła, bo płakała, że mnie nie ma, no ale bezpiecznie trafiłam.
- A co z pani rodziną 1 sierpnia?
Siostra w pierwszy dzień Powstania została bardzo ciężko ranna i pamiętam moment, jak ją przynieśli Powstańcy do piwnicy i posadzili na krześle, to było krzesło pełne krwi, tak krwawiły jej rany. I to tylko pamiętam. I zaraz ją wzięli, zanieśli do szpitala po prostu na jakieś opatrunki. No ale że była ciężko ranna w nerki i udo, to musiała przejść operację, usuwali jej te odłamki, które utkwiły, bo Niemiec z dachu rzucił granat ( na dachu był i rzucił granat) i ten granat akurat przy niej blisko się rozerwał.
- Czyli siostra była w szpitalu, tak?
Siostra była w szpitalu, do najbliższego ją zanieśli, do Świętego Łazarza przy ulicy Leszno, bo to było blisko domu.
- Odwiedzałyście panie siostrę?
No, siostra chodziła właśnie z mamą i ja błagałam, żeby mnie zabrała, i mama mnie zabrała pamiętnego 5 sierpnia, gdzie trafiliśmy właśnie na masową egzekucję w tym szpitalu.
- Co pani pamięta z tego dnia?
No, tam dużo pamiętam, bo wszystkich, kto mógł tylko na nogach stać, to wyprowadzali na podwórze i tłum ludzi był, bo z całego budynku wyprowadzali. No, tłum ludzi był, a my z mamą to już od siostry odeszłyśmy ostatnie prawie i prawie na końcu stałyśmy. Jedni mówili, że tylko dowody sprawdzają i wypuszczają, inni mówili znów inne rzeczy, ale ja od razu mamie swojej powiedziałam: „Mama, nas tu zabiją”. – „A skąd ty wiesz, Wiesia? Nie”. Dlatego że na dole były okna do pomieszczeń kuchennych i tam [było] na noszach pełno Powstańców rannych. Niemiec zdjął karabin z pleców i zaczął do tych właśnie Powstańców strzelać i zabijał ich. Dołączyło do tego Niemca jeszcze więcej i strzelali do tych właśnie przez te okienka, tam na dole. No, jak już rozrzedziło się tam i nie było tych ludzi, strzałów nie było słychać, [to] kolej przyszła na nas, że ja z mamą musiałam wejść. Sprowadzili nas do sutereny i tam potok krwi płynął – nie było nic widać, tylko krew. A światło paliło się bardzo jasne. Później nas tam zagnali do pomieszczenia, kazali wchodzić na ten stos ludzi pozabijanych i zabijali. Mama moja nie chciała się ze mną rozstać, trzymałyśmy się kurczowo, Niemiec nas z całej siły uderzył karabinem w ręce, no i mamę popchnął, i mama od razu została zastrzelona. A ja zastanawiałam się, co mam ze sobą zrobić. A były małe drzwi i z jednej strony stał Niemiec strzelający i z drugiej. Więc ja weszłam na ten stos trupów, już trochę dalej jak mama, i ręką sobie przykryłam głowę, i położyłam się. Mówię: „Niech strzela wszędzie, byleby nie w głowę, bo to boli”. No ale on chciał w głowę strzelić, tylko w ramię mnie strzelił. Krew poczułam, gorącą krew w rękawie, no ale na mnie jeszcze ze trzydzieści osób zginęło, tylko że miałam głowę na wierzchu i ręce, bo tą ręką, co sobie głowę przykryłam, to miałam na wierzchu, a drugą rękę trzymałam w kieszeni, w której miałam... Byłam miłośniczką obrazków świętych, zawsze zbierałam takie małe obrazeczki i w kieszeni trzymałam te obrazki. I tę rękę drugą [trzymałam] w kieszeni palta. Bo jak Powstanie, to człowiek brał wszystko na siebie, żeby w razie czego mieć się czym okryć. No i tak przeleżałam dość długo, Niemcy cały czas zabijali. Jeszcze do dziś słyszę krzyk małego dziecka, jak krzyczało: „Proszę pana, pan nie zabija mojego tatusia i mojej mamusi!”, a za chwilę usłyszałam strzał, później drugi, to dziecko darło się strasznie, na końcu to dziecko zabił. Ja to okropnie przeżyłam. Ale później już, jak wybili wszystkich, to przyszli, podpalili, syczało, podpalone było wszystko i tu kraty żelazne w oknach, w drzwiach się wszystko paliło, a ja w środku byłam między tymi trupami i nie wiedziałam, jak mam się ratować, bo tu kraty żelazne, a tu ogień. Ale wzięłam, pościągałam tym kobietom takie chusteczki, takie kiedyś modne na głowy panie nosiły, to pościągałam te chusteczki, a miałam bardzo długie włosy. Wzięłam sobie te warkocze, tak jakoś [nimi] owinęłam i tymi chusteczkami, dopiero jak mi się zaczęły buty tlić na nogach, to ja dopiero przez ten ogień wyskoczyłam. Jak tam wyskoczyłam, to weszłam do drugiego pomieszczenia i oczywiście tam siedziała w jakiejś skrzynce pani. Pod stołem to było, ja pod ten stół weszłam, no i ta pani pyta się, co ja tu robię. Ja mówię: „Uratowałam się i schowałam się przed Niemcami”. A ona mówi: „Ja też się uratowałam”. Jak się okazało, ona w jednej separatce z moją siostrą leżała. I tam przesiedziałyśmy pod tym stołem do rana. Ale w międzyczasie jeszcze, jak ja leżałam na stosie tych pozabijanych ludzi, to chłopiec taki ze dwanaście lat, podniósł głowę, krew mu z uszu, z oczu leciała, z nosa, z ust i wzywał pomocy. No ale ja nie mogłam mu dać tej pomocy. Później mężczyzna w krótkich spodenkach chodził, miał podziurawione plecy, chyba z osiem kul miał zadane, i też wody poprosił, ale ja musiałam mu tej wody nalać z kranu, bo tam były krany, i stanąć na tych pozabijanych ludziach, i dałam mu tej wody. I on wypił, położył się i umarł. A my z tą panią szukałyśmy jakiegoś wyjścia. Ale jak ja wyszłam spod tego stołu, to tam siedziała pani, która jadła. Ja się zapytałam, może głupio, no ale na swoje lata: „Proszę pani, czy pani żyje?”