Ryszard Misiak „Tygrys”
Mam pseudonim „Tygrys”, urodziłem się 19 czerwca 1928 roku w Warszawie. Walczyłem najpierw w Batalionie „Kiliński”, a następnie w Zgrupowaniu„Bartkiewicz”.
- Zanim przejdziemy do wydarzeń bezpośrednio związanych z Powstaniem, cofnijmy się o parę lat. Co pan robił przed wojną?
W 1935 roku zacząłem szkołę powszechną, szkoła numer 25, Złota 51 i w tejże szkole wstąpiłem do drużyny zuchowej, tak się zaczęła moja przygoda z harcerstwem. I w tej drużynie zuchowej byłem do 1939 roku. W 1939 roku wyjechaliśmy na letnisko do Starej Miłosnej pod Warszawą i tam nas spotkała wojna. Nie mogliśmy wrócić do Warszawy, wróciliśmy, chyba gdzieś dopiero w końcu października albo na początku listopada. Na szczęście nasze mieszkanie na ulicy Złotej ocalało, okazało się nawet, że nie było okradzione, bo tak się złożyło, że nasi znajomi w nim zamieszkali i po prostu pilnowali tego mieszkania między innymi. Tak, że to przedwojenne mieszkanie na Złotej 8 nam zostało i w nim mieszkaliśmy aż do Powstania, ja z bratem i z matką.
- Jaki wpływ na pańskie wychowanie wywarła rodzina i szkoła?
Jeszcze jedna rzecz: w roku 1940 mój ojciec, jako członek poczty polowej, został przekazany przez Rosjan Niemcom, a Niemcy członków poczty zwalniali, bo ojciec był pracownikiem poczty.
Nie, mama nie pracowała. I w 1941 roku w czerwcu, przed wybuchem wojny niemiecko-rosyjskiej, ojciec został aresztowany w domu. Był pobity zresztą od razu w mieszkaniu no i po kilku [dniach], jest w książce „Pawiak”, jest data przejścia ojca do Oświęcimia. I w Oświęcimiu w styczniu, albo w lutym ojciec zginął.
- Czy ojciec był zaangażowany w jakąś konspirację?
To było dla mnie tajemnicą. Był zaangażowany w jakąś konspirację. A był aresztowany na skutek donosów. Donosicielem był, nie znam imienia, Kluzek lub Klusek, o którym zresztą za chwilę. Jeżeli chodzi o dom, to była taka spokojna, polska rodzina, w której pewne tradycje patriotyczne były dość mocno przekazywane.
Słowem. Uczestnictwem w świętach, na przykład 11 Listopada. Jak rodzice dowiedzieli się, że chcę wstąpić do zuchów, to oczywiście to się spotkało z ogromnym przyjęciem.
- To była pańska inicjatywa?
W tym wieku trudno mówić, ale to była raczej moja inicjatywa. Teraz wracam do 1939 roku. Więc w roku 1941 skończyłem szkołę podstawową, i dostałem się do Państwowej Szkoły Ślusarsko Mechanicznej, Chmielna 88. Mieliśmy zajęcia w roku 1942 w warsztatach szkoły przy ulicy Inżynierskiej 10. Ten budynek zresztą istnieje do dzisiaj, a w roku 1943 wzięli nas Niemcy na lotnisko Okęcie i tam pracowaliśmy jako pomoc montera. Ja i moi koledzy, dlatego mówię „my”. [Pracowaliśmy] przy remoncie samolotów „Junkers 88”, lekki bombowiec, ciężki myśliwiec z cztero-pięcioosobową załogą. Trzy dni w tygodniu, zamiast warsztatów po dwanaście godzin tyraliśmy na lotnisku.
- Wróćmy jeszcze do rodziny: czy praca ojca była jedynym źródłem...
Jedynym źródłem naszego dochodu.
- Praca ojca się nie zmieniła po Powstaniu?
Jak ojciec wrócił, został zatrudniony na poczcie i pracował na Poczcie Głównej, która była w tym miejscu, jak dzisiaj jest NBP na Placu Powstańców. W 1941 roku został aresztowany, więc my z matką utrzymywaliśmy się z drobnego handlu pieczywem.
- Czy było to państwa legalne źródło utrzymania?
Jedyne źródło utrzymania. To znaczy, myśmy z piekarni donosili pieczywo do sklepów. To nie było życie, to byłą wegetacja, no, ale nie było innego źródła utrzymania. A ponieważ to się wiąże z całą historią – jak ojciec został aresztowany zostaliśmy objęci opieką RGO Rady Głównej Opiekuńczej, która mieściła się na ulicy Karowej. I w ramach tej organizacji ja z bratem zostaliśmy skierowani do świetlicy, która mieściła się Złota 58? Na pewno nie 62, bo 62 było kino „Uciecha”, a to było dwa trzy budynki przed kinem, więc to było Złota 56, Złota 58, tam chyba dzisiaj jest. Na tej wysokości jest optyk, na ulicy Złotej. I w tej świetlicy spotkałem grupę młodych ludzi, w moim wieku może trochę starszych, którzy śpiewali piosenki patriotyczne. Tak się zacząłem do nich przyklejać i okazało się, że to jest drużyna harcerska. No i w październiku, listopadzie 1943 roku zarejestrowałem się – oczywiście w cudzysłowie – jako członek „Szarych Szeregów”. W ramach tej drużyny przechodziliśmy szkolenie łączników. To zresztą jest opisane w tych moich wspomnieniach trochę szczegółowiej. Między innymi naszym zadaniem było rozpoznawanie tras podmiejskich na podstawie mapy. Więc otrzymywaliśmy mapę, musieliśmy odszukać trasę i tą trasę przejść. To były trasy rzędu 15–20 kilometrów.
- Taka pewnego rodzaju orientacja w terenie.
