Jadwiga Wanda Podrygałło „Isia”
Nazywam się Jadwiga Wanda z Tomaszewskich Podrygałło. Urodziłam się 20 września 1919 r. Mój oficjalny pseudonim brzmiał „Isia” a nieoficjalny „Szczeniak”. Zostałam tak przezwana przez koleżanki z trójki, którą tworzyłyśmy w „Dysku” co zostało zaakceptowane przez naszą instruktorkę „Zofię”. Po powołaniu przez Związek Odwetu Komendy Głównej ZWZ-AK Oddziału Dywersji i Sabotażu Kobiet kryptonim „Dysk” pod dowództwem porucznik Wandy Gertz pseudonim „Lena” zostałam zaprzysiężona przez instruktorkę „Filipinę”- Hannę Bielik. Ona wprowadziła mnie do „Dysku”.
- Jaki stopień wojskowy pani miała?
Nie miałyśmy stopni. Stopnie wojskowe odczytano nam dopiero po zakończeniu Powstania. Dostałam starszego sierżanta podchorążego. Grupa dywersyjna w „Dysku” przeszła szkolenie w podchorążówce żeńskiej. Nasze instruktorki przeszły szkolenie w podchorążówce męskiej i później nas szkoliły. Kilka z nas, w tym także ja, zostało instruktorkami następnego turnusu.
- Czy może nam pani powiedzieć, co pani robiła przed 1 września 1939 roku? Czy chodziła pani wtedy do szkoły? Jaka była pani rodzina?
Skończyłam gimnazjum im. Królowej Jadwigi w Warszawie, w której najpierw byłam w harcerstwie, a później jak powstało Przysposobienie Wojskowe Kobiet do Obrony Kraju od razu do niego wstąpiłam. Przeszłam szkolenie wojskowe, ćwiczenia w terenie, naukę strzelania. Nie wypada się chwalić, ale w strzelaniu miałam bardzo dobre wyniki. Ojciec nauczył strzelać mnie i moich braci. Mama nie pozwalała, ale ojciec mówił „ a po co to żelastwo na zachodniej granicy, nie wiadomo czy im się nie przyda”.
Miałam dwóch młodszych braci.
- Czy pani mama pracowała, czy zajmowała się domem?
Mama zajmowała się domem i prowadziła sklep galanteryjno-norymberski. Był taki okres, w którym inteligencja otwierała sklepy. Mama akurat dostała spadek i otworzyła sklep, który się przydał podczas okupacji. Pod wystawą był zrobiony schowek na skład broni naszego oddziału.
- Wspominała też pani wcześniej, że pani rodzina miała wielkie tradycje patriotyczne?
Tak. Moi dziadkowie ze strony mamy i ze strony ojca walczyli w Powstaniu Styczniowym. Rodzice natomiast poznali się w pracy konspiracyjnej przed pierwszą wojną światową. Mama była podczas pierwszej wojny światowej sanitariuszką w Warszawie, ojciec walczył i tak się złożyło, że był jeńcem niemieckim. Bardzo ciekawe losy. Wspaniali rodzice. Przekazywali nam wszystko co dobre dla Polski. Ojciec był pilotem konstruktorem silników samolotowych. Jako ciekawostkę muszę powiedzieć, że dawniej konstruktor musiał sam oblatywać samolot po ulepszeniu silnika. Pamiętam, jak kiedyś ojciec przyszedł do domu bez czupryny, bez brwi, usmolony, a ja krzyknęłam „diabeł” i nie chciałam do ojca podejść. Ojciec miał wiele wynalazków i ulepszeń w samolotach. Był wyróżniany. Pracował do czasu rozpoczęcia wojny w Paluchu na Okęciu.
- Czy wybuch wojny zastał panią w Warszawie? Jak pani zapamiętała ten dzień?
Tak. Wróciliśmy 25 sierpnia do Warszawy, a 1 września zostałam komendantką blokową OPL posesji Hoża 9 gdzie mieszkałam. Wspomnienia tragiczne.
- Czym zajmowała się pani w czasie wojny przed powstaniem?
Cały czas mieszkaliśmy na zapleczu sklepu. Po zdaniu matury, za namową profesora historii pana Paszkiewicza poszłam do Szkoły Nauk Politycznych. Bardzo lubiłam historię i toczące się po lekcjach długie dyskusje z profesorem. W czasie okupacji studiowałam na kompletach i działałam w konspiracji.
- Mówi pani o konspiracyjnych uczelniach w czasie okupacji, czy studiowała pani na tajnym uniwersytecie w czasie wojny, czy już po wojnie?
W czasie okupacji studiowałam dwa lata na działającej w konspiracji uczelni. Po wojnie nie mogłam się do tego rodzaju studiów przyznać. Po zakończeniu wojny ogłoszono amnestię dla żołnierzy Armii Krajowej. Pułkownik Jan Mazurkiewicz „Radosław” zachęcał, aby powstańcy ujawniali się. W związku z tym wypełniłam ankietę o mojej działalności w „Dysku” i o współpracy z batalionem „Zośka”, dla którego prowadziłyśmy rozeznania terenu przed akcjami. Nieoficjalnie okazało się, że ankiety poddawane były ocenie „przestępstw” przez Urzędy Bezpieczeństwa. Znalazłam się na liście osób Urzędu Bezpieczeństwa w Kielcach, którym groziła kara śmierci.
W Kielcach zamieszkałam po ucieczce z transportu ludności cywilnej wywożonej z Warszawy po powstaniu. Uniknęłam wykonania wyroku dzięki dygnitarzowi UB, który zniszczył moje papiery. Ów dygnitarz przed wojną skończył studia dzięki pomocy finansowej mojego męża. Zaznaczył, że mam zapomnieć o działalności w konspiracji i powstaniu, a ze znajomymi z tego okresu nie spotykać się. I tak na przykład mijałam Mirka Iringha - Słowaka, z którym miałam kontakt prawie przez całą okupację, a później przechodziłam obok jakbyśmy się nie znali.
