Anna Gerlach
Nazywam się Anna Gerlach. Brałam udział w Powstaniu na Mokotowie.
- Co pani robiła przed wojną?
Przed wojną robiłam maturę. Chodziłam do prywatnej szkoły [Haliny Gepnerówny. To było gimnazjum humanistyczne przy ulicy Moniuszki 8]. Maturę robiłam [natomiast] w gimnazjum handlowym [Raczkowskiej przy ulicy Wspólnej 38] z tego względu, że chciałam iść na SGH.
- Ile pani miała wtedy lat?
Siedemnaście i pół.
1938.
- Jak pamięta pani wybuch wojny, jakie odczucia ma pani z tym związane? Jak to wyglądało wtedy pani oczami.
Pierwsza bomba, która uderzyła, szłam Marszałkowską... Jeszcze nie było wiadomo, że będzie wojna...
Wojna w 1939 roku, szłam Marszałkowską i pierwsza bomba uderzyła na plac Unii Lubelskiej no i zaczęło się. Nie bardzo zdawaliśmy sobie sprawę, że to zaczyna się wojna.
- Pamięta pani wejście Niemców do Warszawy?
[Pamiętam, ale] wejścia Niemców nie oglądałam na szczęście, bo oni szli swoim marszem w Alejach Ujazdowskich. Hitler stał i przyjmował wojsko. I zaczęło się.
- Od kiedy zaczęła pani brać udział w konspiracji?
Od 1941 roku [w 2. kompanii szturmowej. Spotkania odbywały się w różnych mieszkaniach, najczęściej u mnie na ulicy Grażyny 18 mieszkania 3. Uczyłyśmy się robić zastrzyki, opatrunki. Przychodzili lekarze ze szpitala na ulicy Lindleya].
Koleżanka mi powiedziała, że jest 2. kompania szturmowa i tam się zapisałam. Pierwsze zebranie było na Kopernika, tam się spotykaliśmy. Spotkania były w różnych miejscach.
W Powstaniu brałam udział w „Baszcie”, bo nie zdążyłyśmy już przejść do centrum [do 2. kompanii szturmowej].
- Jakie funkcje pani pełniła od roku 1941 do wybuchu Powstania? Co pani robiła na tych spotkaniach?
Mieliśmy wykłady sanitarne, uczyłyśmy się [robić] zastrzyki, śpiewałyśmy różne piosenki. Naszym dowódcą był, zdaje się, „Roman”... Przeżył całe Powstanie, wrócił i go aresztowali. [Byłam sanitariuszką. Pracowałam i zrobiłam kurs kosmetyczny w „Lekarsko-Kosmetycznej Szkole Kosmetyki i Masażu imienia Marii Kasperskiej” przy ulicy Mazowieckiej w 1942 roku. Pracowałam w RGO, gdzie kucharki gotowały zupy dla biednych a my przeprowadzałyśmy wywiady komu pomóc i też w księgowości RGO oraz roznosiłam gazetki].
- A czy kogoś z pani grupy złapało może gestapo?
Pamiętam ze słyszenia. Kolega mieszkał na Puławskiej i tam myśmy się zbierali. Godzina policyjna w czasie okupacji była o ósmej, więc trudno było siedzieć w domu. Spotkaliśmy się w mieszkaniu na [Puławskiej], bo on mieszkał z bratem, mieszkanie było spore. Były tam różne [imprezy], sylwester. Byliśmy młodzi, więc się bawiliśmy. Kiedyś dowiedziałam się, że do niego przyszli Niemcy, szukali radiostacji, a on miał radiostację. Trzymał radiostację w torbie, [w której] były zakryte trzy przegrody – zobaczył jedną, drugą, a trzeciej nie zauważył (tam gdzie było to radio), ale niestety wzięli go na Pawiak. Spuścili go ze schodów na Szucha, wybili mu prawie wszystkie zęby. Siedział już do końca Powstania na Pawiaku, a potem w obozie w Oświęcimiu. W Powstaniu nie brał udziału. Razem z jego narzeczoną byłyśmy w 2. kompanii szturmowej. Ona, nie pamiętam, gdzie należała, bo w „Baszcie” nie była.
Zapisałam się do „Baszty”, a na ulicy Grażyny 18 parę dni mieszkał u Marysi dowódca i zginął w pierwszy dzień Powstania.