. – „Tak, ja czekam, że rodzina po mnie przyjedzie ze wsi”. A w międzyczasie jak już my chowałyśmy się, to ona chodziła i z tych pozabijanych ludzi ściągała złoto. I przy nas zostawiła woreczek z tym złotem, w którym było już sporo, koło kilograma tego złota, i poszła, i ją Niemiec zabił. I on szukał jeszcze, że tam ktoś żyje. Ta pani, z którą siostra leżała w separatce, położyła się na ławce, bo były dwie ławki zsunięte, i kocem się przykryła, a ja zdążyłam tylko koc zarzucić na głowę, który był podziurawiony, jedno oko mnie wychodziło na tego Niemca, który wszedł z karabinem i w naszą stronę miał wcelowany karabin. Ona mnie pcha, bo wołał, żeby wyjść. Ona mnie pchała, żeby wyjść, ale ja się bałam. Mówię: „Mnie zabije, a ona się nie ruszy”. Nie chciałam wyjść i nie wyszłam. Nie wiem, ile on tak stał, ale mnie się wydawało, że całe wieki. Ale w końcu poszedł, bo ani ja się nie ruszałam, ani ona się nie ruszyła. Cały czas szukałyśmy, żeby wyjść jakoś, bo to trwało nie jeden dzień, tylko to trzy dni, trzy noce.
- Czyli to już był 8 sierpnia, tak?
Tak, tak. W ogóle piątego to się działo, to szósty, potem siódmy, to calusieńką noc przespałyśmy za drzwiami szpitalnymi. No i oczywiście nie było wyjścia, chociaż drzwi były otwarte, ale nie mogłyśmy wyjść, bo jak ktoś wychodził, to Niemcy zaraz zabijali. Później, już 8 sierpnia, ona chciała, to była Marysia Rykiel, powiedziała mnie tak... Chciała łyżką aluminiową te kraty żelazne w oknie wyłamać. To ja jej powiedziałam: „Marysia, ja ci nie pomogę, ale łyżką aluminiową nie wyłamiesz tych krat”. No to do drzwi poszłyśmy, ponieważ wszędzie się paliło, weszłyśmy na pierwsze piętro. Tam były dwa łóżka w pokoju, położyłyśmy się do tych łóżek, czyściutkie, zasłane i była woda w wannie, a ja takie pragnienie miałam, bo i wykrwawiłam się…
I ranna, i chciałam tej wody napić się, ale ona była brudna. Już się w niej ktoś kąpał. Ona mnie odradziła, mówi: „Tej wody nie pij, bo umrzesz”. No to nie napiłam się. Weszłyśmy do tych łóżek, ona do jednego, ja do drugiego, ale zaraz zaczęło się palić linoleum na podłodze i już musiałyśmy też wyjść. I tak chodziłyśmy i szukałyśmy, jak tu wyjść, żeby nas nie zabili, żeby jakoś się uratować.
W końcu, nie wiem już... późno było, ale Niemcy gnali ludzi, nie wiem skąd, koło tego szpitala, na Dworzec Zachodni i przechodzili terenem tego szpitala. Ponieważ tam stał mur i ktoś poszedł po drabinę, żeby mogli przejść ci ludzie po tej drabinie, bo Niemcy pilnowali... No i ja nie wiem, coś mną kierowało, że wyszłam na taki wysoki parter – wszystko było spalone, podłoga była spalona, ale drzwi były całe. Dopadłam do tych drzwi, za klamkę wzięłam, otworzyły się i przy tych ludziach się znalazłam. Jak się znalazłam przy tych ludziach, to ta Marysia zaczęła wołać mnie: „Chodź, ratuj mnie”. No i ja musiałam się wrócić po nią i ją ratować. Bo ona tą łyżką cały czas „wojowała” te kraty żelazne. Jak się wróciłam i już leciałyśmy do tych ludzi tymi drzwiami, tym pokojem, to już Niemcy strzelali za nami z ulicy. Bo naprzeciwko był też szpitalik Karola i Marii i tam cały ten ich sztab był, nawet na własne oczy tego Reinefartha widziałam. Tak pomyślałam sobie: „Ma przy samym gardle ten krzyż biały – mówię – że jemu mocniej jego nie ścisnęli, żeby nie zginął...”. No i jak on zobaczył, to kazał tam strzelać. Później, jak już tę drabinę przynieśli, to ludzie zaczęli wychodzić. Ale mężczyzna mówi tak: „Słuchajcie, to dziecko to zabiją, bo jest cała we krwi”. bo na mnie jeszcze kilkanaście osób zabili. No i oczywiście stała kobieta z maleńkim dzieckiem przy piersi i miała butelkę herbaty słodkiej. I mówi do jednego pana: „Proszę pana, niech pan to dziecko umyje, bo – mówi – ją zabiją”. I dała tę herbatę, mówi: „Swojego nie wiem, czy uratuję, swoje dziecko, ale cudze może uratuję”. No i oczywiście tą herbatą słodką umył mnie ten tramwajarz. Wyjął taką dużą chustkę męską, lał herbatę i mnie mył, bo ja i twarz miałam we krwi, i ręce, i nogi, bo mnie szyba na nogę spadła i też krew się lała. Tak że jak ja tam już na tę drabinę wchodziłam, to wiedziałam, że już jestem ocalona.