- Pani rodzina mieszkała w mieszkaniu ze sklepem. Czy ten sklep był dla państwa źródłem utrzymania, czy zapewniali sobie państwo byt w jakiś inny sposób?
Mama prowadziła sklep galanteryjno-norymberski z nauką haftu. W przypadku, gdy ktoś kupował materiały i wyrażał takie życzenie, mama bezinteresownie uczyła haftu. Ojciec miał wysoką pensję jako konstruktor silników samolotów. Jak już było głośno, że sytuacja jest niepewna i była pierwsza mobilizacja (wkrótce odwołana) zostałam wezwana na szkolenie komendantek blokowych z Przysposobienia Wojskowego Kobiet. Przydzielono mnie do posesji ul. Hoża 9 – były to trzy podwórka, dużo mieszkańców. Do mnie należało organizowanie ich bezpieczeństwa na wypadek wojny. 25 sierpnia zostałam wezwana do stawienia się na Hożą 9.
- Czy w czasie wojny ten sklep działał nadal?
Cały czas mimo częściowego zniszczenia przez bombę we wrześniu 1939r. Bomba, która spadła przed sklepem była tak silna, że podmuch wymiótł ze sklepu towar, wyrwał drzwi do jednego i drugiego pokoju. Mieszkanie zostało zdemolowane. Mnie akurat wtedy nie było. Poszłam na ulicę Wilczą 1, gdzie w piwnicy był zorganizowany punkt opieki nad niemowlakami i małymi dziećmi bez rodziców i opiekunów. Zaniosłam tam mleko w proszku i inne produkty, które otrzymałam od stałych klientów naszego sklepu.
- Jak pani trafiła do konspiracji, kiedy została pani zaprzysiężona?
Zaraz po kapitulacji Warszawy spotkałam moją inspektorkę Przysposobienia Wojskowego Kobiet Wandę Gertz i ona mi powiedziała: „Jadziu, Szpital Ujazdowski - tam się zamelduj. Nie tylko trzeba zaopiekować się rannymi, bo większość personelu opuściła szpital, ale trzeba oficerom dostarczyć ubrania cywilne i dokumenty”. Zameldowałam się i zostałam opiekunką społeczną rannych na Sali nr 5 Oddział VI D, a ukrywającym się oficerom przynosiłam ubrania i dokumenty. Takich, jak ja opiekunek było dużo.
Ciekawostką jest to, że teren szpitala był traktowany jako obóz jeniecki. Otoczony był siatką i pilnowany przez Niemców. Aby wyprowadzić „oficera - cywila” z terenu szpitala stosowano różne sposoby. Jednym z nich było rozplątywanie kawałka siatki. Jak Niemiec wartownik minął oczekującego na wyjście, to wypychało się go przez dziurę w siatce. Od początku okupacji większość kobiet, które w pierwszej wojnie światowej były w POW (Polska Organizacja Wojskowa) i niektóre walczące poprzednio pod dowództwem Wandy Gertz w zdobywaniu Wilna, zostały zatrudnione przy wyszukiwaniu lokali na potrzeby konspiracji. Ja też czasami wskazywałam znane mi mieszkania. Można powiedzieć, że stwarzałyśmy mężczyznom możliwości działalności konspiracyjnej. Były plotki, że na terenie Szpitala Ujazdowskiego był generał Karaszewicz-Tokarzewski, ale czy to prawda, nie wiem. W każdym razie, jeszcze energiczniej pomagałyśmy oficerom-cywilom.
- Czyli właściwie w konspiracji była pani od samego początku?
Od samego początku, można tak tę działalność nazwać. Przysięgę ode mnie odebrała „Filipina” - Hanna Bielik na ulicy Kruczej 16 w mieszkaniu pani Markiewicz.
- Gdzie pani się znajdowała w momencie wybuchu Powstania Warszawskiego? Czy była pani na miejscu zbiórki swojego oddziału, czy w innym?
Jak już wspominałam, pod wystawą był skład broni. Ojciec zrobił specjalną klapę pod wystawą przykrywającą otwór do piwnicy. Od instruktorki Marii Zielonki „Zofii” odpowiedzialnej za zakup broni z zawiadomieniem, że otrzymam broń lub mam ją wydać otrzymywałam równocześnie hasło i odzew. Jakieś trzy tygodnie przed Powstaniem Warszawskim dostałam transport broni z wiadomością, że przyjdą po nią chłopcy. Wchodzi dwóch chłopców, a tu zajeżdża buda i gestapo. Jedni idą do bramy, a drudzy w kierunku sklepu. Nim oni doszli, chłopców i broń „spuściłam” do piwnicy, a sama niby coś poprawiałam na wystawie. Niemcy weszli krzycząc: „Broń, gdzie broń?” Nie mogę powiedzieć, aby byli grzeczni. Odpowiednio dostałam. Wszystko z półek pozrzucali. Szukali broni. Nie patrzyłam na worek z trocinami, bo w nim były ukryte spłonki, które mi dostarczono, aby chłopcy zabrali ze sobą.
Weszli do pokoju. Mama leżała z owiniętą głową. Miała migrenę nerwową, bo wróciłam dopiero rano do domu. Miałyśmy nocne ćwiczenia. Niemcy szukali wszędzie. Wyciągnęli spod kozetki ciężką walizkę. Ta ich mina tryumfująca! Wyrywali zamki, otwierają... A tam masło, jaja, sery. Ojciec razem z kolegami z pracy rodzinom kolegów, którzy poszli do niewoli starali się dostarczać żywność zdobywaną „szmuglem” (nielegalnie). Była to ostatnia walizka, której nie zdążyli przekazać. Niemiec mówi:
Was ist das? Odpowiadam po niemiecku: „mama chora, to dla mamy”. A on odpowiada: „dopiero będzie chora, jak to zje”. (Muszę wyjaśnić, że moja babka ze strony ojca była Niemką, która uciekła z dziadkiem z domu, bo rodzice nie chcieli się zgodzić na małżeństwo z Polakiem - katolikiem. Babki nie znałam, ale dużo dobrego o niej słyszałam. Pomagała konspiratorom Polakom przed pierwszą wojną światową. Rodzina niemiecka nas odwiedzała dopóki Hitler nie doszedł do władzy. Przyjeżdżali na wakacje. Oni uczyli się mówić po polsku, my po niemiecku.) Niemcy poszli w głąb mieszkania. Jeden został przy mamie, a trzech mnie prowadziło. Weszliśmy do kuchni. Mnie zrobiło się gorąco. Ojciec zrobił pod oknem stół z blatem podnoszonym z zasłonką, żeby nie było widać wanny. Na oknach stały dwa terraria. W jednym z nich młodszy brat Jurek hodował zaskrońce, a w drugim trytony.
