Jan Balinger „Sokół”
Nazywam się Jan Balinger pseudonim „Sokół”, urodzony 23 maja 1922 roku w Warszawie. W czasie Powstania byłem członkiem ZWZ (Związku Walki Zbrojnej) w pułku artylerii o nazwie „Granat”.
- Zacznijmy od początku: dzieciństwo, dom rodzinny. Jak pan zapamiętał przedwojenną Warszawę, szkołę przedwojenną? Proszę więcej o tym opowiedzieć.
Przed wojną zacząłem studiować na Politechnice Warszawskiej, Wydział Inżynierii Lądowej, dokładnie – budowa dróg i mostów. Ojciec prowadził bardzo dużą firmę, budowa nawierzchni asfaltowych, pod nazwą „Sieczko Balinger”. Sieczko to było nazwisko mojej matki.
- Wybuch wojny zapewne przerwał studia?
Tak.
- Jak wybuch wojny wpłynął na losy pana i pańskiej rodziny?
Rodzice wyjechali na wschód, dostali się pod okupację bolszewicką, a ja zostałem w Warszawie.
Tak.
- Jak pan sobie radził? Został pan w waszym mieszkaniu?
Tak, na Filtrowej przy placu Narutowicza.
- Z czego pan żył, z czego pan się utrzymywał?
Od przyjaciela ojca dostałem do dyspozycji samochód (Opel Kadett) i jeździłem jako taksówkarz.
- Kogo pan woził zazwyczaj taksówką?
Kto przychodził, różnych ludzi.
- Polaków wolno było wozić taksówką w czasie okupacji?
Na początku tak. Później Niemcy zabrali ten samochód. Dostałem się któregoś dnia z łapanki przeprowadzonej przez esesmanów, wywieźli mnie na Pawiak. Wtedy szczęśliwym zbiegiem okoliczności był napad na Kutscherę w Alejach Ujazdowskich. Jak Kutscherę zastrzelili, to sprowadzili z Pragi jakiegoś wyższej rangi oficera niemieckiego, też z SS. Wydawało się, że chciał się przypodobać Polakom i kazał wypuścić wszystkich więźniów z Pawiaka. Właśnie w tym czasie wyszedłem z Pawiaka.
- Co się stało z pańska rodziną? Ojciec, matka, siostra; pan miał siostrę?
Tak. Siostra mieszkała w Aninie, była zamężna za pana Adama Jastrzębskiego, który pracował w konspiracji i mnie zaproponował wstąpienie do ZWZ. Później, jak ZWZ się przekształciło w AK, to się tak ułożyło, że był moim dowódcą w czasie Powstania Warszawskiego. Adam Jastrzębski, pseudonim „Różan”.
- Co się stało z rodzicami, którzy pojechali na wschód?
Wrócili szczęśliwie do Warszawy. Na Filtrowej mieszkaliśmy całą rodziną. To było mieszkanie własnościowe w małym bloku mieszkalnym, wybudowane przez mojego ojca. Spółdzielnia mieszkaniowa. Rodzice tam zostali. Jak wybuchło Powstanie, myśmy mieli punkt zborny przy ulicy Czeczota na Mokotowie, a rodzice zostali u siebie. Później przyszły bandy ukraińskie i spaliły cały dom, a rodziców wysiedlili, wywieźli do Skierniewic.
- Wróćmy do pana. W czasie okupacji zetknął się pan poprzez pana Jastrzębskiego z działalnością konspiracyjną. Jak wyglądały spotkania, szkolenia, jak pan to zapamiętał?
Myśmy się zbierali u mnie w domu, u rodziców w mieszkaniu. Szwagier prowadził wykłady zbliżone w programie do podchorążówki artylerii. Myśmy mieli stoły plastyczne i odbywały się próbne strzelania, a ćwiczenia w terenie były na Bielanach.
- Teoretyczne zajęcia przygotowywały pana do funkcji obserwatora artylerii?
Tak.
