Iwona Bernadzka „Tereska”
Proszę nam opowiedzieć o rodzinie. W jakiej rodzinie się pani wychowywała, państwo mieszkaliście w Warszawie?
Do wybuchu wojny mieszkaliśmy na Saskiej Kępie, bo potem to już zawsze na Żoliborzu. Mieszkaliśmy na Saskiej Kępie, chodziłam do szkoły podstawowej, do trzeciej klasy. Ojciec pracował, był dyrektorem oddziału w „Społem”, to była wtedy instytucja [spółdzielcza].
- Do szkoły chodziła pani na Pradze?
Do szkoły chodziłam na Saskiej Kępie.
- W czasie okupacji kontynuowała pani naukę?
Tak. W czasie okupacji już mieszkaliśmy na Żoliborzu, koło placu Wilsona na ulicy Krasińskiego. Najpierw chodziłam do szkoły podstawowej 64, a potem do prywatnej malutkiej szkoły na ulicy Kniaźnina, położonej w pobliżu.
- W jaki sposób zetknęła się pani z konspiracją? To było przed Powstaniem?
Tak. Przed Powstaniem. Po pierwsze nasza wychowawczyni w prywatnej szkole była harcerką. Prowadziła właściwie klasę tak, jakby to był zastęp, zresztą zginęła w czasie Powstania. To już przybliżyło mi harcerstwo. Później już chodziłam do gimnazjum przy placu Inwalidów, imienia Aleksandry Piłsudskiej, które po wojnie zostało zmienione na Stefanii Sempołowskiej. Cały czas chodziłam do tego samego gimnazjum. Chodziła do mojej klasy siostra starszej dziewczyny, która była zastępową w żeńskiej drużynie „Knieja” i tworzyła zastęp. Ona się mnie zapytała, czy bym nie chciała [do nich] wstąpić. Wtedy wstąpiłam. To był początek 1944 roku.
- Miała pani jakieś kursy pierwszej pomocy?
Tak, pierwszej pomocy, alfabetu Morse’a, potem uczyliśmy się porozumiewać bezszelestnie. Pamiętam, że musiałyśmy cały Żoliborz na pamięć umieć narysować, wszystkie uliczki, wszystko bez żadnego planu. Do dzisiaj pamiętam jeszcze trochę. Poza tym były jeszcze normalne zajęcia, jak to w harcerstwie, jakieś podchody. Zdobywałyśmy różne sprawności, normalne harcerskie, a oprócz tego na przykład pierwsza pomoc, opatrywanie ran, usztywnianie złamanej kości, takie różne rzeczy.
Poza tym pomagałyśmy biednym rodzinom, [jak były] jakieś święta, uroczystości, to roznosiłyśmy żywność. Potem na ulicy Pogonowskiego był dom dziecka, gdzie było bardzo dużo przeważnie żydowskich sierot. Przynosiłyśmy różne wiktuały, bawiłyśmy się z tymi dziećmi. Taki był zwyczaj, że każda miała jakieś wybrane dziecko, które zabierało się na niedzielę czy na święta.
Potem głównie na Felińskiego w willi urządzałyśmy różnego rodzaju przedstawienia dla dzieci i dorosłych. Chodziło o to, żeby zamaskować działalność dorosłych, którzy robili poważniejsze rzeczy, a my urządzałyśmy jakieś przedstawienia.
Poza tym mały sabotaż. Nasza drużyna w tym specjalnie się wybijała, wszędzie wypisywałyśmy [różne hasła]. Roznosiło się gazetki podziemne.
- Gdzie zastał panią wybuch Powstania?
Wybuch Powstania zastał mnie w domu. Szyłyśmy opaski biało-czerwone. Mieszkałam na Krasińskiego, od placu Wilsona w stronę Broniewskiego. Szyłam opaski i tak na wprost okna siedziałam. […] Są właśnie dwie wersje co do miejsca wybuchu Powstania. Jedna chyba jest prawdziwsza, którą widziałam, bo ta druga to była trochę później. To była chyba 13.15. Na wprost moich okien jest ulica Kochowskiego. Przez Krasińskiego przejeżdżała ciężarówka Niemców z bronią, a z Kochowskiego wyszli jacyś dziwnie ubrani panowie i coś trzymali. Niemcy się zatrzymali, zaczęli strzelać. Już nie pamiętam, co to był za oddział, w każdym razie pod dowództwem Sierpińskiego (on chyba później był dziennikarzem muzycznym, niestety zmarł dosłownie kilka tygodni przed rocznicą Powstania i otwarciem Muzeum Powstania). Widziałam całą sytuację.