Tak. Naszą typową trasą była trasa Pyry–Raszyn. Tę trasę przebywaliśmy wielokrotnie. Z anegdot z tamtego okresu chciałbym wspomnieć przygodę, jaką mieliśmy w lasach koło Świdra. Tam wyjeżdżaliśmy na teren koty 118. Kota to jest wieżyca triangulacyjna, to był nasz punkt wyjścia. I jakiegoś letniego dnia pojechaliśmy tam we trzech. Tak się złożyło, że ja byłem dowódcą patrolu. Nigdy nie spotykaliśmy się w grupie, zawsze spotykaliśmy się w ramach zastępu, więc to było osiem-dziesięć osób, nie więcej. Na ćwiczeniach było nas zwykle kilkunastu i właśnie wtedy wyjechaliśmy jako zastęp kwatermistrzowski dla rozpoznania terenu. Tamte tereny już znaliśmy, bo tam już kilka razy byliśmy, zresztą ja ten teren znałem z lat przedwojennych, bo myśmy zawsze do wsi Ryki wyjeżdżali na letnisko i tam po tych lasach żeśmy buszowali. I dochodząc do tej wieży, zostawiłem swoich, to był brat i kolega. Zostawiłem ich w krzakach a sam poszedłem do koty. Kiedy wyszedłem zza zakrętu ścieżki, przy wieżyczce zobaczyłem kilku cywilów z pasami [z napisem]
Gott mit Uns i z bronią przypiętą do pasów. Miałem jakieś głupie tłumaczenie, dokąd idę, więc odklepałem to wyjaśnienie. Wtedy jeden z nich powiada: „My już takich więcej zebraliśmy i zbierzemy jeszcze więcej.” Ja już nie pamiętam, jakie to było hasło, ale mieliśmy jakieś hasło, bo byliśmy ostrzeżeni, że mogą być nasi ludzie inaczej ubrani, więc jakiś fragment tego pierwszego hasła powiedziałem, ale w ogóle bez żadnej reakcji z tamtej strony, bo to było tak w formie wypowiedzi, bez plecenia, żeby nie można było z tego później wyciągnąć jakikolwiek wniosków. Więc dwóch panów odprowadziło mnie kawałek. Kiedy wyszliśmy tak, że grupa znikła już za drzewami, jeden z tych panów podał mi odzew, więc ja twardo jeszcze raz powiedziałem hasło, jeszcze raz usłyszałem odzew. Oczywiście cały czas utrzymywałem, że jestem sam, więc ten pan powiada, że jeżeli ktoś jest ze mną, żebym powiadomił i żebyśmy się jak najszybciej wynosili, bo teren będzie obstawiony przez żandarmerię. Co się okazało – po prostu nastąpiła wpadka i wysłano kilka patroli, które miały zlikwidować takich właśnie jak my, żeby się wynieśli z tego terenu. Więc pogwizdywaniem zawiadomiłem swoich i żeśmy dali nogę, ile tylko mieliśmy siły, do stacji Miedzeszyn.
Stamtąd wróciliśmy do Warszawy. Zresztą później [też] jeździliśmy, ale już nie jeździliśmy do koty, tylko jeździliśmy do ujścia Świdra, do Wisły. Tam była wyspa i żeśmy się przeprawiali i często tam mieliśmy ćwiczenia. Musztrę niemusztrę, różne zajęcia bieżące. I tak to trwało do 1944 roku.
- Czy matka się nie obawiała o pana działania konspiracyjne?
To były bardzo nieprzyjemne rozmowy, ale tutaj to już była bardzo twarda pozycja, że niestety trzeba. 1 sierpnia wyszedłem do sklepu, który mieścił się w domu w którym był sklep Baty, na ulicy Marszałkowskiej, to dzisiaj to jest tak mniej więcej, jak resztki pawilonów, stacja metra. I w podwórzu był sklep z artykułami elektrotechnicznymi, ja tam [chodziłem] po jakieś drobiazgi, bo stale coś w domu majstrowałem. Więc poszedłem do tego sklepu. To była godzina 15.00–16.00 mniej więcej i nie można już było stamtąd wyjść, bo był ostrzał na ulicy. Więc lokatorzy domu i przypadkowi, tacy jak ja, zeszliśmy do schronu i byliśmy aż do wieczora w schronie. Gdzieś koło godziny 20.00 czy 21.00 przyszedł nasz patrol, właśnie z Batalionu „Kiliński”, który obsadzał gmach MZK, to jest budynek, który stał w tym miejscu, jak dzisiaj jest McDonald, na rogu Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej. Zameldowałem się tam razem z patrolem i zostałem przyjęty do plutonu.
Skąd! Gołe łapy. Więc tam pełniliśmy służbę wartowniczą, głównie przy oknach. Między innymi byłem świadkiem, jak z Marszałkowskiej w Świętokrzyską wjechał czołg i z naszych okien został podpalony, bo mieliśmy butelki z benzyną, cały z resztą magazyn tych butelek tam był. Czołg przejechał do Świętokrzyskiej i na Świętokrzyskiej z poczty rzucono na niego granat, ciężki granat „filipinka”, taki dwukilowy granat, to był granat mniej więcej tej wielkości i granat ugasił płomienie. Czołg skręcił w Jasną i potem skręcił w Boduena i tam został drugi raz podpalony i zatrzymany, i później ten czołg stał w barykadzie u wylotu Szpitalnej i Placu wówczas Napoleona. Później ten czołg został przeciągnięty do bramy na Poczcie Głównej i tam został ostatecznie zasypany.
Tam miałem zabawne zdarzenie. W podziemiach PKO był obóz jeńców, więc trzymaliśmy przy nim wartę, ale jakoś tak było, że pierwszej nocy w ogóle nie spałem, a ta warta była drugiej nocy, wiec półtorej nocy nie spałem. No więc robiłem tę wartę, tam na miejscu otrzymywaliśmy broń, jeden drugiemu przekazywał. Bo jak pierwszego dnia, to znaczy 1 sierpnia wyszedłem z patrolem na przeszukanie ulic, to w czasie tego przeszukania znaleźliśmy w pełni wyposażony samochód drużyny żandarmerii niemieckiej. Już oczywiście bez żandarmów, tylko całe wyposażenie było, no i tam wziąłem plecak i buty. Ten plecak miałem ze sobą aż do obozu jenieckiego. Aha, wziąłem wtedy płaszcz niemiecki. Ponieważ nie było gdzie tego schować, to wziąłem to ze sobą na wartę, a po jednej stronie był obóz jeniecki w zamkniętych pomieszczeniach, a po drugiej stronie były wolne pomieszczenia. Tam położyłem mój plecak i płaszcz niemiecki i jak przyszła moja kolej zakończenia warty, poszedłem do tego pomieszczenia, położyłem się spać. W pewnym momencie budzi mnie światło latarki i głos:
Aufstehen! Hände hoch! Zrobiło mi się więcej niż pochyło. Co się okazało: jak spałem, chrapałem jak smok wawelski i kolejny wartownik usłyszał to chrapanie, zobaczył śpiącego pod płaszczem niemieckim i zawołał wartę, żeby mnie sprawdzili. Na szczęście sprawa się wyjaśniła humorystycznie, ale płaszcz już tam zostawiłem, już nie brałem tego płaszcza.