- Jak wyglądały praktyczne zajęcia na Bielanach?
Obserwowanie i opisywanie odległości, jak tramwaj przejeżdżał czy autobus lub przechodnie, to myśmy musieli określać na oko odległość. Ćwiczyliśmy wzrokowo. Później w mieszkaniu omawialiśmy, jakich byśmy użyli pocisków w danym przypadku. Ponieważ na politechnice dużo miałem do czynienia z miernictwem, to mnie było łatwiej określać wszystkie kąty i odległości. Nauczyłem się wtedy, co to jest azymut. Azymut to jest kąt między kierunkiem północnym a zadanym. W ten sposób się ustawia działo kierujące. Jak jest bateria, powiedzmy cztery działa, to zawsze pierwsze działo jest kierujące. Określa się azymut i według azymutu ustawia się na cel. Wiem, ponieważ na ochotnika pojechałem po niewoli (jak już Anglicy nas oswobodzili) do 2 Korpusu, do generała Andersa i tam mnie skierowano na szkołę podchorążych rezerwy. Stąd znam te wszystkie niuanse.
- Ile osób brało udział w tym szkoleniu, pamięta pan?
W Warszawie?
Na początku cztery, później było pięć, dlatego że dołączył jeszcze do nas lekarz.
- Czy Niemcy trafili na waszą działalność?
Nie.
- Czyli nie została zdekonspirowana?
Nie.
- Jakie były zasady konspiracji?
Przede wszystkim, żeby nie wchodzić grupą, tylko pojedynczo, to była podstawa. Zawsze ze dwóch stało na zewnątrz budynku. Obserwowali, czy są jakieś patrole niemieckie w tym czasie, jak myśmy się zbierali, czy nie.
- Pański ojciec, siostra, też działali w konspiracji?
Nie.
- Pan Jastrzębski, który to prowadził, był oficerem artylerii?
Tak, był oficerem, walczył w 1939 roku w obronie twierdzy Modlin i tam został odznaczony krzyżem Virtuti Militari.
- Co oprócz przygotowania artyleryjskiego wchodziło w zakres szkolenia? To było poszerzone o jakieś inne umiejętności?
Podstawowa musztra.
- Był kontakt fizyczny z bronią? Rozumiem, że dział nie było, ale z karabinem?
Mieliśmy pistolety Parabellum.
- Proszę powiedzieć, jak wyglądało życie w okupowanej Warszawie, jak pan to zapamiętał? Godzina policyjna, kartki, łapanki, egzekucje.
Były.
- Był pan świadkiem takich wydarzeń?
Tak, nawet uczestniczyłem w łapance, byłem skierowany do budy. Pracowałem na warsztatach samochodowych, które remontowały silniki dla Niemców, dla Wehrmachtu, przy ulicy Kopińskiej na Ochocie. Miałem legitymację z orłem niemieckim i jak tą legitymację pokazałem, to mnie wtedy wypuścili. Dwa razy byłem złapany przez Niemców: wtedy w łapance na placu Wareckim i drugi raz na Szucha, gdzie jest dzisiaj Ministerstwo Oświaty. Byłem długo przesłuchiwany. Miałem legitymację Politechniki Warszawskiej, to mnie wypytywali o wszystkich profesorów, jakie zajęcia są prowadzone, czy nie ma jakichś wojskowych wykładowców… W ten sposób.
- Był pan bity w czasie przesłuchania?
Nie.
- Kiedy pan się dowiedział o tym, że zbliża się Powstanie Warszawskie? Czy pan się w ogóle dowiedział przed Powstaniem?
Tak, od szwagra. Powiedział mi, że będzie określona godzina „W” i wszyscy jedziemy na punkt zborny. A nasz punkt zborny był przy ulicy Czeczota, w mieszkaniu państwa Imrotów, tych od farb.
- Jaka była atmosfera w Warszawie tuż przed Powstaniem Warszawskim? Jak pan to zapamiętał?