- Tą potyczkę pani widziała?
Naszych było chyba dziewięciu i na ciężarówce kilku Niemców z bronią. Właściwie nikt nie zginął, ktoś był ranny. Nie przypominam sobie, żeby ktoś zginął. Siedziałam, nawet przez firankę zaglądałam. W końcu zabrali się, pojechali. Nasi chyba wszyscy przeszli. Zresztą Norman Davies pisze o tym, dlatego że były przeróżne wieści, różnie pisano, gdzie zaczęło się Powstanie, a o tym właściwie niewiele. Potem zaczął Sierpiński coś pisać, ale to było jakoś ukrywane. Druga [strzelanina miała miejsce na rogu] Suzina i Próchnika.
Tak. To rzeczywiście było chwilę po pierwszym starciu.
Chwilę po tym, [jak w pierwszym miejscu] już przestali strzelać, Niemcy odjechali, a ja słyszałam nowe strzały, bo mieszkałam na rogu Suzina i Krasińskiego. Tak że usłyszałam strzały stamtąd, ale nie bardzo wiedziałam, czy to Niemcy dalej gdzieś strzelają czy [jest to] coś nowego. Tak słyszałam. Tak że jedno jest prawdziwe i drugie.
Tak, z tym że pierwsza była właśnie tu [na rogu Kochowskiego i Krasińskiego]
- Zapamiętała pani tą potyczkę na Krasińskiego.
Tak.
- Rozumiem, że opaski szyłyście już jakby z myślą o Powstaniu.
Oczywiście. Później komuś dostarczałam, ktoś gdzieś dostarczał. Ale właśnie przez to, że Powstanie nie zaczęło się tak, jak miało się zacząć o piątej, tylko zaczęło się tutaj przed drugą, to bardzo dużo ludzi, którzy wracali z pracy czy w ogóle wracali gdzieś ze Śródmieścia, nie mogło się dostać przez wiadukt (tak jak zresztą teraz) i tłumy ludzi utknęły. Niestety przez to straciłam ojca, który nie mógł się przedostać [do domu]. Potem był gdzieś na ulicy Długiej, właściwie nie mam do końca informacji, relacje były bardzo sprzeczne. Czy on zginął w Powstaniu, czy on był wywieziony do Gross-Rosen, zdaje się, że był wywieziony do Gross-Rosen. A [o sytuacji] w Gross-Rosen było później trudno zasięgnąć informacji w Arolsen]. Na nasze zapytanie odpowiedzieli, że z Gross-Rosen nie mają żadnych danych o moim ojcu. Dowiedziałam się od osoby przypadkowo spotkanej, która właśnie była na Długiej. Przypadkowo nawiązałam z nią rozmowę. Już od kogoś przedtem słyszałam, że ojciec wylądował gdzieś na Długiej. Pytałam się, jak było potem, bo wiem, że 2 września wyszli z Długiej, [pytałam]: „A gdzie pani była?”. – „Wywieźli nas 2 września, mnie, męża i syna”. – „Gdzie panią wywieźli?”. Już nie pamiętam, do jakiegoś obozu kobiecego chyba ją wywieźli, a męża i syna wysadzili w Gross-Rosen. Więc to się potwierdzało. Ona mówi, że później pisała do tego Arolsen, gdzie były wszystkie informacje, napisali jej, że nie mają żadnych danych. Wygląda na to, że oni po prostu zniszczyli wszelkie [dokumenty]. To by się potwierdziło, bo nic więcej [się nie dowiedziałam], do dziś nie wiem niestety, ale [ojciec] raczej zginął w Gross-Rosen.
- Jakie były pani dalsze losy w Powstaniu?
Potem, jak już mówiłam, najmłodszych nie chcieli brać [do służby]. Szukałam swojej zastępowej, żeby się zgłosić [na placówkę] i akurat ją spotkałam. Ona mówi: „To przyjdź, jeszcze kogoś przyprowadź”. Przyprowadziłam koleżankę z tego samego zastępu, bo nas w zastępie konspiracyjnym było sześć, myśmy były z jednej klasy. Myśmy przyszły, najpierw trochę kręcili nosami, że takie smarkule, ale [w końcu] nas przyjęli. Rozwoziłyśmy meldunki. Była radiostacja, bo to był pluton łączności na ulicy Pogonowskiego, przypominam sobie, że było Pogonowskiego 30, a może 28. Coś się musiało zmienić albo źle zapamiętałam. W każdym razie moja zastępowa, siedziała przy radiostacji, jeszcze była [tam] chyba przyboczna drużynowej, też z naszej drużyny.