No i nas zaprowadzili na przeciwną stronę ulicy i tam nas trzymali, żeby pognać na Dworzec Zachodni. Jak tam stałam, to z tego szpitala wyszedł mężczyzna. Jak on wyszedł, to ten Reinefarth tam wysłał żołnierzy, kazał chyba się zapytać, skąd on wyszedł. On pokazał, że ze szpitala. Jak ten mężczyzna pokazał, że ze szpitala, to on od razu wziął, strzelił i zabił jego, tego mężczyznę. I ja sobie pomyślałam z tą Marysią, że jeżeli my byśmy się przyznały, że my jesteśmy z tego szpitala, to byśmy też zginęły, bo oni nie chcieli mieć świadków takich zbrodni, bo tam tyle ludzi zginęło.
No i już później nas popędzili na Dworzec Zachodni. Ja chciałam strasznie napić się czegoś i weszłam... Tam taka chałupka stała przy tym Dworcu Zachodnim i pani leżała na takiej kozetce. Ja się zapytałam, czy mogę się tej wody napić, bo tam w wiadrze stała woda, a ta pani się nie odzywała – zabita była. I ja tej wody już się nie napiłam, bo mnie nikt nie odpowiedział. I później nas [załadowano] do wagonu i zawieźli do Pruszkowa. A w Pruszkowie to już chwila moment byłyśmy.
- Jak długo byłyście panie w Pruszkowie?
Nie wiem, czy dziesięć minut byłyśmy. Bo Niemcy nas gnali, my szłyśmy, a oni nas gnali do następnych drzwi, do wagonów. I tak, jeden Niemiec mnie ciągnął za ten pokrwawiony rękaw, a drugi mnie ciągnął za tę drugą rękę. No i wygrał ten Niemiec i ta Marysia, z którą się uratowałyśmy. I w ten sposób znalazłyśmy się w Niemczech. Pierwsze to nas zawieźli do Brzegu, to był Brieg, bo to dawniej teren niemiecki.
- Jakie warunki były w tym transporcie?
Okropne.
- Jakimi wagonami byliście wiezieni?
Okropne. Świńskimi wagonami. Nie było ani gdzie usiąść, ani położyć się. Ja już prawie umierałam w tym wagonie przez tę rękę. Bolało mnie, krwawiła ta rana, nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Ta Marysia z kolei była chora na gruźlicę, niewiele też mogła zrobić. Ale jakoś nas dowieźli do tego Brzegu i tam nas zawieźli nad samą wodę.
Nad Odrą, tak. I wybrukowane było pole olbrzymie brukowcami, ogrodzone było i tam nas złożyli, kazali tam nam być.
Warunki nie do zniesienia. Poza tym te Niemki jednak miały trochę serca, bo nosiły i jedzenie, i picie gorące. No, ja tylko skorzystałam, bo garnuszek białej kawy dostałam, to wypiłam, położyłam się i usnęłam. Jak rano się obudziłam, to nade mną stał Niemiec z wycelowanym karabinem, a już nikogo na tym polu nie było. A było nas tam tysiące. Jak ja zobaczyłam ten karabin, mówię: „Boże, tam nie zginęłam i tu zginę”. I on tylko
schnell i
schnell, a ja nie mogłam wstać. Raz, że całą noc deszcz padał i nasiąknięte miałam ubranie tą wodą, że ciężko mnie było się podnieść. Dopiero zawołał dwie kobiety, żeby mnie pomogły się podnieść, i ja się podniosłam i dołączyłam do tych ludzi.
No, pognali nas do kąpieli, jeszcze ta Marysia mówi: „Wyschnie ci to palto – mówi – ten żakiecik, wszystko wyschnie, bo to do parówki wezmą”. Ja mówię: „To dobrze”. No i wzięli nas tam, [była] kąpiel, włosy obcinali, ten tu, ten tu, każdego. Ja chciałam, żeby mnie nie obcięli tych włosów i nie obcięli. Widocznie czyste miałam, bo tam sprawdzali, lojzy szukali, no i nie znaleźli u mnie, ocalałam jakoś i włosy ocalały. No i oczywiście już do tej kąpieli, a po kąpieli to nas zwieźli do baraków. W tych barakach to tylko były takie prycze z drzewa i nic więcej, ani słomy, ani siennika, nic, nic, kompletnie – ani koca żadnego, nic nie było, tylko gołe deski, a jeść nic.
- To cały czas był właśnie ten obóz w Brzegu nad Odrą?
To nie był Brzeg. Burgweide się nazywała ta miejscowość. Tam nas trzymali dość długo, no ale kto ranny i kto chory, to na opatrunki. Do mnie powiedzieli tak: „Słuchaj, masz tę kulę zieloną już w tym ramieniu, nitek pełno z ubrania, idź na opatrunek”. No to poszłam na ten opatrunek, ale dziwnie – tylko tam poleli czymś i zawinęli papierem toaletowym, bo nie było dla Polaków bandaży. No, przyszłam jakoś. Ale bez jedzenia, bez niczego, nic tam nam nie dawali, w końcu…
- Tylko cały czas głód, tak?