Podenerwowanie, niepewność, co będzie, co się stanie w ogóle z ludnością?
- A co pan wtedy czuł? Pan czekał z niecierpliwością, z utęsknieniem na Powstanie, czy raczej ze strachem? Jakie emocje wtedy panu towarzyszyły?
Ze strachem nie, ale zdawałem sobie sprawę, że przewagę zbrojną mają Niemcy. Myśmy byli bardzo słabo uzbrojeni, na nasz oddział przypadały cztery karabiny kb i jeden pistolet Mauser i jeden pistolet Parabellum. To jest przecież nic.
- Punkt zborny był na ulicy Czeczota. Ile osób się stawiło pierwszego dnia Powstania?
Wszyscy.
- Wszyscy, to znaczy ile osób, pamięta pan?
Pięć.
- Jak byliście umundurowani, w co byliście ubrani?
W szare kombinezony robocze.
- Kiedy się rozpoczęły pierwsze walki, pamięta pan?
Tak. Pierwszym naszym zadaniem było… Z Czeczota kazano przejść na ulicę Dolną i z Dolnej atakowaliśmy. Tam były warsztaty samochodowe SS, [to] nazywało się Bruhn-Werke i mieliśmy za zadanie zdobycia tego [obiektu]. Dwóch moich przyjaciół od razu poległo, bo dostaliśmy się pod ogień z wieżyczek żelbetowych. Musieliśmy się wycofać, bo zdaliśmy sobie sprawę, że nie damy rady.
- Czyli już pierwszego dnia stracił pan dwóch z pięciu kolegów. Jak pan był uzbrojony pierwszego dnia Powstania?
W Parabellum.
- Jak pan przeżył stratę kolegów w oddziale, niepowodzenie tej akcji? Przeżył pan to bardzo?
Tak. Wtedy musieliśmy dalej się wycofać. Dowódca znalazł jakąś willę na ulicy Krasickiego 25. Okazało się, że to jest willa profesora Skrzywona z SGPiS-u. Całe Powstanie tam mieliśmy siedzibę. Były różne wypady. Miałem za zadanie prowadzenie obserwacji, co się dzieje, w kierunku Pola Mokotowskiego. Obserwowałem ten kierunek z budynku róg Woronicza i Puławskiej. Doszliśmy do wniosku, że mamy szansę z tego punktu coś zdobyć. Dowódca czy zastępca dowódcy Mokotowa, który się nazywał major „Zryw”, pochodził ze zrzutów z Anglii, przydzielił nam tak zwanego PIAT-a. To była amerykańska armatka ręczna, naramienna, która strzelała z pocisków plastikowych z zapalnikami. Myśmy któregoś dnia się zaczaili w gęstym rowie przy ogródkach działkowych, jak czołg niemiecki jechał od strony Wilanowskiej w kierunku centrum, to oddaliśmy strzał [do] czołgu i jego gąsienica rozleciała się w drobiazgi. Niemcy wyskoczyli z czołgu, a koledzy, którzy ubezpieczali z automatycznej broni ręcznej (jak Sten) wszystkich wytłukli. Wtedy Niemcy się wycofali i dalej już czołgi nie poszły na Mokotów.
- Który to był dzień Powstania?
Drugi.
- Długo pełnił pan zadania obserwacyjne na Woronicza?
Bardzo długo.
- Jak wyglądały meldunki, jakie pan miał obowiązki?
Liczyć przede wszystkim, bo okazało się, dowiedzieliśmy się, że Dywizja „Hermann Göring” wycofuje się na Mokotów od strony lotniska na Okęciu. Liczyć trzeba było wszystkie pojazdy pancerne, meldować do dowództwa Mokotowa, ile wozów bojowych się wycofało, poszło w kierunku Puławskiej.
- Jak wyglądało życie na powstańczym Mokotowie w pierwszych dniach?