Dlaczego ja to opowiadam? Niemcy kazali mi podnieść blat stołu i powyrzucać z wanny brudną bieliznę. Trzymaliśmy ją tam specjalnie, bo czasem, na krótko trzymałam w niej małą paczkę z bronią. Niemcy brudu się brzydzą. Oni nie dotkną brudnej bielizny. Nagle uświadomiłam sobie, że pod bielizną jest mała paczka z bronią, a w rogach poszewek są spłonki. Gdy Niemiec kazał mi wyjmować poszewki, brałam je tak żeby róg ze spłonką mieć w ręku. Wytrząsałam i rzucałam między swoje nogi, bo jakby on postawił przypadkiem na tym nogę, to wyczułby, że jest tam coś twardego... W pewnym momencie wytrząsnęłam trytony... Brat zapomniał zakryć terrarium i one powpadały do wanny. Zaczęły rozłazić się po podłodze. Obrzydzenie ogarnęło Niemców. Dostałam kopniaka i wyszliśmy - nie kazali mi więcej wyjmować bielizny.
I tu śmiesznostka. Każda rewizja przeważnie kończyła się tragicznie, ale były i takie, które po latach nadają się do opowiadania na wesoło. Nas uczono, że Niemcy nie lubią zezowatych i ułomnych - takiej dziewczyny nikt nie zaczepi. Przez cały czas rewizji – na wszelki wypadek - zezowałam... Kiedy wróciliśmy do pokoju, gdzie mama leżała, jeden z Niemców zwrócił uwagę na moją fotografię maturalną, która wisiała na ścianie. Spytał się: „kto to jest”?. Mama odpowiedziała „moja córka”, a on: „gdzie teraz jest”?. Mama pokazuje na mnie. Uderzył ją i pokazuje rękami: „ta ma proste oczy, a ta ma zeza”. I na tym się skończyła rewizja. Wyszli. Nic nie znaleźli.
Przed powstaniem cały czas dyżurowałam w sklepie. Dostawałam i wydawałam broń. Rano 1 sierpnia otrzymałam meldunek, że wybuch powstania jest o godz. 17, a koncentracja naszego oddziału jest o godz. 16 w fabryce Telefunken na ulicy Mareckiego na Woli. Otrzymałam rozkaz, że mam opuścić sklep w godzinę po oddaniu ostatniej paczki z bronią i meldunku naszej koncentracji. Zgodnie z rozkazem opuściłam sklep i niestety nie doszłam do Telefunkena, bo wcześniej wybuchły walki na ulicy Marszałkowskiej.
Tragedią powstania było to, że w niektórych dzielnicach walki zaczęły się wcześniej. Na przykład na Żoliborzu zaczęły się o wpół do drugiej wywołane starciem z patrolem niemieckim. Od razu połączenie Żoliborza ze Śródmieściem zablokowali Niemcy. Nie można było dostarczyć broni znajdującej się w magazynach Żoliborza do innych dzielnic. Tak samo dowódcy mieszkający na Żoliborzu nie mogli dostać się do miejsc koncentracji swoich oddziałów. Daję przykład Żoliborza, ale w innych dzielnicach były podobne sytuacje. Na ulicy Marszałkowskiej był oddział bez dowódcy i bez broni. Mieli tylko kilka granatów i butelki zapalające.
Przejeżdżał samochód niemiecki z żołnierzami uzbrojonymi. Wyskoczył chłopak i rzucił wiązkę granatów pod samochód. Oczywiście zdobyli broń i jeńca. Było kilku żołnierzy zabitych. Od Ogrodu Saskiego i od strony placu Zbawiciela nastąpił huraganowy krzyżowy ogień z karabinów maszynowych. Nas uczono, że kula leci po paraboli. Wynikało z tego, że gdzie jest w tym torze lotu tzw. „punkt martwy”, to można bezpiecznie przebiec. To przeszkolenie powodowało, że byłyśmy doskonałymi łączniczkami kierowanymi do oddziałów liniowych. Natomiast tragedią naszego oddziału przygotowanego do walki z bronią było to, że owało jej dla nas. Niestety, na ostrzeliwanej ulicy Marszałkowskiej nie znalazłam „punktu martwego” i nie mogłam przebiec na drugą stronę ulicy, aby iść dalej do swego oddziału. Wracając zauważyłam, że na Kruczej 7 zbierają się chłopcy. Zgłosiłam się na ochotniczkę. Poinformowałam, że mam ukończoną podchorążówkę. Kompanijna Tekla spojrzała na mnie „odpowiednio”: nie miałam wyglądu bojowego – byłam niska i drobna - i kazała mi myć podłogi w jednym z mieszkań, bo tam urządzony będzie szpital.
- Ale trafiła później pani do Słowaków?
Przypadek. Od strony ulicy Piusa Niemcy z „Małej Pasty” podpalili gimnazjum Zyber-Platerówny. Od strony Kruczej 7 w podwórku była ściana, do której na wysokość drugiego piętra dotykała kaplica gimnazjum. Nikt tam jakoś nie mógł dostać się, żeby ratować chociaż liturgiczne przedmioty. Nie wiem jak mi się udało wejść do płonącej kaplicy i wyrzucić liturgiczne przedmioty i ubiory i zeskoczyć. Dostałam wtedy pochwałę. Na początku zarejestrowano mnie jako „Przybłędę”, ale przy pochwale spytano mnie jaki jest mój pseudonim. Muszę powiedzieć ze wstydem, że pomyślałam: one tam walczą z bronią w ręku, a ja co? Muszę tak działać, żeby było głośno o mnie. Co za głupoty. W oddziale znana już byłam z przezwiska „Szczeniak”. Podałam to przezwisko jako mój pseudonim. Przy zapisie okazało się, że trafiłam do Zgrupowania AK „Kryska”, które później przeszło na Czerniaków.
