Izabella Dziaczkowska „Ika”
Moje nazwisko Izabella Dziaczkowska.
- Proszę powiedzieć, co robiła pani przed 1 września 1939 roku.
Byłam w szkole podstawowej, to znaczy na Powiślu na ulicy Drewnianej.
- Jaki wpływ wywarła na pani wychowanie rodzina?
Jaki wpływ? Wtedy jeszcze byłam małym dzieckiem. Byłam normalnym dzieckiem, nic się jeszcze nie działo, więc byłam spokojna. Mój ojciec był bardzo wielkim przyjacielem Piłsudskiego i był w stowarzyszeniu, które się nazywało… Jak ono się nazywało? Zapomniałam, ale to było takie właśnie, które prowadził Piłsudski. Cały czas mówił mi, powiedzmy, żebym była dobrym dzieckiem i kochała swój kraj.
- Jak zapamiętała pani wybuch wojny?
Wybuch wojny? Na początku, jak Niemcy weszli do Warszawy, byłam bardzo ciekawa w ogóle, jak wyglądają, więc wyszłam z koleżankami, z ludźmi, bo mieszkałam, jak mówiłam, na ulicy Tamka, która była bardzo nisko, i mówiono, że będą jechali Niemcy. Jechali, stałam na brzegu z dziećmi i Niemiec jadący samochodem zatrzymał się i podszedł do mnie, wziął mnie na ręce i coś pokazał na jakiegoś Niemca i on przyszedł i podał mi jakieś ciastka. Nie wiem, co to nawet było. Byłam wystraszona, strasznie się bałam, trzęsłam się cała. Postawił mnie, uśmiechnął się i pojechali. Do mnie doleciały osoby, które ze mną były, obce zupełnie, i mówią: „Dziecko, oddaj to, bo to jest zatrute. Oni dają tylko zatrute rzeczy”. To takie miałam pierwsze spotkanie z Niemcami.
- Tak jak pani powiedziała, mieszkała pani na ulicy Tamka.
Tak, Tamka 14.
- Chodziła pani do szkoły, jak rozumiem, w czasie okupacji.
Chodziłam do szkoły, tak. Raczej jeszcze przed okupacją chodziłam i byłam… Jak się nazywa najmłodszy harcerz?
Zuchem. Byłam w gronie zuchów. Tak się zaczęło, jeśli chodzi o wojnę. Potem się wszystko zmieniło, dlatego że były spotkania, w jakiś sposób nas starano [się] ustawić do tego, jak się mamy bronić, co mamy robić, czym mamy się interesować, czego nie wolno robić. Tam był początek harcerstwa, z tym że to harcerstwo [było] poprowadzone część przez harcerzy, część było [przez Kościół]. To zależało od tego, co się w danym czasie działo w Warszawie. Potem to się przeniosło do kościoła, były też zebrania w kościele. Nas uczono różnych rzeczy, wszystko związane naturalnie z wojną i tym, co tam mogło się z nami dziać. Tak mniej więcej to wszystko trwało do czasu [wybuchu Powstania]. Znaczy to jest ten [okres], myślę o tej całej części od wejścia Niemców do Powstania Warszawskiego. Pomagałam bardzo mojemu ojcu, bo mój ojciec w miejscu pracy miał różne papiery, które trzeba było przekazać dalej. Miałam bardzo ładne włosy, miałam gruby warkocz i zawiązywał mi to pod warkocz, pod kokardę, i chodziłam na Stare Miasto z tym tam, gdzie mi ojciec kazał. Pod jaki numer, jaka ulica – nie pamiętam gdzie. W każdym [razie] to było wszystko na Starym Mieście. Byłam bardzo często chłopcem na posyłkę mojego ojca.
- To były wszystko materiały związane z konspiracją?
Wszystko [związane] z konspiracją, naturalnie. Wszystko z konspiracją.
- Rozumiem, że pani ojciec był zaangażowany.
Był, naturalnie, że był zaangażowany. Tak że to były moje pierwsze postępy w tym wszystkim.
- Rozumiem, że pani pierwsze kontakty z konspiracją to była z jednej strony rola kuriera – chodzić w oznaczone miejsca, a z drugiej strony, rozumiem, że już w trakcie spotkań, zbiórek zuchowych, a później harcerskich.
Tak.
- A mogłaby pani troszeczkę więcej powiedzieć na temat tego, czego byli państwo uczeni na zbiórkach?
Na zbiórkach. To znaczy to było w kościele, tam były jeszcze siostry zakonne, że nas uczono, na przykład jak ktoś nogę ma uszkodzoną czy potrzebuje pomocy, jak bandażować, co powinno się dawać. Takich rzeczy nas uczono.
Taki kurs pierwszej pomocy. Tym bardziej że – to już weszli Niemcy – myśmy jeszcze chodziły do [szpitala], w Alejach Ujazdowskich to było, był szpital dla żołnierzy, którzy wracali do Polski. Myśmy tam urządzały różne… Jak można nazwać? Żeśmy mówiły wiersze, jakieś takie…
O, program artystyczny zrobiony przez nas.
- Rozumiem. Gdzie zastał panią wybuch Powstania?
[Wybuch] Powstania na Tamce. O, myśmy jeszcze… Bo bardzo ważna była rzecz. Był [pan], mam jego zdjęcie, zresztą wszystkich kolegów, którzy z nami byli. Myśmy mieli spotkania w czasie wakacji po drugiej stronie Wisły. To było w tym czasie, kiedy były wakacje, był pan, nazywał się… Jak on się nazywał? Mam jego zdjęcie tam, bardzo dobry. Właśnie on nas uczył, zwłaszcza chłopców, jak się strzela, jak należy się bronić, jeszcze takie były rzeczy. To miało miejsce właśnie na plaży (bo to było w czasie wakacji) i jemu bardzo dużo zawdzięczamy. Jego Niemcy złapali i został rozstrzelany. To było dla nas straszne przeżycie. Był, moim zdaniem, i tak się mówiło, że był po prostu z pochodzenia Żydem, chociaż nie miał takiego wyglądu, ale coś w tym wszystkim było, dlatego że potem jego żona została. Była w tym czasie w ciąży i poznałam potem tą rodzinę przez przypadek, jej już, to znaczy jak już się skończyła wojna, [dowiedziałam się] że to była żydowska rodzina. Ale to w niczym nie przeszkadzało, bo był bardzo odważny i bardzo [dobrze] umiał obchodzić się z młodzieżą. Myśmy mieli do niego duże zaufanie i to właściwie [trwało] do Powstania Warszawskiego, bo już jak było Powstanie, on nie żył. Tak że jemu bardzo dużo zawdzięczamy, zwłaszcza chłopcy.
- W takim razie możemy wrócić do pytania, gdzie zastał panią wybuch Powstania? Na Tamce?
Na Tamce, od razu. Znaczy o tym wiedziałam, bo na to byliśmy już przygotowani na godzinę „W”, to nie było zaskoczeniem. Ale na Tamce od razu pierwszego dnia była strzelanina, już byłam sanitariuszką, bo wiedziałam, gdzie jest najbliższy lekarz, i z tym chłopcem i jeszcze z jakimś chłopcem drugim żeśmy tego kolegę nieśli do niego.
