Halina Sadowska-Wasilewska „Halina”
- Poproszę panią o powiedzenie daty i miejsca urodzenia.
14 marca 1925 roku, Warszawa.
- I teraz swój pseudonim, stopień i przynależność do Oddziału.
Pseudonim „Halina”. Do żadnego oddziału nie przynależałam, byłam w Kwatermistrzostwie kwatermistrzową sali. Moim obowiązkiem było roznoszenie rozdzielników do poszczególnych jednostek.
- Co pani robiła przed wojną przed 1 września 1939 roku?
Byłam uczennicą po prostu, jeszcze wiek taki, że nie byłam samodzielna. Byłam przy rodzicach, wychowywali mnie, a ja się uczyłam w szkole. To było przed wojną. W czasie okupacji kontynuowałam naukę, to już było Gimnazjum, Drugie Miejskie Gimnazjum imienia Jana Kochanowskiego w Warszawie, róg Rozbrat i Górnośląskiej. Tam uczyłam się, oczywiście. To gimnazjum - ponieważ Niemcy nie dopuszczali do nauki w szkołach ogólnokształcących - było pod płaszczykiem zawodowej szkoły.
- Jak pani wspomina życie w rodzinie przed wojną, wychowanie, czy były jakieś tradycje patriotyczne w rodzinie kultywowane, jak pani to wspomina?
Życie rodzinne było bardzo spokojne, ustabilizowane, bardzo rodzinne. Żadnych ekscesów nie przeżywałam przed wojną. Spokojnie żyłam, uczyłam się, miałam koleżanki, kolegów, bawiłam się. Na tyle, na ile człowiek się w tym wieku bawi.
- Kiedy dołączyła pani do konspiracji?
Do konspiracji wstąpiłam dość wcześnie, bo w 1941 roku do ZWZ. Byłam łączniczką, roznosiłam bibułę - to znaczy gazetki konspiracyjne. Potem zlecono [mi] pracę - jak to określić - zbierania danych o mieszkaniach Niemców. Więc na Placu Trzech Krzyży był dom, bardzo elegancki, zajęty całkowicie przez Niemców. Ja tam musiałam się dostać, do każdego mieszkania, dostawałam adres, nazwisko i pod pretekstem sprzedawania pończoch czy szalików, chciałam rozmawiać z panią domu. Różnie to bywało, czasem mnie wpuszczano, czasem nie wpuszczano, bo służąca się bała. Ale ponieważ wyglądałam bardzo niewinnie, w bereciku, młoda uczennica, więc na ogół wpuszczano mnie do środka. I ja w tym czasie musiałam doskonale zarejestrować - gdzie są okna, gdzie są drzwi, na wypadek Powstania, żeby wiadomo było skąd można się spodziewać ataku. Więc po wyjściu z mieszkania, stawałam w kąciku na klatce schodowej i odrysowywałam plan tego mieszkania. W ten sposób zbierałam dane o niemieckich domach, o Niemcach, na wypadek Powstania. Bo to wszystko było z myślą o Powstaniu Warszawskim. Tak, że, oczywiście, nie było to pozbawione emocji, ale wydaje mi się, że było też pożyteczne.
- A w jaki sposób pani się zetknęła z konspiracją? A jak to się zaczęło?
Koleżanka, tak jak to zwykle by[wa]ło. Szkolna koleżanka zaproponowała mi, bo tak to młodzież szkolna wtedy odbierała, żebym brała udział w życiu podziemnym. Więc chętnie skorzystałam. W domu, ponieważ to było wszystko zakonspirowane, nic nie powiedziałam, nikt nic nie wiedział. Rodzice się tylko domyślali, bo wychodziłam często późno, mieliśmy zebrania wieczorem. Nawet ojciec kiedyś mi zabronił udziału, ale powiedziałam, że to jest absolutnie niemożliwe, złożyłam przysięgę i muszę zostać. I tak to już było, że do końca wytrwałam w konspiracji. Mój pseudonim konspiracyjny był „Halina”, po prostu moje imię. No i tak, w tej konspiracji, wytrwałam do samego Powstania Warszawskiego, przydział miałam, bo każdy miał jakiś przydział. Przydział miałam na Czerniakowie, na dalekim Czerniakowie. Tam nasz pluton miał zbiórkę, pod określonym adresem, w określonym mieszkaniu i się spotkaliśmy. Byłam ja i jeszcze jedna łączniczka, i chłopcy z Czerniakowa. Przyznam się, że trochę się bałam tego towarzystwa, tych chłopaków czerniakowskich, ale okazało się, że byli niezwykle szlachetni, niezwykle dobrzy chłopcy. Więc, mieszkanie było niewielkie, był jeden pokój i kuchnia. Oni się zainstalowali w tej kuchni, a mnie i Zuzannie, czyli drugiej łączniczce, oddali cały pokój. Pokój z