Zostałam przydzielona do nadzorowania robienia butelek zapalających przeciw czołgom. W „Dysku” przed powstaniem robiłyśmy takie butelki, ale ja chciałam walczyć. Zrobiono mi egzamin i porucznik Mieczysław Falęcki - „Kwiatkowski” przyjął mnie do swojej 24 kompanii „Narew” na łączniczkę do zadań specjalnych. Był taki moment, że trzeba było przejść na Czerniaków dla rozeznania pozycji niemieckich. Kto pójdzie na ochotnika? Zgłosiło się kilka osób, w tym i ja. Ulicą Książęcą zeszliśmy w dół na skwerek u zbiegu ulic Książęcej, Rozbrat, Ludnej przed gmach ZUS-u – tam, gdzie obecnie jest szpital. Skwerek był otoczony murkiem, pod którym zalegliśmy zastanawiając się gdzie mogą być pozycje niemieckie. Do nas należało to rozpoznanie. Nagle drrr.. odezwał się dzwonek w jednym z plecaków. Na ten dźwięk rozszalała się strzelanina z różnych stron. Dzięki temu bez wychodzenia w teren widzieliśmy, gdzie są Niemcy. Okazało się, że jeden z ochotników miał mieć wartę i nastawił budzik, aby nie zaspać godziny zmiany warty. Budzik zadzwonił o wyznaczonej porze. W szczególny sposób przydał się i nam. Tak zaczęła się moja walka na Czerniakowie.
- Czy to na Czerniakowie pani dołączyła do tego plutonu słowackiego?
Ze Słowakami to była inna historia. Nie dołączyłam do nich. W powstaniu jako łączniczka miałam z nimi kontakt. Wyjaśnię. W czasie okupacji jeśli chodzi o Słowaków to ich udział był przypadkowy. Zaczął się w czasie oblężenia Warszawy w 1939r. Od strony Wilanowa bronił dostępu do stolicy między innymi ochotniczy Legion Czechów i Słowaków. Jednym z ochotników był Słowak Mirosław Iringh. Został ranny w nogę, a ja mu założyłam opatrunek. Później komórka konspiracyjna skierowała mnie jako pomoc dentystyczną do dr Fickiej. Prowadziła ona gabinet dentystyczny Ubezpieczalni Społecznej przy ul. Kopernika róg Ordynackiej. Przychodziło tam wielu pacjentów. Jednocześnie był tam punkt konspiracyjny, w którym odbierałam i przekazywałam meldunki.
Pewnego dnia z bólem zęba przyszedł Iringh. Mieszkał w naszym rejonie przy ulicy Bednarskiej 3. Poznał mnie i zaczął przynosić mi opracowane przez siebie biuletyny „Europa Środkowa”. Jako cudzoziemiec mógł posiadać aparat radiowy i oficjalnie słuchać rozgłośni nadających wiadomości z terenów opanowanych przez Niemców. On słuchał też rozgłośni spoza dozwolonego terenu. Przynosił mi informacje, a ja przekazywałam je dalej. Dzięki nim utrzymywaliśmy ze sobą kontakt.
W 1942r. nastąpiło w Londynie porozumienie między rządem czechosłowackim a naszym, w wyniku którego powstał Narodowy Komitet Słowacki w okupowanej Polsce. Słowacy mieszkający od lat w Polsce działali w konspiracji w różnych grupach. Iringh dążył do ich scalenia. Po porozumieniu sformułował oddział składający się ze Słowaków i podporządkował go Armii Krajowej. Miałam kontakt z Iringhiem przez łączniczkę Walę. W styczniu 1944r. Iringh wziął ślub z Walą w kościele Świętego Jana w kaplicy Pana Jezusa Miłosiernego. Byłam jedną ze świadków. Tuż po ceremonii ksiądz Kliszko, który dawał ślub zdążył nas ukryć na zapleczu kościoła, bo Niemcy wpadli i wygarnęli ludzi. W czasie powstania pluton 535 Słowaków pod dowództwem Mirosława Iringha walczył na Czerniakowie.
Często byłam wysyłana do dowódców Śródmieścia Południowego z meldunkami o sytuacji walczących oddziałów. Przejście przez skarpę było bardzo niebezpieczne. Ostrzał był z mostu Poniatowskiego, od strony Muzeum Narodowego, a także od hotelu sejmowego z YMCA, czyli krzyżowy ogień. Trzeba było wyczuć punkt martwy, o którym wspomniałam. Pewnego razu, po kilku nocach wędrówek, znów mnie budzą. Podają mi hasło i odzew. Idę... Dochodzę do przejścia na ul. Rozbrat. Tędy idzie się na górę przez skarpę. Wartownik pyta: „ Stój kto idzie?”. A ja - jeszcze zaspana - zamiast hasła mówię: „Szczeniak” a ten odpowieda: „cholero, to jeszcze Ciebie nie ubili? Przełaź” I daje mi coś do ręki...
- Była pani już wtedy znaną postacią?
Chyba tak. Ale..... wsunął mi coś do ręki. W tym momencie na to nie patrzyłam, tylko trzymałam w garści. Poszłam – załatwiłam – wróciłam. Dopiero potem otworzyłam dłoń... Co to było? Mały ryngrafik. Po jednej stronie Matka Boska Częstochowska, a po drugiej orzeł w koronie. Mam go.
- Czy w czasie swoich przejść jako łączniczka poza Słowakami, czy spotkała pani też żołnierzy innych krajów, czy jakieś pani miała kontakty?