- Rodzice, rozumiem, nie stawiali przeszkód?
Nie. Poza tym mój ojciec, jak wyszedł do pracy pierwszego dnia, to już nie wrócił. Był wywieziony i potem znalazł się za granicą. Tak że przez całe [Powstanie] byłam tylko z mamą. Ojca nie było.
- I jeszcze w ramach Powstania, jak pamięta pani swojego pierwszego rannego?
Bardzo byłam troszeczkę wystraszona, nie wiedziałam [co robić], żeby było jak najlepiej. Lekarz się w ogóle zdziwił, bo nie przewidział, że to już i tak natychmiast, ale przyjął go i był tam zostawiony. Potem już, jeżeli tylko coś się działo u nas w pobliżu, żeśmy do tego lekarza chodzili. To tam żeśmy nosili kolegów.
- Rozumiem. Gdzie i kiedy służyła pani w czasie Powstania?
Gdzie – ale jak to rozumieć?
- Gdzie, czyli w jakiej dzielnicy, na jakim obszarze?
Do czasu dopóki Niemcy… Bo Niemcy najpierw zajęli Stare Miasto. W tym czasie to właściwie Powiśle było, można powiedzieć, spokojne. Naturalnie, że była strzelanina, byli, powiedzmy… Jak się nazywali ci, co strzelali z dachu, na przykład?
Tak. Musieliśmy bardzo uważać, ale nie byliśmy jeszcze tak głodni i jeszcze była woda, bo ktoś umiał się z tym obchodzić, że myśmy nie narzekali na wody. W ogóle pierwsze dni to wszyscy w ogóle byliśmy zastraszeni, spaliśmy w piwnicy, bo w piwnicy, ale spaliśmy i stale czekaliśmy, co może być jeszcze gorszego. Jak Niemcy przyszli ze Starego Miasta w naszą stronę, to już było tragicznie. Już było tragicznie. Było bardzo dużo rannych w „Alfa Laval”, to jest na ulicy Tamka, róg tej ulicy. Dużo było w kościele rannych leżących osób, nie mówiąc, ilu było zabitych, bo tego też było dużo i myśmy chowali to na podwórzach, gdzie to było możliwe. Nie było jeszcze na początku najgorzej, ale właściwie 3 września Niemcy już wkroczyli na nasz teren i zaczęliśmy uciekać w stronę Centrum. Wyszłam od razu z rannymi, tymi właśnie z „Alfa Laval”, którzy jeszcze mogli chodzić. Poszłam z nimi do Centrum, do najbliższego szpitala, jaki był wtedy, ale koleżanki mi mówiły, że już Niemcy kazali uciekać w ogóle z Warszawy. Nie wiem którędy. Czy to może było od… Nie od kościoła, tylko tam gdzie jeżdżą pociągi.
Most. Pod mostami wyprowadzali. Ci, którzy chcieli, mogli iść. Jak to się kończyło z nimi, to nie wiem. W każdym bądź razie poszłam do Centrum z tymi rannymi i moja mama ze mną i tam zostawiłam ich w szpitalu. Zaczęłam szukać razem z mamą gdzieś, gdzie mogłybyśmy się zatrzymać, bo przecież gdzieś trzeba było spać. To był dopiero 3 września, więc do końca było bardzo [daleko]. Znaczy nie wiedziało się, kiedy będzie koniec. Tu nie można, tu nas nie chcieli przyjąć, bo przecież gdzie? Tylko do piwnicy. I sobie przypomniałam, że mam koleżankę na ulicy Chmielnej. Poszłam do niej, ale też nie chciała mnie przyjąć. Zaczęłam szukać szpitala, bo tam już był przeładowany szpital, do którego ja tych [rannych] zaprowadziłam. Trafiłam do szpitala na ulicy… Mokotowska chyba 10 to była. Tam po jednej stronie był prywatny dom, że tak powiem, zwykły, normalny dom, zrobione tam były łóżka. To łóżka, trudno mówić o łóżkach, bo to były koce, to były… Jak to się nazywa?
Materace, gdzie się ich kładło, a po drugiej stronie był szpital, gdzie lekarze robili, jeżeli to było możliwe, nawet operacje, szycia i tak dalej. Ja się zalokowałam tam, ale spać chodziłam na Mokotowską, bo to było tylko dla żołnierzy. Cały dzień spędzałam tam, a na noc chodziłam na ulicę Mokotowską.
- I mamę tam też, rozumiem, dało się ulokować.
Moja mama tam nie chodziła ze mną do szpitala, ale to było niedaleko, bo to było na Wilczej, a ja przechodziłam na Mokotowską. Jak było trzeba, to chodziłam. Poza tym robiłam… A, nauczyłam się robić zastrzyki, opatrunki. Tak że jak byłam potrzebna gdzie indziej, to nie szłam do szpitala, bo wiedziałam, że tam będą, ale szłam tam, gdzie mi powiedziano: „Słuchaj, tam jest jakiś ranny, tu jest ranny”. I chodziłam, i robiłam opatrunki, robiłam zastrzyki. W ogóle już byłam dobrą sanitariuszką w tym czasie.
- Rozumiem, że pani centrum, punktem dowodzenia, z którego pani wyruszała, był szpital na…
To już chodzi panu o wyjście z Warszawy?
No, w Centrum, ale mieszkałam na ulicy Wilczej i to jest to, co pan tam widzi. Tamto zdjęcie któryś z panów widział, to jest właśnie tam. Tam żyłam, że tak powiem. Moja mama gdzieś jakąś tam, powiedzmy, wodę [przynosiła], bo strasznie wody [owało]. Bo o ile na Powiślu była woda cały czas, o tyle w Centrum nie było wody. Nie było w ogóle ani [jak] się umyć, ani…My jak my, ale chodziło o tych, którzy byli ranni. Dla nich przede wszystkim. A już jedzenie i wszystko – to była tragedia. To, co myśmy jedli, to ja nie wiem. Powiedzmy, gdzieś żeśmy się dostali, gdzie byli Niemcy, żeśmy wygonili Niemców, bo się bali, więc gdzieś różne rzeczy zostawiali. Na przykład zostawili mleko w proszku i zostawili jakiś… Co to było? Owies, dosłownie. I myśmy to tak mieszali, owies z [mlekiem]. Więcej się wypluło tego, bo to miało łuski, ale coś się jadło. Przy tym na pierwszym miejscu byli jednak ci żołnierze, którzy leżeli w szpitalu.
- Oczywiście. Jeszcze pozwolę sobie wrócić do Powiśla, do okresu sierpniowego. Chodzi mi mianowicie o to, z jakim ryzykiem i z jakimi trudnościami wiązała się pani służba?
Tam na Powiślu? Brak było wszystkiego, ale było więcej niż na przykład później, bo robiło się… Rwało się…
Nie. Bandaży nie było, tylko… Jak się ściele łóżko, to…
Prześcieradła. To było. Robiło się z tego właśnie te opatrunki. To było jeszcze dużo tych [rannych], oni przeszli ze Starego Miasta do nich [??]. Tak że też byli sami, pytali o rodzinę. Byli mali chłopcy, którzy zajmowali się pocztą, więc oni pisali listy do tych, szukali. Tak że tak wyglądał nasz pobyt mniej więcej do 3 września, dlatego że we wrześniu miałam imieniny. Aha, dlaczego mówię, że u nas było nienajgorzej? Bo w ogóle w tym czasie, jak byli Niemcy, to w ogródkach jordanowskich, takich gdzie normalnie dzieci się bawiły i tak dalej, myśmy robili ogródki. […] Ci, którzy walczyli, przynosili pomidory, jakieś tam coś, co w tych ogródkach było. I to szło wszystko dla rannych.