łóżkiem, z pościelą, ze wszystkim, a sami spali na podłodze, nie wiem w jakich warunkach, ale na pewno bardzo prymitywnych. Przy czym ja tylko słyszałam, jak oni wieczorem sobie opowiadali o tym, ile to noży jeden komuś dał, więc mnie ogarniało przerażenie. Ale nie słusznie. Bo chłopcy byli niezwykle szlachetni, niezwykle dobrzy. Oni chodzili na szaber, przynosili jedzenie, nie było co jeść. Byłyśmy najedzone dzięki nim. Chodzili na jakieś działki, przynosili nam warzywa, wszystko, co można było znosili, a my tylko szykowałyśmy, gotowałyśmy jedzenie dla nich i dla siebie. Pierwsza noc spędzona [była] w tej kwaterze, bo Niemcy od pierwszego dnia zajęli cały teren, więc my nie mieliśmy nic do roboty, nie mogliśmy całym plutonem siedzieć w tej chałupie, bo by nas wygarnęli. Wobec tego, pamiętam, całą pierwszą noc spędziłam na kartofliskach. Tam były działki, więc w tych kartofliskach przeleżałam całą noc, a rano wstałam, wróciłam do tego domu, przyszli chłopcy i dalej się życie toczyło tak, jak mówiłam. To było już Powstanie. Niemcy latali po ulicach, wygarniali ludzi, dlatego całą noc w kartofliskach spędziłam, bo by nas wygarnęli, przecież.
- A sam wybuch Powstania gdzie panią zastał?
To było Powstanie, tam mnie zastało Powstanie, tam miałam swój [przydział]. Moim dowódcą był Grzybowski, porucznik Grzybowski, który został ranny pierwszego dnia, więc byliśmy właściwie w rozsypce, bez... No i ja tam siedziałam, mnie nosiło po prostu, bo słyszałam, że w Warszawie walczą, a ja nie mogłam walczyć. Niemcy latali, ale walki żadnej nie było. Wobec tego zdecydowałam, że muszę koniecznie dostać się do Śródmieścia, żeby uczestniczyć w Powstaniu, ale nikt ze mną nie chciał wracać. Bo oni wszyscy zdecydowali, zresztą bardzo rozsądnie, że nie ma sensu się pchać do Śródmieścia, gdzie są takie krwawe walki, tylko lepiej wyjść z miasta, że oni pójdą właśnie Mokotowem, wyjdą z Warszawy. Ale mnie ta koncepcja nie odpowiadała zupełnie, tyle lat w konspiracji, czekałam na ten moment, kiedy wreszcie będzie Powstanie, będzie walka. Wobec tego zdecydowałam, że ja przejdę kanałem do Śródmieścia. Kanałem przechodzili ludzie, różni, również cywile, więc do tego kanału weszłam, dostałam się, przeszłam kanałem.
- A czy pani pamięta gdzie było wejście do tego kanału?
Był wlot kanału, weszłam tym kanałem, to było na Czerniakowskiej, nie umiem dokładnie zlokalizować w tej chwili [tego] miejsca, ale na Czerniakowskiej. Wyszłam gdzieś koło Fortu Czerniakowskiego. Kanał był okropny, bardzo niski, ciasny, miejscami były takie odcinki, że trzeba było się czołgać, bo przejść normalnie tym kanałem nie można było, nawet na kolanach, tylko trzeba się było czołgać. W tych warunkach sobie skaleczyłam nogę, a kanał - wiadomo, jak jest zanieczyszczony, więc wyszłam z kanału, z tą chorą, skaleczoną nogą. Wdało się zakażenie, czerwona pręga, strasznie to wyglądało. No i wyszłam z kanału, i nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić. Poszłam do Fortu Czerniakowskiego. Tam była jednostka powstaniowa, a Fort Czerniakowski to było miejsce, że jednego dnia Niemcy, drugiego dnia tam byli Polacy. Akurat, jak tam wyszłam, to nie było Niemców, tylko byli powstańcy, ale poprzedniego dnia byli tam Niemcy. Nastrój był tragiczny, atmosfera straszliwa, bo któraś łączniczka zabiła Niemca, no zresztą nic dziwnego, bo wtedy się strzelało, ja nie strzelałam osobiście, ale normalne było, że się strzelało do Niemców. Więc ona strzeliła do Niemca i potem następnego dnia znalazła zabitego Niemca, nie wiadomo, czy to był ten sam, czy nie, ale podniosła hełm i tam już były robaki. Więc ona przeżywała szok straszliwy, to była jakaś nie nerwica, to była już psychiczna choroba u niej. „Ja zabiłam, ja zabiłam, robaki go jedzą”, no, straszne, więc ja nie mogłam w tej atmosferze wytrzymać i zostawiłam Fort Czerniakowski i poszłam dalej.
