Jestem Eleonora Elżbieta Kasznica, urodzona 11 czerwca 1928 roku w Poznaniu, pseudonim „Ela”. Walczyłam w III Zgrupowaniu „Konrad” jako „peżetka”, czyli „Pomoc Żołnierzowi”, od 2 sierpnia.
My nie jesteśmy rodziną poznańską, ojciec został zaproszony na katedrę prawa administracyjnego do Uniwersytetu Poznańskiego, tworzącego się latach 1919−1920. Był przedtem profesorem we Lwowie i moi starsi bracia urodzili się we Lwowie, a w 1920 roku ojciec przyjechał z rodziną do Poznania i tam już moi dwaj następni bracia i ja się urodziliśmy. Tam uczęszczaliśmy do szkoły. Przed wojną skończyłam piątą klasę powszechną, bo wcześniej poszłam do szkoły. [...]
W 1939 roku, jak wkroczyli Niemcy, Uniwersytet Poznański, na szczęście, nie zareagował tak jak profesorowie krakowscy, mimo że władze niemieckie zapraszały, żaden z profesorów nie poszedł na spotkanie i dzięki temu część z nich się uratowała, w każdym razie wtedy nie aresztowali. W październiku zaczęły się w Poznaniu wywózki, wysiedlenia części mieszkańców Poznania, głównie chodziło o inteligencję i to trwało od października, listopad. Myśmy się w każdej chwili spodziewali, że to również i nas będzie dotyczyło, tylko nie wiedzieliśmy jeszcze w jakiej to będzie formie. 13 grudnia wieczorem walenie do bramy, walenie do drzwi, weszło, nie pamiętam ilu, pięciu, sześciu Gestapo, tłumacz niepotrzebny, ojciec znał niemiecki i Raus. Myśmy mieli przygotowane walizeczki, bo nie można było brać żadnych większych pakunków, tylko podręczny bagaż, bardzo podręczny. Nas było sześć osób – rodzice, ciotka i trójka młodszych [dzieci]... Dwaj starsi bracia – Stanisław i Jan – walczyli w Armii Poznań
Jeden był urodzony w 1908 roku, drugi w 1912 roku, oczywiście byli zmobilizowani do armii, Armii Poznań. Obaj byli w 7. Dywizjonie Artylerii Konnej i walczyli od pierwszego dnia września na frontach. Między innymi walczyli nad Bzurą, to była bardzo ciężka bitwa [..] i moi bracia obaj zostali odznaczeni krzyżami Virtuti Militari piątej klasy. Później się przedzierali dalej, w kierunku Warszawy, znów była ciężka walka Sieraków – Laski, nim weszli do Warszawy i tam zginął mój brat Janek, 19 września, tam jest pochowany, a Stach dostał się razem z baterią do Warszawy.
Natychmiast po kapitulacji już wszedł do podziemia, nie poszedł w niewolę i był w Narodowych Siłach Zbrojnych, z tym że on nie walczył, tylko to była cywilna służba narodu.
Wracam do 13 grudnia, Niemcy dali nam 15 minut na opuszczenie mieszkania, mieliśmy psa, mieliśmy kanarki w domu, kazali kanarki wystawić na schody, żeby się nie męczyły, a psa wzięła gosposia nasza, a my Raus z tłumoczkami, duże mieszkanie zostało i zapędzili nas za róg, to była ulica Grottgera róg Matejki. Za rogiem stał autobus, gdzie było dużo takich samych jak my wysiedleńców. Było już po dziesiątej wieczorem, myśmy byli chyba jedną z ostatnich rodzin dopchanych do tego autobusu. Rzeczywiście pchali, bo mama miała problemy z wejściem, no to Niemiec kopnął mamę i zawieźli nas na Główną. To była wielka remiza, wagonów czy tramwajowa, ogromne hale, potwornie zimne, wielki tłum ludzi, krzyk, hałas, nie ma miejsca, oczywiście tam była słoma i nam się udało znaleźć kawałeczek, dwa metry na półtora metra. Siedliśmy na naszych tłumoczkach i tą noc przekimaliśmy. Koło nas była rodzina państwa Chełkowskich, mama z ośmiorgiem dzieci, a dziewiąte jeszcze nienarodzone. Mąż walczył, był poza domem. Była tylko z matką swoją, babcią, ósemka dzieci, w smrodzie, w tym wszystkim.
Ojciec starał się o to, aby jak najszybciej z tego wydostać się i wiadomo było, że będą pociągi podstawione, oczywiście bydlęce i wywiezienie do Generalnej Guberni. Rzeczywiście, następnego dnia koło południa, zostały podstawione wagony bydlęce i chyba dwa wagony trzeciej klasy, bo wtedy takie były. Już myśmy wchodzili do wagonów bydlęcych, gdy działający tam komitet społeczny, Polacy, który czuwał, dowiedzieli się, że profesor Kasznica z rodziną jest też wywożony i nas wyciągnęli z tego wagonu i weszliśmy do wagonu trzeciej klasy. W każdym razie trochę lepsze warunki, tak ten komitet zadecydował.
Jechaliśmy 60 godzin... w nieznane, bo oczywiście nie wiedzieliśmy gdzie nas wiozą, bez jedzenia, bez picia, do Krakowa. Mama tylko na stacji, kiedy pociąg stanął, wyszła i zdobyła trochę wody z parowozu, gorącej wody, która tam cieknie, żeby chociaż zmoczyć usta. Do Krakowa dojechaliśmy, ale to jeszcze nie koniec wędrówki i tam była siostra, pielęgniarka niemiecka, która dawała zupę. z kotła nalewała chochlą. Trzeba było przyjść ze swoim naczyniem, każdy, nie można było dla kogoś tylko osobiście. Myśmy byli świadkiem bardzo bolesnej sceny, starszy pan przyszedł z troszeczkę większym naczyniem, powiedział, że żona bardzo ciężko chora nie może przyjść i wtedy ta pielęgniarka całą tą zawartość przeznaczoną dla niego wylała mu na twarz i won, tak że nic nie dostał, był oblany zupą.
Znów do pociągu i dalsza droga. Wyrzucili nas po 60 godzinach w Limanowej, w górach, kazali wysiadać, nie wiem, ile było w tym transporcie, w każdym razie kilkaset osób było i dalej zapędzili nas do hali zimnej. Dowiedzieliśmy się od razu, że w tych wagonach bydlęcych trzy osoby zamarzły na śmierć, trzy starsze panie samotne. Tu znów komitet społeczny działał, był pan... właściciel maleńkiego majątku „Mordarka” pod Limanową, pan Gibes, który znał nazwisko nasze i zaprosił nas i jeszcze parę osób do swojego mająteczku żeby odpocząć, nakarmić, również były przygotowane posiłki, społecznie dla wszystkich przywiezionych nieszczęśników. Państwo Gibesowie nas i innych przyjęli bardzo gościnnie, nigdy nie zapomnę smaku chleba, gorącej kawy, kąpieli i czystego łóżka. To się na całe życie pamięta, zresztą następne po Powstaniu też było takie przeżycie.
Nie chcieliśmy tym państwu za długo siedzieć na głowie, bo przecież to też kłopot i postanowili rodzice, że stamtąd pojedziemy, bo były możliwości, nawet nie pamiętam, czy to był pociąg czy furmanka, z Limanowej do Jedlini, to jest pod Radomiem, gdzie nasz kuzyn był nadleśniczym w lasach państwowych. Wiedzieliśmy, że w dobrych warunkach, więc tam pojechaliśmy. Dojechaliśmy prawie w nocy, bo to była jedenasta w nocy, śnieg, mróz i chłopiec ze stacji nas przeprowadził przez las do Jedlini. Okazało się że wuj został wyrzucony z nadleśnictwa, zajął to już Niemiec i wujostwo z dwoma synami umieścili w malutkim domku, dyżurce. [tam były] dwa małe pokoje. Wuj był kaleką.