Oprócz tego nosiłyśmy jedzenie z kuchni, która była na placu Wilsona, na I Kolonii, gdzie jest kino „Wisła”. Trochę inaczej dom wyglądał, nie tak jak dzisiaj, bo był bardzo [zniszczony], z zewnątrz tylko trochę zostało, został [całkowicie] przebudowany.
- Zburzony w czasie Powstania?
Tak, w czasie Powstania. Podwórko, wewnątrz były dwa małe domki. Teraz już zostały zburzone. Była kuchnia, stamtąd w kotłach nosiłyśmy jedzenie dla całego plutonu. Poza tym roznosiłyśmy jakieś meldunki, jak co trzeba było zrobić, to nam dawano do roboty.
- Jak pani zapamiętała reakcję ludności cywilnej na wybuch Powstania, jaki był stosunek ludności do powstańców?
U nas dobry. Może były inne dzielnice, gdzie był zły, ale u nas był bardzo dobry.
- Przez cały okres Powstania?
Przy końcu już wszyscy byli załamani. Różnie to bywało, byli tacy, którzy nie bardzo byli [zadowoleni], byli źli, że to się w ogóle zaczęło, bo po co. Ale na początku w ogóle było cudownie. Zresztą na początku na Żoliborzu było bardzo spokojnie. Siedzieli, śpiewali piosenki powstańcze, tłumy się schodziły, razem z nami śpiewały. Była bardzo przyjemna atmosfera. Dopiero potem się załamali. Tu gdzie jest klasztor zmartwychwstanek, już dalej nie było domów, były sady, ogródki działkowe, stąd Sady Żoliborskie. Ludzie chodzili tam i pomidory przynosili dla siebie albo nawet handlowali tym, a z drugiej strony podchodzili Niemcy. Niestety często dużo ludzi ginęło.
Tak, Niemcy podchodzili też na pomidory.
- Jak pani zapamiętała życie codzienne w czasie Powstania? Higiena, jak z wodą było na Żoliborzu?
Nie potrafię powiedzieć, kiedy się skończyła woda, dosyć długo była. Najpierw była jeszcze na piętrach, a potem już tylko w piwnicy. Tak że z piwnicy nosiło się wodę, potem woda się skończyła. Tu gdzie jest ulica Suzina, kiedyś było kino „Tęcza”, tam była jakaś studnia, ustawiały się kolejki, ale to takie kolejki, które stały dzień i noc po wodę. Niestety Niemcy bardzo szybko się zorientowali, zaczęli strzelać do tych ludzi. Sporo osób z naszego podwórka zginęło. To później już było tak, że tylko najodważniejsi chodzili po wodę i sprzedawali ją. Można było wodę kupić.
Pamiętam, że kaszy i mąki mieliśmy chyba sporo, bo mój ojciec pracował w „Społem”, a wszyscy pracownicy „Społem” dostawali duże przydziały żywności, może mniej płacili, ale płacili właśnie tą żywnością. Mama za mąkę, za kaszę kupowała wodę, bo przecież stanie było bardzo ryzykowne. Ci co tą wodę nam sprzedawali, też ginęli.
Na naszym podwórku, właśnie róg Suzina i Krasińskiego – IV Kolonia, już na trawnikach prawie nie było miejsc, same groby były po jednej, po drugiej stronie. Mieszkałam nie w tym samym mieszkaniu, ale w innym jeszcze przez dwadzieścia lat. Jak przechodziłam, to mi serce zawsze się ściskało. Tu był grób, tu był grób, tu był tego grób, tu był tamtego. Wszystko się pamiętało, tak to wyglądało.
- Jak pani pamięta żołnierzy nieprzyjacielskich, miała pani styczność z jeńcami niemieckimi?
Na Krasińskiego byli właściwie głównie AL-owcy i mieli swoją kuchnię w piwnicy. Złapali jakiegoś jeńca. On był tak przerażony, że jak się do niego coś powiedziało, obojętnie co, bo on i tak nie rozumiał, to [mówił]: „Niemcy przegrają,
Hitler kaputt, Niemcy przegrają,
Hitler kaputt”. Obojętnie co się powiedziało to on:
Hitler kaput. W końcu co szkodziło, on siedział, pomagał, obierał kartofle. W końcu pewnie bardzo rozżalony, jakiś żołnierz akowski czy AL-owski, już nie wiem, strzelił do niego. To właściwie tylko taki był mój kontakt, bo u nas nie było [jeńców].