Nie, nie kanałami, to już nie. Już dalej nie kanałami. Tylko pamiętam, że musiałam przejść do Śródmieścia, bo jeszcze moja ideé fixe była, żeby się dostać do mojej rodziny, do rodziców. To była ulica Inflancka, to było bardzo trudne przedostać się na Inflancką. Niemniej postanowiłam, że wyjdę stamtąd i będę próbowała. Po wyjściu z Fortu Czerniakowskiego, gdzie jak mówiłam, była straszna atmosfera i nie wytrzymywałam tego, żeby przejść do Śródmieścia, trzeba było przejść przez ulicę Czerwonego Krzyża. Ulica Czerwonego Krzyża była nazywana siatką śmierci, bo Niemcy stali na moście i strzelali do każdego kto przechodził, więc jak ja zdecydowałam, że przejdę tam, to ludzie mi mówili: „Dziecko, gdzie ty chcesz iść, przecież tutaj co piątej osobie udaje się przejść, strzelają Niemcy i zabijają wszystkich”, więc ja mówię: „To ja wobec tego będę tą piątą osobą, która przejdzie”. I rzeczywiście tak było, więc ja wierzę w przeznaczenie człowieka, bo muszę powiedzieć, że takie losy, jakie ja przeżywałam w Powstaniu, to właściwie nie powinnam żyć. Potem próbowałam dostać się do swojej rodziny, gdzieś tam szłam, nie znam nawet tej dzielnicy, gdzieś tam ulicą Grzybowską, takimi ulicami i pamiętam, że...
- Co się wtedy wokół działo, toczyły się walki?
No tak, to były już walki powstaniowe, a ja byłam niby cywil wtedy, bo niby miałam tę opaskę biało-czerwoną - byłam w Powstaniu, ale w rzeczywistości nie miałam żadnego przydziału. Tak, jak mówię, Grzybowski był. Jeszcze poszłam do szpitala, bo mi powiedzieli, że dowódca nasz, Grzybowski jest w szpitalu, wiec poszłam go odwiedzić. Rzeczywiście, biedny, był ranny w łóżku. Chwilę porozmawiałam z nim i potem... potem zaczęłam mówić, że koniecznie chcę się dostać do domu i okazało się, że szłam prosto na Niemców, z tej strony byli Powstańcy, a z drugiej strony, czy odwrotnie, byli Niemcy. Więc powstaniec mi mówi: „Gdzie ty idziesz? Prosto na Niemców! Jesteś szpiegiem? Wracaj, bo będę strzelał!”. Więc rzeczywiście świstały kule w jedną i w drugą stronę, nad moją głową, i wróciłam i nic mi się nie stało. Mówię, że człowiek ma przeznaczony swój los. Bez względu na to, w jakich jest warunkach, w jakich opresjach, albo przeżyje, albo zginie.
- Czy trafiła pani w końcu na Inflancką?
Nie! Skąd? Nie było mowy. Wróciłam z Grzybowskiej do Śródmieścia, do Centrum, chodziłam ulicami i potem [był] głód. Mówię o tym głodzie dlatego, że nigdy w życiu nie byłam głodna. Czytałam książkę „Głód” Hamsuna, ale widzę teraz, że w ogóle [jej] nie rozumiałam, znaczy teraz już rozumiem, ale wtedy nie rozumiałam tej książki. Uczucie głodu jest najpierw, straszliwe uczucie, że chce się jeść, aż ściska, aż boli, cały przewód pokarmowy [jest] obolały. Drugi etap przychodzi - szukanie jedzenia. Chodziłam po śmietnikach, ale oczywiście nic, kto wyrzucał jedzenie w owym czasie? To było szukanie jedzenia. Nic oczywiście nie znalazłam. A trzeci etap to zupełna bierność. Bierność taka, że już człowiekowi wszystko jedno, nie chce jeść, nie chce pić. I ja przeżyłam te trzy etapy. I w tym trzecim etapie, gdzie już ta beznadzieja nagle ktoś woła za mną. Okazało się, że to kolega mojego ojca, to było na Kopernika, on tam mieszkał na Kopernika i mówi: „Dziecko drogie, co ty tu robisz?!”. No więc opowiedziałam mu mniej więcej, co ja tu robię. Zabrał mnie do siebie, do domu. Oni mnie przede wszystkim wykąpali, bo wszy mnie już obeszły, byłam cała w tych wszach, wykąpali mnie, nakarmili tym, czym mieli, bo to był czas, że nikt nie miał za dużo jedzenia i u nich się zatrzymałam chwilkę. Ale ja chciałam koniecznie być w Powstaniu, chciałam walczyć, więc znów chodziłam ulicami i spotkałam koleżankę, łączniczkę ze swojego oddziału i mówię: „Słuchaj, ja chcę gdzieś się [zaczepić], ale tu nigdzie nie chcą mnie wziąć, bo Powstańcy mają dosyć ludzi, nie potrzebują.” I ona mówi: „Wiesz, ja jestem w kwatermistrzostwie, potrzebujemy jeszcze jedną łączniczkę, chodź do nas”.