Wujostwo bardzo serdecznie nas przyjęli, zobaczyli, jaka sytuacja, chłopcy szybko poszli, moi bracia i synowie wujostwa, po słomę do gospodarzy niedaleko, na podłogę słoma i myśmy tam się wyłożyli na tej słomie zmęczeni. To było przed Bożym Narodzeniem, dzień przed wigilią. Święta spędziliśmy u wujostwa, niezwykle gościnnie i była wspaniała potrwa – prażucha, to jest taki klajster z mąki żytniej, ale to nam bardzo smakowało. To była na wigilię potrawa, bo nic innego nie było. Mama zachorowała na grypę i była u gospodarzy umieszczona, żeby była w lepszych warunkach.
Co dalej robić? Przecież nie możemy u wujostwa na karku siedzieć w takich warunkach. Wówczas pojechaliśmy z Jedlini do majątku naszych wujostwa, Rutkowskich, do Kroczowa, w Iłżeckim. To nie tak daleko stamtąd, furmanką pojechaliśmy, okazało się, że już majątek nie był w rękach wujostwa, tylko był Liegenschaft, czyli zarządca, zresztą Polak, ale z ramienia Niemców.
W Kroczowie byliśmy prawie dwa lata, tam niestety były trudne warunki, nie było nauki i rodzice postanowili przejechać już do Warszawy.
To był marzec 1942 roku, wtedy zaczęła się nauka, naturalnie tajna. Mój brat Andrzej zdał eksternistycznie, tajnie maturę i zaraz się zapisał na tajny Uniwersytet Poznański, tak zwany Uniwersytet Ziem Zachodnich, który funkcjonował w Warszawie, Wojtek pod szyldem szkoły technicznej na Elektoralnej skończył gimnazjum i pierwszą klasę licealną, a ja byłam zapisana do Szkoły Gospodarczej, która faktycznie była szkołą Cecylii Plater. [Szkoła] została wyrzucona ze swojego budynku, mieściła się na Moniuszki i tam skończyłam dwie klasy gimnazjalne. Myśmy tam gotowały, jakieś robótki [robiły] a faktycznie szła nauka gimnazjalna.
Na początku [mieszkaliśmy] u przyjaciół rodziców, gdzie nas przygarnęli. Przez krótki okres byliśmy przez nich karmieni.
Ojciec natychmiast nawiązał kontakt właśnie z Uniwersytetem, też był wykładowcą tajnych kompletów uniwersyteckich, na Uniwersytecie Warszawskim i Uniwersytecie Ziem Zachodnich, czyli Poznańskim. W kompletach studenci płacili pewne fundusze, a poza tym ojciec współpracował z delegaturą rządu jako doradca pana Leopolda Rutkowskiego, który był ministrem administracji czy…dyrektorem w delegaturze rządu i też ojciec miał jakąś zapłatę.
Delegatura rządu przydzieliła nam mieszkanie na Smulikowskiego 4A, na Powiślu, które było mieszkaniem delegatury. Tam było bardzo dużo skrytek, znakomicie urządzonych, gdzie były różne dokumenty, broń, w podłodze, w meblach i w różnych miejscach.
Odbywały się też zebrania panów z delegatury, mój najstarszy brat przychodził też, brał czynny udział w tych zebraniach, tak że to była komórka tajna delegatury i już były, bardzo niewielkie, ale fundusze.
Mama moja zarabiała, robiąc rurki do rurek z kremem, była współpraca z panią, która później roznosiła po kawiarniach i mama dostawała wynagrodzenie. Zgrabnie to robiła, tak że też i stąd było trochę pieniędzy. Wojciech też trochę zarabiał. Ponieważ był Arbeitsamt i chłopcy musieli się wykazać pracą, żeby nie pojechać do Niemiec. Wojtek, prócz nauki w warsztacie, pracował i miał kartę a Andrzej dostał zupełnie fikcyjną kartę zatrudnienia, bo nie miał możliwości pracy, ale to go chroniło.
Chłopcy skończyli podchorążówki, Andrzej był podchorążym w „Baszcie”, ponieważ miał maturę i już studia, natomiast Wojtek przeszedł szkolenie strzeleckie. Bardzo szybko nawiązali kontakt z Armią Krajową, Andrzej w „Baszcie”, Wojtek w Batalionie „Łukasiński”, a ja byłam na razie uczennicą. W naszej szkole było harcerstwo, ale mama nie pozwalała mi, bo już dosyć, czterej synowie w walce. Ale nie zawsze córki są posłuszne, rzeczywiście niedługo przed Powstaniem zaczęłam współpracować z harcerstwem.
Teraz już przechodzimy do Powstania. Andrzej był zmobilizowany, najpierw 31 lipca już przyszli łącznicy, że ma się stawić na Tynieckiej, na Mokotowie, bo to była „Baszta”, wtedy jeszcze wrócił, a 1 sierpnia rano już poszedł z plecaczkiem i już definitywnie do swojego oddziału na Mokotowie. Wojtek natomiast 31 lipca został wezwany przez swój oddział i zawędrował, mieli punkt na Burakowskiej, tam był ich punkt zborny pierwszego sierpnia.
„Łukasiński”. Wojtek był ranny w rekę, przeszli z Woli przez cmentarz na Stare Miasto i tam walczyli do 3 września i ich batalion przeszedł kanałami ze Starego Miasta na Plac Napoleona. Dziewięć godzin szli kanałami.
Wracam do swojej akcji.
Pierwszego sierpnia akurat do nas znajomy [przyszedł], ojciec Michał Czartoryski dominikanin, mówię o tym, bo on był kapelanem w naszych oddziałach, dlatego że kapelan nie mógł dojść, księża z parafii wybyli i na szczęście ojciec Michał Czartoryski u nas był i jak się zorientował, że nie ma kapelana od razu się zgłosił do „Konrada”. Z radością przyjęli go.
Z pierwszego na drugiego gasiłam pożary, bo Niemcy zmacali placówkę, ulica Czerwonego Krzyża 23 i 25 i pociskami zapalającymi podpalili ten dom i myśmy całą gromadką starali się gasić, ponieważ nie było węża. Wiadrami nie udało się gasić. Ten dom, piąte piętro, czwarte, trzecie jak pochodnia, bo ściany były izolowane trzciną dla ciepła i dla wygłuszenia hałasu sąsiadów. Wyobraźcie sobie, jak to się paliło. Pamiętam jak na czwartym piętrze leję wodę i w pewnym momencie się cofam instynktownie i w tym czasie sufit spada tam, gdzie stałam, ułamki sekundy, ale jakoś żyję.
Wtedy dowódca tej placówki polecił mi rozkazem, ponieważ nie było łączników, żebym poszła szybko do komendy, do „Konrada” zawiadomić, że opuszczają placówkę [...].
To było z pierwszego na drugiego [sierpnia], już były opanowane miejsca, gdzie nasi żołnierze trzymali pozycję, zgłosiłam się do kuchni wojskowej prowadzonej przez „peżetki”, to było znakomicie przygotowane, były już przygotowane kartki żywnościowe, każdy żołnierz, każdy z nas walczący miał kartkę na śniadanie, obiad i kolację. Było stołowników pięciuset, nie można było dublować, musiał być porządek, poza tym dosyć długo wydawane były te obiady. Myśmy najpierw szykowali posiłki, to było w ubezpieczalni społecznej na Smulikowskiego, gdzie była kuchnia olbrzymia, osiem kotłów dwustulitrowych, gorąco tam było, gdzie kaszę się gotowało, mięso z koniny, psa gotowaliśmy, trzeba było zastrzelić i bardzo był dobry jako dodatek do tej kaszy. Zresztą nikt nie wiedział, tylko my wiedzieliśmy o tym, taki duży doberman po Ukraińcach. Rano się przygotowywało, później mieliśmy dyżur, od dwunastej do trzeciej wydawanie obiadów, a później od szóstej wydawanie kolacji.
Natomiast w przerwach, ja byłam z przyjaciółką, często chodziłyśmy do świetlicy, tam chłopcy przychodzili, żołnierze, graliśmy, ci co umieli, to na fortepianie, śpiewaliśmy piosenki, były szachy, były bierki, żeby nie nudzili się, a inne „peżetki” dziećmi się zajmowały, były teatrzyki dziecinne, to była bardzo ważna posługa, ale bardzo skromna.
