Jadwiga Biurkowska
- Jak się pani nazywa i gdzie się pani urodziła?
Jestem rodowita warszawianka, urodziłam się w Warszawie, na ulicy Chmielnej 128, mieszkania 64.
- Co robiła pani przed wybuchem wojny?
Przed wybuchem wojny jeździłam do dziadka w okolice Płocka i z powrotem do Warszawy do ojca, który nie chciał się z Warszawy ruszyć.
Moje dzieciństwo było cały czas w Warszawie. Pamiętam nawet, jak Niemcy wchodzili. Mówili, że Niemcy wchodzą. Jako małe dziecko (to 1939 rok, a ja [w] 1935 się urodziłam, miałam cztery lata) mówię: „Mamo, dlaczego tych Niemców tak puszczają? Oni przez płot wchodzą?”. Myślałam, że przez płot wchodzą.
- Jak pani zapamiętała wybuch wojny?
Właśnie tak: to wybuch wojny. Potem mama ze mną wyszła, wzięła mnie na ręce, bo rozdawali chleb, ale tylko matkom z dziećmi na rękach. Mama czteroletnią dziewczynę wzięła i też dostaliśmy chleb. Leżał koń i dużo ludzi tego konia obrabiało. Moja mama też do szynki się dobrała, a ja sobie usiadłam na głowie. Jechał dorożkarz swoim koniem, jeszcze żywym i [koń] zarżał. Zaczęłam płakać i mówię: „Już idziemy do domu”. W okupację byłam krok od Niemca, który pilnował ludzi. Do budy łapali. Buda stanęła przy ulicy Chmielnej, na rogu Żelaznej i ludzie uciekając… Jakaś kobieta wpadła do domu. A ja z bratem lubiliśmy na pomoście przyglądać się, jak pociągi jeżdżą. Tam sobie staliśmy. Akurat Niemcy okrążyli [teren] i krok ode mnie stał Niemiec. Patrzymy, co się dzieje. [Niemiec] wyjął z chlebaka bułkę, przełamał na pół, bułka z szynką była, dał bratu – on miał cztery lata – i mnie. Ale popatrzył, czy starszy oficer nie widzi tego, że tak nas uczęstował. Naraz słyszę: „Zabierzcie i mnie! Zabierzcie i mnie! Moje dzieci, moje dzieci!”. Matka moja biegnie, w niebieskim fartuszku, żeby i ją zabrali do budy. Ja dopiero: „Mamo, mamo!”. Odepchnęła Niemców, stali jak jakieś posągi z karabinami i wpychali do budy. Matka dopadła do nas, klęknęła na kolana i nas przytuliła i czekamy na wyrok: każą nam wsiadać do budy czy nie? Ale wsiedli, odjechali, a myśmy zostali. Tak było. Mama nie chciała się nigdzie na Warszawę ruszać – handlowała trochę pieczywem, trzeba się było jakoś nie dawać biedzie – bo jakiś chłopak wyciągnął pistolet Niemcowi i wszystkich wywalili z tramwaju, kobiety puścili, a mężczyzn rozstrzelali. Mama to widziała i mówi: „Już więcej nie pójdę”.
- Opowie nam pani jeszcze jakiś epizod, jaki pani pamięta z lat okupacji?
Z lat okupacji pamiętam… Chmielna równoległa jest do Alej [Jerozolimskich] i Niemcy maszerowali całymi kolumnami, ale tylko Chmielną, po bruku. Usiadłam sobie na krawężniku, tak że im trochę nawet przeszkadzałam, patrzyłam się na Niemców i tak sobie myślę: „Boże, jacy oni piękni! Jak dorosnę, tylko się z Niemcem ożenię”. I to mamie mówię. Mama się przeżegnała, mówi: „Co ty mówisz?”. Mówię: „Mamo, jakie ładne te chłopaki!”. Niemców, takich maszerujących [pamiętam]. Boże, jak można było na taką potęgę się rzucać? Ale to inne rzeczy o tym decydowały.
- Jak pani pamięta wybuch Powstania?