- Rozumiem. I w momencie, kiedy trzeba było się przenieść do Śródmieścia, to już w Śródmieściu warunki były gorsze?
Dużo gorsze. Właściwie nie wiem, jakie były, jeśli chodzi o Stare Miasto, ale właśnie mówiłam, że u nas jeszcze myśmy jakoś żyli. To, że jak szczurki w piwnicy [to mniej ważne], bo Niemcy strzelali do nas w okna i tak dalej, więc myśmy żyli tak, że tak powiem [jak szczurki], raczej w różnych schronach. Poza tym jeszcze mówiono nam, że tutaj leży ranny, tam leży ranny, to chodziłyśmy i żeśmy zabierały ich.
- Rozumiem, że pod ostrzałem.
Pod ostrzałem, naturalnie.
- Jak pani zapamiętała żołnierzy nieprzyjacielskich, z którymi pani się zetknęła, na przykład byli brani do niewoli? Czy zdarzały się takie sytuacje?
To nie teraz jeszcze. Tak to nie. Myśmy miały dostęp tylko do tych, którzy byli. Niemcy tutaj w to nie wchodzili. Owszem, już przeszli do [Powiśla], właśnie tak, jak mówię, do 3 września mniej więcej. 3 [września] zaczęliśmy już uciekać do góry, to właśnie w „Alfa Laval” zginęło bardzo dużo [rannych]. Oni po prostu strzelali do rannych, którzy byli w łóżkach, których można by było uratować. To było, to tak wyglądało, że tylko mogliśmy pomóc tym, którzy chodzili, bo tamci [zginęli]. Może część w jakiś sposób się uratowała, ale z tych, o których ja wiem, to zginęli wszyscy właśnie w „Alfa Laval”. Cała ta ilość zginęła.
- Rozumiem. A czy później w Śródmieściu też pani miała okazję zetknąć się z Niemcami?
Z Niemcami? A, naturalnie. Potem myśmy szli i, jak mówiłam, że tych, których prowadziłam, tych rannych, zostawiłam w szpitalu, a sama poszłam szukać, żebym się mogła gdzieś zaczepić. Jak się poszłam zaczepić, to się zaczepiłam właśnie na ulicy Mokotowskiej. I tam już teraz tamci zostali w szpitalu, a myśmy tutaj byli w Śródmieściu, w samym Centrum.
Tutaj nas ostrzeliwali, strzelali do nas Niemcy. Zaczęli iść w górę i to już był nasz najgorszy okres. Tu tak [nas ostrzeliwali], ale jednocześnie ostrzeliwali nas jeszcze z góry. To nie tylko tu, ale jeszcze z samolotów. Potem była ta cała sprawa, gdzie myśmy mieli pomoc, co nam Anglicy rzucali amunicję, zrzuty były, i trochę Rosjanie. Tylko że rosyjskie były takie, że jak spadły, to nic z tego już nie było. Czy nie mieli takich dobrych? Bo te [angielskie] nas ratowały jeszcze. Zwłaszcza [chłopców], nie mówię mnie, bo strzelać, nie strzelałam, chociaż ten właśnie pan, o którym mówiłam, który może był Żydem, uczył mnie, kazał mi strzelać. Mieliśmy właśnie tam miejsce na plaży, gdzie mogliśmy strzelać. Chłopcy musieli, a my nie. Powiedział, żebym spróbowała, żebym wiedziała, ale nie umiałam strzelać. Po prostu to jakoś nie pasowało do mnie. Opowiem panu, kiedyś też właśnie to było, jak byłam na... Boże, nie na Wspólnej, tylko tu, gdzie teraz jest to…
Na Wilczej, to usłyszeli, że ktoś powiedział: „Słuchajcie, tu gdzieś w pobliżu są Niemcy. Kto pójdzie?”. Powiedziałam: „A ja pójdę i jeżeli, powiedzmy, zbierze się na tyle, że będę wiedziała, że to są Niemcy, to będę…”. To było w nocy. Poszłam faktycznie. Trudno powiedzieć, jak szłam, którędy, bo to przecież były tylko same ruiny, poza tym wszystko poniszczone. Nie wiedziałam, czy szłam takim bokiem, chodziło mi tylko, żebym usłyszała to, czy faktycznie to [Niemcy], bo mówili, że prawdopodobnie byli tam w pobliżu Niemcy, gdzieś się usadowili. Jakie były sytuacje? W nocy wracałam i upadłam i wpadłam w dół i w tym dole właśnie byli ludzie, widocznie nie mieli gdzie ich pochować. To przeżyłam okropnie, jak wychodziłam z tego dołu. Tak zawsze jak myślę tam o tej dzielnicy, to nie wiem, w jakim to było miejscu i co, bo to trudno powiedzieć, jak w ogóle wyglądały ulice, domy i tak dalej. To się szło, były przebite mury z jednego domu do drugiego. Aha, jeszcze miałam propozycję, jak byłam na Powiślu. Część osób uciekało, przepływało na drugą stronę i mnie nie wiem kto zaproponował z tych, który to prowadził, pytał się, czy umiem pływać. Mówię: „Doskonale pływam”. Czy chcę przenieść się na tamtą stronę? Powiedziałam: „Chcę. Tylko nie wiem, co bym zrobiła z moją mamą”. Mama powiedziała: „Jeżeli masz się uratować, to zostanę, a ty idź”. I już byłam w kolejce do tego i wtedy się okazało, że Niemcy znaleźli to przejście, bo to przechodziło się najpierw piwnicami, potem kanałami. Niemcy znaleźli i zaczęli rzucać trujące… No, nie wiem…
Gazy, tak. I wycofali nas i nie poszłam. Tak że to albo było dla mnie dobrze, ale dużo osób właśnie w ten sposób się ratowało i płynęło na drugą stronę. Niemcy, jak już się zorientowali, to potem strzelali. To tylko w nocy można było. Ja się wtedy zdecydowałam, ale nie udało mi się. Tak że uratowałam się w ostatniej chwili. Ale były takie, trzeba wiedzieć o tym, że dużo ludzi… Znaczy to przede wszystkim było nie dla chorych, nie dla starych, tylko dla młodych i trzeba było umieć pływać. A teraz ciąg dalszy, co było w Śródmieściu. Ponieważ pan widział to zdjęcie, to panu powiem, co tam się stało. O niczym więcej nie marzyłam, żebym tylko mogła się położyć na czymś, żebym mogła chociaż godzinę, czy na krześle, czy na czymś, żebym mogła usnąć, bo byłam stale popychana, bo spaliśmy na podłodze. Różnie się ludzie zachowywali, deptali i zobaczyłam, że ktoś ma leżak i na nim śpi. Starszy pan spał na leżaku. Taka jakaś cisza była i widzę, że on z tego leżaka wstaje, i mówię: „Proszę pana, czy bym mogła się na chwilę położyć?”. Tylko wtedy jeszcze mówi: „Dziecko, połóż się, połóż się”. Ja się położyłam, nie wiem, to była sekunda i już spałam. Przyleciały samoloty i ludzie nie patrząc, że na leżaku jestem, podeptali mnie, strasznie mnie tam zniszczyli, bo rzucili się, zaczęli uciekać do piwnicy, a to było na parterze. Tak że to takie było moje marzenie, które trwało, nie wiem czy pół godziny. I zniszczyli [leżak] też, ale to tak już na boku. Nie trzeba o tym pisać, ale takie marzenia się miało. Położyć się na poduszce przecież czy na czymś. Nie było. Można zrozumieć ileś tam tygodni, gdzie człowiek się nie umył, nie zmienił bielizny, że była jedna ubikacja na całą gromadę ludzi. To były tragiczne rzeczy. To trzeba przeżyć.