29 września [po kapitulacji] wyszedł południowy Żoliborz, a północny Żoliborz i Bielany wyszły 30 września. Wyszłam 30 września, jak rano już wystawiono białe prześcieradła i Niemcy weszli. Tutaj przy Suzina jest taki malutki park, tam stały czołgi. Myśmy byli przekonani, że oni będą nas pewnie albo rozstrzeliwać, albo pędzić przed tymi czołgami, bo przecież na Woli tak było. Wychodziliśmy na Suzina, muszę przyznać, że bardzo [to przeżywałam].
- Wychodziliście w stronę Kampinosu?
Nie, myśmy szli na Dworzec Zachodni. W stronę Kampinosu to było na samym początku Powstania. Był rozkaz, że mają wszyscy iść, a potem był rozkaz, żeby z powrotem wracać.
Właśnie myśmy wychodzili na Suzina, kazali nam się ustawiać. Widziałam, że stał taki kulturalnie wyglądający jakiś młody oficer, może to był porucznik i on miał jakieś owoce i dzieciom je rozdawał. Może to było na pokaz zrobione, nie wiem, trudno powiedzieć.
- Pani wychodziła z oddziałem, czy jako ludność cywilna?
Już jako ludność cywilna, bo do 20 września byłam [w oddziale], potem nas wyrzucili po prostu, bo uważali, że smarkule niech się nie kręcą, tak że już byłam w domu, zresztą mama nie zgadzała się, żebym chodziła do [oddziału]. Wychodziłam już z domu z mamą. Do 20 września byłam [w oddziale], potem z Pogonowskiego [oddział przeniósł się] na Mickiewicza 27. […] Jeszcze miałam [takie przeżycie] – już było bardzo źle wtedy, [Niemcy silnie ostrzeliwali] Żoliborz. Przez plac Wilsona był wykopany okop. Z koleżanką niosłyśmy kocioł z zupą, a za mną szła też koleżanka, tylko ona akurat była w innym oddziale, z jakimiś dwoma akowcami. Też nieśli zupę. Wtedy [padały] tak zwane krowy, bo tak brr, brr… i za szóstym razem trach. W pewnym momencie myśmy się skuliły, a ona była [jakieś dwa skręty za nami], niestety ona i ci dwaj chłopcy zginęli, [rozerwało] im płuca. To była Ala Szarejówna, moja rówieśnica. Myśmy jakoś wyszły, weszłyśmy na podwórko domu, potem znów druga „krowa”, to tylko przewróciłyśmy się, zupa się wylała, do kotła szkło się nasypało, ale nic nam się nie stało. Tak to wyglądało.
Później to już całkiem rozwalili kuchnię akowską na I Kolonii, już trzeba było [samemu] starać się [o żywność]. Chodziło się po ogródkach działkowych, a ogródki działkowe były wszędzie, wszystkie trawniki były zmienione na działki. Chodziło się, nie pytając właścicieli, marchewka potrzebna, to marchewka.
Była taka starsza pani, ona była chyba sanitariuszką, też pomagała w tym. Robiło się jakieś zupy, bo niestety już nie istniała kuchnia. Kierowniczką kuchni była matka profesora Wiatra, która jeszcze w szkole podstawowej była moją nauczycielką matematyki, ona była kierowniczką kuchni, wspaniały człowiek.
- Jakie oddziały pani zapamiętała na Żoliborzu? Mówiła pani, że AL też było?
Tam gdzie mieszkałam, to widziałam, że byli AL-owcy. Głównie było AK. Potem to już razem wychodzili.
- Co się z panią działo po wyjściu? Wyszliście do Dworca Zachodniego i z Zachodniego do Pruszkowa?
Ludzie szli z tymi walizami, z workami, Niemcy nic im nie robili, ale „własowcy” (to nie byli „własowcy”, to jest błąd, zresztą nawet Davies pisze, że to jest błąd, że to nie byli „własowcy”, tak się mówiło, tak się przyjęło) potrafili wyrwać komuś jakąś walizkę. Moja mama miała złoty zegarek i tak jakoś bluzka podniosła się i jeden z nich zobaczył (oni na czarno byli ubrani) i zerwał jej ten zegarek. Ludziom różne rzeczy zrywali, zabierali, Niemcy nikomu nic nie zabrali.