Cały czas głód, nic, kompletnie.
- Czy miałyście panie jakieś zajęcia na tym obozie?
Nic, nic kompletnie, tylko do kąpieli i na tych pryczach, nic więcej.
- I cały czas pani ze swoja koleżanką Marysią byłyście, tak?
Tak, do nas jeszcze dołączyła trzecia pani, która też się uratowała z parku Sowińskiego, tam jej rodzina dalsza zginęła, siostry i siostrzenice, i bratanek, a ją już nieśli na stos do spalenia, ale ona powiedziała tym, co ją nieśli: „Panowie, nie kładźcie mnie na tym stosie, bo ja jestem żywa”, i ją gdzieś tam wzięli, znalazła się w kościele na Woli i ocalała. I ona do nas dołączyła właśnie tam dopiero, w tym Brzegu. No i oczywiście jak przybyłyśmy, dbały o mnie, nie dały mnie chodzić na te opatrunki. Bo spotkałam tam babci i naszej rodziny przyjaciela i on mnie powiedział: „Dziecko, ty nie chodź na te opatrunki, bo oni rannych, chorych i takich podejrzanych ludzi uśmiercają”. I ja nie poszłam, a on chodził, bo on był bardzo poparzony, tylko kocem był przykryty i w takich krótkich spodenkach był. Też się uratował ze szpitala na Wolskiej (róg Wolskiej i Płockiej, tam jest taki szpital). No i on mnie uprzedził, ale on nie wrócił. Widocznie go tam uśmiercili. Później z tego obozu właśnie, gdzie na tych pryczach gołych tak nas trzymali, to dali nam w końcu raz jeść, ale co dziwne jakieś było u nich, że wszystkich z tych baraków wyrzucali na jeden teren ogrodzony, [gdzie] stał kocioł i każdy dostawał jakąś porcję, łyżkę takiej brukwi z wodą. Ponieważ ja byłam ranna i pchali się ludzie, bo każdy chciał być pierwszy, to ja zawsze na koniec wychodziłam, żeby mnie, broń Boże, ktoś nie uraził. W końcu Niemiec idzie w moją stronę i taką pytę kręci na palcu, a mnie już, nie wiem, łzy i w ogóle strach oczy zasłania. Doszedł do mnie, wziął mnie w dwa palce za to moje palto i prowadzi przed sobą. „Boże – ja mówię – gdzie on mnie prowadzi?” A dzień przedtem chłopaka zabił, który się pchał po tę brukiew. No i ja sobie pomyślałam: „Już nic, tylko pewnie mnie zabije, że ja tak na koniec wychodziłam”, ale nie, doprowadził mnie do tego kotła i kazał nalać na tę miskę (bo dali nam takie duże miski) łyżkę tej zupy, tej brukwi z wodą. Ale ja nie mogłam tego do ręki wziąć, bo mnie tak ze strachu ręce się trzęsły, że ja nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. To on wziął dwie pierwsze lepsze osoby, żeby mnie zaniosły tę brukiew do baraku. No i te panie mnie niosły tę brukiew i zamiast jeść, jak upadłam na tę pryczę, to ryczałam, że ocalałam, że on mnie jednak nie zabił.
No ale później na taką defiladę nas wyrzucili, tłumy ludzi, wszyscy pchali się, a tam rzucali w jakimś miasteczku, ale nie wiem, co to było za miasteczko, rzucali chleb z okien, różne rzeczy. I podeszła do mnie jakaś babka i mówi: „Dlaczego ty nie łapiesz, jak dobrzy ludzie, Niemcy rzucają jedzenie wam, a ty chowasz się za krzaczek?”. Bo ja się chowałam, tam park taki był i za krzaczki się schowałam. A ja jej powiedziałam, że ja nie mogę, bo mnie by zatratowali, bo jestem ranna. [Ona] po polsku mówiła, mówi: „Stój tu, stój tu – mówi – ja pójdę i ci przyniosę jedzenia”. I rzeczywiście, poszła, przyniosły mnie, dwie przyszły, przyniosły mnie tego jedzenia dwie siatki. No ale później w jedną wpakowały, to ta siata była taka wielka, ale gdzie ja bym w jednej ręce zaniosła, jak ja tę miałam w ogóle do niczego? No i oczywiście ja powiedziałam, że ja sobie tego nie zaniosę do obozu, bo nie dam rady, a te moje panie zginęły gdzieś, bo też starały się o jedzenie, była okazja. No więc zawołał Niemiec dwie te dziewczynki, takie po jakieś czternaście, piętnaście lat, żeby mnie zaniosły to do obozu, tę siatkę i one zaniosły. One szły pierwsze, ja za nimi i Niemcy po obu stronach pilnowali nas. No to wtedy ucieszyłyśmy się, że ja mogę i tę Marysię, i tę panią Milewską ugościć swoimi dobrami, co dostałam. A później to stamtąd nas wozili po różnych takich przejściowych obozach, aż wreszcie trafiłam do Wrocławia, Breslau, do szkoły Hindenburga.
- I stale z tym biednym ramieniem, tak?
Tak, ale jeszcze pominęłam, jak ta ręka już mnie robiła się okropna i w Brzegu zawołali, kto ranny i kto chory, żeby wyszedł. A w ogóle to byliśmy pod taką wiatą, beton i kto miał siłę, to sobie tam garstkę słomy zdobył, a ja nie mogłam, jak ta Marysia chora, gruźliczka, ta pani starsza, żadna z nas tej słomy nie miała. No i jak przyszli, wołali, kto ranny i chory, żeby się zgłosił, to one mnie wysłały: „Zgłoś się, bo Czerwony Krzyż naprzeciwko przyjechał i – mówi – chociaż ci tę ranę opatrzą, chociaż ci tę kulę – mówi – wyjmą”.