Tam byliśmy kilka dni, nie wiem ile, cztery, pięć czy sześć. I stamtąd przeszliśmy na Pocztę Główną, po jej zdobyciu. To chyba było na drugi czy trzeci dzień po zdobyciu Poczty Głównej. Przenieśliśmy się do podziemi, stamtąd obsadzaliśmy barykadę na przedłużeniu ulicy Wareckiej do Ordynackiej przez Nowy Świat. Tu zresztą mam gdzieś fotografię: w środku tej barykady jest szpula kabla. O tyle ta szpula jest ważna, że ocaliła mi życie, bo się za nią schowałem, kiedy zaczęli strzelać z komendy policji.
- Czy brał pan udział w walkach czynnie?
Raczej zawsze byłem w tej grupie, która pełniła warty służby. Zresztą nie miałem broni, tak, że nawet jak byłem na stanowisku ogniowym, ale to już później, to też otrzymywałem tylko broń na stanowisko.
- A czy doświadczenia harcerskie to znaczy pańskie wyprawy w terenach koło Warszawy przydały się w działaniach powstańczych?
Nie. Przecież nie wychodziliśmy z Warszawy w ogóle. Wracam do tej barykady. Wtedy jeszcze nie nosiłem okularów i miałem niezły wzrok. Wydawało mnie się, że na gmachu komendy policji, która była mniej więcej na wysokości wschodniej części obecnego Ministerstwa Finansów, były trzy dzioby z wina, do chyba trzeciego czy czwartego piętra i nad środkowym dziobem wydawało mi się, że coś się rusza. Nie wolno było używać broni bez zezwolenia, wiec zameldowałem komendantowi, że tam coś się rusza. Więc on mówi: „Spróbuj tam postrzelać”, a w czasie pobytu na Poczcie Głównej przechodziliśmy szkolenie strzeleckie.
- Był to pierwszy raz, kiedy miał pan do czynienie z bronią?
Czynne tak, ale szkolenie teoretyczne przechodziliśmy w świetlicy RGO: zasady celowania, jak wyglądają przyrządy celownicze, jak celować i tak dalej. Mieliśmy tam również kontakt z bronią, bo przynoszono broń, przynoszono zamek od karabinu Mausera, który jest dość skomplikowany, ale cała znajomość karabinu, to jest właściwie znajomość tego zamka. Przynoszono pistolet – tak że myśmy tam mieli możność zaznajomienia się z bronią. Natomiast na poczcie były przyrządy celownicze, które obserwował instruktor, przez takie półprzeźroczyste lustro. Jak się celowało, to instruktor widział. Tych ćwiczeń było dość dużo, tak że jeżeli chodzi o celowanie, to wtedy się właśnie nauczyłem kierować broń we właściwym kierunku. Wracam do barykady: dwa trzy razy wystrzeliłem, schowałem się za tę szpulę, żeby przeładować, a tam zaczęli walić z karabinu maszynowego. Tam, jak jest dzisiaj na rogu Ordynackiej i Nowego Światu, sklep chyba myśliwski, to był hotel „Savoy”, więc po tym hotelu „Savoy” i po tej barykadzie walił z karabinu maszynowego. Wtedy jakimś kątem wyjrzałem i zobaczyłem, że właśnie strzelają z tego miejsca, gdzie mi się wydawało. Zameldowałem komendantowi i zaproszono dwóch strzelców wyborowych. Budynki po nieparzystej stronie Nowego Światu, tak jak jest obecnie sklep muzyczny na odcinku Warecka – Świętokrzyska, były zburzone, a tam był zwalony dach, więc tam się jeden usadowił, a drugi usadowił się w gruzach, tutaj jak jest sklep metodystów z Bibliami, mniej więcej. No i kazał mi go prowokować ostrzałem, ale już wiedziałem, że to jest prowokacja i tylko tyle wysuwałem lufę, żeby samemu być schowanym. „Bum! Bum! Bum!”. W pewnym momencie on zaczął strzelać i ci strzelcy wyborowi go upolowali.
Po kilku dniach spotkałem któregoś z kolegów z konspiracji, i gdzieś około 15.00–16.00 przeniosłem się właśnie do Batalionu „Bartkiewicza”, który kwaterował na ulicy Świętokrzyskiej bodajże 30. Tam spotkałem swojego dowódcę hufca, czyli roju, z czasów konspiracji, podchorążego „Tekę”. Z nimi już byłem do końca Powstania. Więc byliśmy w
Arbeitsamcie, to jest dzisiejsze Muzeum Etnograficzne, Urząd Pracy, stamtąd wartowaliśmy w kierunku Ogrodu Saskiego, Placu Małachowskiego, Placu Piłsudskiego, bo tam byli Niemcy, i obsadzaliśmy stanowiska na ulicy Mazowieckiej, ale jeszcze Niemcy wtedy do Mazowieckiej nie doszli, więc to były warty na zapleczu. Kwaterowaliśmy właśnie w budynku
Arbeitsamtu i po kilku dniach przenieśliśmy się na Świętokrzyską 30. I tam byliśmy kilka dni, to jest zresztą wspomniane w książce Zgrupowania „Bartkiewicz” na stronie 304.
W czasie zupełnie spokojnego dnia, nie latali, nie bombardowali i nagle, ni stąd ni zowąd, w dom uderzyła bomba, a myśmy moment wcześniej zostali wezwani do zejścia na dół.
- Był pan u siebie wówczas w domu czy na służbie?
To była kwatera. Więc zeszliśmy na dół. To był budynek z dwoma podwórzami i jak był budynek i była brama wewnętrzna, znaczy się w podwórzu, to nasza kwatera była po tej stronie na pierwszym piętrze. Natomiast wezwano nas na parter po drugiej stronie, i w pewnym momencie w pokoju zrobiło się ciemno. Huk potworny i ciemno, więc ktoś krzyknął: „Zasypało nas!”, ale dosłownie nie widać było wyciągniętej ręki, tak gęsty był dym, a bomba ucięła budynek tak. Tak, że pluton porucznika „Lubicza”, który był na górze, poszedł w gruzy. My natomiast w całości ocaleliśmy, bo ta część budynku została. Nawet nasze plecaki, które były pod wschodnią stroną pokoju na pierwszym piętrze, tak jak je zostawiliśmy ocalały, oczywiście zasypane gruzem, ale wszystko ocalało.
