Bogdan Wiesław Manowski
Nazywam się Bogdan Wiesław Manowski. Obecnie mieszkam w Warszawie na ulicy Jana Pawła II. Do dnia wypędzenia (w czasie Powstania Warszawskiego) zamieszkiwałem w na ulicy Przemysłowej 2 mieszkania 65, Powiśle.
- Co robił pan przed wybuchem wojny?
Przed wybuchem wojny uczęszczałem do Publicznej Szkoły Powszechnej numer 62 na ulicy Czerniakowskiej 128.
- Jak zapamiętał pan wybuch wojny?
Jako tragiczny okres. Cały czas byłem świadkiem tego tragizmu, żyjąc jako młody człowiek w Warszawie, aż do 14 września 1944 roku.
- Czy pan albo ktoś z rodziny był związany z konspiracją?
Rodzina tak. Są dowody w Muzeum Powstania Warszawskiego i na Murze Pamięci.
- Gdzie zastał pana wybuch Powstania Warszawskiego? Jak wyglądały pierwsze dni?
Za pięć piąta na ulicy Przemysłowej wpadli umundurowani ludzie i oświadczyli, że w Warszawie wybuchło Powstanie i żeby wszyscy przystępowali do budowy barykad. Też brałem udział przy budowie barykady na rogu Czerniakowskiej i Przemysłowej. Cały okres Powstania przebywałem na Przemysłowej pod numerem 2, aż do 14 września, przyglądając się i pomagając powstańcom w miarę mojego wieku i moich możliwości, szczególnie w roznoszeniu prasy. Bardzo potrzebowali młodych chłopców, bo ludzie byli bardzo za prasą. Chcieli mieć bieżące informacje. To w ten sposób pomagałem. Teren objęło Zgrupowanie „Kryska”, które miało siedzibę na ulicy Wilanowskiej. Już sprawy wojskowe były bardziej zorganizowane jak na początku i jakoś to życie biegło w sposób zorganizowany. Ciągłe naloty, ciągłe ataki czołgów, ale jakoś ten odcinek dotrwał aż do 14 września, to znaczy do momentu, kiedy Rosjanie już przyszli na Pragę. Niemcy zwiększyli wysiłek w sprawie likwidacji tego fragmentu dzielnicy. 14 września wpadli esesmani z „Ukraińcami”. Gwałtem wypędzili nas, popędzili ulicami Warszawy. 14 września już w godzinach wieczornych znalazłem się z rodzicami w Pruszkowie, w hali numer 5, [gdzie] przebywaliśmy dwa albo trzy dni. Załadowali nas na wagony i wywieźli do Koniecpola – to jest stacja kolejowa na trasie Częstochowa–Kielce – a stamtąd powieźli nas do wsi Grodzisk i rozlokowali u różnych gospodarzy.
- Jak wyglądało życie w czasie Powstania?