- Czy zdarzyło się pani zetknąć z przypadkami zbrodni wojennych, które popełniali Niemcy, członkowie formacji wschodnich na przykład?
Czy ja się zetknęłam? Nie. To znaczy, jeszcze powiem, że potem, już to było chyba we wrześniu, kiedy doszli do porozumienia, to był już chyba początek [października], 2 albo 3 października. Cały czas byłam tam w szpitalu i potem, jak oni się już porozumieli, już całe tłumy ludzi wychodziły z Warszawy, bo prosili, żeby wychodzić, ja będąc właśnie w tym szpitalu, [widziałam, jak] przyjeżdżały karetki i zabierano rannych. Niemcy dawali karetki i zabierali rannych. Potem już właściwie tych bardzo rannych zabrali, potem się odczekało, przyjechali po takich, którzy mogli trochę chodzić, i nas zostało chyba pięć sanitariuszek tam na Mokotowskiej. Do nas zaczęli przychodzić Niemcy, już prawie ludzi nie było. Nie było ludzi już, dużo ludzi wyszło, to już były takie resztki. Muszę powiedzieć, że bardzo… Ale to nie byli esesowcy, tylko to był… Jak oni się nazywali?
Wehrmacht. To był Wehrmacht i przychodzili do nas, bo mówimy, że już chcemy wyjść. Powiedzieli, żebyśmy nie wychodzili, dlatego że pozostawionych jest dużo starych ludzi w mieszkaniach i wołają o pomoc, tylko musiałyśmy cztery być. Nas było cztery i moja mama piąta. Myśmy z noszami chodziły, oni chodzili z nami, rozbijali domy, bo ludzie niektórzy zostawili drzwi otwarte, ale starych rodziców, powiedzmy, niedołężnych, zostawiali. I jeszcze tak głupio robili, że niektórzy zamykali drzwi i wołali o pomoc: „Ratunku!” i „Ratunku!”. Ci Niemcy z nami chodzili, powiedzieli, że tu jest taki, tam jest taki, tu. Myśmy ich zabierali na Mokotowską, oni dawali karetki, często to było, że trzeba było dość długo poczekać na karetki i zabierali. Gdzie szli, jak szli, jak kończyli swoje życie, to tego nie wiemy. Potem to już było chyba może w październiku, gdzie już prawie nie było… A już nas ostrzeliwali Rosjanie. Już Rosjanie. Oni, raczej ci żołnierze, przynosili nam [jedzenie], na przykład wyrzucili nam worek kartofli, żebyśmy coś mogły zjeść, więc żeśmy gotowały kartofle i to było nasze jedzenie. Była maszynka, takie były maszynki wtedy w Polsce w ogóle, że tam się spirytus [wlewało] i to się zapalało i na tym żeśmy [gotowały].
Tak, ale to taka już, nigdy takiej więcej [nie widziałam], raczej wiem, że u mnie w domu taka była.. Co jeszcze? Potem już ci sami, którzy chodzili tam i pokazywali nam… I co jeszcze? Oni na przykład tam, gdzie były psy, to wyważali drzwi i wypuszczali je. Chodzili, nieraz trzy psy mieli na smyczy, gdzie ich wyprowadzali, nie strzelali. Przynajmniej przy nas nie strzelali do psów. Powiedziałyśmy, że chcemy już iść. Powiedzieli: „Dobrze”. Żeśmy się zebrały i szłyśmy pieszo do Pruszkowa.
- Dobrze. Jeszcze do Pruszkowa wrócimy. Jak przyjmowała państwa walkę ludność cywilna? Jakie były stosunki z ludnością cywilną?
Ale, już jak żeśmy wyszły?
- Nie, w czasie Powstania. Zarówno na Powiślu, jak i na Śródmieściu.
Tam nie miał kto mieć jeden do drugiego pretensji. Tego nie było. Nie pomagali nam w niczym. Jeżeli były potrzebne coraz bardziej prześcieradła, to nam dawali, ale tak, chociaż nic nie robili, ale nie pomagali tak, żeby to z uczuciem robić. To na to nie można było liczyć. Dużo było starszych osób. Przede wszystkim większość robiła młodzież.
- A czy zdarzyło się pani kontaktować, mieć styczność z przedstawicielami innych narodowości, które brały udział w Powstaniu? Czy to właśnie jacyś Żydzi skądś próbowali uchodzić?
O, Żydów było bardzo dużo. Żydów było dużo, bo oni, powiedzmy, jak wszyscy o tym wiemy, że jak zrobili dla Żydów getto, to część z nich uciekło. Do mnie też przychodziła koleżanka Żydówka, która chodziła ze mną do szkoły. Już uciekła widocznie stamtąd i do mnie przychodziła. Mówię: „Słuchaj, nie możesz u mnie być, dlatego że u mnie pierwszy dom zajęli teraz Niemcy i jak ciebie zobaczą to ja… Jeżeli chcesz, to przychodź tylko późno, jak będzie ciemno i ci będę na strychu zostawiała jedzenie”. I tak było. Nawet mam ją na zdjęciu, bo u nas w klasie było dwie Żydówki. Jedna Żydówka, nie wiem, co się z nią stało, ale Rózia przychodziła do mnie i zabierała tam [żywność]. Też niewiele co miałam, ale to, co mogłam jej dać, to jej dałam. Potem przestała przychodzić. Czy ją złapali, czy szczęśliwie wyszła, tego nie wiem. Nigdy się z nią [potem] nie spotkałam.
- Rozumiem, a zdarzyło się pani na przykład zetknąć ze Słowakami? Na Powiślu był pluton słowacki.
Nie.
- Jak wyglądało pani życie codzienne w czasie Powstania? Żywność, ubranie, noclegi, higiena?