Batalionami. Dowództwo dostawało, a oni doskonale wiedzieli, kto i ile, jak później ginęli no to mniej, bataliony, plutony, to wszystko było przez wojsko weryfikowane, od nas wychodziły kartki, natomiast rozdział był przez dowództwo, nikt się nie mógł wkręcić w to.
Ja nie znosiłam piwnicy. Z przyjaciółką zajęłyśmy sobie mieszkanie po „ukraińcach”, Smulikowskiego 13, na pierwszym piętrze, co nam się bardzo przydało, bo tam była pełna szafa ubrań tego „ukraińca”, który z Niemcami wyszedł z Warszawy w ostatniej widocznie chwili, bo nawet filiżanki były niedopitej herbaty czy kawy. Rodzice moi i ojciec Michał zamieszkali u bardzo miłej pani Miłobędzkiej pod 10 numerem Smulikowskiego. Przyjęła ich do swojego mieszkania na parterze od strony ulicy, nie od strony Wisły, bezpieczniejsi, tam do końca pobytu na Powiślu mieszkali, bo przez nasze mieszkanie w pierwszych godzinach Powstania przeleciał pocisk artyleryjski, przez całe mieszkanie.
Oczywiście jarzyny trzeba było zdobywać w ogródkach, na Powiślu były ogrody, poza tym był ogród sióstr szarytek na Tamce, tam sporo było jarzyn, później chłopcy zdobyli Ateneum, skąd Niemców wyparli, był wspaniały magazyn, kilkadziesiąt tysięcy jaj, czerwone wino Bordeaux z Francji, autentyczne w beczkach, to też bardzo dla szpitala ważne i była kasza manna. Zaczęła się szerzyć dyzenteria, zbierało się od ludzi dziurawiec (bardzo ofiarnie dawali) i parzyło się, i podawało, a poza tym to wino czerwone, jak wypić jego dużo to dyzenterię niszczy, na własnej skórze to stwierdziłam, a ponieważ jest napięcie nerwowe, to w ogóle nie zaszumiało w głowie.
Dyzenteria była bardzo częsta, ale jakoś się leczyło. Mieliśmy wspaniałych lekarzy, doktor Kubiak, chirurg, nawet w czasie nalotu, przecież nas bardzo atakowali, robił operację, a to widziałam dlatego że, chodziłam również z posiłkami do szpitalika w [budynku firmy] „Alfa Laval” (róg Tamki i Smulikowskiego), to był duży budynek, zresztą niezniszczony, gdzie w piwnicach urządzona została, najpierw w ubezpieczalni społecznej, ale tam było już niebezpiecznie i szpitalik przenieśliśmy do [budynku] „Alfa Laval”. Tam, my „peżetki” nosiłyśmy jedzenie, pomagałyśmy.
Chcę tu wspomnieć o czym się mówi, poczta harcerska. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje z bratem na Mokotowie i co się dzieje z bratem na Starym Mieście, bo najstarszy wyszedł z rodziną z Warszawy, to już nie niepokoiliśmy się. Poczta harcerska przyniosła list od przyjaciela mojego brata Andrzeja – Władka Jonschera z Mokotowa, gdzie nie było połączenia, więc też kanałem musiał przechodzić ten harcerzyk, z listem. Z listu dowiedzieliśmy się, że Andrzej jest bardzo ciężko ranny, on był całkowicie sparaliżowany przez trzy miesiące, dostał postrzał w kręg szyjny.
Drugi list, trzeciego września, też poczta harcerska przyniosła nam wiadomość, że Wojtek ze Starego Miasta wyszedł, on pisał, że jest nie tak ciężko ranny w rękę i w nogę, na kolanach szli przez niektóre części kanałów dziewięć godzin, w tym strasznym smrodzie i odchodach. Dał znak, że leży na Boduena, w szpitalu, który w kawiarence został utworzony i żeby przyjść.
Ja pobiegłam, oczywiście trzeba było wziąć przepustkę, miałam legitymację „peżetki” biało-czerwoną opaskę na prawej ręce, my nosiłyśmy na prawej ręce i nosimy do dzisiejszego dnia. Dotarłam do brata, leżał bidaczek brudny, w łachmanach i głodny, i zaraz pognałam z powrotem, jeżeli można było powiedzieć „pognałam”, bo trzeba było iść wykopami [...], ale były wskazówki, tak że bez trudu dostałam się z powrotem, wzięłam swój przydział: kawałek koniny, kaszy, trochę wina czerwonego i ubrania po „ukraińcu”, bo akurat było odpowiednie ubranie.
Opowiem sytuację charakterystyczną, myśmy mieli tak wyczulony słuch, że wiedzieliśmy doskonale jak sztukasy nurkowały, żeby zrzucić bombę, to z ogromną dokładnością się orientowaliśmy, w którym miejscu rzucą. Usłyszałam, już z tymi rzeczami, wychodzę na klatkę schodową, tam była balustrada betonowo-żelazna, wyszłam z pokoju i schowałam się za tą balustradę, w tym momencie spadła bomba na oficynę tego domu. Jak wyszłam, to zobaczyłam, że drzwi były posiekane odłamkami, gdybym nie schowała się…, a ta balustrada mnie ochroniła. Widać, że miałam żyć. Doszłam z tym wszystkim drugi raz do Wojtka i to taki epizod poczty polowej i warunków.
Jak Starówka padła, to wtedy cały ogromny niemiecki atak skierował się na Powiśle. To była kanonierka, to były sztukasy, broń pokładowa z samolotów, artyleria z Mostu Poniatowskiego, tam był pociąg pancerny. Rzeczywiście to był bardzo silny atak. Wtedy z 5 na 6 września dowódca wydał rozkaz, bo nie było możliwości się już utrzymać na Powiślu, wymaszerować z lekko rannymi do Śródmieścia. Tam zresztą natychmiast rozpoczęli walkę. Natomiast myśmy zostali na Powiślu z ciężko rannymi, których nie można było ruszyć. Rodzice doszli do Alfa Laval, do tego szpitalika na dole, ja się już z nimi połączyłam, i ojciec Michał, nie wiedzieliśmy co dalej będzie.
Niemcy przyszli i kazali nam się zbierać i wychodzić. Ojcu Michałowi proponowano, żeby się przebrał jako cywil, on powiedział, że nigdy nie zdejmie habitu, bo był dominikaninem, i zostanie z rannymi. Wiedział, co go czeka, bo Niemcy powiedzieli, że będą zabici. Ojciec Michał dał nam absolucję, myśmy wyszli, on został. Ja mam w oczach ojca Michała, zresztą już błogosławionego, który siedzi między łóżkami, tam było jedenastu chłopców i zaczął mówić głośno różaniec i ci chłopcy, którzy byli tak strasznie zdenerwowani, wiadomo że czekała ich śmierć, a oni nie mogą się ruszyć, koledzy wyszli, a oni zostali. To ich uspokoiło, że człowiek silny, ojciec Michał, to był stosunkowo młody człowiek, zostaje z nimi i z nimi będzie do końca. To była wspaniała jego postawa i oczywiście zostali zgładzeni, zresztą w okropny sposób.
Jak myśmy zostali już wypędzeni, ludność cywilna, częściowo zostali zamordowani ludzie na barykadzie, a część z nas wypędzono na Wybrzeże Kościuszkowskie. Tam czekaliśmy na resztę i wtedy przyszedł do rodziców pracownik z „Alfa Laval”, który wiedział, że rodzice znają ojca Michała i powiedział jak to było. Niemcy wrzucili granaty do piwnicy i rozszarpały rannych i ojca. Ten pracownik przez Niemców był wzięty do wyciągania ciał na barykady i później te wszystkie ciała i cywilów, których rozstrzelali i tych rannych, i ojca Michała oblali benzyną i spalili.[...]
Dużą grupę nas cywilów pędzili Bednarską do Krakowskiego Przedmieścia, po jednej i drugiej stronie domy palące się, gruzy, trupy leżące, spalone, na Wolską i przed samą nocą dotarliśmy do kościoła świętego Wojciecha, który pełnił rolę przystanku. W strasznych warunkach, akurat przy nas rodziła kobieta dziecko i zaraz na drugi dzień popędzili też ją. Siedziałam na drabince, bardzo było niewygodnie, a rodzice w konfesjonale i też było im niewygodnie, bo konfesjonał miał listwę, aby przypadkiem ksiądz nie zasnął podczas spowiedzi. Na drugi dzień zapędzili nas na dworzec zachodni do pociągu elektrycznego i jazda do Pruszkowa.