To było gdzieś w połowie sierpnia, już nie pamiętam, bo nigdzie nie notowałam swoich wspomnień. W każdym razie wylądowałam w tym kwatermistrzostwie, kwatermistrz się ucieszył, że ma jeszcze jedną łączniczkę, że ma pomoc, bo bardzo była mu potrzebna. I w tym kwatermistrzostwie właściwie przesiedziałam [całe Powstanie], trudno powiedzieć że przesiedziałam, bo cały czas biegałam z tymi rozdzielnikami po różnych jednostkach.
- Z jakimi rozdzielnikami? Co pani roznosiła?
Rozdzielniki na żywność, na wszystkie materiały, które oni mieli dostać. To było moje zadanie. Roznoszenie rozdzielników. Jeszcze raz chcę podkreślić moje przeznaczenie. Któregoś dnia było dużo pracy, dużo było tych rozdzielników, więc kwatermistrz jeszcze jedną łączniczkę przyjął. I mówi: „Słuchaj, daj jej część tych rozdzielników, ona je przeniesie”. I ja rzeczywiście jej [je] dałam i ona pierwszego dnia na Skorupki została rozszarpana na kawałki, pocisk ją trafił. To było właściwie moje zadanie, więc przeżywałam to bardzo. No, ale żadnego właściwie udziału mojego w tym nie było, oddałam jej część tego, co kwatermistrz mi kazał, a jej przeznaczenie, jak widać, było takie.
- Jakie były trudności w roznoszeniu tych rozdzielników, co było najtrudniejsze, najniebezpieczniejsze?
No, przemieszczanie się. Właściwie całą Warszawę wtedy się przechodziło piwnicami, były barykady, jedna barykada przez którą czasem przechodziłam, to była w Alejach Jerozolimskich. Żeby na drugą stronę Alej, to trzeba było przejść przez tę barykadę, Niemcy oczywiście [ją] ostrzeliwali. Ale w zasadzie całą Warszawę przechodziło się piwnicami. Pod ziemią. Były przecięte rury, porozbijane ściany, żeby można było przechodzić, w ten sposób się przemieszczałam, osobiście trudności nie miałam. [Pracowałam] tak aż do kapitulacji.
- A czy w czasie Powstania zetknęła się pani bezpośrednio z Niemcami?
Nie, z Niemcami się na szczęście nie zetknęłam. Natomiast kapitulacja była przeżyciem ogromnym. Powiedzmy, to była może ulga, że nagle przestają strzelać, że jest cisza, że jest spokój. Ale z drugiej strony tragedia, że jednak pomimo tego całego wysiłku przegraliśmy. I potem wyjście z Warszawy...
- Kiedy pani tak chodziła z tymi rozdzielnikami w piwnicach, między tymi barykadami, na pewno spotykała pani ludność cywilną? Jak to było?
Ludność się bardzo różnie zachowywała, niektórzy z entuzjazmem, nasi oswobodziciele, a inni wręcz przeklinali – to przez was to całe piekło jest. Więc byli i tacy ludzie, którzy obwiniali powstańców, nas, którzy mieliśmy opaski,. Winą za to piekło, które przeżywają. Więc były bardzo różne emocje ludzi i temu się właściwie dziwić nie można. Ostatni okres Powstania był tragiczny, dlatego że już nie mieliśmy broni, nie mogliśmy nawet strzelać do Niemców, oni bezkarnie już z samolotów strzelali do powstańców. Nikt już nawet nie zbierał trupów. Przechodziło się ulicą przeskakując z [jednego] trupa na drugiego, żeby tylko przejść dalej. Ostatni okres Powstania był tragiczny, to się nie da nawet opowiedzieć. Nawet wspominać ciężko. A potem po kapitulacji, przy Politechnice nas przyprowadzili, przy Politechnice chłopcy musieli broń oddawać, rzucać, a oni na samochodach mieli chleb i chleb Powstańcom... Ale tego chleba nikt właściwie nie brał od nich. Więc Niemcy całe stosy tego chleba dla nas przygotowali, ale Powstańcy od Niemców tego chleba nie brali, pomimo, że całe Powstanie właściwie chleba nie widzieliśmy na oczy.
- Jak to było z tą codziennością w czasie Powstania? Co było najtrudniejsze, jeśli chodzi o życie codzienne? Co było najtrudniejsze?