Niejednokrotnie byłam wysyłana do plutonu Słowaków. To był wspaniały oddział-międzynarodowy. Sytuacja jego była niewesoła. Jak mi mówił Iringh, gdy go po raz pierwszy spotkałam, w czasie powstania mieli przydział na Mokotów do drugiego rejonu do batalionu mjr „Karwina” kompanii por. Leguna. Oddział miał atakować Belweder. Koncentracja dowództwa z osłoną była na ulicy czerniakowskiej, o ile pamiętam - 189. Przed wybuchem powstania wpadł „Korwin” z „Legunem” zdenerwowany, że nie ma jeszcze wszystkich . Na Parkowej oddział Słowaków czekał na dowódcę Iringha z resztą żołnierzy, aby o 17 zacząć punktualnie atak na Belweder. Gdy Iringh z łączniczką „Wrzos” i kilku żołnierzami miał wyruszyć na ul. Parkową, na Czerniakowskiej przedwcześnie wybuchły walki. W związku z tym włączył się do walk z Niemcami w zgrupowaniu „Kryski”. Muszę się cofnąć do okresu okupacji, aby wyjaśnić dlaczego był to oddział międzynarodowy. Do sformowanego oddziału Słowaków dołączono uciekinierów z niewoli niemieckiej - głównie: Azerbejdżan, Gruzinów, Ormian. W czasie konspiracji przeprowadzali oni razem ze Słowakami różne akcje. Na Czerniakowie dołączono do nich jeszcze kilku z innych narodowości. Tak pluton 535 Słowaków stał się w rzeczywistości plutonem międzynarodowym dowodzonym przez podporucznika Iringha ps. „Stanko”.
- A czy poza tym oddziałem spotykała pani jeszcze na przykład Francuzów, Anglików, Węgrów?
Był w oddziale jeden Węgier. Oddział Słowaków walczył ze swoim sztandarem uszytym przez łączniczkę Janinę Szczudłowską ps. Santorek.
- Pamięta pani, czy Słowacy mieli opaski w swoich barwach narodowych?
Opaski mieli w narodowych kolorach z nadrukiem „WP”, orzełkiem i numerem plutonu 535. Prawo do noszenia takich opasek było we wcześniej zawartej umowie, która mówiła, że walczą razem z nami, ale są jednostką samodzielną na prawach kampanii kadrowej. Tragedią Iringha było to, że na początku walk nie chcieli tego uznać, bo nikt nie wiedział o konspiracyjnych umowach. Oddział jego był wysyłany na najbardziej niebezpieczne odcinki. Taka jest prawda.
- Proszę powiedzieć, czy zapamiętała pani jakieś spotkania, albo wziętych do niewoli żołnierzy niemieckich? Czy pamięta pani jakiś jeńców niemieckich?
Tak. Kiedyś wysłano mnie do Śródmieścia z meldunkiem. Wracam i nagle cisza. Zwykle co jakiś czas, z którejś strony na skarpę padały strzały karabinów maszynowych lub granatników wystrzeliwano pociski, a tu... cisza. Jeżeli jest cisza - tu przydało się szkolenie wojskowe - to znaczy, że będą atakować, trzeba iść ostrożnie. Łącznicy zwykle nie mieli broni, ale jak szli na niebezpieczny teren, a obchodzić się z bronią potrafili, to dostawali ją (na czas przeniesienia meldunku). Ja dostałam rewolwer.
Wtedy, jak zrobiła się cisza, nie szłam pochylona, tylko prawie się czołgałam po ziemi trzymając palec na spuście pistoletu. Trzeba było ominąć krzak. Omijam go, a z tamtej strony wychyla się Niemiec w hełmie. Nie spodziewałam się tego. Drgnęłam bezwiednie naciskając spust. Zabiłam go. Pamiętam... Twarz tego Niemca... Tylu widziałam zabitych cywilów, powstańców, Niemców... Twarz zabitego wygładza się, uspokaja... a jego miała okrucieństwo. To straszne. Oczywiście prędko zabrałam mu pas i pistolet i biegłam prawie krzycząc: bandytka! bandytka!. Bo tak nazywali nas Niemcy. Złożyłam meldunek i rzuciłam to, co przyniosłam. Beczałam krzycząc: bandytka!. Byłam w szoku.
Przyszedł nasz kapelan ksiądz Józef Stanek ps. Rudy i tłumaczył mi: co znaczy „bandyta”, a co walka o wolność. Jak on pięknie mówił. Doszłam do siebie. Odchodząc powiedział: „dziecko tyś nie chciała, ale widocznie tak trzeba było... A co by się stało gdyby on ciebie chwycił?”. Tak i nieraz na spotkaniach z młodzieżą opowiadam… przy tym dzisiejszym zabijaniu - w imię czego? Ja wtedy myślałam kogo zabiłam: ojca, syna, brata, narzeczonego, męża-człowieka? Człowieka zabiłam. Ktoś będzie płakał. Inaczej było, gdy oni nas atakowali ze skarpy, a my strzelaliśmy i zabijaliśmy. Broniliśmy szpitala z rannymi i posiadanego terenu. To zupełnie co innego. Tu była walka, a tu... (choć bezwiedne, odruchowe)... zabicie.
- Tak twarzą w twarz po prostu było?
Tak. Do dziś czasem ta twarz mi się pokazuje i wtedy mówię: „Wieczny odpoczynek i ... Boże dziękuję”. Pani spytała mnie o jeńców. Nie miałam z nimi żadnego kontaktu.
- Jak wyglądało życie codzienne w powstaniu?
Życie zupełnie inaczej wyglądało w pierwszych dniach powstania. Były zapasy żywnościowe, ludność entuzjastycznie pomagała przy budowie barykad. Z czasem zapasy się wyczerpały, niszczone były przez bombardowania, ale mimo otaczającego tragizmu społeczeństwo solidaryzowało się z powstańcami. Mnie kojarzyło się z wrześniem 1939r. Społeczeństwo pomagało obrońcom stolicy. Jednak w czasie powstania były wypadki buntowania się ludności, bo nie można wymagać żeby każdy z pokorą znosił otaczający tragizm. Ciężko było, ale większość naprawdę współczuła, pomagała i dzieliła się czym mogła. Ileż razy gdy przechodziłam piwnicami - nie ulicą, bo snajperzy niemieccy strzelali z dachów do przechodzących - dostawałam kostkę cukru i papierosy. Nie paliłam, więc oddawałam je innym. Czuło się życzliwość.. W różny sposób okazywano serce walczącym... Czuło się jedność.