I stamtąd przenieśliśmy się bodajże na Jasną chyba 17/19, i to była nasza kwatera do końca Powstania. Z tej kwatery obsadzaliśmy dwa budynki, hotel „Warszawa” i sklep Hersego. Sklep Hersego jest dzisiaj trudno umiejscowić, ale określiłbym go, że był na przedłużeniu ulicy Kredytowej na rogu Marszałkowskiej. Niemcy zajmowali Ogród Saski, więc naszym zadaniem była obrona pierwszej linii. Tam zmiany były dwudziestoczterogodzinne, to znaczy chodziło się do Hersego na dwadzieścia cztery godziny, [potem] na dwadzieścia cztery godziny na kwaterę, [potem] dwadzieścia cztery godziny do hotelu „Warszawa”. Muszę powiedzieć, że w hotelu „Warszawa” byłem w czasie tego ciężkiego ostrzału z działa kolejowego, w podziemiach.
Huk. Co osiem do piętnastu minut uderzał pocisk w hotel „Warszawa”. Niemcy strzelali gdzieś z okolicy dawnego Dworca Głównego. Zresztą o tym dziale jeszcze za chwile, bo miałem możność spotkać się z nim osobiście. I w hotelu „Warszawa” mieliśmy dwa czy trzy stanowiska strzeleckie. Jedno na samym rogu, tam jest dzisiaj przebudowane kolumnadą, wtedy to trochę inaczej wyglądało, tam były schody i na tych schodach było stanowisko, była dziura w murze i okno, i nas dwóch tam zawsze było: jeden przy dziurze, jeden przy oknie. A Niemcy byli tutaj, jak jest księgarnia. Z tym, że Świętokrzyska była węższa, więc ten budynek był trochę bliżej. Tam się zaczęło coś ruszać. Miałem wtedy Stena, a Sten na tę odległość, to nie jest broń. Ale ja sobie w pełni z tego nie dałem sprawy, ostrzelałem to coś, co się działo na tej barykadzie, wewnątrz budynku, na pierwszym piętrze, tam gdzie księgarnia, schowałem się za mur i po chwili wyciągnąłem rękę, żeby się podciągnąć, a on już był przygotowany i dostałem przez rękę kulę.
To było dwa dni przed końcem Powstania. Dwa, trzy dni. A jeszcze dzień wcześniej, czy dwa dni wcześniej, przeskakując z naszego budynku, to znaczy z budynku hotelu „Warszawa” do obecnego budynku telewizji – tam jest taka wąska przebudowa – zginął drugi z moich dowódców, podchorąży „Tedzik”. Dostał kulę w poprzek brzucha. Tam była taka kupa gruzów i ze strony obecnego gmachu telewizji była piwnica, więc „Tedzik” jeszcze miał tyle przytomności, że nie chcąc, żeby go brać z tej kupy gruzu, rzucił się na tej kupie gruzu i zsunął się z gruzami do piwnicy. Koledzy nas trochę przykryli ogniem, uciszając stanowiska strzeleckie po drugiej stronie, a myśmy przeskoczyli i podjęli podchorążego „Tedzika”. Niestety już nie żył. Został pochowany na miejscu, gdzie dzisiaj jest boisko szkoły, po drugiej stronie Świętokrzyskiej. Tak, że do końca Powstania byłem już wyłączony, bo rękę miałem na temblaku, miałem nerwy przecięte, tak, że do dzisiaj mam niedowład tych palców. Tam byliśmy do końca Powstania. Najpierw było zawieszenie broni. Niemcy nas wywoływali na rozmowy i oni wychodzili na rozmowy. Ja tego nie rejestrowałem, dopiero z książki się dowiedziałem, że to była brygada Dirlewangera, tam naprzeciwko nas.
- Jak zapamiętał pan żołnierzy strony nieprzyjaciela?
Właśnie o tym mówię. Oni nas wywoływali. Jeden wychodził, wyglądał i czekał, aż się ktoś z ich strony pokaże i wtedy wychodziło dwóch, trzech z jednej i z drugiej strony. I rozmawiałem z tym, który mnie postrzelił. On właśnie pytał, czy ktoś został ranny, bo dwa czy trzy dni wcześniej ktoś na niego polował, nie upolował, ale on ostrzelał i później przestali do niego strzelać. A ja oczywiście miałem opuszczoną rękę, żeby on nie miał satysfakcji i powiedzieliśmy, nie nikt u nas nie został ranny. Mały, taki krępy. Więc stamtąd wychodziliśmy do niewoli.
- A czy wcześniej miał pan kontakt z Niemcami?
Bezpośredniego kontaktu nie.
- Nie widział pan jeńców wziętych do niewoli?
Jeńców owszem, widziałem, nawet brałem udział w ich konwojowaniu przy odgruzowywaniu kamienicy na ulicy Świętokrzyskiej, gdzieś w okolicy ulicy Zielnej. Ale to było z samego początku Powstania. Nas było tam kilku, ich było tam dużo więcej, więc ich zadaniem było odrzuceniem gruzów, nie wiem, dlaczego akurat tam trzeba było gruzy odkopać. Naszym zadaniem było ich przypilnowanie, żeby się któryś nie zgubił. Muszę powiedzieć, że byli bardzo karni, nie próbowali nawet jednego krzywego kroku. Byłem świadkiem, jak wyprowadzano Niemców z PAST-y. To jest ten budynek na ulicy Zielnej, gdzie obecnie jest znak Polski Walczącej na dachu. Widziałem jak ich prowadzono, bo to było w tym rejonie.
- Jak wyglądali, jakie sprawiali wrażenie?
Jak dziady. Zarośnięci, brudni. Oni tam zresztą dostali bardzo w kość. Przecież tam, jak głosi fama, z motopomp polewano PAST-ę benzyną i później podpalono i dopiero piętro po piętrze zdobywano. Kiedy Powstanie się skończyło, otrzymałem rozkaz zameldowania się w szpitalu. To był szpital na ulicy Widok 10, i tam widziałem, jak Niemcy podpalali dom naprzeciwko domu Braci Jabłkowskich.
- Czy spotkał się pan z przypadkami zbrodni wojennych?
Za moment. Bezpośrednio nie, ale na ten temat będę za chwilę mówił. Więc z tym szpitalem gdzieś koło ósmego-dziesiątego zostałem wywieziony do transportu w okolice dawnego Dworca Głównego, raczej bardziej w stronę zakładów „Waryńskiego”. Muszę powiedzieć, że miałem szczęście, bo to był transport pokazowy dla Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, organizowany przez Wehrmacht. To jest bardzo istotne ze względu na dalszą historię. I właśnie jadąc tym transportem, spotkaliśmy na szynach to działo kolejowe. Tak, że widzieliśmy to działo z bliska. Rzeczywiście imponująca konstrukcja.