- To było wszystko w Brzegu, tak?
To było w Brzegu, tak. No i oczywiście pani jak do mnie dopadła, zobaczyła tę rękę, to od razu mnie na bok wzięła, przyniosła mnie jedzenia i najadłam się, już tam w tym Czerwonym Krzyżu się najadłam. I [biorą] mnie do szpitala. O Boże, a ja nie chciałam się rozstać z tymi kobietami, z którymi byłam, bo przecież to były moje najbliższe osoby. No i wzięli mnie do tego szpitala, Niemiec mnie usunął tę kulę, w tę ranę weszła pełniusieńka łyżeczka jakiegoś białego proszku, taka głęboka rana była. No i jak on mnie wyjmował tę kulę, to ja zemdlałam, a jak się obudziłam, to w baraku pytam się... pan jakiś za mną leżał też na pryczy, pytam się: „Proszę pana, gdzie ja jestem?”, a on:
Ja nie panimaju, po rosyjsku. Pytam się dalej, wszystko nie-Polacy, nie było żadnego Polaka. Dopiero rano, jak nam przynieśli kromkę chleba i czarnej kawy, to dopiero obudziłam się i oprzytomniałam, że jestem w szpitalu, tylko dla jeńców, a nie dla Niemców, bo niemiecki szpital to był ładny, dobry, tam gdzie mnie właśnie tę kulę wyjmował ten Niemiec.
No i oczywiście wieczorem siedzę na tej pryczy, przyszła pani i palcem kiwnęła. Pytam się, czy ja. To kiwnęłam, że tak. No i ona mnie przyniosła jedzenia, to była już dziesiąta wieczór, późno. A ona asystowała przy usuwaniu tej kuli. I ona mnie przyniosła jeść i mówi: „Dziecko, dokąd tu będziesz, to ja będę przychodziła do ciebie, ale późno, bo ja też nie mogę się – mówi – narażać, a jestem Żydówką. Rodzina moja nie żyje, to wiem o tym, a ja ocalałam, bo jestem lekarzem-chirurgiem i jestem im potrzebna”. I ona przychodziła do mnie codziennie i mnie przynosiła, nawet cukierki mnie przynosiła, taka była naprawdę dobra kobieta, mam ją przed oczami dziś nawet. Tak że jak usłyszałam, że już mają likwidować tam właśnie ten obóz, gdzie mnie zabrali do szpitala, och, to mówię: „Nie, jak te dwie osoby stracę, to już koniec świata”. I zaczęłam płakać, żeby mnie zaprowadzili do obozu. I zaprowadzili mnie do tego obozu, już właśnie stamtąd dopiero do tego Wrocławia.
- I to był cały czas 1944 rok, jesień, tak?
Tak, tak.
- Jesteśmy w jesieni czterdziestego czwartego roku.
Ja, jak nas prowadzili na rozstrzał, to mama mnie dała pięćset złotych, schowałam sobie do kieszeni, i dała mnie złotą obrączkę. Na agrafkę przypięłam sobie [obrączkę] za klapą i tak z tą obrączką chodziłam i miałam ją. No i oczywiście w tym Wrocławiu to już może było trochę lepiej, bo nam dali tej brukwi i dwie kromki chleba – o, to już było cudownie. Ale do pracy trzeba było iść, wszyscy do pracy. No i ja też chodziłam do pracy, ale że nie miałam butów, bo te nadpalone mnie się rozleciały, to ja boso chodziłam. Już szron był, a ja boso po tym szronie. Dali drewniaki, ale były tak te wierzchy twarde, że krew mnie się lała, jak ja założyłam takie buty na nogi. No i na budowie pracowałam, podłogi ubijałam w takich domkach jednorodzinnych.
- Jak mała dziewczyna dawała radę?
Tak, tak. No ale tam już było dobrze, bo tam nas pilnował poznaniak i on po polsku mówił. Mówi: „Tam są kartofle w ogródku, to sobie wykopcie wszystkie te kartofle, co tam jest, to sobie wykopcie i zupy ugotujcie, bo wam nic do pracy nie dali?”. „Nie”. A oni, jak z pracy się przychodziło, to dostawało się łyżkę tej zupy i dwie kromki chleba na rano, ale zazwyczaj to się zawsze zjadało wieczorem te dwie kromki chleba, a rano to już nic nie było, tylko głód był. No więc o głodzie się pracowało, ale było tam, za tymi domkami kopanisko kartofli. I tam chodziły dzieci, a dzieci miały dłuższą przerwę obiadową, bo tak to pół godziny na odpoczynek był, a dzieci miały godzinę. I ta najstarsza pani, co z nami była, mówi: „Wiesia, ty idź i tych kartofelków małych nazbieraj, co zostają w ziemi”. To były kartofelki takie jak dwadzieścia groszy, takie małe. No, ale nazbierałam tych kartofelków i ugotowała ta pani, najadłyśmy się. I tak chodziłam przez dwa, czy trzy dni. Jak poszłam jednego razu, jak przyszła Niemka jakaś, wysypała mnie te kartofle wszystkie i gna mnie przed sobą. I krzyczy
schnell i
schnell. Mówię: „No gdzie ja idę teraz, nie wiem”. Zaprowadziła mnie do baraku. No też pyta się, czy ktoś zna ten język, co ja. Nie było żadnej osoby, ale z innego baraku przyprowadziła Polskę i ta Polka pyta się: „Dziecko, czego ty tak strasznie płaczesz?”. Ja mówię: „Bo ja tu pracowałam, ale byłam bardzo głodna i poszłam kartofelki zbierać. I ta pani mnie wysypała te kartofelki – mówię – to jedyne było – mówię – co mogłam się tym najeść”. I ona jej powtórzyła tej Niemce, a ta Niemka powiedziała tak: „Nie martw się, ja ci dam dużo kartofli i dużych, że nie będziesz musiała zbierać”. Nasypała całą torbę taką od cementu tych kartofli i jeszcze mnie tam chleba dały, co swoje obiady te panie miały. No i ja całej torby nie zabiorę, bo rękę miałam też taką jeszcze niewygojoną dobrze, no to mnie zaniosła jedna z pań te kartofle, a ta pani pyta się, ta pani Milewska, co z nią byłam: „Oj, dziecko, ten Niemiec bez przerwy pytał się, gdzie ta młoda i gdzie ta młoda, gdzie ta dziewczyna się podziała, ale – mówi – wiesz, co ja mu powiedziałam? Że masz – mówi – żołądkową niedyspozycję i bez przerwy musisz latać”.