Trzeba też wspomnieć o księżach, mszach odprawianych dla powstańców i ludności, o siostrach zakonnych, które opiekowały się rannymi i dzieliły się wszystkim co posiadały. Nie spotkałam na ten temat właściwego opracowania, a przecież tylu ich było... Gdy zmuszeni byliśmy opuścić teren, mogliśmy zabrać tylko lżej rannych. Ciężko rannych - nie było możliwości. To było tragiczne, co czuli ci ranni. Na przykład, profesor teologii ksiądz Salamucha pozostał w szpitalu na Wawelskiej z najciężej rannymi. Razem z nimi został bestialsko zamordowany przez Niemców. Na Starówce, w klasztorze sióstr Sakramentek był szpital utrzymywany z ich zapasów żywnościowych. Siostry świadczyły wszelkie posługi przy rannych razem z kapelanem ojcem Hrynaszkiewiczem. Wszyscy zginęli razem z rannymi i personelem szpitalnym pod gruzami zbombardowanego klasztoru.
A klasztor ojców kapucynów... W jego podziemiach była jadłodajnia dla powstańców i ludności cywilnej. Ludzie pomagali sobie, dzielili się czym mogli między sobą w piwnicach. To wszystko zauważałam przechodząc przez budynki, piwnice czy placyki.
A nasze wędrówki do browaru Haberbuscha po jęczmień i ta zupa „plujka”... Czy to tylko myśmy dostawali? Dzielono się z ludnością cywilną. Przypomina mi się taki moment... Rozgotowane ziarno miało jak to się mówiło: „osioreczki”. Nie można było tego połknąć, bo łechtało w gardle i człowiek zwracał co zjadł. Wobec tego językiem osioreczki brało się pod policzek i resztę się połykało. Jak się uzbierało pod policzkiem sporo tych „osiorków”, a jakiś chłopak podpadł, to jak z dubeltówki strzelało się nimi w niego. Było dużo śmiechu. Było to wulgarne, ale przy otaczającym nas tragizmie dawało chwile odprężenia. Dzisiaj, gdy mówimy o naszych przeżyciach czy nawet pokazuje się film, to w tym okrucieństwie, które nas teraz otacza, to tragizm tamtych dni maleje. Niestety tak jest w odbiorze młodych.
- Czy atmosfera którą pani pamięta w swoim oddziale była atmosferą bardzo koleżeńską.
Jak padła Starówka, mój oddział „Dysk” z komendantką „Leną” błądząc w kanałach przeszedł do Śródmieścia. Chore na czerwonkę koleżanki leżały w naszym sklepie. Mama je pielęgnowała, a ojciec leczył dając im do picia słaby roztwór kalium hypermanganikum, W taki sam sposób leczono ojca i innych jeńców w niewoli niemieckiej w czasie pierwszej wojny światowej. Po przygotowaniu kwatery dla „Dysku” „Lena” zabrała dziewczęta.
Po upadku Starówki płk „Radosław” z niedobitkami swego Zgrupowania przeszedł na Czerniaków, Zgrupowanie „Kryska” zostało mu podporządkowane. Z „Radosławem” przeszły zdrowe dziewczęta z „Dysku” z moją konspiracyjną instruktorką „Zofią”. Chore zostały w Śródmieściu z „Leną”, którą dołączono do Komendy Głównej. Piątego września rozkazem kapitana „Kryski” zostałam przekazana do macierzystego oddziału „Dysk”. Odtąd jako łączniczka „Zofii” kursowałam w Śródmieściu pomiędzy „Zofią”, „Radosławem” i „Leną”.
- Czy pani w czasie Powstania miała kontakt z rodziną.
Tak, ponieważ ulica Hoża i sklep były po drodze do Komendy Głównej i dowódców oddziałów w Śródmieściu Południowym graniczących z Czerniakowem. Mama zawsze coś dała do zjedzenia mimo, że w tym czasie oboje z ojcem pracowali w rusznikarni ul. Hoża 15 (kilka domów dalej), gdzie kierownikiem był pan Wielanier.
- Czy w czasie Powstania dostawali państwo jakąś prasę podziemną albo czy słuchali państwo radia?
To już nie była prasa „podziemna”, tylko oficjalna. I tu muszę powiedzieć ciekawą rzecz. 1 września otrzymaliśmy gazety na Czerniakowie, a w nich była wiadomość: „Wybuchło Powstanie na Słowacji”. Żeby pani widziała jak Słowacy się cieszyli, a my razem z nimi. Oni walczyli tutaj, a Polacy na Słowacji. Iringh w czasie okupacji przesyłał różne ulotki i wskazówki dla podziemia słowackiego i instrukcję dla ewentualnego powstania.
Jeszcze jedną ciekawostkę muszę powiedzieć o Słowakach. Pierwsi nasi kurierzy przechodzili przez Słowację w drodze do naszego rządu w Londynie. Na Słowacji mieszkało wielu Polaków, którzy włączyli się do powstania Słowackiego. (Napisałam o tym artykuł „Braterstwo broni”.) „Lena” w połowie września kazała mi zanieść rozkaz „Zofii”, że mamy się wycofać do Śródmieścia. Poszłam. „Zofia” odmówiła. Wróciłam i przekazałam to „Lenie”. Ten twardy żołnierz, dowódca, oczy miała pełne łez. Powiedziała: „Tam wszystkie zginiecie, a jeszcze możecie się przydać. Przecież to się kończy. Idź, powtórz.” Tym razem przeszłam już przez skarpę zajętą przez Niemców. „Zofia” i tym razem odmówiła, ale decyzję zostawiła dziewczętom. Sześć przeprowadziłam do Śródmieścia przez pozycje niemieckie. Na Czerniakowie poległa „Zofia” i te, które z nią zostały.