- Czy w pani grupie było czuć zbliżające się Powstanie, latem 1944 roku, czy dawało się jakoś odczuć, że będzie niedługo?
Dawało się odczuć, tak. Wiem, że to było we wtorek o godzinie piątej. U nas zaczęło się to przed piątą, tak że ja nie mogłam się dostać do centrum i zostałam na Mokotowie. W wieżyczce na Szustra był Niemiec, który strzelał bez przerwy. Trzeba było przelatywać do „Społem” i tam byli pracownicy, którzy nie zdążyli wyjść i nie zdążyli [wrócić] do domów i siedzieli tam całe Powstanie.
- Gdzie panią zastał wybuch Powstania? W jaki sposób się pani dowiedziała?
Jak mieliśmy zebrania, to była mowa o tym, że coś takiego się szykuje. Pamiętam, że w pierwszy dzień Powstania było spotkanie w willi na Grażyny 7. Na rogu Dworkowej była poczta, a przed wojną była policja i tam się usadowili Niemcy. Był taki projekt, żeby chłopcy poszli właśnie tam, żeby ich przepędzić stamtąd. Mieli po jednym granacie, nie [mieli] broni, więc zaniechali tego, nie byli, bo by na pewno wszyscy zginęli. I zaczęło się Powstanie.
- Co pani robiła w pierwszych dniach Powstania?
[Miałyśmy kwaterę na ulicy Krasickiego]. W czasie Powstania opatrywałyśmy rannych. Miałam dyżur w szpitalu u sióstr elżbietanek i był [chłopak] bardzo ciężko ranny w głowę. Moje koleżanki szły na Sadybę, mnie nie wzięły, bo ja przeskakiwałam przez Racławicką – [Niemcy] strzelali, a Pan Bóg kule nosi i nic mi się nie stało, ale miałam strasznie zranione kolano, [bo upadłam], bolało mnie okropnie. Lali mi na to spirytus, bo nie było [innych środków]. Nie wzięli mnie na Sadybę i zostałam. Opiekowałam się rannym, który był w piwnicy [w szpitalu u sióstr elżbietanek]. Ciągle schodził z łóżka. Był wtedy nalot na elżbietanki. Było masę rannych, masę zabitych. Pamiętam, jak grzebali tych zabitych rano po nalocie. Ciągle patrzyliśmy w niebo, że przyjdą alianci. Po tygodniu dopiero się zjawili – Francja i Anglia – zrzuty były. Potem była walka o broń, którą czasami zrzucili nie na wyznaczone miejsca. Czasami [trafiła] we właściwe miejsca, a czasami gdzieś „poszła” [w kierunku Niemców], więc była walka o broń, kto to weźmie.
- Pani działała zawsze na Mokotowie?
Cały czas byłam na Mokotowie i to było mniej więcej od ulicy Odolańskiej do Woronicza, to była taka „wolna Polska” ciągle ostrzeliwana. Można było przejść, oczywiście cały czas strzelali. Pamiętam, szłyśmy ulicą Szustra... Jeden, jedyny wysoki dom stał w alei Niepodległości i tam zainstalowali się Niemcy i strzelali, co kto się pokazał, bo mieli doskonali widok, tak że trzeba było uważać.
Pamiętam taki moment, jak spotkałam swojego kolegę i wtedy był obstrzał ulicy Szustra. Prawdopodobnie nas zobaczyli. Przeskoczyliśmy przez parkan. Na drugi dzień, jak poszłam zobaczyć ten parkan, to się zastanawiałam, jak ja go przeskoczyłam. To był wysoki parkan. Co robi strach…
- Pamięta pani jakichś rannych Niemców?
Widziałam rannego Niemca, jak szli przez podwórko na Grażyny pod 22. Jeden trzymał rannego na ramieniu i szli do swojej kwatery. Nasi nie ruszali ich, ale mogli strzelać.
- Czy pamięta pani jakąś pomoc okazaną rannym Niemcom przez Polaków? Spotkała się pani z czymś takim?
Nie, ja nie widziałam się z Niemcami. Nie spotkałam się tak oko w oko.
- Jak podczas Powstania wyglądała sprawa z lekami? Czego owało najbardziej?