W początkowych dniach było bardzo przyjemnie, dlatego że myśmy nocą chodzili na ogródki działkowe i tam sobie zbieraliśmy warzywa. Przynosiliśmy do naszej kuchni i z tego były doskonałe zupy jarzynowe.
- Jaki był stosunek ludności cywilnej do pana, do kolegów?
Przychylny. Piątego, szóstego dnia dostałem zadanie, żeby pójść na Powsin najkrócej jak się da, ponieważ tam Anglicy mają dokonywać zrzutów broni, żebyśmy z tych zrzutów przynieśli trochę broni na Mokotów. I tak się stało. Myśmy poszli tyralierą, nas było czterech, poszliśmy wzdłuż ulicy (obecnie to jest Andersa, nie pamiętam, jak wtedy się nazywała) – od alei Wilanowskiej do Puławskiej. Tamtędy przeszliśmy, jak obecnie jest restauracja „Wilanowska”, wyszliśmy na pola w kierunku Powsina. Trafiliśmy o dziwo na żołnierzy węgierskich, tam stała artyleria węgierska. Byli wtedy w trakcie rozmów z dowództwem AK, z dowództwem Powstania Warszawskiego, żeby się przyłączyli. Nie wiem, jak to się skończyło. W każdym razie myśmy przeżyli chwile grozy. Jak weszliśmy do lasku powsińskiego, zauważyliśmy olbrzymią polanę i rozpalone po brzegach ogniska. Za kilka godzin przyleciał samolot. Nie bardzo się znałem wtedy, ale się okazało, że to był „Liberator”. Kilka sztuk broni zrzucił przy pomocy spadochronu. Stał oddział partyzantki w Powsinie, pod dowództwem oficera, który się nazywał Wróbel. Na drugi dzień rano, po zrzucie, kazał nam opuścić teren, wracać na Mokotów. Mimo naszej prośby żadnej broni nam nie dał.
Wychodząc z lasu powsińskiego, zobaczyłem białą gilzę zwisającą z drzewa i domyśliłem się, że to jest zasobnik z bronią na spadochronie. Myśmy się wdrapali na tę sosnę, ściągnęliśmy zasobnik, otworzyliśmy. Okazało się, że tam jest jeden PIAT, jest kilka Thomsonów, czyli automatycznych amerykańskich karabinów i sporo naboi. Myśmy to wszystko wyjęli, na siebie załadowaliśmy i zaczęliśmy wychodzić z lasu. W tym momencie oddział partyzancki nas otoczył, kazał zwracać i do oficera Wróbla. A on krótko, że jesteśmy skazani za kradzież broni na rozstrzelanie. Zacząłem z nim rozmawiać – tylko on nie bardzo chciał ze mną rozmawiać – że jakim prawem, bo my zostaliśmy wysłani po broń.
- Mieliście pisemne rozkazy?
Ja miałem.
Tak. A on mnie zbył, że nieważne i powiedział, że wszyscy zostaniemy za to rozstrzelani. Mój przyjaciel, który też cały czas był w Powstaniu, nazywał się Tadeusz Jaroszewski, pseudonim „Wrona”, nerwowo tego nie wytrzymał chyba, bo podbiegł do Wróbla, klęknął przed nim i zaczął go błagać o litość. W końcu Wróbel nas wypuścił, kazał wracać do Warszawy. Myśmy wyszli, z powrotem natknęliśmy się na oddziały węgierskie i pozycje artyleryjskie. Doszliśmy do alei Wilanowskiej, punkt, co przed wojną nazywał się zakręt śmierci, jak się Wilanowska zbiega z Belwederską. Był taki moment: myśmy mieli opaski akowskie, biało-czerwone na rękach. Zauważyłem, że z daleka, od strony Warszawy, od Belwederu, jedzie samochód wojskowy. Kazałem chłopakom paść do rowu odwadniającego i nie ruszać się, zdjąć opaski i schować, żeby ich nie było widać. To był Opel Blitz chyba, ciężarowy, zwolnił i wolno przejeżdżał obok nas, prawie przed naszym nosem. Oni chyba też się bali zatrzymać, tak przypuszczam, bo przejechali wolno, gazu dodali i pojechali w kierunku pałacu w Wilanowie. Myśmy wtedy wstali i zaczęliśmy maszerować powoli chodnikiem, brzegiem Belwederskiej, w kierunku Mokotowa.