Życie codzienne to była i sprawa wody, i sprawa żywienia. Odbijano magazyny niemieckie, a to z makaronem, a to z cukrem, a to z różnymi artykułami i wtedy nas karmiono. Były dla Powstańców stołówki, gdzie gotowano obiady, trudno to nazwać obiadem. Jak był odbity magazyn z makaronem, to gotowano nam makaron i cukier stał, można było sobie [brać]. Ja od tamtej pory uwielbiam makaron na słodko. Bo mi to przypomina ten straszny okres powstaniowy i to zaspokojenie głodu makaronem. Ja byłam na Wilczej, przy Kruczej.
- Jaka tam była atmosfera? Czy tam gdzie pani była podczas powstania uczestniczono w życiu religijnym?
Były organizowane w podwórkach ołtarze, gdzie ksiądz przychodził, spowiadał, Komunię świętą udzielał, i tam chodziliśmy, i tam mogliśmy się modlić.
- Czy ktoś w okolicy pani, czy ktoś czytał podziemną prasę, czy słuchał radia? Jaką rolę spełniała prasa i radio podziemne?
Wciąż były przynoszone, prasa podziemna, mieliśmy wciąż informacje, ale nie były zbyt optymistyczne, bo niestety Zachód [zachowywał się] dość obojętnie. Rosja na przyczółku, znaczy Związek Radziecki stał na przyczółku i nie chciał dojść, więc wszyscy czekaliśmy [na] pomoc. Zrzuty z góry były, ale nie zawsze udane, czasem rozpalało się wieczorem ognisko, żeby wiedzieli, gdzie zrzucać, ale to różnie bywało. Potem jeszcze była Armia Ludowa, też się uaktywniła. Więc Bohdan Czeszko, który był moim kolegą, jeszcze z okresu okupacji, jeszcze sprzed wojny. Właśnie on był w tym AL. Spotkaliśmy się, ja byłam w AK, on był w AL, ale cóż to miało za znaczenie? Wróg był ten sam, walczyliśmy przeciw Niemcom i ja [i on]. Ale on mnie potem odwiedzał kilkakrotnie, bo ja z rodziną kontaktu nie miałam, przez całe Powstanie i tylko koleżanka łączniczka, która mieszkała na Kruczej, [jej] matka mnie przytuliła do siebie i tam u nich sypiałam. Ja z kolei, żeby się jakoś zrewanżować, odwdzięczyć, to chodziłam, przynosiłam to, co można było. Jak jakiś magazyn był odbity. Pszenicę pamiętam, przynosiłam pszenicę, gotowaliśmy tę pszenicę i to jedliśmy. Był głód, oczywiście, był straszliwy głód, zresztą jest dość relacji na ten temat. Ja mogę tylko dołożyć do tego to samo, co inni mówią, że wszyscy głodowaliśmy. A potem kapitulacja, byłam w obozie w Ożarowie. Pruszków był dla ludności cywilnej a Ożarów był dla Powstańców. Więc byłam w obozie w Ożarowie, to było straszne. W tym obozie, przede wszystkim pędzili nas, pamiętam, był deszcz wtedy i szliśmy tą drogą z deszczem. Jak doszliśmy do tego obozu wreszcie, [było] strasznie ciężko. W obozie było tak ciasno, że nie można było usiąść. Pamiętam, pełna przerażenia stałam i myślę sobie: „Boże, co ja tu zrobię, ja tu nie mogę nawet usiąść”. Człowiek przy człowieku, potem jakoś się troszeczkę ułożyło. Tam spędziliśmy noc i rano, nie wiem co to były za magazyny w tym Ożarowie, gdzie, nie umiem tego zupełnie [zlokalizować], bo nie znam tych okolic, więc nie umiem sobie zupełnie tego skojarzyć. To była ogromna hala, i z tej hali wychodziliśmy. Jedna z łączniczek miała oko przestrzelone, miała czarną opaskę i tam za drutami, czy za tym ogrodzeniem stała jej matka. I jej matka, pamiętam tę scenę do dziś, mówi jej: „O Boże, gdzie twoje oko!!”, i zdarła jej tę opaskę, czarną, i zaczęła całować ten oczodół, to było straszne. Ale to było bardzo naturalne w owym czasie. No i to takie były sceny tragiczne.
- Jakie były warunki w obozie?
Ja byłam przewieziona do obozu do Sandbostel, to jest Stalag X C. W tym to był Stalag międzynarodowy, tam byli Włosi i Francuzi. Warunki były straszne, bo nie było nawet prycz, tylko na ziemi rzucone siano, czy słoma i na tym spałyśmy. Więc okropnie. To jest jednak przyzwyczajenie z życia. Niewiele zabrałam z Warszawy, trudno powiedzieć - z domu - bo nie ze swego domu, tylko od tej przyjaciółki.
- Wyjeżdżając cały czas nie miała pani kontaktu z rodziną?