Nie, w ogóle nie było czegoś takiego, co by można tak było nazwać. Nie wiedziałam na przykład, czy będę jadła dzisiaj, czy nie będę jadła. Bieliznę zmienić to [nie było co marzyć]. Ale co innego żeśmy zrobiły. Jak żeśmy zostały wtedy, gdy nas prosili o pomoc, to powiem, nie jest to przyjemna sprawa, ale ci, których żeśmy zabierały z domów, to były osoby, które były przecież w strasznym stanie. Nie chodziły, ale trzeba było jakieś [potrzeby fizjologiczne załatwiać], ubikacji nie było, więc łóżko, sami, w okropnych warunkach oni byli. Trzeba było ich jakoś doprowadzić do porządku, to chodziłyśmy po domach, gdzie były otwarte drzwi i żeśmy zabierały koszule, jeżeli się trafiały, to koce. Koce to nawet żeśmy żołnierzom, którzy wychodzili ze szpitala, [dawały]. Jeżeli można było gdzieś coś znaleźć w jakimś otwartym domu, to ubrania, sweter, jakieś coś, to, co można było gdzieś zdobyć, to od nas wszystko dostawali. A z tymi, to była okropna rzecz, bo przecież nie było wody. Już nie muszę mówić, jak to wyglądało.
- A jaka atmosfera panowała w pani grupie?
Nasza grupa to byłyśmy my cztery i moja mama, zgodnie.
A na Powiślu? Na Powiślu to przeważnie były koleżanki, które były w moim wieku albo były w starszej klasie, bo to wszystko to była jedna szkoła, która była właśnie na Drewnianej i my się znamy. Zresztą pokażę panu zdjęcia, że myśmy się wszyscy znali, wiec pomagaliśmy sobie. Poza tym, jak można było komuś pomóc czy coś dać, czy z kimś się podzielić, to w ogóle się nie [wahano]. Jak przyszedł: „Masz coś zjeść?”. Mówię: „Nie mam. Nic nie mam. Może coś przyniosą chłopcy z…”. Jak szli gdzieś i coś było, to przynosili jedzenie, bo byli przecież wokół nas wszyscy. To nie było. To był już okropny ten [okres], już potem jak się wychodziło, to w Śródmieściu były straszne warunki, bo to co było na Powiślu, to był luksus w stosunku do tego, co było później. To było tragiczne, bo wszyscy szli w tamtą stronę jeszcze, kto mógł iść. Potem dużo osób, tak jak mówię, zaczęło… Bo Niemcy, jak już była ta umowa między Niemcami i nimi, to wychodzili. To przecież jest i zdjęcia są, jak idą całymi kilometrami. Tak że jeśli chodzi o ich stosunek, Niemców, do nas, jak byłyśmy, to bardzo nam pomagali. Jak już byłyśmy takie zmordowane, jak się, powiedzmy, szło ileś czasu z jakiegoś domu, nas cztery, bo trzeba było rannych przenieść na noszach, to często widzieli, że już w ogóle padamy ze zmęczenia, to widać było, że nam współczuli. Poza tym ostrzeliwali [nas Rosjanie]. Co nas śmieszyło strasznie, jak strzelali już Rosjanie w naszym kierunku, to myśmy były tak, że wiedziałam, z której strony leci pocisk, że nie muszę wcale uciekać, wystarczy stanąć przy tym, a Niemcy padali na ziemię i krzyczeli, żebyśmy się położyły, kiedy nam to nie było potrzebne. Myśmy widziały samolot, czy to jest rosyjski, czy to jest angielski, z której strony są strzały. Zupełnie człowiek się nie bał tego, nie miał tego strachu. Na początku to tak [...]. Aha, jak one się nazywały te takie strzały? To miało swoją nazwę – „krowy’, te „krowy”, które kręciły się i potem taki szedł, to myśmy wiedziały, z której to strony idzie. To było nasze inne życie.
- Z kim pani się przyjaźniła podczas Powstania?
Z koleżankami, z którymi byłam. Tylko z koleżankami. I do dzisiaj, co najciekawsze, się trzymamy. Już odchodzą, niestety, ale pokażę panom zdjęcia tych, co w szkole, i te, które są teraz. Są te same, tylko już jest ich mało.
- Czy podczas Powstania w pani otoczeniu uczestniczono w życiu religijnym i jakie przyjmowało formy?
Nie było. Każdy się modlił, jak chciał. Nie było na to czasu.
- I jeszcze mówiąc o kościele, w którym na Powiślu zorganizowano szpital, który kościół ma pani na myśli?
Kościół… Jak ten kościół się nazywał? Nie Barbary, nie. Kościół… Przecież byłam chrzczona, komunię tam przyjmowałam. Boże, jak on się nazywał, ten kościół? On jest w tej chwili też.. Nie mogę sobie przypomnieć.
- W każdym razie czy to chodziło o ten kościół, który znajduje się z boku od Tamki, tam z klasztorem, zdaje się?
Nie, tam nie ma klasztoru, ale to jest, jak pan idzie Tamką po lewej stronie, a po drugiej był właśnie „Alfa Laval”. To było to, gdzie był największy szpital. [Kościół] Świętej Teresy. Nareszcie.
- Czy podczas Powstania zdarzyło się pani czytać, na przykład podziemną prasę, radia słuchać?
Nie. W ogóle nie.
- Jakiejkolwiek formy życia kulturalnego?
W czasie Powstania? Nie, nic nie było. Bo każdy marzył, żeby gdzieś się przytulić i zasnąć, a jeszcze bardziej, żeby się czegoś napić.
- Jakie było pani najlepsze wspomnienie z Powstania?
Najlepsze… Wszystko było złe. Czy ja wiem? Trudno mi powiedzieć, bo wszystko było złe. Ginęli moi koledzy, moje koleżanki i moi sąsiedzi. Nie było żadnej radości, co mogłabym powiedzieć: „Ojej, jaka dziś jestem szczęśliwa”. Nic nie było takiego, bo każdy dzień był straszny. A jeszcze też chcę powiedzieć – do momentu, kiedy Niemcy nie przyszli na Powiśle, bo ten okres, ten krótki, nim oni ze Starego Miasta przeszli tu, to wydawało się, że jeszcze był do wytrzymania. Jeszcze – bo człowiek był w swoim domu, w swoim mieszkaniu, miał jakieś jedzenie, jakąś łyżkę, jak na przykład, bo mogłam się napić wody, jak miałam czym. To były tragiczne rzeczy. Jak miałyśmy kartofle, to doszłyśmy do wniosku, że może zrobimy sobie placki kartoflane. Któraś poszła, zaczęła szukać, czy nie ma jakiegoś oleju, i przyniosła olej, ale nie do jedzenia, tylko jakiś. Myśmy zjadły, to wymiotowałyśmy w okropny sposób. Takie miałyśmy przygody.
- A jakie było pani najgorsze wspomnienie?
Najgorsze było wtedy, kiedy ginęły osoby mi bliskie. To było najgorsze, moje koleżanki szkolne, moi koledzy szkolni. Jak przychodzili: „Słuchaj, on nie żyje”. To były najgorsze, bo to nie było to, że wujek umarł czy coś, tylko to były najgorsze. I jeszcze jak nie można było pomóc, to też było straszne.
- Co najbardziej utrwaliło się pani w pamięci?
Mój leżak, bo nie dość, że dostałam, to mnie jeszcze zgnietli okropnie. W ogóle chodzić nie mogłam, bo jak się rzucili, tak mnie przewrócili i po mnie biegli. To było tragiczne. Sanitariuszka taka byłam. To było okropne, bo wszystko mnie bolało, płakałam wtedy okropnie.