Dojechaliśmy do Łodzi. Zatrzymali nas gdzieś w okolicy Dworca Kaliskiego. Zatrzymaliśmy się na niestrzeżonym, niechronionym terenie. Łodzianie prawie urządzili manifestację, przynosili, co tylko mogli, ale tego było kilka godzin, bo otoczyła nas żandarmeria. Było nas po dwadzieścia osób w wagonie. Osiemnaście osób miało miejsca leżące i dwie osoby – na ogół sanitariuszki – leżały na środku, więc warunki były luksusowe. Niemcy nas wyprowadzili do tramwajów i tramwajami, pod osłoną żandarmerii, wywieźli nas prawdopodobnie do miejscowości Lublinek pod Łodzią. Tam nas ulokowano w barakach, których jedynym wyposażeniem były ściany i betonowa podłoga.
- Dużo czasu pan tam spędził?
Dwa, trzy dni. I po tych dwóch-trzech dniach tą samą drogą wróciliśmy do transportu. Na spotkaniu byłych jeńców obozu w Zeithainie, w latach sześćdziesiątych ktoś [nam] mówił, co tam się właściwie działo. Ponieważ to był transport Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, więc wszyscy jego członkowie byli zarejestrowani. A nas chciało przejąć SS, w tym Lublinku i tam nas wykończyć. Tymczasem komenda Wehrmachtu, komenda transportu, zgadzała się na to pod warunkiem, że SS pokwituje przejęcie ludzi. SS nie chciało, oni coś tam między sobą targowali, tak, że w rezultacie skończyło się tym, żeśmy wrócili do transportu. I z tym transportem dojechaliśmy do Zeithainu.
Do Zeithainu dojechaliśmy wieczorem. Całą noc waliły karabiny maszynowe, więc zaczęły się żarty: „Robią dla nas miejsce…” Ale nad ranem każdy miał nos do samej ziemi opuszczony. Co się okazało: obok szpitala w Zeithainie był poligon, na którym robiono próby amunicji i zawsze, jak przyjeżdżał transport, to na poligonie były próby amunicji. I całą noc waliły karabiny maszynowe.
Muszę wrócić jeszcze do Powstania. Nie wspomniałem o tym, że byłem w kanałach. Mianowicie, jak wartowaliśmy na tej barykadzie od Wareckiej do Ordynackiej przez Nowy Świat, otrzymaliśmy rozkaz wejścia do kanału i pójścia po rannych. Weszliśmy do kanału, ten właz istnieje do dnia dzisiejszego, to jest od narożnego sklepu na ulicy Wareckiej, pięć metrów w prawo jest właz, wchodziliśmy tym włazem. Przeczytałem opis tego kanału: metr osiemdziesiąt, [ale] pamiętam, że musiało być mniej, bo ja miałem 170 cm wzrostu, a musiałem iść lekko schylony i z nogami na zewnątrz, bo dno było wklęsłe. Przeszliśmy – trudno powiedzieć ile, kilometr, półtora, może 800 metrów, nie wiem.
To nie trwało długo, tylko patrol niosący rannego z tamtej strony stwierdził, że pada i jeżeli nie weźmiemy tego rannego, to oni go w tym gnoju zostawią, a gnój był tak po kolana, tak, że ten ranny jechał na powierzchni gnoju. Więc przejęliśmy go i wróciliśmy z powrotem do tego samego wyjścia i tym wyjściem wyszliśmy na zewnątrz i rannego odnieśliśmy do szpitala na ulicy Moniuszki. I później z tym chłopakiem, którego żeśmy wyciągnęli, leżałem w Zeithainie. Miał postrzał obu ud, tak że jak ja wychodziłem z Zeithainu, on jeszcze nie chodził.
- Mówi pan teraz o kanałach. A gdyby przyszło panu ocenić stopień trudności powierzanych panu zadań, powiedzmy w skali od 1 do 10, to jak one były ryzykowne?
W kanałach było niebezpiecznie. Proszę pamiętać, że przecież 300-400 metrów od tego miejsca, które opisywałem, była komenda policji. Niemcy doskonale wiedzieli, że powstańcy używają kanałów, więc rzucali karbid, rzucali granaty. To było spore ryzyko. Więc dochodziło się do pewnego miejsca, nakazywano absolutną ciszę, i po jednym, po dwóch przeskakiwało się jakieś niebezpieczne miejsca. Jeżeli miałbym to oceniać w skali od 1 do 10, to w skali 5.
- Często podkreśla się wkład ludności cywilnej w Powstanie.
Jeżeli chodzi o ludność cywilną, [to mam] same dobre wspomnienia. Jak byliśmy w gmachu MZK, to miejscowe panie donosiły nam gotowaną przez siebie zupę. Proszę pamiętać, że każdy liczył się z tym, że zapasy, które ma w domu, mogą być potrzebne dla niego, a mimo tego donoszono nam gorącą, gotowaną przez te panie zupę.
- Czy budował pan barykady?
Nie, bezpośrednio nie brałem udziału w budowie barykady. Natomiast [mam] jeszcze jedno wspomnienie. Ponieważ ja mieszkałem Złota 8 – to jest to miejsce, [gdzie] dzisiaj jest kino „Relax” – a służbę odbywałem, już określiłem rejon, więc do domu było parę kroków. Od czasu do czasu, jak dostałem przepustkę, to wyskakiwałem do matki dowiedzieć się, co słychać. No i któregoś dnia wyskakuję, a mój dom nie istnieje, zrównany z ziemią. Wiedziałem, że matka czasami chroni się w podziemiach kina „Palladium”, więc na szczęście okazało się, że matka nie była w tym czasie w domu, tylko była właśnie w kinie „Palladium” i w ten sposób ocalała.