Sam wybuch, to tak: mama mnie wysłała do sklepu, który był zaraz przy bramie, po jakieś spożywcze produkty. „Powstanie, Powstanie” – szepczą. Przyszłam i mówię: „Mamo, ludzie mówią tak: »Powstanie«…”. – „Cicho, nie wolno tego głośno mówić!”. Nie wolno, to nie wolno. Ale widzę, że na podwórku robi się jakiś ruch. Ludzie budują kapliczkę, Matka Boska stała w tej kapliczce. Jacyś mężczyźni upychają za wielki śmietnik (bo to przecież czynszówka, to śmietnik musiał być wielki) jakąś kuchnię polową chyba. Poza tym pod moim oknem jest skrzynia, a do skrzyni nasypują piasek, więc jakieś przygotowania. Jeszcze do piwnicy znoszą beczki z benzyną i butelek całą kupę. Ludzi proszą żeby – kto ma – [to dawał] jakieś butelki. Oczywiście potem dzieci nalewały z kadzi do butelki benzynę i ustawialiśmy wzdłuż podwórka. Potem, jak się zaczęło, sam moment Powstania, to wiem, że gospodarz domu zamknął bramę, a ze wszystkich pięter prawie leciały meble. Te meble zatkały cały otwór naszej bramy, żeby nikt się do nas nie dostał. Byłam przerażona, nie wiedziałam, co się właściwie dzieje, mówię: „Mamo…”. Mama mówi: „Nie wolno wychodzić, już nigdzie nie wyjdziemy, tylko do piwnicy pomożesz mi znosić. Ja wezmę pierzynę, a ty weźmiesz poduszki i na węglu położymy. Tam będziemy siedzieć, bo będą strzelać i będą bomby lecieć”. Tak było. Od razu też robota: wybijali dziury w piwnicach, od kamienicy do kamienicy, wzdłuż całej ulicy. Jak od Żelaznej się zaczyna, do Towarowej, ta część Chmielnej – to wszędzie dziurami można było przejść. No i Powstanie. Siedzimy. Ludzie przychodzą, maszerują, jedni w tą, drudzy w tą, inni siedzą, modlą się pod murami, a my siedzimy na pierzynach. Mówię: „Mamo, czego tak będę siedzieć na tych pierzynach? Ja sobie pójdę”. – „Możesz wyjść, bo jakoś cicho jest”. Wyszłam. W naszej kamienicy na półpiętrze było wybite okno, nie było framug, nic i sobie na tym usiadłam, bo tak pięknie słońce… Przecież to był sierpień. Opalam się. Wpadł szrapnel, czy jakoś to się nazywa, przeleciał nad głową i mnie cug z półpiętra [zdmuchnął]… Tak jakby mnie ktoś na rękach zniósł i posadził delikatnie. Nic mi nie było. [Szrapnel] przebił mur, wpadł do pokoju, tam się rozerwał, ludzi bardzo dużo poranił. Chłopak, mój kolega, czytał książkę i leżał na jakiejś leżance, to mu tak tyłek naszpikowało odłamkami, że mu potem cęgami zwykłymi wyciągali, bo czym [innym można] było? Nie było przecież nikogo, nic. Drugi fragment taki pamiętam, jak koleżankę moją coś takiego spotkało, że brzuch jej zupełnie się rozleciał i zszywali. Widziałam to, zszywali zwykłą nitką prostą, białą, zwykłą igłą brzuszek jej zszywali. A ona nawet nie pisnęła, tak chciała żyć. Perfumami jej zalewali, no bo czym? Nie było czym. Nie wiem, jak jej losy dalej się potoczyły. Potem przychodził powstaniec i robił sobie zdjęcie ze mną. To na rękę mnie wziął – bo miałam dziewięć lat, ale byłam bardzo malutka i szczupła – to znów mnie do siebie przytulił i razem, a to chciał mnie uczesać, żebym się uczesała w koka, a to mówił: „Może wstążkę masz?”. Tak mu pozowałam i robił zdjęcia. W klapie miał […] szpileczki z kolorowymi łebkami. Chciałam, żeby mi jedną dał, tę z czerwonym łebkiem. A on mówi, że nie może, bo ma funkcję w wojsku i nie może tej funkcji nigdzie sobie przyczepić, tylko po tych szpileczkach poznają, kto on jest. Ponieważ chciałam tę szpileczkę, to mi przyniósł, ale z białym łebkiem, bo tylko taką znalazł. Tak było ze szpileczką.
- Pamięta pani jakieś walki?