A, gut, gut. Już nic nie powiedział. Ale kartofle to już dla całej tej grupy ugotowałyśmy, dla wszystkich. No, one mnie kazały na drugi dzień przyjść, żebym przyszła, to one mnie dadzą nie tylko kartofli.
Te, co zbierały te kartofle, i ta Niemka. [Mówiła], że ona dużo rzeczy mnie przyniesie, ona mnie przyniesie pończochy i buty lepsze. No ale przyszedł pan
Lagerführer z żoną i z synem i wybierali kogoś dla tej pani do domu. No i akurat na tyle ludzi, co tam było, pięćset osób, to mnie wybrali. O Jezu… A ja się znów musiałam rozstać z tymi swoimi. No ale jak tam poszłam, no może i lepiej tam by było... Pierwszego dnia to na pewno nie, bo posłanko w przedpokoju mnie ta pani zrobiła, a ja się potwornie bałam – ciemno, okna pozasłaniane, światła się paliły, nic. W tym przedpokoju całą noc na głowę przykryta leżałam, bo bałam się. Zaraz mnie się wszystko przypominało, co ja przeżywałam. No ale do momentu, dokąd ich syn nie przyszedł, a był wojskowy…
Tak. I jak ten syn przyszedł, a ona na jego przyjęcie naszykowała szarlotkę i mnie zrobiła kawy z mlekiem. Postawiła w kuchni na krześle na talerzyku ciasto i ten garnuszek z tą kawą. Ja zawsze byłam wstydliwa i zawsze się wstydziłam. Jak mnie nikt nie powie, że to dla mnie, to nie ruszyłabym. Ale ten syn przyszedł, zabrał ten talerzyk i ten garnuszek: „O Jezu – ja mówię – dlaczego ja nie wypiłam, nie zjadłam tego?”, bo mnie się tak chciało tej szarlotki zjeść. No ale on przyszedł, wziął mnie za rękę i trzyma słownik w ręku. No i odczytał, że w kuchni jedzą kopciuszki.
- Słownik polsko-niemiecki, tak? Niemiecko-polski.
Tak, tak. Że w kuchni jedzą kopciuszki. No i on postawił na stole tę kawę i tę szarlotkę i powiedział, że od dziś to ja tu będę siedziała, nie w kuchni. No i oczywiście dokąd on... I jeszcze awanturę zrobił tej matce, że ja w przedpokoju śpię. Krzyczał, że ja mogę zginąć. „Mój pokój pusty stoi, a – mówi – tu bez przerwy dziewczyna śpi na gołej podłodze, kocem przykryta tylko”. No i oczywiście mamusia jego – ona nie była zła, ale uważała, że mnie się nie należy jak człowiekowi żyć – naszykowała już jego ten pokój, to łóżko. Boże, jak pierwszą noc spałam. No, pięknie było i dobrze, ale nikt by nie uwierzył – ja całą noc wszy zabijałam, bo mnie z tych długich włosów... A nie było możliwości umyć, tylko jak do kąpieli nas gnali, a we Wrocławiu, tam gdzie byłam w tej szkole Hindenburga, to tam nie pędzili nas do mycia nigdzie, to ja nie mogłam tej głowy umyć. No ale ona tego Niemca od razu do apteki wysłała i oczywiście kupił jakieś [środki, które] wylała mnie na głowę, zawinęła ręcznikiem, później mnie porządnie umyła, wyczesała i już więcej tych wszy nie zabijałam. Ale dokąd ten syn przychodził, to było dobrze i on uczył się [po polsku]. Ja nie chciałam po niemiecku mówić, ale on się uczył po polsku i on się pytał, czy w Polsce to też wszystko było na kartki. Ja mówię, że nie. „Czy kapelusz też był na kartki?” – „Nie”. No to on zawsze mówił, że jak wojna się skończy, to on kupi mnie, obetnie włosy, bo ja miałam bardzo długie, że obetnie włosy, loki każe zrobić, welon mnie kupi, suknię i do ślubu pójdziemy. I klękał, ręce składał, że ślub weźmiemy. No ale to były chyba jego marzenia, bo on był starszy dużo ode mnie, ja nie miałam jeszcze czternaście lat, a on miał dwadzieścia, to już był wiekowy dla mnie. No i on stale matce mówił, że on do Polski pojedzie. No i kiedyś ta Niemka (już on mało przychodził, ale w niedzielę miał przyjść) coś szykowała, zginął jej pomidor. No i ona krzyczała na mnie, że ja zjadłam ten pomidor jej, zaczęła mną szarpać i w końcu jak mną rzuciła, to upadłam na podłogę i potłukłam się. Ale jedno słowo powiedziałam, „małpa”, i ona to zapamiętała. Jak syn przyszedł w niedzielę, od razu idziemy do zoo. No i oczywiście gdzie poszła, do jakiej klatki, to pytała się, jak po niemiecku, a jak po polsku. To ja jej mówiłam. Ale już jak dochodziliśmy do małp, to mówię: „Boże, to co ja jej powiem teraz?”. No, jesteśmy już przy tych klatkach z małpami i ona mnie się pyta, [mówi], że po niemiecku
Affe. „A po polsku?” Nie odpowiedziałam jej, a ten syn mówi: „No powiedz mamie, jak po polsku to się nazywa?”. No to ja powiedziałam: „Małpa”.