Wracam do szpitala w Zeithainie. [Opuszczono relację o uzyskiwaniu dokumentów w ZBOWiD.] Więc ze szpitala z Zeithainie w styczniu, albo na początku lutego przeniesiono nas do znajdującego się dziesięć kilometrów dalej obozu Stalag IV B Mühlberg. To był duży obóz, gdzieś około dwudziestu paru tysięcy jeńców tam było. Trzypiętrowe prycze, po osiemnaście prycz tworzących taki jeden bloczek, chyba po 20 albo po 15 takich zestawów w jednej połówce. Menu było bardzo wytworne, bo o ile w Zeithainie wyżywienie było więcej niż skąpe (w sumie, jak wychodziłem z obozu, ważyłem 46 kilo, a byłem potężnie wykrwawiony, bo miałem tętnicę przeciętą), typowy posiłek w Mühlberg wyglądał tak: rano była ciecz, którą nazywano herbatą, to było coś o nieokreślonym zupełnie smaku i kolorze jasnosłomkowym. Następnie był obiad, na obiad dawano nam zupę w ilości pół litra, łodygi słonecznikowe, pokrzywy, szpinak suszony, zgniła brukiew rozgotowana, do tego dwa, trzy ziemniaki, jeżeli mniejsze, to trzy, jeżeli większe, to dwa. Następnie, gdzieś koło godziny drugiej-trzeciej dawano nam chleb. Bochenek 1,80 [kilograma] był dzielony na 18–20 osób. Więc nie będę opisywał scen, jakie się działy przy dzieleniu tego chleba. Myśmy to załatwili w ten sposób, że krojący układał porcje i codziennie inny wybierał swoją porcję i pokazywał, w którą stronę idzie kolejka, tak, że nie było mowy o żadnym oszustwie. Tam byli jeńcy, którzy robili wagi i z dokładnością do ułamków grama dzielili ten chleb, krając, obkrawając, dokrawając… Myśmy tego jakoś w naszej drużynie uniknęli. I do tego była kawa. Ciecz równie pozbawiona smaku, z tym, że ciemniejsza. Czasami do tego chleba dawano kawałek margaryny, kostka była dzielona na 15–20 osób, kostka wielkości 20 dekagramów. Czasami do tego był
Bierkäse, czyli ser piwny, czasami dawali łyżeczkę marmolady i to było całe wyżywienie. Chyba trzykrotnie dostaliśmy paczki z MCK. Jeszcze w Zeithainie dostałem jedną paczkę angielską i w Mühlbergu chyba dwie paczki amerykańskie. To były pięciokilogramowe paczki, tak zapakowane, że jeżeli się coś wyjęło, to prawie nie sposób było to z powrotem włożyć. To było tak wszystko dokładnie do siebie dopasowane. Więc te paczki pozwalały rzeczywiście trochę się podtrzymać.
- A jak się państwo odżywiali w czasie Powstania? Czy dawało się odczuć głód w jego końcowej fazie?
Tak. Podstawowym daniem była wytworna kasza „pluj”. To była kasza, którą raz wziąwszy do ust, pluło się przez pięć minut i potem brało się następną porcję. Natomiast aż do końca Powstania były duże ilości cukru. Tak, że ja do obozu wziąłem ze sobą pół litra wódki i chyba ze trzy kilo cukru.
- A od kiedy mniej więcej można było mówić o głodzie?
O głodzie jako takim trudno mówić, ale o więcej niż skąpym wyżywieniu, to praktycznie cały czas. Za wyjątkiem tych zup, o których mówiłem, z początku Powstania. Rzeczywiście wyżywienie było bardzo skąpe. Wtedy na Świętokrzyskiej 30 zostaliśmy na dół wezwani po chleb, jeden jedyny raz. I nie zjedliśmy tego chleba, bo on został zasypany gruzem.
Woda była dostępna cały czas, ale woda była ze studni, takich plum-plum. Na przykład jedna taka studnia była w miejscu, gdzie jest sklep Adama, róg Świętokrzyskiej i Jasnej, [to] była studnia pompowana. I stamtąd się nosiło wodę. Jeżeli chodzi o potrzeby fizjologiczne, to była tragedia. Bo przecież nie było wody do spłuczek, więc rzeczywiście to były poważne problemy.
- A czy odzież, ubrania były dostępne?
Miałem to ubranie, które miałem na sobie i w tym ubraniu poszedłem do niewoli, więc nie odczuwałem jakiegoś specjalnego u. Natomiast w szpitalu, przy rewizji wejściowej zabrano mi ten plecak, który zdobyłem pierwszego dnia Powstania. Tak, że zostałem nawet bez plecaka.
- Jaka panowała atmosfera w pańskim oddziale?
To jest trudno powiedzieć.
- Czy wierzyliście państwo w zwycięstwo?
Tak. Nawet jak było zawieszenie broni, to myśmy sądzili, że walka będzie trwała dalej.
- Jak przyjęliście państwo tę decyzję o zawieszeniu broni?
Negatywnie. Wiedzieliśmy, że amunicja się kończy. Jeżeli z początku Powstania po tej stronie, co ja byłem byliśmy na Nowym Świecie, a jak szliśmy do niewoli, to Niemcy już byli tutaj na linie Narodowego Banku Polskiego, więc sytuacja była prawie bez wyjścia. Wychodziliśmy do niewoli, jak to się mówi – w ordnungu wojskowym, to znaczy zrobiliśmy zbiórkę i z hotelu „Warszawa”, z tych niskich okienek na dole wychodziliśmy parami. W przerwie barykady, którą żeśmy zrobili, stała drużyna, chłop w chłopa po dwa metry, więc kiedy myśmy wyszli i nasz dowódca oddal honory dowódcy niemieckiemu, to Niemiec zapytał: „Wyszli łącznicy, a kiedy wyjdzie załoga?” Jak się dowiedzieli, że to wyszła właśnie załoga, to mieli miny psów, którym nałożono kagańce, a które mają ochotę ugryźć. Byli bardzo zdziwieni, bo oni dostali od nas parę razy ciężkie baty, a to odbywało się w ten sposób, że koledzy wchodzili na piąte, szóste piętro i z piątego, szóstego pięta rzucali granatami w wylot Świętokrzyskiej. Niemcy nie mogli wykonać żadnego ruchu, bo każdy ruch był kwitowany obrzuceniem granatami. A granatów było trochę, więc było co rzucać.
- A czy zdołał się pan z kimś zaprzyjaźnić?