Pamiętam – nie wiem, jak to nazwać – karabin, z którego strzelano, i słup ognia na całe podwórko. Kręcił się ten słup, próby robili. Nie wiedziałam dlaczego. Jest moment, [że] ludzie mówią: „Boże, prosto w naszą bramę jedzie »krowa«!”. „Krowa” to był samobieżny czołg, który nie wiem na jakiej zasadzie wybuchał. Nie było tam nikogo z Niemców. Ta „krowa”, jak „stanęła” przed naszą bramą, to rzeczywiście – „Boże! Zaraz wywali!”. Więc dzieciaki, chłopaki, bo dziewczynki się bały „krowy”, więc siedziały z matkami, a chłopaki podawali butelki i powstańcy rzucali na „krowę” i z miotacza ognia, i „krowę” unieszkodliwili, tak że nic nam nie zrobiła. Zało wody. Śmietnik rozebrany, bo ludzie wszystkie odpadki, a przeważnie obierki, myli, gotowali. Przynosili nieraz ziarno zwykłe z łupinami i to się gotowało na kuchni. Mama mówi: „Przyniosę wam troszeczkę tej zupy, bo trzeba coś gotowanego zjeść”. Mówię: „Mamo, nie mogę tego łykać, bo mnie w gardle drapie”. Mama mówi: „To ja ci przecedzę”. Ten klej wypiłam. Ale moja mama miała, jako wychowana na wsi, nabożeństwo do chleba. Tam się nic nie marnowało, niezjedzony chlebek był ususzony, za szafą była wielka torba i tam się nazbierało dużo chleba. Myśmy to jedli i to nas uratowało. […]
[…] Kapitulacja. Kiedy już tak się namęczyliśmy… Jeszcze powiem: ponieważ mężczyźni z dwoma wiadrami chodzili gdzieś po wodę, później kobiety, moja mama wzięła dwa wiadra, też szła po wodę. Przed nią zginął człowiek, też z dwoma wiadrami i się wróciła, nie chciała dalej iść. Ale to niedługo trwało. W każdym razie: raz biała chorągiewka, część ludzi poszło, gonili przed czołgami, drugi raz biała chorągiewka. Mama mówi: „Przecież te dzieciaki muszą wyprowadzić”. Ale ojciec mówi: „Nie wychodź, bo wiesz, co na Woli było”. A Wola to zaraz [niedaleko], przecież Chmielna do Woli dotyka dosłownie. Dopiero jak Powstanie upadło, to mama nas wyszykowała. Proszę sobie wyobrazić: trzy pary pończoch, bo nadchodzi zima, wszystkie swetry, jakie miałam, palto zimowe – bo to na zimę. Nie wiadomo, gdzie nas będą wieźli. Tak samo mój braciszek mniejszy. Jeszcze dwie walizy uszykowała, dla dzieci przeważnie, żeby miały się w co ubrać, i idziemy. Ojciec – nie. On sobie radę da, nie idzie. „No tak – mówi [mama] – ale byś poniósł dzieciaka czy walizki”. Nie, on jest warszawiak, on nigdy Warszawy nie zdradził, nie pójdzie. Nie pójdzie, to nie pójdzie. Mama wzięła nas i idziemy. Patrzę, a na balkonie stoją Niemcy w umundurowaniu, a powstańcy jeszcze z opaskami nawet przyjacielsko sobie [z nimi] rozmawiali. Mówię: „Gdzie my idziemy, jak oni tak sobie przyjacielsko rozmawiają?”. Ale [jeden Niemiec] zobaczył, że myśmy się zatrzymali, że patrzę.
Weg, weg! – kazał nam iść. Więc idziemy, ale nie wolno nam było iść trotuarem, tylko jezdnią, a tam samochody przecież jeździły. Rzesza ludzi szła, myśmy dołączyli, a co kawałek siedział Niemiec na krześle, oparty o karabin. Jak zobaczył moją matkę z dzieciakami, to:
Komm, komm! Mama mówi: „Boże, zastrzeli mnie!”. Ale idzie i cała się trzęsie i my też idziemy i też się boimy. A on wstał:
Bitte. Kazał mamie usiąść na krześle. Moja mama usiadła tylko na brzeżku. Mówi: „Gorzej się zmęczyłam niżbym szła, bo tak się go bałam”. Mówi: „Proszę pana, dziękuję, już pójdę”. – „Nie, masz siedzieć”. Siedzieliśmy jakiś kawałek [czasu], ale wreszcie podziękowała mu grzecznie. Dobrze, kazał nam iść, ale nie trotuarem, tylko na jezdnię. Jechała ciężarówka, rozsypali jabłka, ale mama nie dała nam jeść. Mówi: „Tyle miesięcy głodówki i byle jakiego jedzenia, nie wolno żadnej zieleniny”. Doszliśmy do wielkiej hali, olbrzymiej. Kazali nam do tej hali wejść, a hala była wypełniona sadzą, tak że się buty chowały. Mama mówi: „Nie będę dalej wchodzić, tylko przy drzwiach [zostanę], bo jak zamkną drzwi, to tu jest dziura, powietrze będzie wchodzić”. Mówię: „Ale deszcz będzie lał”. – „No to troszeczkę naleje”. Położyła te dwie walizki w sadzy i kazała nam usiąść w sadzy, położyć głowę na tym i przespać się. Tak zrobiliśmy, ale mnie się spać nie chciało. Brat usnął, bo był malutki, mama też zmęczona, a ja poszłam zwiedzać halę. Poszłam dalej, a tam woda się lała ze ściany. Nie wiem, skąd ta woda, ale ludzie podstawiali naczynia i pili. Popatrzyłam: tu gruzy, tu jakieś papiery, tu książki. Przyszłam i mówię: „Mamo, tam dalej woda jest”. – „Piłaś?”. Mówię: „Nie, nie piłam”. – „To masz garnuszek, przynieś, to coś skombinujemy, żeby to zagotować”. I skombinowaliśmy, bo przyniosłam dwie cegły, postawiliśmy, dołek pod garnuszkiem. To był garnuszek płaski, bo mama miała tam sadło uschnięte i nam do dzióbków wkładała to sadło. To nas też trzymało przy życiu. Kazała pozbierać gazety, przyniosłam kupę gazet, ona rwała i tak zagotowała wodę. Jak się troszkę przestudziła, to piliśmy tę wodę. Ale przyniosłam książkę niemiecką. Mówię: „Co będę gazety zbierać? Będziemy wyrywać kartki”. A mama mówi: „Czy to jest niemiecka, czy jaka inna, z książki nie wolno rwać nic. Odłóż tę książkę, ja z książki nie pozwolę ci kartek wyrywać”. Zdziwiłam się. „Niemiecka?” – mówię. Ale matka tak była wychowana. Mądrze była wychowana. Potem moja mama przychodzi do latryny. Latryny były tak zbudowane: jedna deska, drąg do trzymania, nic nie było. Oczywiście z tyłu mężczyźni, z przodu kobiety, bo to porządek niemiecki. Nic nie dzieliło, tylko każdy siedział, a pod spodem kloaka płynęła jak rzeka. Mama mówi: „Boże, Jadzia, ty tam nie chodź, bo byś wpadła i byś się utopiła”. Ale poszłam obejrzeć. A nim poszłam obejrzeć, to moja mama… Śmieszny epizod, bo przyszła i śmieje się. „Czego się tak śmiejesz?”. Mówi: „Wiesz, poszłam do latryny, a tam był wielki kamień i się oparłam o ten kamień, a kamień zaczął się ruszać”. A to był tyłek mężczyzny, który z tamtej strony siedział. Takie kino. Ale to nic, to było coś wesołego w tym strasznym, smutnym życiu. Mówię: „Mamo ja jeszcze sobie polecę, blisko będę się ciebie trzymać”. I poszłam. Mówię: „Co to za chmara ludzi, co się tam dzieje? Dają coś?”. Poszłam, pobiegłam. A tam był mały domek, może dwupokojowy i takie zapachy szły od tego domku! Był ogrodzony siatką prowizorycznie i Niemiec chodził z karabinem i pilnował, żeby nikt się do domku nie wybrał. Też poszłam i patrzę. Tak ładnie pachnie i ludzie: „O mój Boże – narzekają. – Kiedyśmy to jedli?”. Tęsknią za tym. A ktoś mówi: „Taka malutka, leć, wskoczysz, okno otwarte, to ci może jeść dadzą”. Jedni byli za, drudzy przeciw. „Zabije dzieciaka!”. – „Nie zabije! Jak Niemiec pójdzie, ona sprytna…”. Podnieśli siatkę od dołu i pobiegłam, wskoczyłam. Zmieściła się moja głowa między pręty. Kobiety [mówią]: „Ojej, dzieciaku, coś ty zrobiła?!”. Dali mi nóż i kartofle, a tam była balia z wodą, żeby wrzucać kartofle obrane i pryzma ziemniaków. Słyszę, a w następnym pomieszczeniu Niemcy rozmawiają. Otwierają się drzwi, wchodzą, na mnie patrzą, śmieją się i gadają. Oczywiście nie wiem co. Delikatnie mi grozi paluszkiem, ale przyjaźnie uśmiecha się, więc już się nie bałam. Później mówi: „Zawiń sukieneczkę”. Sukieneczkę zawinęłam, włożyły mi trochę kartofli i dwa ogóry. Jak Niemiec przeszedł, to ja z powrotem. „Najpierw brzuch wsuniesz, potem głowę i hyc”. Tak zrobiłam. Ludzie znowu unieśli mi siatkę. Może nawet dużo ludzi to pamięta, może ktoś żyje, bo w różnym wieku tam patrzyli przecież. Przyszłam do mamy i mówię: „Zobacz mamo!”