Cały czas nie miałam. Ale jak wychodziłam stamtąd, to ta matka mojej przyjaciółki mówi: „Dziecko patrz, ja mam tyle futer,bo tu z Sochaczewa mi przywiozła rodzina, bo się bali, że im to zabiorą i ja mam tu tyle ubrania, tyle wszystkiego, weź sobie coś”, ja mówię: „Nie wezmę, po co ja do obozu futro będę brała?” Potem strasznie żałowałam, jakże by mi się to furto przydało, ale nie wzięłam. Natomiast to, co wzięłam, to wzięłam nocną koszulę. Bo mówię, przecież ja nie będę mogła spać inaczej. I wzięłam tę koszulę i w tym obozie cały czas zakładałam na noc tę koszulę i dopiero na koszulę zakładałam jakieś swetry, jakieś ciepłe rzeczy. Musiałam mieć jednak tę koszulę. Jaki to jest silny nawyk życiowy człowieka.
W obozie? Odbili nasz obóz 12 kwietnia.
- Jak odbywało się to wyzwolenie?
Wyzwolenie było fantastyczne, bo nikt z nas się nie spodziewał, że Polacy odbiją nasz obóz. Więc czekaliśmy, Amerykanie, Anglicy, a tu nagle była Pierwsza Dywizja Pancerna Maczka, która odbiła nasz obóz. Też były wzruszające sceny, bo w tej Dywizji Maczka byli mężczyźni, którzy spotkali swoje córki, żony. Bo najpierw to był obóz Sandbostel, a potem z Sandbostel przewieźli nas do Oberlangen. Sandbostel to jest Saksonia, a Oberlangen to granica holenderska, więc to nie daleko może, jedno obok drugiego. W każdym razie w Oberlangen był obóz tylko dla kobiet AK. Ale jeszcze zapomniałam powiedzieć, że tam w Sandbostel, gdzie był obóz międzynarodowy, więc i Włosi i Francuzi i Anglicy i Rosjanie też tam byli, i Polacy także z 1939 roku. Więc w tym obozie, jak oni zobaczyli za drutami kobiety, bo byłyśmy ogrodzone, to była straszliwa radość. I każdy z nich miał swoją wybrankę zza drutów. Ja miałam takiego opiekuna, adoratora, Francuza André Chaveau się nazywał, pamiętam do dziś jego nazwisko. On co tydzień, w niedzielę, przynosił mi menażkę ryżu na mleku ugotowanym, z rodzynkami, z orzechami, i tak dalej, no w ogóle, to było coś niezwykłego. A oni byli świetnie już tam zorganizowani, zagospodarowani, mieli paczki, dostawali „czerwonokrzyskie” i stąd mieli wszystko. I mleko w proszku, i ryż, i tak dalej.
- A czy te kontakty były dozwolone, między mężczyznami a kobietami?
Ale tylko przez druty. Bezpośredniego kontaktu nie było, więc on przez druty mi podawał to, pisał listy, on był jubilerem...
Pisał mi listy fantastyczne, jakie on mi kolie będzie robić, takie ludzkie rzeczy. Ale chcę podkreślić, że była ta wielka radość z ich strony i przyjaźń w stosunku do nas. A potem on zobaczył, że buty mi się rozpadają, to mówi: „Słuchaj, daj mi swój numer butów, to zrobimy ci buty”.
- A w jakim języku się państwo porozumiewali?
Wówczas ja jeszcze francuskiego właściwie nie znałam, potem w obozie zaczęłam się uczyć francuskiego, więc właściwie po niemiecku się porozumiewaliśmy. No i mówi: „Zrobię ci buty”. No i rzeczywiście, zrobił te buty, podał przez druty, i miałam w czym chodzić. Potem jeszcze jakiś płaszcz mi przyniósł, wojskowy płaszcz, żebym się mogła ubrać. Więc właśnie mówię o tych rzeczach, są drobne, ale bardzo ludzkie, świadczące o tym, jak duża była serdeczność ze strony tych ludzi. I tak jak mówię, 12 kwietnia 1945 roku odbili nas obóz, to była Pierwsza Dywizja Pancerna Maczka, Polacy. Polacy, którzy spotkali swoje żony, swoje córki w tym obozie, też była niezwykła radość. No i oczywiście zaraz nam dostarczyli wszystkiego w bród, więcej niż trzeba, [byłyśmy] objedzone. Dali nam mundury, bo byłyśmy obszarpane, w straszliwym stanie. A w obozie zaopiekowała się mną taka starsza pani. Znaczy ona mnie się wydawała starsza, miała około pięćdziesięciu lat, lwowianka, przeurocza osoba. Nie miała własnych dzieci, traktowała mnie jak swoją córkę. I potem ona, po uwolnieniu tego obozu, mówi: „Słuchaj, moja siostra w Paryżu mieszka, ona kończyła Sorbonę i tam pojedziemy do niej”. I rzeczywiście zabrała mnie. To był ten kontrast ogromny, to Powstanie... A potem jeszcze wcielono nas do armii angielskiej, tak, że miałyśmy mundury angielskie, tylko tutaj była naszywka „Poland”. I wobec tego, jako armia angielska dostałyśmy tak zwany