To byli koledzy, z którymi byłem i w konspiracji, między innymi Władek Biernacki. Oni poszli do obozu a ja pojechałem do szpitala, więc tutaj nastąpił podział. Muszę powiedzieć, że z tej grupy nie spotkałem nikogo, dopiero teraz, jak odnalazłem Zgrupowanie „Bartkiewicza”, odnalazłem kolegów. Poza tym pracowałem w latach czterdziestych w przemyśle zbrojeniowym, wiem, że byłem pod bardzo ścisłą obserwacją. Nie chcę się wdawać w szczegóły, bo to było więcej niż ścisła obserwacja. I ze wszystkimi kolegami, nawet z tymi, z którymi się bardzo zaprzyjaźniłem w obozie powojennym, zerwałem wszelkie kontakty, bo kontakt ze mną był po prostu niebezpieczny. Można było trafić do pudła za kontakt ze mną. Więc zerwałem wszelkie kontakty, dopiero te stosunki odnowiły się w latach siedemdziesiątych.
- Czy uczestniczył pan w życiu religijnym podczas Powstania?
W jakimś pomieszczeniu była msza w niedzielę. Każdy uważał za swój obowiązek iść na tę mszę.
Trudno powiedzieć. Tutaj cały czas to był ten zapał, że jednak walczymy z Niemcami, że jednak jesteśmy przeciwko nim, że nie jesteśmy tym bydłem, które się goni w stadzie. Ja dzisiaj, jak słucham dyskusji, czy Powstanie mogło wybuchnąć, czy nie mogło wybuchnąć, czy decyzja naszych dowódców była prawidłowa, czy nieprawidłowa – wiem, że to mówią ludzie, którzy nie byli w tamtej sytuacji. W Warszawie w lipcu to każdego dnia spodziewano się wybuchu. Przecież na ulicach, na domach były wymalowane strzałki na place zbiórek, bo Warszawa była przewidywana do likwidacji. Likwidacja miała się odbyć w ten sposób, że ludność zostanie spędzona na place zbiórek, tam częściowo wystrzelana, częściowo wywieziona, wiec w każdej chwili spodziewano się wybuchu. To była tak napięta sytuacja, że dzisiaj sobie trudno zdać [z tego] sprawę. Ale to była ta sytuacja, która jest – nad rozlaną benzyną zapalona zapałka. Nie mogło nie wybuchnąć. Dzisiaj jestem tego samego zdania, że tam były błędy popełnione, zwłaszcza polityczne błędy i to poważne, z tym się zgadzam, ale Powstanie nie mogło nie wybuchnąć. Mam tutaj książkę „Śladami czołgów” Bogdana Hamery, on w niej opisuje, jak kościuszkowcy przeprawiali się przez Wisłę. Więc Niemcy blokowali przeprawę z karabinów maszynowych z przyczółków Mostu Poniatowskiego. Po stronie praskiej były takie żeliwne balustrady, nie były poprzebijane odłamkami pocisków, były poprzestrzeliwane z broni strzeleckiej, oni blokowali z broni strzeleckiej. To Rosjanie nie mieli artylerii, żeby wykończyć gniazdo karabinów maszynowych na przyczółkach mostu Poniatowskiego? Nie mam żadnych złudzeń, jakie było podłoże decyzji wojsk radzieckich. Przecież generał Berling, który usiłował coś zrobić, został z linii frontu odwołany na studia w Akademii Wojennej. Zresztą później, właśnie w Mühlbergu, siedziałem z kościuszkowcami i oni mi też sporo rzeczy opowiadali.
- Wróćmy do codzienności powstańczej. Czy czytali państwo prasę, skąd docierały do państwa informacje?
Nie, praktycznie nie mieliśmy kontaktu. Jeżeli coś żeśmy się dowiadywali, to metodą usta–usta.
Nie. Posiadanie radia w czasie okupacji było zagrożone karą śmierci. Dlatego tych odbiorników była minimalna ilość. Jeżeli chodzi o radio, to pamiętam ten chorał, który nadawano z Londynu: „Z dymem pożarów, z kurzem krwi bratniej”. Bez przerwy ten chorał nadawano, co nas doprowadzało do dzikiej pasji.
- Czy dyskutowaliście państwo w wolnych chwilach o wiadomościach, które do państwa docierały?
Te rzeczy tak się już dokładnie zatarły w pamięci, że uczciwie odpowiedzieć na to nie potrafię. Rozmowy raczej dotyczyły służby: kiedy służba, gdzie służba, co na tej służbie robić… To były najczęstsze tematy rozmów.
- Jakie jest pana najlepsze wspomnienie z okresu Powstania?
Moim najlepszym wspomnieniem było to, że w nim uczestniczyłem, że nie siedziałem jak szczur w norze i czekałem tylko, żeby się to wszystko skończyło. Myśmy nie siedzieli w miejscu. Na przykład chodziliśmy na Powiśle po żywność. Więc żeby iść na Powiśle, to trzeba było przejść przez barykadę w Alejach Jerozolimskich, tam gdzie jest dzisiaj tablica. Tam pod spodem jest tunel, więc nie można było się wgłębić, na wierzchu były tory tramwajowe, tak że trzeba było przeskakiwać wierzchem ulicy. A Niemcy byli w gmachu Banku Gospodarki Krajowej, to jest ten gmach po drugiej stronie dawnego KC, przecież tam były niemieckie stanowiska strzeleckie. Więc przeskoczenie takiej barykady to już samo w sobie było wrażenie. Jak ktoś przeskoczył, to już wiedział, że dotrze do celu, a z powrotem trzeba było wracać z obciążeniem.
- A jakie ma pan najgorsze wspomnienie? Czy to była ta rana?
Jeżeli chodzi o tą ranę, w pierwszym momencie nawet nie wiedziałem, że jestem ranny. Dopiero jak odwróciłem rękę, zobaczyłem dziurę i lejącą się krew. Dopiero wtedy zrozumiałem, że jestem ranny. Najgorszym wspomnieniem było to wspomnienie ze Świętokrzyskiej 30, kiedy myśleliśmy, że jesteśmy zasypani. To było rzeczywiście straszne. To trwało kilka minut, bo to długo nie trwało, ale to jest rzecz, która się śni w nocnych koszmarach. Nagle, ni stąd ni zowąd, w pokoju robi się ciemno, tak, że pan nie widzi dłoni własnej. To była bomba lotnicza. Mówię Świętokrzyska 30, ale proszę to [traktować] z pewną tolerancją: może to było 32, może 28? Wisiała tablica upamiętniająca pluton „Lubicza”, który zginął w tych ruinach. Kiedy tam powstawał ośrodek NRD, uznano, że tablica koliduje z polsko-niemiecką przyjaźnią, wobec tego ją zlikwidowano i nie ma dzisiaj tej tablicy.
- Jak wspomina pan zakończenie wojny?