. – „O mój Boże! Dobrze”. Znów wody żeśmy przynieśli, papierów. Ugotowała kartofli, ale mówi: „Ogórków wam nie dam, bo to zielone, nie wolno”. Tak moja mama była wychowana. Ale ludzie przechodzili: „Proszę pani, niech pani nam da te ogórki, a my pani dla dzieci damy puszkę mleka. Tak zrobiliśmy i mieliśmy pierwszy, wspaniały, cudowny obiad: kartofle z mlekiem. Rozchodzi się rozkaz, żeby się piątkami ustawiać. Dlaczego kazali piątkami? Nas było troje, jeszcze dwoje ludzi trzeba było dobrać. Mama się ustawiła, już ludzie szli. Pobiegłam i patrzę, co się dzieje, bo tam pisk, wrzask, strasznie ludzie rozpaczali. A tam stoją dwa rzędy Niemców z psami, które miały spuszczone kagańce i dęba stawały do ludzi. Był oficer, który się przyglądał i tak: młody chłopak tu, dziewczyna tu, a rodzice oczywiście płakali, żegnali się, całowali. To pospuszczali psy i bili i rozgonili. Przyszłam, mówię: „Mamo! Co oni tam robią! Psy z takimi kłami tam stoją!”. Podchodzi do nas małżeństwo bezdzietne i mówią: „Proszę pani, niech pani nam pożyczy jednego dzieciaka, bo jeżeli są rodziny z małymi dziećmi, to ich nie rozbijają”. Mama z początku się zgodziła, ja już idę, mam nowych rodziców. Taka byłam dziewczynka. Chciałam jakoś im pomóc. Ale mama idzie z moim bratem, jak zobaczyła psy i Niemców: „Jadziuchna, chodź!”. Zabrała mnie. Żałuję i to tak, aż trudno… Mówią: „Co pani zrobiła?”. Cofnęli się. Może sobie pożyczyli jakiegoś dzieciaka. Idziemy, pospuszczane głowy i żeby prosto maszerować. Z naszej piątki nic, bo to był kaleka o lasce i ktoś go prowadził, jakiś pokiereszowany człowiek. Przeszliśmy. Podstawione wagony, pociąg miał kilka kilometrów i wpychali nas do tych wagonów. Wagon bez dachu, cały czas deszcz lał jak z cebra. Ludzie siedzieli, myśmy patrzyli – bo deski były dziurawe – jak pociąg jedzie. Ludzie podchodzili do wagonów i wrzucali nam chleb, owoce, warzywa, co kto mógł. Co kilka wagonów, nie wiem co ile, była buda i siedział Niemiec pod karabinem, żeby nikt na boki nie uciekał. Ale ludzie mają swoje potrzeby. [Dla] dzieci w kąciku zrobili koc na drągu, to nawet przed deszczem… I tam żeśmy się załatwiali, tam były puszki. Kto trafił do puszki, jak to się wszystko trzęsło? A mężczyźni tak sobie radzili: Siadali na brzegu pociągu, jednego trzymali się i załatwiali swoje sprawy. Ale było co jakiś czas, że pociąg zatrzymywał się i mężczyźni… Widziałam trzech mężczyzn, bo patrzyłam przez dziurkę, trzech mężczyzn wyskoczyło, pozwolił Niemiec im wyjść, że się załatwią za krzaczkami i wrócą. A oni nie wrócili, tylko [uciekli] w pole kartofli. Strzelał, nie wiadomo: trafił, nie trafił. Pociąg jechał dalej. Było jeszcze tak, że co jakiś czas Czerwony Krzyż otwierał wagony i zabierał ludzi, którzy umarli. Hakami, bosakami wyciągali. W naszym wagonie umarło dziecko w wózeczku. Matka się nie chciała przyznać, ale ludzie mówią: „Trzeba, bo tu są małe dzieci, może się jakaś zaraza wywiązać”. Nie dawała wózka, ale hakiem zaczepili i zabrali. Jechaliśmy pod Kraków, do Oświęcimia oczywiście. Z tym że potem wyczytałam w pamiętnikach… [...] Hitlerowi przetłumaczono, że to źle na wizerunek Niemiec będzie, jak ludność cywilną będą mordować, że trzeba poczekać i stopniowo. Hitler się zgodził, więc nas podwieźli do miejscowości