Życie wyglądało przerażająco. Nie było co jeść. Chleba nie było, bo przecież piekarnie nie działały i nie miał kto piec. Na przykład na podwórzu, na którym mieszkałem, rolnik z Powsina nie zdążył powrócić do siebie, bo już go zastały walki. Konia utrzymywaliśmy chyba przez tydzień obierkami, ale potem już nie było co jeść. Koń został zabity, mięso podzielone i tak to wyglądało. Wody już nie było, trzeba było kopać studnię. Stało się z wiaderkiem nieraz dwie i trzy godziny. To było jedyne zaopatrzenie w wodę. Nie było prądu, nie było gazu, nie było wody i nie było co jeść. Na stadionie Wojska Polskiego na Łazienkowskiej stacjonowali „ukraińcy” i ciągle nas atakowali, bo to była odległość – w linii prostej – około stu metrów. Z kolei od strony Portu Czerniakowskiego atakowały nas czołgi nieustannie, ale jakoś powstańcy do 14 września [wytrzymali]. 12 albo 13 września wyleciały mosty warszawskie. Potężna detonacja, odłamki dostały się na podwórze nasze, to jest odległość około 300–400 metrów. Kościół Matki Boskiej Częstochowskiej na Łazienkowskiej został zbombardowany, bo to był kościół dwupoziomowy, w podziemiach zginęło dużo ludzi. Trzy sztukasy nadleciały, zrzuciły dziewięć bomb i odleciały, bo Niemcy wiedzieli, że w podziemiach kościoła jest dużo ludzi. Byliśmy przez sześć tygodni dręczeni przez tak zwanych gołębiarzy, którzy się ukrywali i z dachu ostrzeliwali w taki sposób, że człowiek przechodził i już nie żył. To była plaga. Sporo ich było likwidowanych przez powstańców, ale jednak bardzo nam to doskwierało. Jeśli chodzi o Pragę, nie było z tamtej strony – gdzieś do 12 września – żadnej pomocy. Bombardowani byliśmy przez niemieckie samoloty nurkujące ustawicznie. Dopiero gdzieś 13 września, kiedy Rosjanie przyszli na Pragę (ale myśmy już byli tylko dwa dni) pojawiły się samoloty rosyjskie, które ich rozpędzały. Ale przez sześć tygodni bezkarnie bombardowali nas i ostrzeliwali z powietrza, i jednocześnie byliśmy ostrzeliwani z tak zwanej Grubej Berty. To była paskudna broń, dużo ofiar, a we wrześniu pojawiło się działo kolejowe, które ostrzeliwało niemal każdy budynek. Były to tak wielkie pociski, że budynek od razu przestał istnieć. Tak to wyglądało do 14 września.
- Co pan robił w wolnym czasie?
To było różnie. Na terenie budynku był tak zwany komendant budynku z ramienia Powstania. Zlecał różne prace. U nas był pan Henryk Anczarski, który w ciągu dnia zlecał, a to wodę przynieść jakiejś staruszce, a to wziąć udział w kopaniu rowów. Też przecież były kopane dla osłony. Nie można było chodzić, to trzeba było kopać rowy, żeby pod osłoną tych rowów jakoś przechodzić i różne prace zlecał pan Anczarski. Jest to wszystko napisane w książce o Powiślu pana Wójcika. Różne rzeczy robiło się, szczególnie pomoc ludziom starszym. Nie mieli jak nawet ugotować coś, bo zaczął coś gotować, a już nadleciały samoloty i musiał uciec do piwnicy. To pomagało się mu, trzeba było coś przynieść. W każdym razie jeśli chodzi o żywność, to nie było nic. Nie było żadnych dostaw, bo skąd.
Cały czas w ramach prac pomocniczych dla Powstania, które zlecał komendant budynku, a był to podchorąży pan Henryk Anczarski.
- Co działo się z panem potem, do wyjścia z Warszawy?
Powstańcy z Batalionu „Parasol” – bo akurat był „Parasol” u nas – opuścili teren, udali się na ulicę Zagórną i stworzyli nową linię obrony. Do nas wpadli [14 września] własowcy i esesmani. Wszystkich wypędzali po kolei na zewnątrz budynku. Ustawiali nas w czwórki i popędzili ulicą Czerniakowską do ulicy Szwoleżerów, potem Agrykolą przez aleję Szucha, przez Ochotę do Dworca Zachodniego. Na Dworcu Zachodnim w wagony i do Pruszkowa.
Podróż straszliwa. Tłok niesamowity. Nie liczyli ilu, tylko popychał z tyłu kolbą i do przodu. Nas przywieźli w późnych godzinach wieczornych do Pruszkowa. To były hale fabryczne zakładów kolejowych. Spało się na skrzyniach. Byliśmy dwa – trzy dni, a potem na wagony i za Częstochowę do Koniecpola.
- Jak wyglądało życie w Pruszkowie?
Okropne życie.
- Była jakaś pomoc medyczna?
Jakaś pomoc medyczna była, ale w bardzo ograniczonym zakresie, podstawowe rzeczy. Przecież była kupa ludzi starszych. Byłem akurat młody chłopiec, spaliśmy na skrzyniach, trochę słomy było. Warunki były okropne i robactwo, bo przecież oni etapowo jednych wywozili, drugich kierowali. Tak to obrotowo się działo.