order mission – rozkaz wyjazdu – do Paryża, tam w Paryżu najelegantsze hotel były zarezerwowane dla armii angielskiej. W takim hotelu się zatrzymałyśmy. Dostałyśmy piękny apartament, z tą lwowianką, bo razem pojechałyśmy. I nie zapomnę nigdy, jak wieczorem przychodzi pokojówka, szykuje nam łóżka do spania i pyta po francusku:
Mademoiselle, voulez-vous le déjeuner à votre chambre? „Czy chcecie panie w swoim pokoju śniadanie?” No i rzeczywiście, my mówimy: „Tak, tak”. Więc rano puka pokojowa, na tacy przynosi nam śniadanie, kawa ze śmietanką, rogaliki francuskie, w ogóle typowo francuskie śniadanie i ten kontrast... Nie mówiąc o tym, że te pokoje były niezwykłe, to były meble ludwikowskie, ściany wykładane adamaszkiem. Więc ten kontrast, życie obozowe i tutaj nagle takie, i potem ona z tą siostrą nawiązała kontakt, która w Paryżu miała dom. I siostra, ponieważ miała małego chłopca, dziecko, więc wynajęła willę w Rochetaille, na południu Francji i tam pojechałyśmy i tam cały miesiąc spędziłam w Rochetaille, w pięknym ogrodzie, w który [były] brzoskwinie, morele, winogrona, mnóstwo owoców. Więc [było] życie jak w bajce, po tym obozie.
- Czy próbowała pani będąc we Francji nawiązać kontakt z tym Francuzem?
Nie. Uznałam, że to było obozowe przeżycie, i dla niego, i dla mnie, tak, że nie próbowałam się z nim skontaktować. Mam jeszcze do dzisiaj niektóre jego listy. Ale nie, bez osobistego kontaktu, Spędziłam w tym Rochetaille, miesiąc, wróciłam potem znów do obozu., ale powiedziano mi w obozie, że jest...
- Jak to się stało, że pani wróciła do obozu z powrotem?
No po prostu nie miałam nawet dokąd wracać, to było moje miejsce docelowe, wróciłam. Obóz był zresztą z Oberlangen przeniesiony do Niederlangen, to już nie był właściwie obóz, tylko miejsce dla jeńców wojennych i tam robili selekcję. Kto chce wracać do kraju? Ja bardzo bym chciała wracać do kraju, ale nie miałam żadnego kontaktu z rodziną, nie miałam po prostu [dokąd] wracać. Wiedziałam, że mój dom jest po prostu zburzony, Inflancka jest zrównana z ziemią. Robili także zapisy na studia. Część pojechała do Włoch na studia, część do Anglii, a ja nie chciałam daleko wyjeżdżać i zdecydowałam, że do Paryża pojadę, że tam w Paryżu [zostanę]. Pojechałam do Paryża, w Paryżu już niestety ambasada i konsulat były czerwone, więc jak się zgłosiłam, powiedziałam, że chcę studiować. Pamiętam do dziś, jak do mnie powiedział ten konsul: „No gdybym wiedział, że będziesz drugą Wandą Wasilewską to bym cię przyjął”. Więc mówię: „Tego obiecać nie mogę”. I tam niestety nie dostałam się na studia, ale w Brukseli był drugi punkt, i pojechałam z Paryża do Brukseli. Tam osobą odpowiedzialną za przyjęcia na studia [była] pani ministrowa Glaserowa. Pamiętam do dzisiaj nazwisko, i pani Glaserowa oczywiście znalazła dla mnie miejsce, i dostałam się na Uniwersytet w Brukseli. Tam zaczęłam studia. W tej Brukseli na początku było bardzo dobrze... W obozie się organizowało różne kursy językowe, nawet maturalne. Ja maturę na szczęście zrobiłam przed powstaniem, tuż przed Powstaniem. Żeby się można było dostać na studia, to trzeba było zdawać egzamin weryfikacyjny, przecież nikt nie miał ze sobą żadnych dowodów maturalnych, więc zdawałam jeszcze taki egzamin weryfikacyjny. Zdawałam w Brukseli, była cała komisja egzaminacyjna. Ponieważ maturę robiłam tuż przed Powstaniem, bez problemu zdałam ten egzamin i dostałam się na studia, i tam w Brukseli studiowałam, ale potem się zrobiły okropne stosunki na tym Uniwersytecie, bo strasznie zaczęli szykanować nas, że Polacy... Były takie transparenty, wywieszki „Polacy wracajcie do siebie, co wy tu robicie? Dlaczego wy siedzicie tutaj?”