Znów remiza, znów obóz przejściowy w Pruszkowie, znany nam z Głównej, bo bardzo podobny. Ojciec się zaczął dopytywać jakie są możliwości wyrwania się z obozu. Okazuje się, że na drugi dzień, były dwa pociągi, jeden ludzi młodszych do Niemiec na roboty, drugi poza Warszawę. Chodziło o to, aby dostać się do tego [drugiego] pociągu. Ojciec starszy był, miał siedemdziesiąt lat, matka też już niemłoda, natomiast ja byłam młoda. Był taki moment, ja miałam warkocze, jak dostaliśmy się już do Niemców, którzy segregowali, to mnie złapał, żeby na tą stronę, gdzie do robót, do Niemiec, a mama trzymała za drugi warkocz, że nie puści. Puścił on i poszłam z rodzicami, nie wiem, czy mojej matki desperacja, coś trafiło do tego Niemca, ale trafiło. Dostaliśmy się do bydlęcego wagonu, zapakowali nas i po kilku godzinach czekania pociąg ruszył, jechał parę godzin i wylądowaliśmy w Sochaczewie. Tam wywalili nas i „róbcie sobie, co chcecie”.
Zimne już były noce, na łączce położyliśmy się w nocy, tam było też kartoflisko i niektórzy ludzie się chowali za łęty kartoflane, bo tam im było jednak cieplej. Na drugi dzień społeczny komitet, przydzielał nas do różnych rodzin tymczasowo. Myśmy dostali przydział do państwa Ranke (nie wiem czy jest to poprawna pisownia nazwiska), to był właściciel cegielni, ojciec wylądował w szpitalu, a mama miała ciężką dyzenterię w dalszym ciągu i trzeba było ją dalej leczyć własnym sposobem.
Nie wiedzieliśmy co z chłopcami, tam dowiedzieliśmy się że Andrzej jako ciężko ranny, został przewieziony do Skierniewic, bo już wtedy było wojsko nasze, Armia Krajowa, uznana za wojsko, w tym momencie skończyły się mordy naszych żołnierzy, jeszcze Andrzej mówił, dobrze znał niemiecki, że dzień wcześniej przyszedł esesman i powiedział: „Za chwilę przychodzimy i pozbędziemy się was”. U państwa Ranke było bardzo nieprzyjemnie, bo okazuje się że on z Niemcami jeździł do Warszawy, sprawdzali, gdzie są dzieła sztuki, meble cenne i zabierali, on znał się na tym widocznie [..]. Już po Powstaniu Niemcy niszczyli domy. Tych domów było bardzo dużo zniszczonych po Powstaniu, bo Warszawa, czy byłoby Powstanie czy nie, to byłaby zniszczona.
W tym czasie kolega mojego brata – Władek Jonscher – dowiedział się, gdzie jesteśmy i zaproponował nam przejazd pod Częstochowę, do wioski Lipie, do gajówki, która należała do jego krewnych z Dąbrowy Zielonej. Oni nam oddali gajówkę przy lesie, nikogo już tam wtedy nie było, pusta zupełnie. Były prycze, dostaliśmy sienniki i dużo worków po cukrze, z tego zrobiłyśmy z mamą bieliznę pościelową, fartuch, bluzkę się uszyło, bo wyszliśmy prawie nadzy, to nam bardzo się przydało, kobiety z Lipia nauczyły nas piec chleb w piecu chlebowym, a ja rąbałam drzewo [...]
[jest zdjęcie] Żeby żyć uczyłam dzieci pierwszej i drugiej klasy czytania, pisania, opowieści im mówiłam, żeby zająć dzieciaki i tak tam wegetowaliśmy. Jeszcze były momenty bardzo tragiczne, bo w okolicy grasowali własowcy, którzy byli podlegli armii niemieckiej. Własow przeszedł na stronę niemiecką, obok było leśnictwo i tam był gwałt i zadana śmierć kobietom. Słyszeliśmy krzyki.
6 stycznia, dzień Trzech Króli, rąbię drzewo, już wiadomo, że armia radziecka jest tuż, tuż. Zresztą słychać było silne bitwy między Niemcami a armią radziecką niedaleko na szosie do Częstochowy. Rąbię i w pewnym momencie słyszę śmiech, podnoszę głowę, a tu cicho czołg radziecki podjechał i nade mną była lufa, ale na szczęście nic nie stało się. Tam był dowódca, który nas ochraniał. Ten dowódca w rozmowie z ojcem opowiedział, że by oficerem carskim.
Jak był już przemarsz wojska radzieckiego, to był przedziwny, na katankach jechali, pytali się o drogę, niby rozproszeni, szli wiadomo w którym kierunku, ale to nie była armia, tak jak myśmy patrzyli, ale wiedzieli gdzie i galopowali. To było niebezpieczne i gospodarze z Lipia zaproponowali mi, żebym z ich córkami schowała się na ten okres najtrudniejszy do piwniczek na ziemniaki pod kuchnią i tam z tymi dziewczynami, jedną, drugą, trzecią noc. Wyobraźcie sobie, dostała mi się pchła do ucha, nic nie bałam się żołdaków, tylko bałam się, że pchła mi wchodzi w mózg, to było takie uczucie, może dobrze, bo nie bałam się innych spraw.
Przewaliła się armia, jedna i druga i w końcu marca już najstarszy brat mój był w Częstochowie i ściągnął Andrzeja ze Skierniewic, gdzie był w […] niemieckim szpitalu dla ciężko rannych, wyciągnęli go na szczęście stamtąd. Połączyliśmy się i pojechaliśmy pociągiem, tym razem nie bydlęcym tylko towarowym, na początku kwietnia do Poznania z powrotem. Jechaliśmy dosyć długo, deszcz padał, ale to już nic, wiedzieliśmy, że jedziemy do Poznania, do domu. Andrzej jeszcze bardzo słabo chodził, ale w każdym razie byliśmy razem... Wojciech już przeszedł na stronę aliancką, ze stalagu Zeithain i wstąpił do armii Maczka.
Przyjechaliśmy do Poznania, to był 10 kwietnia i pędem z dworca, niedaleko na Grottgera, wpadamy do mieszkania, tam najstarszy już brat urzędował, zajął mieszkanie, żeby nikt inny nie zajął, ale mieszkanie bez naszych mebli. To były cenne meble. Jak powiedział nam dozorca, natychmiast wywiezione do Niemiec, portrety, meble.
Tak.
Stach był ostatnim dowódcą Narodowych Sił Zbrojnych, jego rozkazy to nie były już do walki, tylko oni byli wywiadem, który dostarczał informacji o ruchach wojsk radzieckich, do Anglii wysyłali raporty. Stach był poszukiwany, wiedzieli o nazwisku, tam były przecieki niestety, kilka razy udawało się ochronić, zmylić ich... W końcu z żoną przeniósł się do Zakopanego pod innym nazwiskiem, ale był ktoś, kto znał ten adres, niestety ktoś z jego kolegów i doniósł. Obecnie wiem, kto to był. W lutym 1947 roku został aresztowany, straszne tortury przeszedł, ale nikogo nie wydał, nie załamał się, nie poszedł na współpracę, w związku z czym w 1948 roku w lutym odbył się sąd, który trwał jakiś czas, zresztą w gazetach to było opisywane, zupełnie fałszywe wiadomości, a na ostatnią rozprawę, gdzie został wyrok śmierci ogłoszony, byłyśmy: bratowa, moja mama i ja. Później my [i jeszcze rodzina] Leszka Nejmana jego kolegi, który też na karę śmierci [był skazany] mogliśmy się z nim spotkać na krótko. Był strasznie zmieniony, widać było, szramy, bez zębów, opowiedział nam o swoich torturach, żeby wiedzieć, ja mówiłam: „Słuchaj, ja dopadnę tego, kto cię wydał”. A on mówi: „Słuchaj, Ela, ten kto nie przeszedł tortur, to nie ma prawo osądzać, bo jedni wytrzymają, a inni nie są w stanie wytrzymać, więc nie wolno mścić ci się”. 12 maja 1948 roku wyrok został wykonany, na Mokotowie, w więzieniu. Miałam w ręku protokół z wykonania wyroku, ale nie wiadomo, gdzie ciało pochowane. Nie jesteśmy w stanie go odszukać.