- Były jakieś informacje o tym, co się będzie działo?
Rozmawiało się z sąsiadami, bo przecież byli i sąsiedzi, ale myśmy nic nie wiedzieli, będąc w Pruszkowie, co się z nami stanie.
Nic nie wiedzieliśmy, co z nami zrobią. Jak załadowali nas w wagony, to też nie wiedzieliśmy, gdzie nas wiozą.
- W jaki sposób traktowano ludność?
Pędził nas Wehrmacht pod karabinami. Jak pędzili, to wody nie dali, woda pierwsza była w Pruszkowie, jak nas w późnych godzinach wieczornych dowieźli. W Pruszkowie jakaś miska strawy, ale nie tego dnia, następnego dnia i tak to trwało dwa albo trzy dni, ale nie więcej. Po 16 września byliśmy wywiezieni do Koniecpola.
- W Pruszkowie cały czas oczekiwano na to, co ma się wydarzyć? Nie informowano was?
Nic nie informowano. Myśmy nic nie wiedzieli, co z nami zrobią. Tylko ciągle spisywali. Przyglądali się też, czy jakiś powstaniec się nie zawieruszył.
- Spotkał się pan z jakimś powstańcem, który się ukrywał?
Wiedziało się, tylko lepiej było zapomnieć. Oni jakby się dowiedzieli, to by się rozprawili od razu, że tutaj z ludnością cywilną jakoś się wymieszał. W każdym bądź razie warunki były okropne. Pruszków był okropny. Chyba drugiego albo trzeciego dnia powiedzieli: „Zabierać tobołki – podstawili wagony – pojedziecie”. Wieźli nas i myśmy nie wiedzieli kompletnie gdzie.
Podróż trwała cały dzień. Koszmarne warunki. Dowieźli nas do Koniecpola, wypędzili z wagonów. Potem gmina – nie wiem kto, osoby cywilne – podstawiali furmanki i wywozili wysiedleńców w różnych kierunkach. Myśmy trafili do wsi Grodzisk, to jest od Koniecpola z pięć kilometrów, duża wieś. W pobliżu był obóz jeńców sowieckich, w okropnych warunkach trzymanych. Jak nas przywieźli do wsi, to pędzili do kopania okopów i rowów przeciwczołgowych, bo spodziewali się rosyjskiej ofensywy. Rzeczywiście z rana trzeba było się meldować i kopaliśmy okopy i rowy przeciwczołgowe. Notabene to im na nic się nie przydało, bo Rosjanie z drugiej strony podeszli, ale mieli zajęcie, że nie poszli na front, tylko nas pędzili do roboty. Tak że to też nie było takie wysiedlenie, że pojedziecie do chłopa i będziecie sobie siedzieć, tylko nas pędzili do ciężkiej pracy.
- Jak długo pan kopał okopy?
Kopałem od września do grudnia, bo w styczniu była ofensywa. W grudniu mieli okopów dosyć, a było tyle okopów, że już nie było gdzie kopać, bo tak szykowali się na obronę przed Sowietami.
- Gdzie pan wtedy mieszkał?
U gospodarzy spałem na snopku słomy w kuchni, przecież łóżka nie dali, bo sami nie mieli.
Przez gospodarzy w sposób prawidłowy. Współczuli naszej niedoli, ale za dużo też nie mieli. Łyżką strawy się podzielili, wiedzieli, że cały dobytek pozostał w Warszawie, a my jakoś chcemy przeżyć.
- Co działo się z panem później, po grudniu?
19 stycznia już z rodzicami byłem w Warszawie, prawie pieszo żeśmy doszli do Warszawy. Przyszliśmy na ulicę Przemysłową 2. Była to kupa gruzów. Dowiedzieliśmy się od sąsiadów, którzy też się pojawili, że po obrabowaniu mieszkań tak zwane
Sonderkommando szło z miotaczami ognia i palili wszystkie budynki. Myśmy przyszli, to była kupa gruzów i na ulicy Czerwonego Krzyża udało nam się pokoik znaleźć w wielopokojowym mieszkaniu. Było w tym mieszkaniu chyba z piętnaście rodzin. Zamieszkaliśmy do lutego w małym mieszkanku. Cały blok, bo to byli różni ludzie, każdy złapał dach nad głową, żeby jakoś przeżyć. Tak przeżyliśmy do lutego, może marca i wyjechaliśmy do Wrocławia.