Wszystkiego owało, właściwie nic nie było. Mnie na ranę na kolano leli spirytus, owało leków. Nie byli przygotowani... W szpitalu trochę było, ale to się wyczerpało.
- Miała pani kontakt z bronią?
Nie miałam broni w ręku.
Pamiętam taki moment, jak szłyśmy... Myśmy miały kwaterę na Krasickiego w willi i pamiętam, że była niedziela, szłyśmy do kościoła elżbietanek. Na ulicy był dosyć gęsty, wysoki liguster i leciał samolot, i Niemiec w środku, dosłownie tak nisko, że widziałam jego twarz, i tak siekł – na szczęście żadna nie została ranna. Jakoś wyszłyśmy z tego.
- Gdy Powstanie zbliżało się do końca, co wtedy się działo, jak była już połowa września 1944 roku.
Chodziłam często do domu, żeby przynieść jedzenie. Wszyscy, którzy mieszkali w tym domu, mieli jakieś zapasy, gotowali trochę w piwnicy i razem sobie dzielili. Ponieważ chłopcy byli głodni, myśmy chodziły razem z Marysią, żeby przynieść jedzenie dla chłopców. Było bardzo, bardzo ciężko. Nie było tego jedzenia.
- Jakie były nastroje u schyłku Powstania?
Byliśmy pewni, że zwyciężymy, że Niemcy się cofną. Nawet było takie głupie powiedzenie, że skąd, armia olbrzymia, ale była taka nadzieja, że może nam się uda.
- Pamięta pani kapitulację Powiśla?
Nie.
- A desant na Czerniakowie?
Też nie pamiętam. Tylko słyszeliśmy, bo były gazetki...
- Jak pamięta pani kapitulację?
Wyszłam z domu. Przyszłam właśnie ze swoja szwagierką po jedzenie i chciałyśmy się zobaczyć z jej bratem, który był na Malczewskiego, też brał udział w Powstaniu. Nie mogłyśmy już iść dalej... Doszłyśmy do Odolańskiej i powiedzieli, że naokoło już są Niemcy i czołgi. Było niebezpiecznie, wróciłyśmy z powrotem. Dlatego wyszłyśmy z domu z rodzicami, z całym domem, było nas jedenaście osób albo i więcej, bo byli tacy, którzy przychodzili, nie zdążyli przyjść do domu, to wlatywali do jakiejkolwiek bramy i tam właśnie było kilka osób.
- Jak wyglądała kapitulacja?
Pamiętam walenie nóg [Niemców] na Grażyny, szło dwóch. Myśmy nie wiedzieli, że to jest kapitulacja, nawet nie było mowy o tym. [...] Ktoś mówi: „Wywieście białą flagę” – to był już koniec. Tego samego dnia była kapitulacja, ale to było... Nie mieliśmy takiej wiadomości. Mama mówi: „Nie ma rozkazu, nie wiemy, czy już się kończy”. Wtedy było walenie do drzwi kolbami. Mieliśmy naprawdę szczęście. Nawet nie weszli na parter, tylko stali przy drzwiach, [gdzie był obraz dość duży Matki Boskiej – widzieli ten obraz]. Może to byli katolicy [niemieccy] z karabinami. Opuścili te karabiny i pytają się: „Czy nie ma tu powstańców?”. Moja mama i sąsiadka znała niemiecki, powiedziały, że tu nie ma żadnych powstańców, są sami starzy ludzie. A na drugim piętrze był szpital. Byli powstańcy, którzy leżeli na łóżkach. Tak że udało się jakoś i oni wyszli, nic nie zrobili. Na drugi dzień już była kapitulacja. Mieliśmy przygotowane cieplejsze palta, buty.
Raus – i koniec. [W ciągu dziesięciu minut trzeba było opuścić dom]
- Proszę opowiedzieć o pani losach po Powstaniu.