Miechów, do Miechowskiego. Wiem, że to była wieś Falniów, Falniów-Dziadówki. Przychodzili sołtysi i brali tyle warszawiaków do wyżywienia, ile miał gospodarstw. Moja mama trafiła do jednej… A brat, jako czteroletni, musiał być donoszony na każdy posiłek kawał drogi do innego gospodarza. Mama mówi: „Pomogę czy coś, gdzie go będę nosić, zima przecież zachodzi”. A on: „Nie”. Trafiłam do gospodarza, bardzo dobrze trafiłam, najbogatszy gospodarz w okolicy. Akurat chcieli, żebym ja. Taka dziewczynka im pasowała. Tam był starszy nauczyciel, jeden, co się gospodarstwem [zajmował], i dorastająca panna i ja tam byłam. Wszystko mi zrobili: łóżeczko, poduszkę, pierzynkę. Byłam ich maskotką. Malowałam buzię węglem, różne cudaki robiłam i tak się cieszyli mną, że nie chcieli mnie potem oddać. Byłam kilometr od swojej mamy, ale się nie bałam, byłam tak zahartowana we wszystkim, że byłam bardzo odważna. Nawet jako mała dziewczynka musiałam ojcu „Kurier” kupować i jak „Kuriera” nie miał… Przyszedł: „Jest »Kurier«?”. – „Nie ma. Ciemno”. – „Już, maszeruj po »Kurier«!”. Już brama zamknięta, musiałam prosić, żeby mi bramę otworzył, znaczy furtkę i poszłam po „Kurier”. Niosę „Kurier” […] – to jest naprawdę ważne i to jest moje
credo na życie – i boję się. Idę z „Kurierem”, a przecież podwórko bardzo długie i mówię tak: „Boże, jak mnie nic nie nastraszy, to dziesięć pacierzy zmówię. Nie, dwadzieścia. Dwadzieścia może mało, to może trzydzieści”. Tak zaczynam targować się z Panem Bogiem. Przede mną zjawia się biały piesek – strasznie kocham zwierzęta – i ogonkiem [merda]… Chcę go pogłaskać, a on mi się nie daje, tylko ucieka i na mnie się ogląda. Wpadam, mówię: „Mamo! – ale już się z Panem Bogiem nie targuję. – Mamo, otwieraj, bo taki piękny piesek bielutki tutaj wpadł!”. Wszyscy ludzie pieska szukają, a pieska nie ma i nie było. Mama mówi: „To nie był piesek”. Powiedziałam jej, że tak Panu Bogu picowałam. Mówi: „To był anioł stróż”. Teraz mówię co dzień do anioła stróża modlitwę, bo tak było. Nie wiem, ile bym tych pacierzy… [Mama] mówi: „Teraz klękaj i odmawiaj paciorki, jak żeś obiecała”.
- A obóz? Jak było później?
To już nie był obóz, tylko byliśmy u gospodarzy. Tam było bardzo dobrze, mam bardzo miłe wspomnienia. W każdym razie przychodzi zima i front. Jestem daleko od matki, wszyscy ludzie [obcy], kule tylko świszczą... A mnie nikt nie pilnował, co tam cudzy dzieciak. Ciekawa, stanęłam sobie w drzwiach i przyglądam się, co się dzieje. A tu Niemiec idzie do mnie i mówi, żebym poszła i zobaczyła, czy to idą „iwany” (czerwoni), czy Niemcy. Mówię: „Czerwoni to co? Mają gęby czerwone czy jedno oko?”. Nie widziałam czerwonych. Ale idę. Patrzę, a cały pagórek zielony się robi, a w środku czerwona flaga jak mak. „Urrra!”. Nie wiedziałam, co to znaczy. Mówię: „Nie, Niemcy”. Bo na zielono, nie było czerwonych. Mówię: „Nie, to byli Niemcy”. Ale on się zorientował, że się pomyliłam, wpadł do piwnicy z kartoflami, gdzie gospodyni trzymała pościel – jakby się paliło, żeby się nie spaliła. Karabin postawił w rogu i zdjął marynarkę. I wchodzi, wpada… Młody był ten Rosjanin i tak krzyczy:
Giermaniec, poddajsia, nie ujdiosz nikagda! Mówimy: „Nie ma tu Germańców, tu polscy ludzie”. Ale on pokazuje, że karabin jest i mówi, [że] jak znajdzie tego Niemca, to nas wszystkich pod mur postawi. Więc ktoś powiedział, że jest w piwnicy. Dał serię w kartofle i Niemiec wyszedł. Ale pierwszy front nie bierze żadnych jeńców, zaraz go za płotem rozstrzelali. Tak się wojna skończyła.
- Mówiła pani coś o szabrze.