Straszne rzeczy się działy jeszcze w tych poprzednich transportach. Zatrzymywali się w kościele Świętego Wojciecha na Woli i działy się straszne rzeczy. Myśmy nie [jechali], myśmy szli piechotą na Dworzec Zachodni i wsiedliśmy w wagony. Tak to wyglądało.
Chyba tydzień byliśmy w Pruszkowie. Stali Niemcy i Niemki w mundurach i patrzyli, i tylko –
rechts, links albo na tak zwaną wolność, albo do obozu. Szłam z mamą, on tak się patrzy, mówi –
links – do obozu.
- Obie z mamą zostałyście skierowane do obozu?
Tak. Tam przyjmował lekarz Polak i polskie sanitariuszki. Można było się zgłosić, [coś] znalazł i zwalniali wtedy. Lekarz Niemiec też był, jak udało się, to dostało się zwolnienie. Była kolejka do tego lekarza, która stała dwa dni, dwie noce mniej więcej, mama stanęła. W końcu, jak stała dwie noce, to zrobiło jej się słabo i zemdlała, już niedaleko drzwi była. Jakieś pielęgniarki ją złapały, zaprowadziły i zwolnili, dali kartę na wolność dla mamy i dla mnie. Potem byłyśmy w trzecim pomieszczeniu, gdzie już byli wszyscy ci, co szli na wolność. Ludzie siedzieli, zastanawiali się, jak by zwiać. […] W końcu nas załadowali do pociągów towarowych i było tak, że po prostu jakiś pociąg jechał, gdzieś otwierali i wynocha, idźcie sobie. Nas wyrzucili [w] Końskich. Ponieważ mój tata pracował wiele lat w „Społem” to miał dużo znajomości. Poszłyśmy do „Społem” i znalazł się ktoś, kto go znał. W ogóle ci znajomi przyjęli nas bardzo serdecznie. Najzabawniejsze było to, że zrobili uroczystą kolację. Jedni przynieśli jakieś mięso, drugi przyniósł zwiniętą kiełbasę i ja od razu rzucam się na tą kiełbasę, a mama mi ją wyrwała – przecież można było od razu skrętu kiszek dostać, absolutnie nie wolno tak jeść.
U nich byliśmy kilka dni, a potem pojechaliśmy do Częstochowy. „Społem” urządzało [tam] dla tych ludzi pomieszczenia, gdzie mogliby przebywać. Wylądowałam z mamą w wiosce pod Częstochową, było nieźle. Właściwie do przyjścia Rosjan tam byłyśmy. Moja babcia mieszkała w Jarosławiu koło Przemyśla, pojechałyśmy [tam]. Nie od razu przyjechałyśmy do Warszawy, strasznie to wyglądało, jeszcze wody nie było, światła nie było, nic. Dopiero w lecie wróciłyśmy i zaczęłam chodzić od szkoły.
Dom stał, tylko ściany wewnętrzne były poprzewracane. Oczywiście było wszystko dokumentnie rozkradzione, trochę przez Niemców, trochę przez okolicznych mieszkańców. Wtedy wróciłyśmy. Nie było wakacji, dwa miesiące wakacji było przeznaczone na zrobienie całej klasy. Już po wakacjach zaczęła się normalna szkoła.
- Po wojnie nie miała pani żadnych nieprzyjemności z tego powodu?
Nie. O tym wiedziały tylko moje koleżanki ze szkoły i z zastępu, z którymi chodziłam. Potem zdałam maturę i poszłam na studia na SGGW. Skończyłam wydział leśny. To przeważnie byli ludzie spoza Warszawy, oni nie bardzo się orientowali, co tu było. Bardzo różnych ludzi mieliśmy na roku, ale nigdy w życiu o niczym nie mówiłam, tylko ze swoimi koleżankami na ten temat rozmawiałam, a na uczelni nigdy. Tak że inni nie wiedzieli nic. Teraz [powstała jakaś grupa kombatancka]. Weszli tam jednak [różni] ludzie, o niektórych wiedziałam, co robili za komuny. Nawet zapraszali mnie, bym wstąpiła do [tej grupy], ale [odmówiłam stwierdzając], że jestem u „Żywiciela” na Żoliborzu i nigdzie indziej nie chcę być. Taki, który był pierwszym sekretarzem PZPR i wszyscy wiedzieli o tym, że donosi, nagle, już po 1988 roku, na cmentarzu 1 sierpnia z opaską biało-czerwoną [defilował]. Z [takimi ludźmi] w ogóle nie chciałam mieć nic do czynienia.
Warszawa, 31 marca 2009 roku
Rozmowę prowadził Piotr Ziółkowski