Ich „małpe”? No to ja wtedy wytłumaczyłam, że ja tego pomidora nie zjadłam. No i ten Niemiec stary się przyznał, że to on zjadł ten pomidor, że nie ja. Dopiero ona usprawiedliwiła mnie, że to nie ja jej zjadłam. Ale później tak płakała, jak mnie do obozu oddawała, ojej... Front się zbliżał, a jeszcze nie chciała mnie oddać. Ale były okropne bombardowania tam i oni jak bombardowanie było, to oni tracili głowę, mnie zamknęli na klucz, a sami do schronu poszli. A ja sama na drugim piętrze i tu bomby lecą, pali się – Boże, coś niemożliwego! A ja sama w domu. Wyszłam na balkon, zaczęłam modlić się, mówię: „Boże, jakoś po prześcieradłach ludzie schodzili, może ja jakoś zejdę?”, ale nie wiedziałam jak z kolei. Dopiero słyszę zgrzyt klucza w drzwiach, ona przypomniała sobie, że mnie zapomniała zabrać. Dopiero mnie do schronu sprowadziła, jak mnie głaskała, przytulała, całowała, że ona mnie wynagrodzi. Ale później już musiała mnie oddać, bo tam front się zbliżał.
- Stosunek Niemców się zmieniał wtedy, kiedy front był coraz bliżej. To był czterdziesty piąty rok, tak?
Nie, to był jeszcze czterdziesty czwarty, tylko już koniec, końcówka. No i ona strasznie płakała. Jak mnie oddała do tego obozu z powrotem, to tak płakała, że aż jej musieli krople dawać, bo ona dostała spazmów, że ona tak do mnie się przyzwyczaiła, że tak pokochała mnie jak córkę swoją. Raz, że byłam grzeczna, drugie, to byłam nie u siebie, to co ja mogłam jej tam... Co tam kazała robić, to robiłam. Przynosiła do cerowania skarpetek całe masy i ja tylko siedziałam i cerowałam skarpetki. O Boże, ja już mogłabym pracować w sztucznej cerowni, bo tak cerowałam jej tych skarpetek, tych różnych rzeczy takich – to wszystko, co przyniosła, to musiałam pracować nad tym. No ale to już było lepsze jak na budowie. No i później folksdojczka zabierała, ona się postarała, że zabierali dzieci polskie z obozów. No i folksdojczka przyszła i mówi do mnie: „Ja ciebie wywiozę do polskiej rodziny, tylko – mówi – musisz mnie się słuchać”. No ale myślę sobie: „Jak ona tu się zachowuje jak Niemka, to – mówię – trudno, trzeba się słuchać”. No i wywiozła mnie rzeczywiście. Nie miała mnie gdzie upchnąć do żadnej polskiej rodziny, bo tu, gdzie chcieli dziecko, to a to chłopaka, a to nie w tym wieku, a to takie, a to takie... Ojej.
Do Katowic. W tych Katowicach byłam u jej koleżanki.
- To ciągle jeszcze w czterdziestym czwartym roku, tak? Ciągle jesteśmy w końcu roku, tak?
Tak, w końcu roku. No i tej koleżanki mama powiedziała: „Zostaw tę dziewczynkę u nas”. Nie ma gdzie spać, bo oni też mieli rodzinę z Warszawy tam u siebie. Ale oni byli folksdojczami i ja się zawsze pytałam, [mówiąc], że w Warszawie radia trzeba było, radioodbiorniki oddać, a tu radio gra i nie trzeba było oddawać. Ale później się zorientowałam, z kim mam do czynienia. Na dwóch fotelach zsuniętych spałam, bo nie było gdzie. I też jak mnie oddawali, [jak] już się ta folksdojczka postarała o miejsce, to jak mnie oddawali, to też tak ryczeli, cała rodzina mnie odwoziła tam, że pół tramwaju to chyba ta rodzina była, a ja z nimi.
No i dostałam się w takie dobre miejsce, co mnie przygarnęli jak własne dziecko, leczyli mnie tam, bo ja ciężko chorowałam. Ja już u tej Niemki ciężko chorowałam na nerki. Pamiętam, jak jednego razu, akurat w listopadzie kończyłam lata, moje urodziny były, ona przyszła, przyniosła mnie chusteczkę i gromnicę. W Polsce to gromnicę dawało się umierającym, a ja miałam wtedy czterdzieści stopni gorączki i na lekarza czekała, aż przyjdzie lekarz. No i oczywiście ja ryczałam, że umieram już i mówię: „Umrę na obczyźnie – mówię – nie ma nikogo nawet – mówię – nie będą wiedzieli o mnie nic”. No ale ten syn przyszedł i już mnie później wytłumaczył, poszukał, że tam się na urodziny daje tę gromnicę, żebym nie płakała. No, lekarz przyszedł, nerki chore. No bo w takich warunkach, w jakich ja byłam, na betonie spałam, na gołych kamieniach, to nie miałam się czego dobrego spodziewać. No ale jakoś tam w Sosnowcu później, jak mnie wywieźli do tej rodziny, to oni też leczyli mnie, jak tylko mogli, starali się. Tam to już miałam dobrze.