- Co działo się z panią od momentu zakończenia Powstania do maja 1945 roku. Mówiła pani, że wyszła pani do Pruszkowa.
Bardzo późno
- Rozumiem, że razem z mamą?
Razem z mamą, naturalnie, i cztery my. I właśnie tu chcę powiedzieć, bo to jest też coś ciekawego. Żeśmy szły pieszo do Pruszkowa, już w ogóle siły nie miałam, miałam w ogóle straszne buty, które mnie ocierały, w ogóle wyglądałam jak… A jedna z tych [sanitariuszek] faktycznie była Żydówką, tylko nie była podobna do Żydówki (to inna, to nie ma nic wspólnego z tamtą Żydówką), ona mówiła dobrze po niemiecku. Była starsza ode mnie, była ufarbowana na [blond], nie miała czarnych włosów, tylko miała blond włosy i ona ze mną szła, moja mama i ten… I żeśmy szły, szły, szły i mówię: „Słuchajcie, ja to padnę już tutaj. Ja naprawdę nie mogę, już nie mam siły. Już mnie boli”. Ale nic, idziemy dalej. To będzie śmieszne, bo opowiadałam o tamtej historii. Zatrzymuje się przed nami samochód niemiecki, jakiś oficer z tym, który prowadził samochód, i mówi, że ma dwa miejsca i może zabrać nas. Moja mama mówi: „Iza, idź! Idź koniecznie!”. Mówię: „Sama nie pójdę”. Nie wiem, jak się nazywała ta… Aha, dokąd idziemy? Mówimy, że idziemy do Pruszkowa, bo on właśnie do mnie zaczął [mówić], stanął, pytał się, dokąd idziemy. Mówimy, że idziemy tu. [On mówi], że dwie osoby zabierze, bo tam w tym kierunku jedzie. Wziął mnie i ja wzięłam tą właśnie Żydówkę. Jechałyśmy i dojeżdżał do Pruszkowa. Tam był punkt, że byli Niemcy i odbierali te osoby, które przychodzą. Trzeba się było wylegitymować, pokazać i tam dalej. On nas tam wysadził i powiedział, ona, ponieważ znała niemiecki, ta [Żydówka], żeby nam dali jeść, opiekowali się nami i odesłali nas jeszcze jutro do [szpitala], bo to już było wieczorem. Żeby nas odesłali, bo powiedziałam… Aha, pokażę jeszcze moją opaskę z tego, że… Bo myśmy szły z opaskami. To nie tak, żeśmy szły jako wolne osoby, tylko po prostu jako sanitariuszki szłyśmy. [Powiedział], żeby nas następnego dnia zaprowadzili do szpitala.
Niemcy pojechali w swoją stronę, a ci Niemcy, to też Wehrmacht, wzięli nas do siebie i dali nam jeść i zaprowadzili do piwnicy i na łóżkach ze słomy kazali nam się położyć. W nocy szarpią nas, przychodzi i mówi, że natychmiast mamy się ubrać. To tam nie miałyśmy [zdjętego] ubrania, spałyśmy pewnie w ubraniu, nie pamiętam. Jest samochód, mamy się położyć w samochodzie na brzuchu i nie wolno nam się odzywać, bo przyjechali esesmani. I nie wolno nam się odzywać. Oni nas wsadzili do [samochodu] i myśmy tam do rana tak przeleżały w tym samochodzie przykryte czymś. Rano, jak już się zrobiło widno, bo oni się bali, że jeżeli nas esesmani zobaczą, to nas mogą zabić, bo to u nich było podobne. Tak żeśmy… Potem tym samochodem, w którym żeśmy leżały nad ranem, nas podwieźli pod szpital. Poszłyśmy do szpitala, bo byłam umówiona z mamą, że mamy znajomych blisko tam… Jak to się nazywało? To sobie nawet na kartce zapisałam, bo nie pamiętałam, żeby to powiedzieć. To się nazywało Jaktorów. Do Jaktorowa. Że, mówię: „Będę cię szukała w Jaktorowie” – i żeśmy się rozstały. Na czym stanęłam? Aha. Tak nas tam wyrzucili z tego [samochodu]. To był zwykły samochód wojskowy, i jak nas zobaczyły pielęgniarki, to mówi: „Słuchaj, natychmiast zdejmij [opaskę], pierwsza rzecz. Nie możemy was przyjąć, bo mamy bardzo dużo ludzi, którzy u nas się zatrzymują. Do pomocy już nam nikt nie jest potrzebny, tylko uciekajcie, jak możecie”. Bo oni jeżeli tylko się zorientują, że to jest ktoś, kto przyszedł, bo to minął już jakiś czas, a tu stale jeszcze im przychodzili. Widocznie Niemcy po prostu niszczyli, więc mówi: „ Nie zatrzymujcie się tutaj, tylko idźcie, gdzie macie iść”. Ona, nie wiem, powiedziała, że wie, gdzie ma iść, ta [Żydówka], która ze mną była, a ja od razu się udałam w stronę Jaktorowa. Tam na mnie czekała mama. Tylko do Jaktorowa ile szłam! Bo to przecież pieszo wszystko. Tam byłam w Jaktorowie, tam się umyłam, dostałam czystą bieliznę i dostałam jedzenie. Tam byłam do… Chyba październik, chyba w połowie listopada. Potem wyszło rozporządzenie…
- Jak rozumiem, to byli znajomi mamy?
Znajomi mamy, tak, u których byłam. Tam, nie wiem, jak to było, bo wiem, że ten pan, mąż mojej znajomej, się czegoś bał. Nie wiem, nie mogę sobie przypomnieć, ale musiał powiedzieć, że jestem z Powstania Warszawskiego, dlatego że mnie zaczepił jakiś mężczyzna i powiedział: „Czy pani jest?..”. Mówię, że tak, że jestem. „Mam taką prośbę do pani. Ja tu pani daję paczkę – bo tam były lasy – niech pani idzie tam”. – i mi narysował drogę. „Tam będzie ktoś na panią czekał. Niech pani tam idzie, ja panią proszę, to jest bardzo ważne”. I poszłam, nie powiedziałam mamie, naturalnie. Tam poszłam, oddałam paczkę. Nie wiem, co to było, co to miała być za ważna rzecz. Był starszy pan i paczkę ode mnie wziął. Nie wiem, co to było, ale prosił mnie i widocznie dowiedział się od tego pana, że można mi zaufać, że nie zajrzałam do paczki i nie wiem, co komu wtedy dałam. Potem taki rozkaz był, że wszystkie osoby, które są z Warszawy, mają być rozprowadzone po różnych domach, mieszkaniach, że muszą nas przyjąć i muszą nas karmić.