- Rozumiem, że wracaliście bez broni?
Tak.
- Zabrali również waszą osobistą broń, z którą przyszliście?
Tak.
- Jak doszliście z powrotem do swojego oddziału, złożyliście meldunek o tym, co się wydarzyło?
Tak, natychmiast. Dowódca powiedział, że będą wyciągnięte konsekwencje. Nie wiem, co się potem dalej działo.
- Jakie były kontakty z żołnierzami węgierskimi?
Rozmawialiśmy. Śmieszna była rozmowa, bo węgierski bardzo trudny. W ogóle, w zbliżeniu nie jest podobny do żadnego słowiańskiego języka. Ale na migi, trochę coś rysując, rozumieliśmy, że są jakieś pertraktacje z naszym dowództwem, ale oni nie wiedzą, jaki będą miały rezultat.
- Czy udawało się od Węgrów odkupić, wyprosić, wybłagać jakąś amunicję?
Nie. Oni, przypuszczam, w ogóle nie mieli takiego kalibru broni, jak nasze Steny powiedzmy, jak Parabellum. Mieli tylko większe ładunki, tak że to by nie pasowało do naszych.
- Jak pańskie losy się potoczyły po powrocie z wyprawy do Powsina?
Był koniec Powstania. Jak był koniec Powstania, to była zbiórka. Dostaliśmy najpierw rozkaz, żeby zejść do kanałów, żeby dostać się do Śródmieścia. Jak zszedłem, nie wiem, jakieś trzy czy cztery metry w dół, w studzience na rogu Belwederskiej i Puławskiej, to się zorientowałem, że to nie ma sensu, nie mamy szans. Szczególnie że Niemcy studzienkę dalej wrzucali granaty, więc byśmy musieli wtedy zginąć. Zacząłem krzyczeć do góry, żeby nie schodzić. Wycofaliśmy się i poszliśmy na ulicę Różaną, tam gdzie była zbiórka całego Mokotowa, wszystkich żyjących chłopaków.
Ostatnie momenty przed wyjściem z Mokotowa – myśmy mieli stanowisko na ulicy Belgijskiej, w prywatnej willi. Tam osłanialiśmy kolegów, którzy wchodzili na Puławskiej do kanału. W pewnym momencie od tyłu zaszli nas Niemcy z Luftwaffe. Ponieważ trochę niemiecki znałem… On powiedział:
Hände hoch! i zapytał mnie, która jest godzina. Odsunąłem rękaw i powiedziałem mu po niemiecku. Powiedział:
Ziehen ab!, czyli: „Zdejmuj!”. Zdjąłem zegarek. Myślę: „Co ja będę rozmawiać? Żeby w łeb dostać o głupi zegarek?”. Oddałem mu zegarek i poszliśmy na Różaną, na punkt zborny. Otaczało nas Luftwaffe, to dranie byli straszni, kopali nas, szturchali, popychali.
Popędzili nas na Fort Mokotowski. Stare forty, chyba za Rosjan wybudowane. Tam nas wypuścili, spędzili wszystkich na pobocza i myśmy tam siedzieli i czekali. Nie wiedzieliśmy, co będzie się działo. W pewnym momencie przyjechał orszak oficerów niemieckich samochodami i wszedł na górę rangą wyższy oficer niemiecki z megafonem. Okazało się, że to był von dem Bach. Ogłosił, że od tego momentu nas przejmuje Wehrmacht, że wycofują naszych aniołów stróżów, Luftwaffe. Luftwaffe do nas nie ma nic, tylko cały czas będziemy pod opieką Wehrmachtu. I tak się stało. Popędzili nas w kierunku Skierniewic.