W Poznaniu zaraz ruszyły szkoły i Uniwersytet bardzo szybko, przyjeżdżali z całej Polski studenci, a ja byłam w gimnazjum jeszcze wtedy prywatnym Zamoyskiej, skończyłam gimnazjum i wtedy nauczycielka historii, pani Jędrzejczak, była sekretarzem partii i mi powiedziała, ponieważ już był proces Stacha, wiadomo że Staś aresztowany, ojciec znany był jako narodowiec, powiedziała: „Ty, Eleonora, będziesz w swoim życiu tylko myła butelki, nie zdasz matury, tylko będziesz myła butelki”. Szczytne zadanie mi dała.
Po skończeniu czwartej klasy gimnazjalnej, pani historyczka, sekretarz partii, powiedziała że nie zdam matury, bo moje miejsce jest przy kadziach z butelkami. Wówczas powstały kursy zerowe przy uniwersytetach, gdzie po wojnie młodzież opóźniona mogła zdawać maturę. Zapisałam się na ten kurs, znajomości tu pomogły, bo to raczej było dla dzieci chłopskich, robotniczych, znakomity poziom był. W ciągu roku zrobiliśmy całe liceum, dwie klasy licealne i bez egzaminu wstępnego można się było zapisać na Uniwersytet.
Zapisałam się na Wydział Rolny Uniwersytetu Poznańskiego, dwa lata skończyłam i pod koniec drugiego roku podeszła do mnie koleżanka moja z roku, dygocąc i mówi: „Słuchaj, chodźmy do ubikacji, tak żeby nikt nas nie widział”. Weszłyśmy do ubikacji i ona mówi: „Słuchaj, musisz wyjechać z Poznania, bo cię aresztują”. Ja byłam aktywna, w sodalicji mariańskiej, w duszpasterstwie akademickim mocno się udzielałam. Jak zrobić żeby się wydostać, żeby jej nie wsypać.
Dowiedziałam się, jakie są specjalizacje w Warszawie na SGGW, a jakich nie ma w Poznaniu. Pojechałam do ministerstwa i powiedziałam, że szalenie kocham kozy, ja sobie nie wyobrażam życia bez hodowli kóz, w ministerstwie nie mieli nic przeciwko temu i mogłam na trzeci rok przenieść na SGGW.
W tym czasie ojca usunięto z Uniwersytetu na najniższą emeryturę, jaka tylko istniała, a mama nie pracowała, więc rzeczywiście było im ciężko, nie mogłam na żadną pomoc ich liczyć, a chciałam skończyć studia.
Znajomy profesora z Poznania, u profesora Hermana z SGGW, załatwił mi bursę akademicką i pracę. Wykańczałam dla Cepelii serwetki, żeby mieć z czego żyć, bo jeszcze nie miałam kartek do stołówki akademickiej.
Po trzech tygodniach przyszedł młody człowiek, przedstawił się numerem, że jest z pałacu Mostowskich, z Urzędu Bezpieczeństwa. Dziewczyny, bo myśmy były w siedem w pokoju, wyrzucił z tego pokoju, zaczął się mnie pytać, kogo tutaj znam, gdzie chodzę. Ja mówię: „Nigdzie nie chodzę, bo nie mogę, dlatego że muszę zarobić na życie, właśnie mam te serwetki”. „A dlaczego się przeniosłaś?”. „Dlatego, że ja kocham kozy”. I te kozy mu we wszystkich odmianach mówiłam. Byłam rzeczywiście bardzo głodna i bardzo zmęczona, więc takim tępym wzrokiem na niego patrzyłam. Przyszedł raz, później drugi raz jeszcze przyszedł i znów to samo o kozach. Dali mi spokój.
Skończyłam studia, ale jeszcze nie magisterium. To był 1950 rok na początku, absolutorium Wydziału Rolnego, miałam napisaną już pracę magisterską, tymczasem komisja albo dopuszczała albo nie dopuszczała nas do magisterium. Mieliśmy starszego na roku kolegę, komunistę, ideowy komunista, który nie mógł się godzić na różne poczynania innych jego kolegów partyjnych. A nas była piątka, która miała być niedopuszczona do magisterium, on powiedział: „Nie martwcie się, ja to załatwię”. To była komisja, gdzie byli studenci, asystenci, adiunkci, profesorowie, która dopuszczała albo nie dopuszczała do magisterium. Było małżeństwo z Rosji, ledwo mówili po polsku, którzy pierwszą rolę odgrywali, jeszcze pan profesor Jasiorowski i znając ich słabą stronę, tenże nasz kolega Herze, miał możliwość zdobycia bardzo dobrego koniaku i to nie jedną butelkę, i zaprosił ich w przerwie na koniak, przed głosowaniem o naszej piątce. Tak ich ululał, że komisja się odbyła, dopuścili nas do magisterium a tamci otrzeźwieli na drugi dzień, gdzie już były dokumenty podpisane. Herze to biedak, bo on wierzył w komunizm.
O to, że zdezerterował z wojska, że współpracował z Niemcami, że przekazywał informacje na zachód. [...] Najgorsze, że przeciwko Polsce Ludowej [były] takie posunięcia i musi zginąć. W 1992 roku wniosłam do Sądu Wojskowego o unieważnienie całego tego procesu, to trwało w dwóch turach, w lipcu i we wrześniu, był moment, gdzie pyta się sędzia wojskowy: „Czy ktoś wie, czy Stanisław Kasznica był torturowany?”. Wtedy ja się zgłosiłam i tak jak na taśmie, widziałam Stacha twarz, słyszałam jego głos, wszystko to referowałam, oni zapisywali. Prokurator wojskowy powiedział do mojego mecenasa [z ironią]: „Panie mecenasie, nie będzie tak łatwo wybronić”. Mecenas się nic nie odezwał. Jak była druga rozprawa po stwierdzeniach, że to wszystko kłamstwo, bo były na to dowody i sąd poszedł na naradę i wrócił powiedzieć, że: „Sąd orzeka że, wszystkie zarzuty wobec Stanisława Kasznicy są nieprawdziwe. Czy pan prokurator wniesie apelację?”. To było niesamowite... Temu człowiekowi łzy ciekły z oczu, stanął, podpisuje się obiema rękami. To było wielkie przeżycie.
Że było absolutnie konieczne. Absolutnie konieczne i to myśmy wiedzieli już i dzięki pracy mojego ojca w delegaturze rządu, że Niemcy planowali wymordowanie Polaków. Wywózki i zniszczenie Warszawy było planowane tak czy siak.
Druga rzecz, gdyby nie Powstanie Warszawskie – to są fakty – to nigdy Armia Krajowa nie byłaby uznana za kombatantów tylko za bandytów, tak musieli. Moi koledzy zamordowani na Powiślu nie zdążyli już, natomiast Andrzej w ostatniej chwili był uznany już za kombatanta i nie rozstrzelali go. Tak że Powstanie było absolutnie konieczne.
Jeszcze trzecia, to co się powtarza bardzo często w tych głosach, że ludzie by nie wytrzymali, było takie napięcie, że spontanicznie prawdopodobnie by wyszli, ale pod względem politycznym to była absolutna konieczność, olbrzymie straty, ale by były jeszcze większe straty.
Tak, bardzo często rozmawiałam. I w czasie, i przed Powstaniem, i po wojnie. Ojciec był znakomity umysł, prawnik i znał kompetentnych ludzi (na przykład pana Leopolda Rutkowskiego).
Kontynuacja nagrania przeprowadzona 31 maja 2012 roku w Warszawie. Rozmawiała Joanna Lang.
Przyjaźń zaczęła się od jego ojca, Witolda.