Trafiłam do gospodarza, to było dość daleko, ta miejscowość nazywała się Boczki. To była mała wioska, ale już tutaj byłam z mamą i spotkałam znajomą, która była matką moich dwóch [kolegów]. Jeden mój kolega ze szkoły z Drewnianej, drugi był starszy, to nie wiem, gdzie wybył, i jeszcze jakąś panią i razem żeśmy tam właśnie szli, gdzie nam kazano, do Boczków. Dojść albo pojechać. Tam żeśmy doszli i tam nas przyjęli gospodarze. Niechętnie nas przyjęli, bo musieli nas wykarmić i dać nam mieszkanie. Tam byłam do Bożego Narodzenia i jeszcze po Bożym Narodzeniu, bo potem już Niemcy zaczęli uciekać. Byłam tam i też tak mi się udało, bo tam byli ci dwaj chłopcy, ja i tamte dwie osoby, i dowiedziałam się potem, bo powiedziała mi gospodyni, że „Proszę pani, nie możemy państwu dawać dużo jedzenia, musicie sobie coś kupić”. Mówię: „Kupić to nie bardzo mamy za co. Chłopcy to mogą tutaj pomóc, czy coś zrobią”. – „Bo mamy bardzo mało jedzenia również”. Mówię: „Dobrze, tyle ile pani może, to tam pani da”. Jacyś sąsiedzi byli i powiedzieli, że będą mnie karmić, bo byłam jedyną dziewczyną. A poza tym, jak im powiedziałam, że jestem sanitariuszką, to wszystkie były chore. One sobie wyobrażały, że jak już jestem sanitariuszką, to się na wszystkim znam. I tak mnie jakoś właśnie przygarnęły do siebie, że mama tutaj była. To było obok siebie, te miejsca. I co? Tam spędziłam święta Bożego Narodzenia i chyba w styczniu czy już w grudniu Niemcy zaczęli uciekać od nas. A bardzo blisko byli, blisko tej miejscowości, gdzie byłam, bo przychodzili tam i też ta pani, która była, której nie znałam, a była znajomą tej pani, która była z synami, też znała niemiecki. Mówili, rozmawiali z nią po niemiecku i właśnie mówiła, że już się tam zbierają i że niedługo nas opuszczą.
- Wróćmy do tej sytuacji – rozmawiali z tą panią żołnierze niemieccy, że już się zaczynają zbierać do wycofywania.
Tak, już żeśmy wiedzieli, że opuszczają nas, czyli będziemy wolni. Tak, to właśnie było od niej, ona to pierwsza powiedziała i potem poszła, bo chodziła, bo się nie bała, bo właśnie znała dobrze niemiecki, zobaczyła, że już ich nie ma, że faktycznie [się wycofali]. Ale to był Wehrmacht, więc nam krzywdy nie robili, przynajmniej tam w tej wiosce. Nikogo tam nie pobili, nie zarżnęli i tak dalej. Tak że to był duży odpoczynek, taki był spokój. Z tym że tylko gospodarz mówił, że nie wolno wychodzić tam poza teren, że nie powinien nikt z nas wychodzić, bo widać, że nie jesteśmy stąd, żeby nam nie zrobili krzywdy. Nawet jak tam, powiedzmy, ktoś był niepewny, to kazali nam się chować. Potem już był styczeń, luty i to już chyba był koniec. Już Niemcy chyba, już nie pamiętam, ale zaczęli wychodzić z Polski, już Rosjanie przyszli, bo jeszcze jak byłam… Miałam babcię w Kutnie i szłam z mamą do Kutna potem tak już, jak widziało się, że Niemcy wyjeżdżają, to doszłam do Kutna. Tam już byli Rosjanie.
- I wtedy, można powiedzieć, została pani wyzwolona.
Tak. Tak można nazwać. Tam właśnie było już wojsko rosyjskie, już potem ogłoszono, czy to nie wiem jak to, skąd to było, bo gazet chyba nie było wtedy, tylko były wiadomości, to zaczęłyśmy z mamą się wybierać do Warszawy, do naszego domu.
- Długo pani przebywała w Kutnie?
W Kutnie, nie, długo nie. Nie mogłam długo, bo ciągnęło mnie naturalnie do Warszawy. Nie wiedziałam, czy ojciec żyje. Przecież ojciec jak wyszedł wtedy, tak nie było żadnej wiadomości. Tylko liczyliśmy na to, że może napisać do babci do Kutna. I tak było. Napisał, tylko jeszcze babcia mu nie odpisała. No, nie wiem. W każdym razie wiedzieliśmy, że żyje, myśmy wiedzieli. Jeszcze on nie wiedział, czy my żyjemy. Przyjechałyśmy tutaj takim, nie wiem, to był nie pociąg, tylko to były takie pociągi, co jechały, gdzie chciały. Nie było, że się zatrzyma tu czy tam, tylko jak… A ja jeździłam na dachu i tam była rura i się trzymałam i tak jeździłam to tu, to tu, tam i przyjechałam do Warszawy.
Naturalnie od razu na Powiśle. Domu nie ma, niestety, ale była kartka na drugim domu, na tym pierwszym domu było: „Iza, przyjeżdżaj do nas”. To była moja koleżanka, która w Powstanie nie była w tym czasie, tylko mieszkała pod Warszawą i jej rodzice mieli tartak. Ona właśnie [napisała]: „Przyjeżdżaj do nas”. Nie miałam gdzie, ale po praskiej stronie była siostra mojej mamy, moja ciotka. Poszłyśmy tam najpierw, tylko to była jeszcze chyba zima, bo przechodziłam przez Wisłę po lodzie. To był jeszcze taki okres. W każdym bądź razie potem już trafiłam do mojej ciotki, ona nas przygarnęła z mamą.
Tak czas leciał i naturalnie… To już przeskoczę, bo tamte rzeczy już nie były istotne, znaczy szukało się koleżanek, znajomych, a ja właśnie byłam stale tam na Pradze, już zaczęło się myśleć o szkole, że muszę iść do szkoły, bo skończyłam szkołę podstawową i teraz miałam gimnazjum. Co myśmy tam, jak to było? W każdym [razie], zaczęła się szkoła i to była szkoła dla dorosłych. Tam można było w ciągu jednego roku zrobić dwa lata na Pradze. Ale byli już Rosjanie, to już tak było, to już nie mogę tak tych poszczególnych [wspomnień pamiętać], bo to nie są już ważne sprawy, to są przejścia już osobiste bardziej niż coś, co by świadczyło o nich.
Chodziłam z koleżankami, pokażę państwu kilka zdjęć, i (myśmy naturalnie nienawidzili ruskich w szkole i tak dalej) był wierszyk, którego pamiętam tylko początek: „Czekamy ciebie, czerwona zarazo, po drugiej stronie Wisły”. To na jakimś spotkaniu w szkole powiedziałam głośno i zaczęli się mną interesować, kto ja jestem, że taki i taki wiersz mogłam powiedzieć. Pytali mnie, czy byłam w AK. Mówię, że „Tak, byłam w AK”. Potem była nauczycielka, bardzo dobra, bardzo się mną zainteresowała. Zaczęła urządzać takie [spotkania], ponieważ chciałam strasznie zrobić maturę, więc uczyłam się, ona mi bardzo pomagała, jeszcze dobrała sobie tam kilka dziewczyn i chłopców, tam też będzie ona na zdjęciu.