W Skierniewicach czekaliśmy na jakiś transport. W pewnym momencie zaczęli chodzić Niemcy. Rozpoznałem, że to są nasi jeńcy wojenni, których myśmy mieli na Mokotowie. Miałem przydzielonych kilku jeńców, ponieważ w willę rektora Politechniki Warszawskiej, profesora Warchałowskiego, trafiła tak zwana krowa i willa była zniszczona, więc pilnowałem jeńców przy odgruzowaniu, żeby dostać się do ciała profesora. W pewnym momencie, nie wiem, co mi strzeliło do głowy i zapytałem, czy oni są głodni. Powiedział, że tak. To dwóch ich wziąłem ze sobą, poszedłem na Krasickiego, tam gdzie była nasza kuchnia. Zapytałem dowódcy, czy możemy dostać dla jeńców garnek zupy. Akurat był przygotowywany duży kocioł dla nas. Mój szwagier powiedział: „Janek, bierz to”. Wzięli tę zupę i zanieśli chłopakom, swoim kolegom, jeńcom.
Naprawdę dziwne losy na tej całej wojnie. Nie wiem, chyba Pan Bóg nade mną czuwał. Jak się znalazłem w Pruszkowie, to mnie wzięli Niemcy. W wagoniku siedzieli esesmani, przesłuchiwali nas. Jak nasi dawni jeńcy zobaczyli, to mnie wyciągnęli z hali i zaprowadzili do esesmanów. Zaczęli opowiadać, jak pracowali. A we mnie nie wiem, co wstąpiło, że zacząłem po niemiecku krzyczeć przy tych esesmanach: „Czy nie pamiętasz, jak was nakarmiłem, jak byliście głodni, że poszliśmy po zupę?!”. Oficer SS pyta się, czy to jest prawda, a dawny jeniec mówi: „Tak, to prawda”. Wyrzucił mnie z wagoniku i poszedłem z powrotem na halę.
- Podejrzewa pan, dlaczego Niemcy pana zaciągnęli do tego wagoniku?
Bo chcieli nas po prostu okraść. Dlaczego? Dlatego że jak wróciliśmy z powrotem, to jeden z nich powiedział, że potrzebuje zegarek. Jeżeli nie dostanie zegarka, to z powrotem tam wrócę. Jeden z kolegów ściągnął z ręki zegarek i dał mu, to się odczepił. Drugi przyszedł i powiedział, że aparat fotograficzny potrzebuje. Musieli obserwować, że u nas są te rzeczy. A mojemu koledze ściągnął buty z nóg, dosłownie. To były buty do gry w piłkę nożną, na korkach. Swoje zdjął, zamienił się z nim. Wtedy poszli w cholerę, więcej już nie wrócili.
- Czy upadek Powstania Warszawskiego był dla pana dużym przeżyciem?
Dużym.
Potem nas załadowali do wagonów towarowych, naturalnie bez żadnych łazienek, kibel tylko zostawili. Jak już kilka dni jechaliśmy, to było pełno [odchodów] w tych kubłach. Jak pociąg szarpał, to się wylewało, cholera. Ten cały smród, wszystko, to potworne było.
Ale miałem satysfakcję. Staliśmy na bocznicy. Okazało się, że jesteśmy w Berlinie. Był w tym czasie nalot. Jak patrzyłem, to się śmiałem, jak Niemcy zwiewali, chowali się pod różne przedmioty. A alianci bombardowali jak jasna cholera.
- Który moment Powstania Warszawskiego jest dla pana najbardziej smutny? Jakieś przykre wydarzenie, coś co panu szczególnie utkwiło w pamięci.
Spotkanie z partyzantami w lesie powsińskim, bo to jednak wszystko rodacy, też Polacy.