- Opuściliście państwo Warszawę?
Tu już nie było żadnego lokum, nie było gdzie mieszkać i tak to wyglądało.Budowa barykad. Wszystko szło na barykady w czasie Powstania – i wagony tramwajowe, i samochody. To co mówiłem o tym rolniku – konia przez tydzień żywiliśmy, ale furmanka poszła na barykadę. Jakoś sześć tygodni Niemcom nie udało się wtargnąć, chociaż byli dookoła, blisko.
- Zapamiętał pan może jakieś miłe wydarzenie z okresu Powstania?
Nie było żadnych miłych wydarzeń.
Dlaczego nie było miłych wydarzeń? Ciągle nowe ofiary. Moment ciszy, spokoju, naraz rozpacz, darcie sobie włosów z głowy. Matka dowiaduje się – nawet mój starszy kolega, Władek Kamiński, zginął na ulicy Książęcej. Przyszli koledzy, powiadomili matkę i już jest rozpacz. Tak to cały czas trwało. Gołębiarze zza komina nas kasowali, [ludzie ginęli] i od ostrzału „Grubej Berty”, i od bombardowania z powietrza. A jak wyrzucił bomby, to jeszcze ostrzeliwali. Nie było miłych momentów.
Może 1 sierpnia, kiedy to oflagowanie, ludzie szukali flag biało-czerwonych, ten pierwszy moment. Ale potem to była sama rozpacz i głód, i choroby.
- Czy to prawda, że stosunek do powstańców się zmienił?
Przeżywaliśmy też kilka zrzutów lotniczych, chyba 8 sierpnia i potem 15 sierpnia. Przeżyłem trzy zrzuty lotnicze, dużych superfortec, ale to też dużo nie dało, bo w dużej mierze pojemniki spadały na stronę niemiecką. Byliśmy okrążeni ze wszystkich stron. Niemniej to były momenty, gdzie ludność to podbudowywało bardzo. Też liczyliśmy na Sowietów, bo przecież słychać było odgłosy dział, ale od wschodu nic nie nastąpiło. Potem już skończyły się też zrzuty i coraz bardziej zaciskanie przez Niemców pierścienia wokół nas, bo chcieli koniecznie oczyścić Powiśle z Powstania z tej racji, że już zbliżali się Sowieci na Pragę. Chcieli mieć tutaj czyste pole i przyjęli front, żeby nas jak najprędzej zlikwidować, żeby Powiśle stało się czyste od Powstania.Pociski działa kolejowego to były tak wielkie, że widać było taki pocisk, jak leciał.
- Chciałam zapytać o życie kulturalne?
Nie, życia kulturalnego nie było żadnego. Najbardziej oczekiwana to była prasa. Przeróżną prasę [mieliśmy] – „Biuletyn Informacyjny” i „Czerniaków w walce”. Przeróżne gazety, a było ich chyba z pięć albo sześć. Każdy wyczekiwał na gazetę, bo pisało, jak to wszystko się rozwija, gdzie już są Niemcy, gdzie ich wypędzono.
Tak. Nie wiedzieliśmy, że 8 sierpnia na ulicy Pańskiej zginął mój brat (jest na Murze Pamięci). Dostał pocisk z budynku PAST-y. Myśmy nie wiedzieli, dowiedzieliśmy się dopiero od kolegów po Powstaniu Warszawskim i to późno. Radości żadnej nie było. A potem okres wypędzenia. Też nie było z czego się cieszyć, śpiąc na snopku, a w dzień kopiąc dla Niemców rowy i okopy.
Warszawa, 26 czerwca 2008 roku
Rozmowę prowadziła Ada Parzymies