To jest historia. Mój ojciec w Warszawie dostał rozkaz, że ma jechać do Gryfic, bo tam nie ma kolejarzy. Dali mu naprzeciwko stacji piękny domek niemiecki, pałacyk. Tam były meble ciemne, wyginane i wszystko w zielonej skórze. Nawet cała biblioteka i złote napisy w bibliotece. Przyjechał ojciec do mamy, do Płocka. Byłam u dziadka, biegałam w podartej sukience, dlatego że robiliśmy sobie bujawki z wierzby. Gałęzie się związywało i nad wodą. Sukienka była w strzępach i byłam boso, a ojciec już jechał z powrotem do Gryfie. Mówi: „Jadźka, chcesz ze mną jechać?”. – „Chcę”. Coś nowego, to nie to, [co] krowę przypędź czy wypędź. Ojciec mnie wziął boso, w mokrej, podziurawionej sukience i jedziemy pociągiem. Ludzie patrzą, co za ojciec, boso dzieciaka wiezie. Zawiózł do Gryfic. Tam mnie Niemki ubrały, umyły, przyprowadziły mi też niemiecką dziewczynkę, dały kotka. Otworzyliśmy pianino i kotka żeśmy po pianinie gonili. Było bardzo fajnie. Później, po jakimś czasie, przyjechał brat z Warszawy. Wziął mnie na tory, na drezynę wsadził i jedziemy. Mówi: „Jadźka, skacz, bo tam wagony są!”. Skacz… Sam skoczył w takie pokrzywy, że ledwo się wygramolił, a ja się złapałam drąga i zwalniało, zwalniało, bo nie ruszałam. Bum! I Z powrotem! Akurat dojechałam, jak on się wygramolił. Drapał się, mówię: „Widzisz?”. Mój ojciec wreszcie mówi: „Czas do domu, bo szkoła się zbliża”. Wypisał mi: przesiadka w Stargardzie, w Białogardzie, w Nowogardzie, w jakimś „gardzie” jeszcze, aż do Kutna. Jadę, wsadził mnie w pierwszy pociąg. Stargard? Stargard, wysiadam. Torów, ludzi! Boże, jak to wszystko grabiło! Takie toboły! Boję się trochę, ale kobieta z tobołami siedzi, mówię: „Proszę pani, czy mogę się pani pilnować? Usiądę koło pani, bo się boję, już się tak ciemno robi”. Mówi: „Dobrze”. Przyszedł jej mąż, mówi: „Co to za dzieciak? Skąd tyś go wzięła?”. Mówi: „Cicho, cicho, ona się boi, to chciała przysiąść”. I jadę, ale teraz nie wiem dalej. Szukam, szukam. Pusto. Mówię: „Nie, pociąg jak będzie jechał, to muszę tam, gdzie ludzie są”. Pytam się, czy to jest do Białogardu. „Do Białogardu”. Dobrze, to się trzymam tych ludzi. Moja kobieta z mężem, z tobołami, też idzie. Też będzie jechać. Przyjeżdża pociąg, to wtedy im się bardzo przydałam, bo mnie wsadził… Pociągi jeździły tak: kiedy przyjechał, to był, żadnego rozkładu, może być za pięć minut, może być za godzinę, a może za dwa dni. Tak ludzie czekali. Prawie nie było okien. Wsadził mnie do środka, toboły mi podawał, ja to wszystko im [ustawiałam]. Potem żonę jeszcze wsadził, sam wlazł i jechaliśmy. Jeszcze mnie ucałował, że mu się tak przydałam. Pytał, czy dalej nie jadę, ale [jechałam] w innym kierunku i szukałam, aż zastała mnie noc. Nie wiem, co mam robić. Tu trochę ludzi siedzi, tu trochę, wszystko z tobołami. To byli szabrownicy, różni ludzie. Kolejarz idzie. Mówię: „Proszę pana, jestem sama, jadę w kierunku Kutna i się boję, bo tacy ludzie różni”. A on mówi: „Wiesz co? Tam stoi parowóz, to wejdź”. A ja nie umiałam wejść do tego parowozu. Stoję, nie widzę ani drzwi, ani okna. Ale przyszedł, kazał mi wejść i tam usiadłam sobie na takim… Jakiś taboret, jakieś futro. Obudził mnie rano, mówi: „Już teraz wstawaj, szukaj swojego pociągu”. Sam nawet nie wiedział, który pociąg jest z którego peronu. Tak jechałam. Dojechałam do Radziwia – Radziwie jest po lewej stronie, a Płock po prawej. Wisła, most zwalony, przewoźnik ostatnich ludzi zabrał. Mnie już nie chciał, więc przytulam się do burty i będę spała do rana. Ale zauważył mnie marynarz z czynnej służby, chłopak, u którego ojca kupowałam zawsze oranżadę w Płocku. Mówi: „Jadwiga, a co ty tu robisz?”