Były satysfakcjonujące czasy, jak byliśmy już w niewoli. Któregoś dnia nie wiedzieliśmy, co się dzieje, bo wszyscy Niemcy z obozu uciekli, zostali sami jeńcy. W Sandbostel byli Francuzi, Sowieci, Serbowie, Anglicy i Amerykanie. Wszystkich zostawili bez opieki, bez broni. Mogliśmy wyjść i uciekać jak cholera. Ale gdzie? Co się okazało? Atakuje dywizja pancerna, angielska. Okazało się, że to była 8. armia czy 8. Korpus Królewski pancerniaków angielskich. Widzieliśmy, jak przed naszym obozem w rowkach siedzą szkopi i chusteczki białe tylko na palcach – poddawali się. Ale co komiczne: godzina dwunasta i raptem cisza kompletna. Leżę na dachu jednego z baraków i co widzę? Że z tyłu podjeżdżają nie czołgi, tylko tankietki, lekkie, małe czołgi gąsienicowe. Podjeżdżają, herbatę swoim kolegom podwożą. O dwunastej
tea time. Jak wypili herbatę, dalej zaczęli gonić szkopów. Wiali jak cholera, poddawali się wszyscy. To była satysfakcja oglądać taki obrazek.
- Co się stało z pańską rodziną? Kiedy pan nawiązał kontakt? Ojciec, matka, siostra?
Ocaleli. Dowiedziałem się od przyjaciela mojego ojca, który przejazdem był w Londynie i zadzwonił do komendy obozu. Jak potem się zorientowałem, Churchill, ówczesny premier angielski, parł do tego, żeby nie kończyć wojny, tylko Niemców rozbić i ich namówić, żeby szli przeciwko sowietom, a tego cholernie bał się Roosevelt. Wtedy Roosevelt zażądał ustąpienia Churchilla. I tak się stało.
Jak generał Anders przyjechał na podchorążówkę, na której byłem, przyjechał osobiście, to powiedział, że nam przywozi bardzo dobrą wiadomość od Churchilla. Dostał dotacje i rozkaz, żeby sformować taki sam, jeszcze jeden korpus, jak 2 Korpus. Dostał pieniądze na to i pełne uzbrojenie, wrócimy do kraju pod bronią.
- Czy po wyzwoleniu służył pan w polskiej armii na Zachodzie?
Tak.
- Proszę coś więcej o tym opowiedzieć. Jak długo pan służył, do kiedy pańska jednostka istniała, jaką funkcję panu powierzono? Został pan artylerzystą?
Tak. Pojechałem na ochotnika. Anders przysyłał na tereny Niemiec samochody ciężarowe, które zabierały żołnierzy, którzy chcieli służyć w 2 Korpusie. W tym czasie byłem w Meppen, w siedzibie generała Maczka. Tam był obóz akaczek, naszych koleżanek. Nazywał się Oberlangen. Dwa obozy były polskich łączniczek, sanitariuszek z AK. One jechały do Włoch. Kierowca powiedział, że mnie nie weźmie, bo Włosi nie wpuszczą jego do Italii. Kazał, żebym się schował. Akaczki mnie schowały pod ławkę i w ten sposób przejechałem Brenner w Alpach i dostałem się do Włoch. Dojechałem do San Georgio. Tam był punkt rekrutacyjny. Przydzielono mnie do 2 Dywizji Pancernej generała… Nie pamiętam, ale tak się nazywała: 2 Dywizja Pancerna.
- Pan stacjonował w północnych Włoszech?
Tak, myśmy mieli punkt postojowy w miejscowości Torentino, to była bardzo miła wioska, Włosi byli bardzo uprzejmi dla nas, naprawdę serdeczni. Pewnego dnia miał się odbyć koncert na rynku, przyjechał Beniamino Gili, słynny tenor włoski i śpiewał na rynku. Tłumy były, to też było piękne przeżycie.