- I w Sosnowcu aż do wyzwolenia pani była, tak?
Tak, tak, tak, tak, tam byłam do wyzwolenia. Ale on nawet, jak Rosjanie tam wkroczyli, też się nie chciał przyznać, że był polskim oficerem (mąż tej pani, która mnie przyjęła) i kazał pochować swoje wojskowe portrety, żeby Rosjanie nie przyczepili się do niego. Tak że tam przebyłam, później ojciec po mnie przyjechał. Niezbyt dobrze miałam, niezbyt dobrze, bo ojciec wziął sobie towarzyszkę życia i ona stwierdziła, że jak matkę zabijają, to i dzieci powinni pozabijać, bo jeść nie chcieli dawać mnie i siostrze. Tak że ciężkie życie miałam od...
- Ale wróciła pani do Warszawy, tak?
Do Warszawy, tak. Ach, jak ja całym sercem byłam w Warszawie. Nawet gdybym nie wróciła, to bym miała grób swój w Warszawie, bo ojciec mój się kłócił z rodziną i chciał mnie pochować, bo tylko mnie rozpoznawali, a tam drudzy rodzice, że to ich córka. Ale w porę kuzyn przyniósł list im i go nie chcieli jeszcze do domu wpuścić, no bo jak to czterdziesty piąty rok, dobija się ktoś, tu światła nie ma, ciemno w nocy, ktoś się dobija. No a on z Pruszkowa szedł na piechotę i ten list niósł, żeby udowodnić, że ja żyję. Ale jak go puścili, to już wtedy ojciec poszedł – jak rozkopywali tę mogiłę tam na Karolkowej, to ojciec powiedział: „Moja córka się znalazła, w nocy dziś list dostałem”. No to ci rodzice się ucieszyli, że mogli pochować. A tak, gdybym listu nie przysłała, to by mnie pochowali.
- Czyli wróciła pani do Warszawy, do swojego domu?
Nie, domu nie było, ojciec z mojej mamy siostrą zajęli mieszkanie takie, co wiedzieli, że ta pani już nie wróci do niego, bo gdzieś wyjechała i w ogóle znaku życia nie było o niej. No więc tak razem mieszkaliśmy. Ciotka mieszkała z córką i synem, a ja i siostra z ojcem. Ale wróciła z Niemiec mojej ciotki koleżanka, no i ojciec nie był stary, bo miał ile, czterdzieści kilka lat, no to sobie wziął kobietę i z kobietą był. Ale kobiecie się nie podobały dzieci. A dlaczego się nie podobały? Bo zostawiła nam, gdzieś kaszę znalazła i ta kasza była z piachem i z kamyczkami. Ona zostawiła tę kaszę i kazała nam przebierać, mnie i siostrze. Ja po takich przeżyciach nerwowa byłam. Ona tę kaszę zostawiła, a ja się zdenerwowałam, wzięłam tę ściereczkę za cztery rogi, za okno wysypałam i kaszy nie było. Ona o to była bardzo zła, że ona wiozła taki kawał drogi tę kaszę, że ona w Niemczech ją znalazła i z Niemiec wiozła, a ja wysypałam to. Ja mówię: „Ale gołębie dobrze przebrały”.
- Co się działo po wojnie, wróciła pani do szkoły?
Wróciłam do szkoły, tak. Nie miałam głowy do nauki po tych przeżyciach, nie, no ale szkołę podstawową skończyłam. Później za mąż wyszłam młodo, czego bardzo żałowałam. Chociaż mąż jak mąż, ale teściową to miałam złotą kobietę, naprawdę, jak mąż dla mnie był tylko moment niedobry, bo lubił się bawić, zresztą na stanowisku pracował, zdolny był, dużo pieniędzy zarabiał, to i miał koło siebie dużo młodych dziewczynek, no to ja byłam już niedobra. No więc teściowa jak widziała, że on tak się bawi z kobietami, no to dała mnie na adwokata pieniądze: „Idź – mówi – podaj sprawę do sądu, niech ci – mówi – alimenty płaci na ciebie i na dzieci”. I na tamte czasy, na lata sześćdziesiąte, to ja brałam alimentów dwa tysiące. To było dużo, bo zasądzali trzysta złotych, siedemset to było najwięcej, a ja wtedy brałam dwa tysiące, po siedemset pięćdziesiąt złotych na dzieci, a na siebie pięćset złotych.
- Proszę powiedzieć, czy w pani rodzinie i między znajomymi rozmawiacie o wojnie, o Powstaniu?
O, moje dzieci, wnuki, to na pamięć znają. Już ja nieraz jak coś wspominam, to w ogóle w rodzinie bardzo się interesują. [...]
- A jak pani ocenia po latach, czy to Powstanie miało sens?
Z perspektywy czasu to nie wiem, czy miało sens, ale jak liczę, że Powstańców zginęło dwadzieścia tysięcy, a ludności cywilnej dwieście tysięcy, to nie było potrzebne to Powstanie. Za wcześnie, za wcześnie to było. Po prostu nie było przygotowania takiego, jakie powinno być.
Warszawa, 1 października 2014 roku
Rozmowę prowadziła Mirosława Firchał