Przyjaźń zaczęła się od wspólnych ideałów, spojrzenia na świat z księciem Witoldem. Ojciec często jeździł do Pełkin. Obaj nie byli w żadnej partii, tylko byli senatorami, książę Witold chyba też był senatorem. To było bardzo jednakowe podejście do spraw Polski.
Ideowa.
Mój ojciec, profesor prawa, był synem (bo to też trzeba wiedzieć) profesora Józefa Kasznicy. Ojciec nigdy nie był w żadnej partii, tak samo książę Witold, mieli tylko te same prawicowe poglądy i nie zgadzali się z wieloma sytuacjami, które wtedy w tamtych latach działy się w Polsce, w partiach.
Tak. On miał zakonne imię Michał.
Czy Janem, musimy to sprawdzić. W każdym razie Michał to imię zakonne.
Jak wybuchła wojna, na szczęście zostaliśmy wysiedleni z Poznania. Myśmy nie byli poznaniakami i Niemcy usuwali nie-poznaniaków. Ojciec ojca Michała, książę Witold… To była przyjaźń, obaj nie byli w żadnej partii, tylko mieli te same poglądy. Ojciec jeździł często do Pełkin, tam omawiali w spokoju pewne zagadnienia. Chyba ojciec ojca Michała też był senatorem. Nie byli w partii, tylko reprezentowali prawicowy kierunek. To też było ważne, bo partyjniactwa nie było.
Ojca Michała poznałam w Warszawie.
Podczas okupacji. W dzień Powstania przyszedł nas odwiedzić i to była łaska Boża, bo jak wybuchło Powstanie, już były pierwsze ofiary, ranni, okazało się, że kapelana nie ma.
Smulikowskiego 4a, ten domek stoi.
Na Powiślu. To był trzypiętrowy, niewielki dom, teraz zasłonięty jest olbrzymim Domem Nauczycielstwa Polskiego, ale ten domek jest. Ojciec Michał przyszedł odwiedzić rodziców. To była rzeczywiście łaska Boża, bo księża z parafii Świętej Teresy zwiali. Do tego stopnia, że nawet tabernakulum było otwarte z hostią konsekrowaną. Od razu się ojciec Michał zajął tą sprawą, zgłosił się jako kapelan, więc nasze dowództwo „Krybara” z radością przyjęło, bo przecież już były pierwsze ofiary. Chłopcy, moi koledzy, byli zdumieni, bo niedosłyszał, a wszystko słyszał, wszystkie ich grzechy i miał naukę. Przypuszczam, że po ustach chyba się orientował. Dawał odpowiednie nauki. Mówią: „»Ela«, słuchaj, przecież ojciec wszystko wie, co my mówimy, a my wybieramy taki moment, kiedy jest hałas”.
Tak.
Natychmiast zorientował się, że nie ma żadnego kapelana. Księża proboszcz i wikary od Świętej Teresy zwiali, kapelan nie dojechał, bo nie mógł dojechać. Pan Bóg był łaskawy, że on przyszedł akurat z wizytą do nas.
Wszystko: spowiedź, mszę świętą odprawiał, udzielanie absolucji.
Trudno powiedzieć, że w kościele Świętej Teresy, po prostu działał na Powiślu, na Smulikowskiego, tam gdzie były oddziały „Konrada”.
To szpitalik. To nie był szpital w piwnicy urządzony. Ten gmach stoi, to był „Alfa Laval”. Łóżka ściągnięte od mieszkańców z materacami. Lekarz był wspaniały i sanitariuszki.
Tak, Kubiak, wspaniały człowiek. Współpracowali z ojcem Michałem, bo przychodził do spowiedzi, absolucji, namaszczenia i był zawsze do dyspozycji nas wszystkich, chłopców walczących, nas „peżetek” czy sanitariuszek. Tak jak wspominam, to było naprawdę… Nie mieliśmy w ogóle księdza.
To był bardzo wysoki mężczyzna. Jest jego fotografia i to jest bardzo dobrze oddana fotografia. Był wysoki, tak jak zresztą Czartoryscy, miał głęboko patrzące w człowieka [oczy]. To chłopcy mówili, koledzy: „Słuchaj, my nie możemy żadnego przewinienia zataić”. I była odpowiednia nauka. „Przecież ojciec Michał niedosłyszy”. Wszystko wiedział, co mówimy bardzo cicho, w czasie największych nalotów. To była wielka łaska Boża. Myśmy musieli wyjść z naszego mieszkania, rodzice gdzie indziej, ja gdzie indziej byłam. Jeszcze wtedy była woda, więc miałam możliwość prania, pomocy w sprawach higienicznych.
Tak, „peżetka”. Nas było kilka. Zdobywanie jedzenia, były ogródki na Powiślu (teraz tego nie ma) z jarzynami. Naprzeciwko, w ogródku jordanowskim była bateria niemiecka. Jak tylko widzieli ruch, to była kanonada. Trzeba było (człowiek był wtedy sprawny, szesnaście lat dziewczyna) podpełznąć i marchew, pietruszkę czy ziemniaki nawet… Tam były ogródki, to nam ogromnie ułatwiało przygotowanie posiłków.
Tak. Przede wszystkim nasze oddziały miały kartki, tak że nie można było dwa razy podejść, bo załoby dla kogoś. Były przygotowane przed Powstaniem te kartki.
Tak, z posiłkami. Myśmy były bez przygotowania sanitarnego, bo tego nie miałam ani ja, ani koleżanki. Byłyśmy do wszystkiego. Trzeba było coś zanieść, przynieść, gdzieś zdobyć jedzenie, wysłuchać nieraz bardzo przykrych krzyków ludzi z Powiśla, którzy byli w piwnicach schowani. Szalenie ostro krytykowali Powstanie, bardzo ostro. Trzeba było to spokojnie wysłuchać, bo jak się wszystko traci, a nie wie się dlaczego, to jest wtedy ogromny bunt. Myśmy się nie dziwili. To była biedna dzielnica. Tak że nawet czasem, jak musiałam iść gdzieś przez piwnice, to towarzyszyli mi koledzy, żeby mnie nie spotkała jakaś niespodziewana przykrość. Ale to jest zupełnie inna sprawa.
Ojciec Michał, jak się zorientował, że Najświętszy Sakrament, komunikanty już konsekrowane, jest otwarte to wszystko, żadnego zabezpieczenia, nie ma kapelana, już pierwsi ranni, od razu zgłosił się do naszego dowódcy „Konrada” i został. Było oficjalne ogłoszenie, że on jest naszym kapelanem. Zresztą i chłopcy, i całe nasze wojsko na Powiślu ucieszyło się, że jest ojciec Michał. To był człowiek oddany, łagodny, serdeczny, pomocny, a przy tym mocny i zawsze był gotów w najtrudniejszych sprawach, gdzie trzeba było użyć i siły ducha, i rozumu, i fizycznej. Bardzo nasze dowództwo go ceniło.
Rodzice nie mogli mieszkać, od razu to niemożliwe było w naszym mieszkaniu, bo było przestrzelone od razu przez działo niemieckie, poleciał pocisk przez nasze mieszkanie na Smulikowskiego 4a (jest ten domek) na trzecim piętrze. Tylko tam wpełzałam od czasu do czasu, żeby jakieś ubranie mieć. Mieliśmy trochę jedzenia, więc wyciągałam. Ponieważ byłam sprawna, udawało mi się bez obstrzału, po prostu nie zorientowali się, że ktoś wchodzi do mieszkania. A nie wiem, co teraz jest w ogródku jordanowskim. Było akurat tak, że działa były naprzeciwko naszego domu.
To znaczy przyszedł odwiedzić rodziców. Później już z rodzicami. [Jakaś pani] zaprosiła rodziców i ojca Michała (nie pamiętam nazwiska) do siebie, do mieszkania na parterze na Smulikowskiego 10. Na parterze oddała pokój rodzicom i drugi pokój dla ojca Michała. On zresztą częściej był na kwaterach u chłopców, stale był do dyspozycji. A przy tym, jak wspominam, był mocny, więc pomagał w dźwiganiu, bo już od razu były ofiary.
W habicie.