- Z jakiej przyczyny były te protesty?
Bo doszli czerwoni do głosu, my mieliśmy stypendia od rządu londyńskiego, więc to było zdecydowanie prawicowe [stypendia]. Wobec tego, z uniwersytetu w Brukseli zaczęliśmy uciekać na inne. Ja wyjechałam na Uniwersytet w Louvain, bo to był
Université Catholique de Louvain, i tam w Louvain studiowałam, wszystkie egzaminy zdałam, ukończyłam pierwszy rok studiów, i z Louvain wróciłam do kraju. Już chyba w czterdziestym... Dostałam zaświadczenie z Uniwersytetu w Louvain o zaliczeniu pierwszego roku studiów. Zapomniałam zabrać ze sobą. Mam nawet legitymację AK, swoją. Dlatego mówię, jako rzecz niecodzienną, bo ci, którzy wracali do kraju, bali się zabierać te dokumenty.
- Jak pani została przyjęta w kraju?
W kraju? Ja niczego nie udawałam, niczego nie ukrywałam, tak jak mówię, z legitymacją akowską przyjechałam. W Dziedzicach, stacja taka była, w Dziedzicach, gdzie była spowiedź, gdzie się wszystko [mówiło]. I ja wszystko powiedziałam, że byłam łączniczką, że byłam w AK, że potem studiowałam i że chcę dalej tu studiować, [że] wróciłam do kraju. Żadnych nie robiono mi wstrętów, o dziwo. Byłam bardzo młoda, nie miałam nic na sumieniu politycznie, pewnie to przeważyło. Bo ludzi zaangażowanych, już starszych, to wiem, że gnębili bardzo, no, a mnie bez niczego jakoś wpuszczono. Jeszcze jak byłam na studiach w Brukseli. Moja koleżanka Hanka Jasińska, jej ojciec był prezesem Społem, i tam służbowo do Brukseli przyjechał i ja go poprosiłam, niech pan szuka mojej rodziny i podałam swój adres. I przez niego nawiązałam kontakt z matką, tylko z matką, bo okazało się, że ojciec i brat byli wywiezieni do obozu do Mauthausen i tam zginęli, straciłam ich... Jak wróciłam do kraju, to natychmiast zgłosiłam się na Uniwersytet, na studia, przedstawiłam zaświadczenie, że pierwszy rok mam zaliczony, przyjęto mnie od razu na drugi rok farmacji. Tam właściwie zaczęłam chemię, ale tam jest inny system. Pierwszy rok jest tak zwany
faculté de science, jest wspólny - i medycyna, i farmacja, i biologia, i stomatologia, i chemia, wszystko jest razem, więc jak tu wróciłam, to właściwie mogłam sobie wybrać któryś z tych wydziałów. Koleżanki, które studiowały medycynę, strasznie mnie namawiały: „Chodź z nami tutaj, na medycynę.” Ale mnie zupełnie nie pociągała medycyna i zdecydowałam [się na] farmację. No i studiowałam farmację, ukończyłam farmację, potem pracowałam w Państwowym Zakładzie Higieny, potem w Ministerstwie Zdrowia.
- Czy w późniejszych latach, nie tych po wojnie, ale w późniejszych, czy spotkały panią jakieś represje?
Nie. Żadnych represji, pomimo, że, tak jak mówię, niczego nie ukrywałam, uczciwie mówiłam tak, jak jest i żadne represje mnie nie spotkały.
- Czy jest coś na temat Powstania co pani uważa że należałoby jeszcze powiedzieć. Coś, czego jeszcze nikt nie powiedział do tej pory? Coś ważnego, przesłanie jakieś.
Trudno mi powiedzieć, tyle ludzi już powiedzieli, że nie wiem, cóż ja mogłabym dodać. Że Powstanie Warszawskie było niezwykłym przeżyciem dla wszystkich młodych ludzi, wszyscy czekaliśmy na to Powstanie. Ale potem było też ogromne rozgoryczenie, dlaczego tak się stało? Zwłaszcza, że - ja mogę powiedzieć z ogromną goryczą - straciłam wszystko. Straciłam dom, straciłam ojca, straciłam brata i trudno powiedzieć, kogo za to można winić. Po prostu, takie były losy, taki był zbieg okoliczności i trudno jest obwiniać kogoś, i robić za to odpowiedzialnym. Oczywiście, że trudno jest wyważyć, co było[by] lepsze? Czy wybuch Powstania, czy siedzenie dalej spokojnie i cicho, ale to by nas czerwoni zniszczyli. Tak, że wyważyć jest bardzo trudno, a rozgoryczenie oczywiście zostało.
Warszawa, 27 listopada 2004 roku
Rozmowę prowadziła Hanna Zielińska