W nocy przychodzą mnie zabrać z domu. Zaprowadzili mnie, to było… Jak to się nazywało? Na Cyryla i Metodego. Patrzę, a tam jest moja druga koleżanka już zabrana, koledzy, dowiedziałam się, że są. Każde z nas było oddzielnie, tylko żeśmy wiedziały, że tam w tym żeśmy. I tak tam przesiedziałam dwa tygodnie, ale to nie koniec. Jak nas tam taktowano? Na przykład straszyli nas, pytali nas, z kim mamy kontakty, kto jest nauczycielką, a skąd taki wiersz wzięłam, czy mam kontakty z kolegami, którzy byli również w AK. Powiedziałam, że nie mam. Ktoś, kto był, to… Ale nie, nie mam żadnych kontaktów z tym. „A nauczycielka? A co robi nauczycielka, a czego was uczy?”. Takie różne rzeczy. Na przykład, to opowiem, to jest dwa tygodnie, więc to były różne rzeczy – w nocy nas budzili, myśmy spały na kocu na ziemi, nie dawali nam pić dużo. Na przykład chciałyśmy pić, to nie. Potem byłyśmy głodne, więc tam nam jakieś [jedzenie] dawali. Jednego razu dali nam zupę pomidorową. Zupa pomidorowa, łapczywie tą zupę jemy, a tam jest sam jakiś straszny kwas, w ogóle nienadające się do jedzenia jedzenie i do wieczora nie dostałyśmy kropli wody. Tylko nas paliło tak okropnie i od razu się znalazł taki tam, to nie byli ruscy, to byli Polacy i zaczęli nas znowuż pytać od początku – kiedy, a z kim mamy spotkania i tak dalej, i tak dalej. Potem jest noc, w nocy nas zabierają samochodem na [Mokotów], nie na Mokotów, tylko na Wolę, stawiają nas w nocy w jakimś miejscu. To było… Co to było? Podwórko może. Ręce do góry i teraz: „Albo mówicie, albo po was”. A przecież ile myśmy miały lat? Szesnaście. I chłopcy, dwóch naszych kolegów było i nas było cztery. Nauczycielka z nami tam nie była. To były tylko te osoby, które… Nauczycielka była też zamknięta, dostała wyrok. Nas zwolniono, dziewczyny zwolnili i kolegów, oni wszyscy dostali albo rok, albo dwa lata za sam fakt, że byli w AK.
Mnie do szkoły nikt nie chciał przyjąć. Normalna szkoła, bo to była dla dorosłych, a normalną szkołę to mówiłam, że byłam, że przeszłam takie. Mam dokumenty na to, że taką rzecz przeszłam i nie chcieli mnie nigdzie przyjąć do [szkoły], więc żeśmy z koleżankami, bo to był chyba… To już była wiosna, dlatego że jak mnie w nocy ściągali na rozmowy, to mówili: „O, zobacz, jaka piękna pogoda. To ty siedzisz tu w piwnicy, a tam twoje koleżanki chodzą. Kogo ty… Dlaczego nie chcesz ujawnić, skąd te wasze spotkanie z nauczycielką i gdzie wyście się spotkali?!”. Bo przecież mieli wtyki w tej szkole na pewno. Po dwóch tygodniach zwolnili mnie.
Mama moja mówi, że dwa tygodnie spałam, nie można mnie było dobudzić, byłam tak strasznie zmordowana. Zaczęło się szukanie dla mnie szkoły. Potem myśmy uprosiły z tymi koleżankami, które były, bo nas zwolnili, myśmy nie były skazane, natomiast chłopców skazali i nauczycielkę skazali, nauczycielka dostała dwa lata odsiadki, a chłopcy po roku, i uprosiłyśmy pana, który prowadził szkołę, że chcemy tylko zrobić maturę, bo miałyśmy już, bo nie wiem, jak jest teraz, bo to była mała matura i duża matura, myśmy już miały małą maturę, tylko jeszcze chciałyśmy zrobić tą. On nas przyjął do szkoły, myśmy skończyły tą szkołę. To były dwa [lata] w jednym roku i myśmy tą szkołę skończyły. To już wszystko.
Naturalnie, że jak nas zwolnili, to nie znaczy, że myśmy się nie musiały meldować. Musiałam się meldować co kilka dni na Cyryla i Metodego i musiałam opowiadać, co robię, z kim się kontaktuję i tak dalej. To nie było to. Mam wszystkie, znaczy nie wszystkie, bo po co mi było dużo tego, ale kilka tak zostawiłam na pamiątkę. Tak było i potem potoczyło się już życie. Jak dostałam to, to już miałam przygody, ale to już nie ma znaczenia, bo to były moje [sprawy] osobiste, że się uparłam, że chciałam na Akademię Medyczną, że mi powiedzieli, że nie mam co marzyć, że [się] nie dostanę, że już oni w tych… Więc poszłam, nawet to zdałam, bo zdawać to… Znaczy nie zdawałam tylko na Akademię Medyczną. Na wszystkie inne mogłam, tylko nie [tam]. Mówię: „Spróbuję, będę zdawała na weterynarię, może jakoś [mnie przyjmą]?”. Naturalnie, od razu przyjęli mnie na ten [kierunek]. Rok zrobiłam, ale nie pasowało mi to zupełnie. Kocham zwierzęta, ale konia się bałam, bo kiedyś mnie kopnął, jak byłam gdzieś na tym i nie, i nie będę, powiedziałam, że nie. Był dwuletni kurs dla sanitariuszek. Mówię: „Tutaj już mam doświadczenie, a w międzyczasie będę starała się dostać na Akademię Medyczną”. Skończyłam tą szkołę i doszłam do wniosku, że nie będę już [zdawać na Akademię Medyczną], bo czas leci, właściwie starzeję się, teraz znowuż będę jeść cztery lata tego, więc poszłam na tą. To było bardzo dobrze, bo mieszkałam w złych warunkach tam u cioci, potem mój ojciec wrócił, więc dostaliśmy małe mieszkanko. A tam to była szkoła dla sanitariuszek, musiałam tam mieszkać.
Z internatem. To dla mnie było w jakiś sposób dobre. I tak skończyłam szkołę i pracowałam potem jako nie sanitariuszka, tylko…
Jako pielęgniarka, tak. Zdałam z bardzo dobrym wynikiem, bardzo mnie popierała ta nauczycielka, dyrektorka tej szkoły, bo widziała, że byłam dość zdolną uczennicą. Chciała mi pomóc i powiedziała: „Iza, nie mogę”. Jak usłyszą „Akademia Medyczna”, to mają dla lepszych ode mnie. „Na to nie licz”. Na weterynarii byłam rok, nie chciałam, więc to nie było sensu, bo czas przecież leciał. Skończyłam szkołę pielęgniarską i pracowałam potem. I potem życie już jak wszyscy.
- A czy chciałaby pani powiedzieć coś na temat Powstania, czego jeszcze nikt nie powiedział?
Nic takiego nie ma. Uważam, że właściwie byli wśród Niemców, chcę powiedzieć, ludzie, którzy mogliby pomóc, bo przecież ci mogliby nas wydać [esesmanom] w tym [samochodzie], jak byłyśmy w Pruszkowie. Nie w samym [Pruszkowie], tylko tam, bo to było na wjeździe do Pruszkowa. Mogli nas oddać przecież esesmanom. Co to? A jednak nas nie oddali. Tak jak wszędzie – są źli i dobrzy ludzie. To tylko mogę powiedzieć.
Warszawa, 18 marca 2010 roku
Rozmowę prowadził Michał Studniarek