Nie zdejmował, tyle tylko, że mu często przepierałam, bo wiedział, że jestem córką zaprzyjaźnionych, więc mi dawał do przeprania takie rzeczy, których sam nie mógł. Wtedy najczęściej był na Smulikowskiego i stale do dyspozycji. Tak jak wspominam – człowiek z mocno uszkodzonym słuchem wszystko słyszał.
Tak, to były msze święte. Zresztą ten gmach ubezpieczalni stoi w dalszym ciągu, to podwórze chyba w dalszym ciągu nie jest zmienione. Tam był ołtarz i były kazania. Na każde wezwanie był gotów. Tak jak też wspominałam, nie tylko spowiedź, nie tylko udzielenie sakramentów, ale i dźwiganie, bo to był bardzo silny mężczyzna.
Nastrój był… Byli różnego rodzaju chłopcy. Tam był zawsze tłum. Jak tylko nie mieli służby, to przychodzili i do spowiedzi dużo było. To była łaska Boża, bo księża od Świętej Teresy zwiali, nie zabezpieczając nawet najświętszego sakramentu, ale pan Bóg dał, że był nasz ojciec Michał.
Msza święta była codziennie.
Nie umiem powiedzieć, jak w dzień powszedni, bo w niedzielę była, jak wiadomo, w południe, na dziedzińcu ubezpieczalni społecznej. A codzienna – nie pamiętam, ale codziennie była. On był do dyspozycji i do spowiedzi gotów niezależnie od pory dnia – do absolucji, do udzielenia ostatniego namaszczenia. Moi koledzy nie mieli słów dla niego. Trochę inaczej podchodziłam, bo i znajomy i jako dziewczyna jakoś czułam jego opiekę. A oni mówią: „Słuchaj, największy hałas, wtedy spowiadaliśmy się, wszystko wiedział”.
Trudno mi w tej chwili ocenić. Bardzo wymagający. Pamiętam, w nowicjacie u dominikanów był uważany za bardzo wymagającego ojca duchowego. Natomiast tutaj, z tego co nieraz rozmawiałam z chłopcami, miał wyczucie, do kogo musi bardzo mocno i twardo, a do kogo łagodnie, z sercem podejść. To mi właśnie chłopcy mówili. Poza tym był obdarzony łaską usłyszenia tego, co oni nieraz czasem ukrywali. On wszystko wiedział i głuchy był przy tym.
Jak padło Powiśle i nasze wojsko odeszło do Śródmieścia. Nie można było przenieść naszych ciężko chorych i myśmy też zostały. Już mieliśmy wiadomość z Mokotowa, że ciężko rannych Niemcy zabijali. Wiadomo, że ciężko ranni leżą, których nie można było wynieść, będą zamordowani przez Niemców. Ciężko ranni [leżeli] w łóżku. Oni to wiedzieli i wiedzieli, że sanitariuszki, lekarze, którzy nie wyjdą – też. Ojciec Michał mógł wyjść, nic nie stało na przeszkodzie, bo był kapelanem. Ale wiedział, że nasze oddziały będą mieć opiekę duszpasterską w Śródmieściu. Pamiętam doskonale, jak rodzice moi i ja weszliśmy do tego szpitalika. Nie wiedzieliśmy, co z nami zrobią, a wiadomo było, że Niemcy rannych dobiją, zresztą w straszny sposób. Ojciec Michał siadł między łóżkami. Nie pamiętam w tej chwili, ilu tam leżało rannych. Jedna dziewczyna była ciężko ranna.
Była jedna mieszkanka niezwiązana [z oddziałem] i jeszcze ktoś, tak że chyba jedenaście było w ogóle.
Tak. Wiedzieliśmy już wtedy że Niemcy dobijali wszystkich rannych, wiadomo było, nie było litości. Tam zresztą były „ukraińskie” oddziały, straszne. Ojciec Michał zdrowy, silny, mógł wyjść, nawet, powiedziałabym, powinien, bo przecież był kapelanem. On powiedział: „Nie, tam będą mieli kapelana”. W habicie, nigdy nie chodził bez habitu (przepierałam czasem, bo przecież po piwnicach chodził), zawsze w białym, był znakomitym celem. Widzę to: łóżka były, siadł między nimi z różańcem w ręku. Za chwilę na pewno będą zabici, tylko nie było wiadomo dokładnie, w jaki sposób. Spokojnie zaczął się modlić. Powiedział do rodziców, bo ojciec chciał go ratować: „Nie, mój obowiązek jest tu, niech pan odchodzi razem z mieszkańcami, bo to samo [pana] spotka”. Nie wiem, co tam mówili, w każdym razie kazał odejść. Rodzicie mnie pociągnęli, bo też ojciec Michał [powiedział]: „Tutaj nie jest twoje miejsce”. Zaczął mówić różaniec. Skąd to wiemy? Był pracownik, który do końca tam miał jakieś zajęcia nakazane przez Niemców.
Już byli, i to straszni, „ukraińcy” na usługach. Kazali wyjść, pognali nas Tamką w górę. Został jeszcze pracownik, który nas znał. Znalazł nas w tym tłumie ludzi i powiedział, w jaki sposób zginął ojciec. Tak że myśmy wiedzieli od niego bezpośrednio, był naocznym świadkiem. Niemcy rzucili granaty do piwnicy, tak że były ciała wszystkie rozszarpane, bardzo uszkodzone i kazali wyciągnąć (już po śmierci, po zamordowaniu) z piwnicy. Była na Smulikowskiego koło Tamki barykada (przez nas zresztą ustawiona), były stoły, dużo drewna. Ciała kazali położyć na barykadzie, wyrzucić, mówiąc dokładnie. To wszystko nam mówił ten, który dźwigał te ciała, między innymi też i ojca. Polali benzyną i ich spalili. Jeszcze sprawdzali, żeby było dokładnie spalone. Tak że stąd wiemy na pewno, że ojciec Michał nie chciał odejść i razem z rannymi, i z cywilną ludnością został spalony. Tak że śladu po nich nie zostało.
To byli nasi koledzy. Nie wiem, czy we wspomnieniach, które opisali nasi dowódcy, nie ma nazwisk, w tej chwili nie pamiętam. Oczywiście to byli w większości nasi koledzy, doskonale się znaliśmy.
Nie, w tej chwili nie pamiętam.
Tak.
To była grupa pań, która w czasie okupacji zajmowała się dziećmi, żeby nie błąkały się, żeby miały zajęcie. W czasie Powstania była pani Sikorska, ona zresztą tutaj też mieszkała jakiś czas, ona była główna. Były teatrzyki kukiełkowe, [dzieci] były uczone różnych ról. To wszystko blisko, żeby mieć na oku, bo nie wiadomo, co dalej będzie, były bombardowania. Dzieci się nie nudziły, nie błąkały się.
To była wspaniała robota, bo dzieci nie bały się wtedy, nie błąkały się, rodzice o nie się nie bali. Często już dzieci były sierotami, bo przecież padały bomby, pociski. „Peżetki” wielką, wspaniałą rolę pełniły, przygotowywały się zresztą do tego prawie całą wojnę, całą okupację, bo wiedziały, że będzie taka potrzeba. Pani Sikorska − świetny człowiek.
Nie pamiętam.
Oczywiście były sympatie. Miałam piątkę przyjaciół.
Tak, a myśmy bardzo szybko dojrzewali. To nie były łatwe sprawy, ale jednocześnie były bardzo głębokie. Te sympatie były bardzo głębokie, a muszę powiedzieć, że w większości bardzo czyste.
Przetrwanie było, tylko w większości już chłopcy nie wrócili do Polski, nie mogli, tak jak mój brat też nie mógł wrócić, bo wiadomo, co natychmiast było. Odnaleźliśmy się (było bardzo blisko, serdecznie, gdyby nie wojna, pewnie by to się skończyło ślubem) z Januszem Lewakowskim. Nawiązaliśmy szybko kontakt po wojnie i on proponował, żebym przyjechała. Był wtedy w Anglii, chciał jechać dalej. Wiązało nas uczucie, ale musiałam mu odmówić.
W czasie Powstania.