. Mówię: „Nie chce mnie zabrać już”. Odrobinę owało do wody, tak była zanurzona łódź. A on: „Pan poczeka, ja panu pomogę, ale tego dzieciaka zabierzemy”. Nie było już miejsca, bo były deski, żeby usiąść, to między kolanami ludzi siedziałam.Jeszcze przedtem, nim wysiadłam z pociągu, do przystani, to ludzie idą, ale i dorożki jadą. Patrzę: pusta dorożka. Mówię: „Proszę pana, zabierze mnie pan do przystani?”. – „Siadaj”. Dojechałam, ale jak już dojechałam do przystani, to mówię: „Proszę pana, ale ja nie mam pieniędzy”. Mówi: „Jak się nie ma pieniędzy, to się dorożką nie jedzie”. A jak panisko jechałam sobie. Ludzie idą z tobołami ciężkimi, a ja plecaczek i jadę. Ale szkoda mi się go zrobiło i wstyd, że tak zrobiłam, więc mówię: „Wie pan, mam tu w plecaku szmatki, gałganki, lalki, koraliki, to może pan sobie coś wybierze”. I sobie wybrał. Bo ja też byłam na szabrze i był piękny abażur i koraliki seledynowe i sobie to oberwałam, bo mi się podobało. I jemu się podobało, wziął sobie te koraliki.Wyszłam potem, marynarz wziął mnie za rękę i pod górę po schodach, po trzy schody żeśmy skakali. Weszłam, a mama mówi: „Boże, dziecko, gdzie ty masz oczy? Jesteś taka brudna, że nie widać, gdzie masz oczy”. Co tam brudna, umyję się. Tak było z szabrownikami. To coś niesamowitego. Byłam przerażona. Same toboły, tak ludzie szabrowali. Jak mojemu ojcu już kazali wracać do Warszawy, to mu koledzy wszystko z domku w wagon zapakowali. Jeszcze z innych naściągali mebli, dywanów, pościeli, czego tylko dusza zapragnie. Nie musiał tobołów robić, cały wagon do Płocka. Proszę sobie wyobrazić, że przychodzi kolejarz i mówi mojej mamie: „Proszę to zabrać, bo będzie osiowe drogo kosztować”. Moja mama mówi: „A co tam jest?”. – „Pan Białkowski przysłał cały wagon mebli”. – „Niemieckich mebli?”. – „No oczywiście, a jakich?”. Mama mówi: „Palcem nie chcę ich dotknąć. Proszę sobie rozebrać”. Podpisała i ludzie to sobie rozebrali. Nawet nie poszła. Gdzie tam, za nic. Cudze – jak można? Nie chciała. Ojciec się kłócił. Przyniósł sobie chociaż zegar niemiecki. Nie mogła patrzeć na ten zegar, ale zegar wisiał długo. A co było w moim domu: dwa łóżka żelazne, które żołnierze matce mojej przydźwigali, i dwa stołki z dziurką. Takie meble miałam, aż urosłam. Żadnego chłopaka… Wstydziłam się do domu [zaprosić]. Dwa stołki z dziurką. Nic nie było. Ojciec kolejarz, lubił sobie popić, matka pracowała w kuchni. Tylko tyle, co nam jeść przyniosła, nic nie widziałam, że się gotowało w domu. Boże kochany…
Z pocztą w czasie Powstania? Ku mojemu zdziwieniu przybiegł mały powstaniec i przyniósł mi paczuszkę listów. Nie wiem ile, może było sześć, przewiązanych sznurkiem pakowym. Wywołał mnie z nazwiska i imienia i wręczył. Mówi: „Roznieś do Towarowej”. Wzięłam do ręki, nie wiedziałam, co robić, czytam. Mówi: „W każdej takiej dziurze to będziesz czytać”. Odręczne pismo przecież, to jak? A ten fuknął sobie na mnie i poszedł, ale nie zabrał mi listów. Dopiero podniósł się jakiś pan, mówi: „Daj dziecko, idę w tamtym kierunku, to rozniosę”. Spojrzałam, nie wiem, czy mu mam dać te listy, czy nie dać. On mówi: „Dobrze”. Dałam mu listy i poszedł. Ale potem dwa razy jeszcze sama rozniosłam, z tym że jak doszłam już do Towarowej i nikt się nie zgłosił, to nie wiedziałam, co z tymi listami. Położyłam je gdzieś, ale nie wiem nawet gdzie i co. Przecież kogo miałam szukać z tymi listami? Tak to było. Taka jest nasza rodzina. […]
Seroki, 8 maja 2008 roku
Rozmowę prowadził Michał Wojciechowski