To w dwóch etapach. Etap pierwszy. Przede wszystkim podpadliśmy Rosjanom. Obóz był wielonarodowy, Rosjanie byli w wydzielonej części obozu, ale jakoś tam się przeciskali na zewnątrz. I była kantyna, pod którą był bazar, to znaczy można było sprzedać kromkę chleba za dwa papierosy – tego rodzaju handel tam był. I kolega wyszedł, coś tam chciał sprzedać, podbiegł Ruski, wybił mu to z ręki, dwóch Ruskich się rzuciło, złapało i uciekli. A mieliśmy w naszym baraku takiego kulawego Maniusia. Maniuś był na robotach w Niemczech i urwało mu nogę aż po pachwinę, ale to, mówiąc po prostu, był przedwojenny warszawski bandzior. Niewiele starszy od nas. Maniuś mówi, [że] nie możemy tego darować. Wyjęliśmy z łóżek deski, każdy wziął deskę pod płaszcz i poszliśmy pod kantynę szukać tego Ruskiego, który okradł naszego kolegę. A Maniuś miał lachę bambusową i wreszcie spotkaliśmy tego Ruska. Jak ten kolega okradziony wskazał, to Maniuś, niewiele myśląc, podszedł – a Maniuś nas prosił: „Nie wtrącajcie się, ja sam załatwię tę sprawę, tylko pilnujcie mi boków” – raz… i Ruski leży w błocie. Dwóch podskoczyło: w następnym momencie leżało trzech. Zrobiła się duża awantura. Starszy obozu rosyjskiego przyszedł do naszego starszego i pyta, dlaczego żeśmy ich pobili, więc wyjaśniliśmy. Podobno znalazło się wszystko, co było ukradzione, ale usłyszeliśmy również:
Kak zdies’ prijdiot Krasnaja Armija, my was wsiech wyrieżem! Wobec tego, gdy
Krasnaja Armia była o dwie godziny od obozu, myśmy dali wachmanom po łbie i wyszliśmy z obozu. Zresztą muszę powiedzieć, że wachmani uciekli razem z nami. Ale to wyglądało w ten sposób, że myśmy mieli swoje rzeczy na wozach, które żeśmy sami ciągnęli i jak wachman chciał coś położyć na tym wozie, to to leciało w błoto. Natomiast jak szedł jakiś oddział ich zorganizowany, to wachmani dostawali karabiny, oczywiście bez amunicji i prowadzili transport. W ten sposób dotarliśmy do Łaby.
- Stał się pan wolny. Jakie dalej miał pan plany?
Zaraz… Na Łabie mosty były zerwane. Była jedna łódka, która zabierała sześć-osiem osób, a na transport czekało kilka tysięcy, na przejście na drugą stronę. Zwracam uwagę, że to był kwiecień. Woda zimna, mnie jakimś szczęśliwym sposobem udało dostać się na tę łódź i ja przeszedłem na drugą stronę, zostałem przewieziony tą łodzią. Na drugim brzegu byli Amerykanie. Zebrali nas i zaprowadzili do jakiegoś wielkiego gospodarstwa.
Aha, jeszcze jedno wspomnienie z tej ucieczki. Za mydło udało nam się kupić ziemniaków, bo Niemcy bardzo polowali na mydło. Więc dostaliśmy za to jedno mydło kilka kilogramów ziemniaków, ugotowaliśmy te ziemniaki i nic do nich więcej nie było, więc same te ziemniaki zjedliśmy, co się później działo, to tylko my wiedzieliśmy. Tu jest właśnie
Durchfall, czyli obozowa biegunka. Więc Amerykanie nas doprowadzili do tego gospodarstwa, tam nam dali coś do jedzenia, ale niewielkie ilości, następnie samochodami przejechaliśmy do miejscowości Grimma i tam nas ulokowano w koszarach poniemieckich. W tych koszarach byliśmy około dwóch tygodni. Stamtąd, znów samochodami, wywieziono nas na kolej i koleją dojechaliśmy do miejscowości Northeim w okręgu Göttingen (ta słynna polska Getynga), i tam nasi podchorążowie z 1939 roku, nie chcąc żeby młodzież, która przecież była w czasie nauki, zmarnowała się, zorganizowali korpus kadetów. Zajęto za zgodą Anglików zamek baronów von Stralenheim w miejscowości Imbshausen i tam nas stu kilkunastu ukończyło gimnazjum. Myśmy praktycznie w Imbshausen w ciągu roku przerobili dwa lata gimnazjum. Na podstawie tego kursu świadectwa z Imbshausen komisja weryfikacyjna przy szkole inżynierskiej pozwoliła mi wstąpić na kurs zerowy. To był kurs zamiast matury. Ukończenie kursu powodowało dopuszczenie na pierwszy rok studiów. I w ten sposób znalazłem się na pierwszym roku studiów szkoły inżynierskiej. Skończyłem szkołę inżynierską, ale dyplom dostałem politechniki, bo politechnika przejęła szkołę inżynierską. Tak, że dziś jestem inżynierem mechanikiem z ukończoną Politechniką Warszawską.
- Czy był pan represjonowany po powrocie do kraju?
Byłem inwigilowany, nawet więcej niż inwigilowany, ale nie chcę na ten temat rozmawiać.
- Czy chciałby pan jeszcze powiedzieć coś na temat Powstania, czego jeszcze nikt nie powiedział?
To jest chyba wszystko, co uczciwie zapamiętałem i starałem się jasno przekazać. Więcej do dodania nie mam
- Czy rozmawia pan czasami z wnukami na temat Powstania?
Tak. Tu jest fotografia syna, wobec tego anegdota. Syn został powołany do wojska i dostał się do jednostki magazynowej we Wrocławiu i na jednym ze szkoleń pan politruk raczył opowiedzieć o bandytach z AK, na co syn wstał i powiedział panu politrukowi, że nie pozwoli obrażać swojego ojca. Więc ten zapytał: „Jak ojca obraziłem?”. „Nazwał pan go bandytą przed chwilą, bo był żołnierzem Armii Krajowej.” „A skąd ty masz takie wiadomości?”. I wtedy okazało się, że całą literaturę, jaką ja w domu miałem, to syn miał już w głowie.
Syn jest z 1952 roku, więc to musiał być 1972–1974 rok. Zrobił się skandal, bo politruk został zrobiony w konia, więc odwołali politruka, przeprosił słuchaczy komendant ichni za to określenie, ale na dalszą dyskusję już nie pozwolił.
Warszawa, 30 listopada 2004 roku
Rozmowę prowadził Jacek Staroszczyk