Tak, Janusz Lewakowski. Przed Powstaniem już się poznaliśmy, były kontakty koleżeńskie, spotkania służbowe, „jedzeniowe”, bo się zdobywało jedzenie przed Powstaniem. Janusz nie mógł wrócić, tak jak i mój brat też nie mógł wrócić. Prosił, bo wiązało nas uczucie, żebym pojechała do niego. To była dla mnie bardzo trudna decyzja, dlatego że wiedziałam, że wtedy rodzice zostają zupełnie sami, ojciec już starszy, schorowany. Między rodzicami było dwadzieścia jeden lat różnicy. Mama była dzielna, ale też trochę wtedy zagubiona. Andrzej, brat, ciężko ranny z Powstania wyszedł, jeszcze był mocno sparaliżowany, później dochodził do sił. Właściwie przy rodzicach ja zostałam.
Czterech braci. Janek zginął w 1939 roku. Stacha UB później cały czas poszukiwało, zamordowany, wiadomo gdzie. Wojtek absolutnie nie mógł wrócić, zresztą jak przyjechał w 1960 roku, od razu wiadomo było, że będzie pod obstrzałem UB. Andrzej, zakonnik, więc też miał ograniczone możliwości pomocy, bo zakon. Gdyby jeszcze był księdzem w normalnym duszpasterstwie, ale akurat był dominikaninem. Właściwie tylko ja zostałam przy rodzicach, trudno mi było.
Tak.
Wtedy były bardzo silne więzy uczuciowe.
Tak. Śluby były raczej miedzy ludźmi bardziej dojrzałymi. Natomiast ja miałam szesnaście lat, Janusz miał więcej, ale w ogóle wtedy o ślubie się nie myślało, tylko myślało się, że ta znajomość potoczy się dalej. Ale do tego nie mogło dojść, dlatego że myśmy byli od razu (to jest oddzielna sprawa) po obstrzałem UB. Młoda dziewczyna, wesoła, można powiedzieć – miałam powodzenie. Od razu byli pod obstrzałem UB, tak jak Henryk Osiński. Z kim rozmawiam, o czym rozmawiam – od razu chłopak był pod obstrzałem UB. Powiedziałam mu, żeby absolutnie wyjechał z Poznania. Pojechał do Łodzi, bo on pochodził z Łodzi. Chłopak by się zanadto naraził, a ja nie byłam aż tak zajęta nim. Poza tym miałam obowiązki wobec rodziców.
Były, ale to jest oddzielna sprawa. Ludzie załamywali się, bardzo bliscy koledzy (myślę o kolegach Stasia), uczniowie ojca, nie wytrzymywali tego parcia. Niektórzy wytrzymali, inni nie wytrzymywali tego ciągłego natarcia UB. W każdym razie jakimś przedziwnym trafem trafiłam na ludzi, gdzie mnie uprzedzali, tak że ostatecznie skończyłam liceum, później dostałam się na studia (nawet dzięki, powiedziałabym, partyjnym). Było jakieś zrozumienie nas, bo moda dziewczyna, chce studiować i pomagali. Tylko musiałam wyjechać z Poznania do Warszawy. Utworzony był rok zerowy przy SGGW i właśnie na ten rok się dostałam przy pomocy ludzi życzliwych, bo to w zasadzie było dla zdolnej młodzieży wiejskiej, która nie miała możliwości w inny sposób skończyć studiów. Mnie profesor Herman, który prowadził to, zaproponował, więc naturalnie z radością przyjęłam. Tam był bardzo ograniczony zakres przedmiotów humanistycznych, natomiast znakomicie prowadzone wszystkie ścisłe: chemia, fizyka, matematyka. Ukończenie tego kursu, bo to tak się nazywało (dwa lata licealne w jednym roku), automatycznie, bez egzaminów, które odrzucały wielu ludzi z powodów politycznych… Myśmy automatycznie wchodzili w studia. Miałam nauczycielkę, pannę Życzakównę, świetna historyczka, która nienawidziła mnie, bo byłam w jej pojęciu… Straszliwy ojciec, jeszcze straszliwszy brat, jeszcze najstraszliwszy drugi brat. „Ty nie będziesz miała matury!” Pamiętam, to było na ulicy Świętego Marcina w Poznaniu. „Ty, Kasznica, będziesz przy kotłach, przy stołówkach ogólnego żywienia i będziesz myła garnki”. Tak mi nakreśliła. Zresztą bardzo potrzebne zajęcie, ale miałam troszeczkę inne plany. Ale dzięki różnym ludziom dobrym przeniosłam się do Warszawy, później się przeniosłam do Krakowa. Marchlewski mi pomógł. Też oddzielna historia. To był bratanek Marchlewskiego, był dyrektorem Instytutu Zootechniki i decydował o przyjęciu do pracy po studiach.
Miałam kontakty z kolegami, głównie z kolegami. Oni już nie wrócili do Polski. Janusz Lewakowski, z którym uczucia nas łączyły. Nawiązaliśmy kontakt, ale wiedział, że on do Polski nie może wrócić, a ja rodziców nie mogłam zostawić.
Spotykamy się. Przedtem było trochę częściej. „Krybar” miał i ma swoje miejsce, spotykają się. Przez to, że jestem bardzo niewydolna w chodzeniu, bo muszę przy wózeczku chodzić, to już nie jeżdżę, ale mamy kontakt telefoniczny. Jest ten kontakt, jest pewna ciągłość. Ci, co są bardziej czynni, którzy mogą swobodnie chodzić, to częściej, a ja już nie bardzo mogę.
Były kontakty. Nasz kapitan Krowacki zbierał naszą gromadkę. Mieliśmy swoje lokale, najpierw na Powiślu, później już nie pamiętam, ale to jest do odtworzenia, bo mam zapisane. Tak że ciągłość była. Ci, którzy lepiej funkcjonują fizycznie i chodzą, to stale się spotykają. A tak, to telefonujemy do siebie. Ci koledzy, którzy wyjechali, tam założyli rodziny i ich małżonki… Zresztą napisałam do Janusza: „Nie dziw się, że nie chcą, żeby był ten kontakt dalej utrzymany, bo po co?”. To było trochę głębsze niż koleżeństwo, więc słusznie jego żona nie chciała, doskonale to zrozumiałam. […]
Ojciec Michał, jak się zorientował (i tak samo dowództwo nasze zorientowało się), że nie ma żadnego kapłana, zgłosił się do „Krybara”, do dowódcy. Z otwartymi rękami został natychmiast (to były jakieś formalne rzeczy) jako kapelan zatwierdzony i rozpoczął służbę. Od razu było bardzo dużo jego posługi. I koledzy, i dowództwo mówili, że to było niesłychane, że człowiek niedosłyszący był znakomitym duszpasterzem. Słyszał, mimo że chłopcy starali się spowiadać, kiedy bardzo hałasowali Niemcy i Rosjanie z drugiej strony. Wszystko rozumiał, wszystkim odpowiednio dał naukę. To był rzeczywiście duszpasterz ogromnej wartości.
To było konieczne. Gdyby nie było księdza… Straszne. Wtedy jest poczucie opuszczenia. Chcą się wyspowiadać, wiadomo, że śmierć w każdym momencie i na każdym kroku. I nie ma kapłana. A on od razu się stawił do dowództwa. Znakomite były spowiedzi, bo to mi koledzy mówili.
Do końca. Jak ciężko ranni w piwnicy „Alfa Laval”… To wszystko jest, dom jest niezburzony. On mógł wyjść, był zdrowy. Proponowało mu dowództwo i nawet Niemcy. On mówi: „Nie, zostaję z nimi”. Proszę sobie wyobrazić: chyba było dziewięciu chłopców i dwie niewiasty cywilne. Widzę to: siadł między łóżkami, wziął różaniec do ręki i spokojnie zaczął odmawiać głośno różaniec. Jak wychodziliśmy z tego pomieszczenia, bo Niemcy już nas wyganiali, to pamiętam, jak ci ciężko ranni uspakajali się, bo człowiek zdrowy, silny, który mógł odejść, nie miał żadnych przeszkód do odejścia, został z nimi. Było wiadomo, że wtedy mordowali wszystkich ciężko rannych. Kto nie został wyprowadzony, to wiadomo było, że będzie zamordowany.