Dalszy los „Dysku”. Pytała pani o wyżywienie. Te, które przeszły ze mną chodziły do browaru Haberbuscha po jęczmień, aby wyżywić ocalałe. W czasie ostatniego powrotu z browaru została ciężko ranna „Marcela”.
Trójka: „Kali”, „Marcela” i ja powstała w czasie organizowania „Dysku”. Nasza instruktorka i kierowniczka „Zofia” nigdy nas nie rozdzielała. Przez całą okupację razem przeprowadzałyśmy akcje wywiadowcze i dywersyjne. Inne, w zależności od akcji były dobierane. My zawsze razem – we trzy. Profesor Strzembosz wspomina o naszej trójce... Marcela została ciężko ranna odłamkiem z pocisku z granatnika na ul. Kruczej. Umarła na rękach „Kali” i moich. Gdy została ogłoszona kapitulacja „Lena” spytała nas, które decydują się iść do niewoli, a które wychodzą z ludnością cywilną. Po kapitulacji Powstania generał Tadeusz Komorowski „Bór” poszedł do niewoli, a dowódcą Armii Krajowej został gen. Leopold Okulicki „Niedźwiadek”. Na jego łączniczkę „Lena” wybrała Wandę Głuchowską „Justynę”, która wyszła z ludnością cywilną, tak jak generał Okulicki. Walka z Niemcami miała toczyć się dalej.
- Czy pani wyszła z ludnością cywilną, czy pani trafiła do obozu jenieckiego?
„Lena” zwolniła mnie z przysięgi, abym wyszła z ludnością cywilną. Ojciec był ciężko ranny, a o dwóch braciach walczących nic nie wiedzieliśmy. Jeden - piętnastoletni był łącznikiem, a drugi dowódcą Panzerschrecka zrobionego z rury kanalizacyjnej. Po zakończeniu wojny dowiedzieliśmy się, że starszy brat Lubek poszedł do niewoli, a młodszy Jurek poległ ostatniego dnia walk na Mokotowie. Miał przejść kanałami do Śródmieścia i zameldować, że Mokotów kapituluje. Ostatni strzał trafił w niego. W chwilę później było zawieszenie broni i kapitulacja Mokotowa. Starszy brat przeżył. Był pięciokrotnie ranny.
- A pani została z ojcem po kapitulacji?
Mnie „Lena” zwolniła z przysięgi, abym mogła wyjść z Warszawy z ojcem ciężko rannym w głowę i matką, która była w szoku. Co z człowiekiem się dzieje w pewnych sytuacjach... Akurat jak ja przebiegałam w pobliżu domu, w którym mieszkaliśmy trafiła w niego bomba. Ojciec został wtedy ranny w głowę. Bomby padały jedna za drugą, cały pas Hożej był w gruzach. Założyłam ojcu opatrunek, który nosiłam ze sobą. Jak ja, będąc niewysoką, przeniosłam trzysta metrów ojca słusznego wzrostu po gruzach w głąb Hożej 13, gdzie był nasz powstańczy szpital?! Proszę mi powiedzieć, jak to się stało?! A tam mówią: „Ty też jesteś ranna”. Ja? Podają mi lusterko, a ja mam „jatkę” na policzku, nie mam dwóch zębów, a u lewej dłoni wisi naderwany palec. Dopiero jak to zobaczyłam, poczułam ból i zemdlałam.
- Ale wyszła pani z ludnością cywilną?
Z ludnością cywilną - przez Ursus... I uciekłam z rodzicami z transportu...
Do Kielc.
- Czy w Kielcach mieszkała pani do końca wojny?
W Kielcach mieszkałam do końca wojny z tym, że się włączyłam w tajne nauczanie. Tak się złożyło, że małżeństwo, które nas przygarnęło miało dwie córki, które chodziły na komplety, na których było nauczycielki historii.
- Kiedy wróciła pani do Warszawy po wojnie?
W Kielcach wyszłam za mąż za Stanisława Podrygałło, konspiracyjnego Delegata Rządu na województwo kieleckie, dwadzieścia trzy lata starszego ode mnie. To był wspaniały człowiek, społecznik. W czasie okupacji organizował tajną oświatę przy współpracy z Batalionami Chłopskimi w województwie kieleckim. Łącznicy B.CH do odległych wiosek dostarczali materiały oświatowe. W Kielcach po ujawnieniu się dostałam karę śmierci. Do mego męża przyszedł oficer UB, który zawdzięczał mu wyższe wykształcenie i powiedział tak: „Panie profesorze, pana żona jest skazana na karę śmierci. Ja załatwię, że nie będzie. Przyjdę z kolegami do restauracji, a pan urządzi pijaństwo, ja się ulotnię i zniszczę papiery pana żony. Ona natomiast musi zapomnieć, że gdziekolwiek była i działała”.
A teraz powiem pani, jak zapadały wyroki, bo to mało kto wie. To są białe plamy. W miarę, jak wpływały nasze ankiety ujawniające nas, po przeczytaniu decydowano: tym się nie zajmują, ten dostanie parę lat, temu umorzenie, następny - kara śmierci, a kolejny - ciężkie więzienie. I tak posegregowane papiery kładziono na kupki nie znając skazanych. Potem następowały aresztowania. On (uczeń męża), jako naczelnik tego działu te kupki sprawdzał i natrafił na mnie Tomaszewska-Podrygałło. Spłacił dług wdzięczności.
- Czyli dostała pani wyrok, tak naprawdę nawet nie wiedząc o tym?