Szliśmy do Pruszkowa, ale po drodze uciekliśmy, bo zobaczyliśmy, że za nami cały tłum ludzi coraz to zmniejsza się. Moja mama podeszła do Niemca, który nas konwojował, znała niemiecki i trzymała pieniądze [ w ręku, które Niemiec widział]. Mama pracowała w kasie oszczędności i wypłacali trzymiesięczne pensje. Mówi: „Trudno, dam mu, żeby nas uwolnił, zastrzeli mnie, to trudno, ale nie pójdziemy do obozu”. On się pyta: „Ile osób?”. Mamusia mówi: „Jedenaście”. On mówi: „Po prawej stronie jest gestapo idźcie na lewo i pojedynczo w krzaki”. I tak zrobiliśmy. Nie doszliśmy do Pruszkowa, tylko do znajomych. Pan Hozer miał domek i tam się zatrzymaliśmy. Zobaczyliśmy, że jest taka masa ludzi, którzy się ukrywają [u niego], a [Niemcy] ciągle szukają Warszawiaków. Ciągle były przeglądy. Ojciec z moją mamą poszli pod Pruszków i spotkali znajomą, matkę mojej koleżanki, i zaproponowała im, że możemy zamieszkać u nich w Piastowie. Tego samego dnia wieczorem pojechaliśmy do Piastowa. [Z Piastowa po miesiącu] pojechaliśmy do Końskich, [a za parę dni weszli Rosjanie]. [Potem Niemcy] tak strasznie się bali Rosjan, że rzucali wszystko i uciekali.
- Jak pani pamięta wejście Rosjan?
[Nie widziałam ich na Mokotowie]. Pierwsze czołówki to nawet były „sympatyczne”. Pytali, czy mamy coś do jedzenia. Nie korzystaliśmy z tego, bo było akurat. Myślałam sobie, że może będzie ktoś bardziej potrzebujący, ale te czołówki tylko przechodziły. Potem dopiero otworzyli się, [pokazali], jak to wszystko wygląda.
- Co pani robiła po wojnie?
W czasie wojny wyszłam za mąż, w 1944 roku, cztery miesiące przed Powstaniem, i byłam w ciąży. Dlatego właśnie moja mama bała się, żebym nie poszła do obozu. Potem kierowaliśmy się, jechaliśmy całą noc otwartymi lorami [w nieznanym kierunku]. Okropne to było, straszne. Dojechaliśmy do miejscowości Łuków, w której byli znajomi – mojej szwagierki przyszli [teściowie], bo potem jej mąż wrócił z niewoli, był w Murnau i tam przyszedł do rodziców.
Mój mąż mieszkał w Sobolach, było takie letnisko, to było dwanaście kilometrów [od Łukowa] i ja sama w ciąży tam poszłam. Mąż nie mógł, dlatego że by go złapali, rozstrzeliwali wszystkich mężczyzn.
Poszłam sama. Ciotka dała mi trochę jedzenia, całą furę przywieźli chłopi, którzy tam mieszkali i znali moich teściów, podzieliłam to wszystko i kierowaliśmy się do Warszawy. Najprzód pojechali moi rodzice, a myśmy pojechali za tydzień. Na stacji [w Łukowie] napadli na nas „ukraińcy”, było ciemno, a szliśmy grupą. Mąż miał na ramieniu bagaż, więc nie mogliśmy iść szybko, druga grupa zobaczyła, że myśmy stanęli. Dwóch „ukraińców” mówi: „Dawaj to!”. A mąż mówi: „To jest jedyna rzecz, którą my mamy, nie oddam”. Dostał wielkiego kopa, że mało się nie przewrócił. Ci nasi towarzysze podróży się wrócili. Mówię: „Słuchajcie, zatrzymujemy się w pierwszym lepszym domu gdzieś na [podłodze możemy się położyć i przespać], aby jak najszybciej ukryć się gdzieś”. Były tak straszne pluskwy, że spadały nam z sufitu na głowę, ale tego się nie brało pod uwagę.
Rodzice pojechali już do Warszawy. W [Miłosnej] koło Warszawy mieszkali dziadkowie, mojej mamy rodzice. Niewiadomo: żyją, czy nie żyją? Ponieważ się znali wszyscy, na stacji się pytaliśmy, czy są? Są, wszystko dobrze. [Dziadkowie żyli i tam się zatrzymali rodzice].
Potem mąż jeździł do pracy, dostał pracę jako goniec na Pradze. Miał zaliczony pierwszy rok SGH. Ponieważ znał języki, więc poznali się na nim i dostał lepszą pracę...
Warszawa, 9 października 2009 roku
Rozmowę prowadził Michał Wojciechowski