Ale któregoś dnia sobie pomyślałem – co tutaj robić, w pułku siedzieć? Coś trzeba pokombinować. Postanowiłem stanąć do raportu, do dowódcy naszego pułku z prośbą. Jak w ten sposób do niego zameldowałem, to powiedział: „A jaką podchorąży ma prośbę?”. – „Żeby pan mnie przyjął do siebie jako kierowcę”. – „Dlaczego?”. – „Bo słyszałem, że pan pułkownik jeździ dużo po Włoszech, to ja bym jeżdżąc z panem pułkownikiem jako kierowca poznał Włochy trochę, nie tylko cały czas w Torentino siedział”. Jemu się to bardzo podobało, uśmiał się i rzeczywiście mnie mianował swoim kierowcą. Miał dobry wóz, Chevrolet. Jeździłem z nim, wszędzie byłem. Byłem w Wenecji, nie w Wenecji, w Rzymie kilka razy, tak że naprawdę nie marnowałem czasu, zwiedzałem całe Włochy. A warunki były dobre, bo jako kapral podchorąży dostawałem pięć funtów tygodniowo. Urzędniczka na poczcie, Włoszka, wtedy zarabiała dwa i pół funta.
- Jak długo istniała 2. Dywizja Pancerna?
Niestety, jak Churchill został usunięty ze stanowiska premiera… Nie wiem, czy to były wybory, czy on przegrał wybory, czy jakieś głosowanie w parlamencie brytyjskim, w każdym razie został odwołany z funkcji premiera na prośbę tego drania Roosevelta. Wtedy przyszedł rozkaz dowództwa brytyjskiego, że 2 Korpus zostaje przeniesiony na Wyspy Brytyjskie. Przewieźli nas statkami z Neapolu do Liverpoolu, a nam przydzielili obóz wojskowy pod Halle, na północ od Manchesteru.
- Zabrali tylko ludzi czy ludzi ze sprzętem, wszystko?
Nie, sprzęt zostawał. Musieliśmy zostawić cały sprzęt, a Anglicy to niszczyli. Mieliśmy na przykład bardzo dużo sprzętu optycznego jako artyleria, lornetki polowe, nożycowe lornety. Wszystko na punkt się odwoziło ciężarowymi samochodami i na to wpuszczali gąsienicowe pojazdy, które miażdżyły wszystko.
- Kiedy pan wrócił do Polski?
W 1947 roku.
- Był pan represjonowany w Polsce?
Nie. Baliśmy się jak cholera, bo nas straszyli (myśmy wylądowali w Gdyni, w porcie), że nas od razu przewiozą na pociąg i na Syberię.
Wszędzie jest jakaś propaganda. Ale okazuje się, że wszystko dobrze. Przyjechałem – Warszawa Główna. Rodzice czekali na peronie, bo wiedzieli, że wracam i było piękne przywitanie. Naturalnie od razu wziąłem się do pracy, żeby pomagać ojcu prowadzić firmę.
- Dom na Filtrowej przetrwał wojnę?
Nie, był spalony przez „kałmuków” czy… Nie pamiętam.
- Gdzie rodzina mieszkała po wojnie?
W Starachowicach, u rodziców mojego szwagra.
- Czyli rodziców pan zobaczył pierwszy raz po kilku latach od Powstania, w 1947 roku?
Tak, w 1947.
- Jak pan po latach patrzy na Powstanie Warszawskie?
To jest bardzo trudne pytanie, bo nie wiadomo, czy tak by się stało, [ale] podobno był już rozkaz Hitlera, żeby całą młodzież wyciągnąć z Warszawy i wywieźć na roboty do Niemiec. Czy tak by się stało, nie mam pojęcia, bo Niemcy też już byli w ciężkich tarapatach, Sowieci ich przecież lali jak cholera, oni się bez przerwy cofali. Czy starczyło by im środków na to, żeby młodzież… Gdyby tak zrobili, na pewno połowa tej młodzieży by nie wróciła do kraju.
- Gdyby miał pan znowu dwadzieścia kilka lat, poszedłby do Powstania Warszawskiego?
Nie.
Warszawa, 12 stycznia 2009 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Rosłon