Tak. My w krótkim czasie wyjechaliśmy z Kielc. Mąż na zjeździe Stronnictwa Ludowego województwa kieleckiego został wybrany prezesem. Na wniosek Naczelnego Komitetu Stronnictwa Ludowego w Warszawie zrzekł się prezesury, bo miał być dokooptowany do Naczelnego Komitetu, co nie nastąpiło. Natomiast mąż został dyrektorem Departamentu Oświaty Rolniczej w Ministerstwie Rolnictwa. Zaczął opracowywać podręczniki do powstających techników rolniczych. Przeglądając treść podręczników minister Dąb-Kocioł mówi do mego męża: „Tak, ale tutaj nie ma wcale ani o PGR-ach, ani o spółdzielniach produkcyjnych”. Mąż odpowiada: „Tak, ale to nie jest przedmiot zawodowy”. A minister: „Ale pan napisze”. Mąż: „Nie. Do widzenia”. I więcej się nie pokazał (w pracy). W związku z tym zamiast zamieszkać w przyznanym nam trzypokojowym mieszkaniu, wyjechaliśmy do Falenicy pod Warszawę, gdzie trzeba było nosić wodę ze studni.
Pewnego dnia przyszli „smutni panowie” i wręczyli mężowi (mam dokumenty na to wszystko co mówię), orzeczenie lekarskie 85% „wariactwa”. Nigdzie posady, nigdzie... Nauczyciel, pedagog... Mąż znany był w Polsce z artykułów na temat rozwoju rolnictwa na wsi. Dla województwa kieleckiego był szczególnie zasłużony. Nie chcieli się (tj. władze) jeszcze wtedy narażać chłopom, więc nie poszedł do więzienia... Ale czy to (co go spotkało) nie było gorsze?.
- Mówiła pani o tragicznych wspomnieniach z powstania, ale czy umiałaby pani powiedzieć, jakie jest pani najlepsze wspomnienie z powstania?
Wspominam, bo to z „dodatkami” kursowało po Czerniakowie. Do Warszawy zbliża się front. Radiostacja „Kościuszko” nadaje: „Idziemy, pomożemy”. Wybrzeże po obu stronach Wisły zajęte przez Niemców. Zajmą Pragę, ale jak będą chcieli do nas, to gdzie? Wobec tego pada rozkaz, żeby rozeznać wszystkie przystanie nad Wisłą i poprzecinać siatki. Akcja zaplanowana na oczyszczenie terenu. Jedna będzie od strony Solca, a druga od strony ulicy Wioślarskiej i przystani. Domy między obu ulicami były zajęte przez Niemców. Poprzecinane siatki – „Pchnie się i droga będzie wolna”.
Dostaję łącznika do pomocy. Przecinamy siatki dzielące przystanie, obserwując równocześnie ruchy niemieckie przy moście Poniatowskiego. Dochodzimy do przystani Warszawskiego Towarzystwa Wioślarskiego. Przed nami nasyp, a na nim domek murowany. Położyliśmy się w trawie na skosie nasypu i obserwujemy, czy w domku nie ma posterunku niemieckiego. Po pewnym czasie słyszymy kroki od strony mostu. Noc dość jasna, widzimy sylwetki pięciu Niemców idących w kierunku domku. Mam parabelkę i granat, Bogdan też. Czekamy: wejdą, czy nie wejdą do domku?. Nie weszli. Idą w naszym kierunku. Mogą nas wykryć. Trzeba ich uprzedzić... Pociągam za spust: puk! kula nie wylatuje, repetuję i... pyk, kula nie wylatuje. Rzucam granat... toczy się, nie wybucha. U Bogdana to samo. Prawdopodobnie dali nam zanieczyszczone, nie sprawdzone rewolwery. Niemcy puszczają race. Łapie nas reflektor. Zdążyłam wcisnąć głowę Bogdana i swoją w zielsko, na który leżeliśmy. Słyszymy ich kroki. Idą w naszym kierunku. Czuję wszystkie cebulki na głowie i uczucie, że włosy stają mi dęba.
Po latach zastanawiam się, czy na głowie czułam czubek buciora niemieckiego, czy to było uczucie ucisku ze strachu. A oni na brzegu nasypu postali i... poszli. Reflektor zgasł. Wróciliśmy z wiadomością, że budynek jest pusty, a siatki poprzecinane. Jaka szkoda, że broń nie zadziałała. Mieliśmy i broń i amunicję. Akcja się udała. Cały brzeg nad Wisłą wolny od Niemców.
Inna historia. Kapitan „Kryska” dał mi rozkaz, abym sprawdziła, czy tak jak zdecydował rozstawione są ubezpieczenia i ustawiony karabin maszynowy. W razie, gdyby Niemcy chcieli odebrać zajęty przez nas teren - obrona zapewniona. A tu kolega - wielkolud – dowcipniś, gdy przeskoczyłam ulicę i wpadłam do bramy, zagrodził mi drogę i mówi: „Eee »Szczeniaku«, eee »Szczeniaku«...”. – „Lecę do »Kmity« z rozkazem, puść”. A on swoje: „Eee, »Szczeniaku«”. Co za żarty? Jak się nie nachylę i głową... w (jego) brzuch. Odskoczył, a ja pobiegłam do komendanta odcinka - „Kmity”, który pokazał mi, że wszystko wykonane zgodnie z rozkazem. Wracam, a wielkolud: „»Szczeniak«, przepraszam, ja myślałem…”. A ja na to: „Indyk też myślał” – i wyskakuję na ulicę. W tym momencie widzę jakieś gwiazdki, kółka. Przytomnieję… A ja jestem na dnie wielkiego leja po granatniku. Widocznie silny podmuch uniósł mnie w górę i wpadłam w lej. Solec był wybrukowany dużymi kamieniami tzw. kocimi łbami na piasku kurzawce. Nie mogę się wydostać, bo co się ruszę to osypuje się piasek i lecą kamienie. W końcu wołam: „hej, jest tam kto?”. Z bramy wyskakuje ten co w brzuch dostał. „O rany chłopaki, ona żyje!”. Wyciągnęli mnie, ale jeden kamień stuknął mnie w głowę. I wszędzie opowiadali: „Jej się kule nie imają, ale stuknięta jest”.
Warszawa, 16 grudnia 2004 roku
Rozmowę prowadziła Patrycja Bukalska