Zbigniew Jankowski

Archiwum Historii Mówionej
Nazywam się Zbigniew Jankowski. Urodziłem się w 1932 roku w Warszawie. Ojciec mój w latach dwudziestych ukończył Politechnikę Warszawską, a niezależnie od tego był współwłaścicielem rodzinnego majątku ziemskiego, położonego na Kujawach pomiędzy Lubieniem a Kowalem. Po ukończeniu politechniki, ojciec mieszkał przez jakiś czas w Warszawie, ale później, ze względów czysto edukacyjnych i komercyjnych, przeniósł się do Poznania, gdzie mieszkaliśmy od lat trzydziestych (przeprowadziliśmy się tam zaraz po urodzeniu). Czas dzieliliśmy między Poznaniem a Unisłowicami, bo tak się nazywał majątek.
Tuż przed wojną, kiedy już narastały nastroje wojenne, kiedy zaczęto mówić o wojnie, o działalności obronnej, matka z moim bratem i ze mną pojechała do Unisławic. Natomiast ojciec, licząc się z tym, że zostanie wcielony do wojska, pozostał w Poznaniu. Tak się stało. Z chwilą wybuchu wojny ojciec został wcielony do wojska w randze porucznika, a ponieważ skończył wydział hydrotechniczny, służył w saperach.
My natomiast w Unisławicach przeżywaliśmy okres wojenny troszkę inaczej niż to miało miejsce w miastach. Ponieważ majątek jest położony przy głównej trasie łączącej północ i południe Polski, w związku z tym przetaczały się duże jednostki wojskowe. Tak że nawet w tymże majątku przez jakiś czas kwaterował sztab Bortnowskiego, to jest generał dosyć znany ze swojej działalności w okresie wojny.

  • Może pamięta pan coś więcej z tego okresu, gdzie stacjonował sztab?

Pamiętam, że sztab został rozlokowany w dworze, natomiast na klombach były rozłożone płachty sygnalizacyjne dla lotnictwa, które zrzucało rozkazy i informacje, jak się należy domyślać, dla tej armii, która w oparciu o nie podejmowała określone działania wojenne. W międzyczasie ojciec zdążył również nas odwiedzić. Jak dziś pamiętam, że przyjechał na motocyklu, żeby pożegnać się z nami, bo wiadomo, że losy wojenne trudno było przewidzieć, zarówno nasze, jak i ojca.
W miarę postępu frontu, majątek został zajęty przez Niemców. Tutaj trzeba podkreślić jedną rzecz, mianowicie wrogowie byli metodycznie przygotowani do opanowania terenów polskich. Każdy majątek, ten i sąsiedni, miał wyznaczonego administratora, w języku niemieckim on się nazywał Treuhänder. Wyznaczony od razu przejmował majątek, zabezpieczał go przed dewastacją i jednocześnie organizował wysiedlenie, dlatego że te rejony były przewidziane do wcielenia do Rzeszy, do tak zwanego Warthegau. To wynikało z administracyjnego podziału Niemiec.
W styczniu 1940 roku była niezwykle ostra zima. Mrozy dochodziły do 40 stopni i pamiętam, że na skutek mrozów pękały orzechy włoskie, bo po prostu zamarzały soki. Zostaliśmy z bratem, z matką, całą rodziną (jeszcze była większa rodzina) przy pomocy sań, ze względu na tą ostra zimę, przewiezieni do Czerniewic, gdzie mieściła się stacja kolejowa. Stąd pojechaliśmy do Warszawy, gdzie bratowa mojego ojca miała mieszkanie. Mieszkanie to się mieściło przy ulicy Hołówki, ta nazwa zginęła w 1945 roku, dzisiaj jest przywrócona. Jest to ciekawy dom, ponieważ to był pierwszy dom spółdzielczy założony w Warszawie. To jest na Czerniakowie. Mieszkali tam znani ludzie, między innymi Krzysztof Kamil Baczyński, który udzielał mi korepetycji z języka polskiego.
Pamiętam jego twarz do dnia dzisiejszego, bo była niezwykle charakterystyczna. On był w ogóle suchotnikiem, jak to się kiedyś mówiło, czyli miał gruźlicę. Miał takie wielkie, pałające oczy, niezwykle zresztą interesująco mówił. Wspominam o tym, dlatego że on odegrał bardzo ważną rolę, nie tylko w literaturze polskiej, ale również w Powstaniu. Zresztą tam, gdzie on zginął, czyli na Bielańskiej, miało powstać pierwotnie Muzeum Powstania Warszawskiego.
Wracając do tematu, jakoś się zagospodarowaliśmy w 1940 roku.Mój ojciec w 1939 roku, po walce nad Bzurą, dostał się do niewoli. Po różnych perypetiach został umieszczony w oflagu, czyli w obozie oficerskim. To był Oflag IIC Woldenberg, ta miejscowość mieści się dzisiaj na terenie zachodnio-północnej Polski. Tak że w zasadzie już było wiadomo, że przez dłuższy czas go nie będzie. W związku z tym musieliśmy wziąć sprawy we własne ręce.

  • Jakie wrażenie wywarła na panu wojna?

Trzeba wziąć pod uwagę, że to, co ja mówię, jest w mojej pamięci zarejestrowane z perspektywy dziecka. W roku 1939 miałem siedem lat. Co pamiętam? Pamiętam przede wszystkim tego Treuhändera, o którym wspominałem i jednocześnie wyjście z domu. Nie odbywało się to nawet bardzo brutalnie, bo to szedł Wehrmacht, nie żadne jednostki SS czy gestapo, które się zresztą specjalizowało w większym prześladowaniu Polaków. Przede wszystkim, szukali broni, a ponieważ wiadomo, że przed wojną licznie się polowało i zwierzyny było mnóstwo, więc sztucerów, dubeltówek było pełno. Pamiętam taki obrazek: oni łamali, niszczyli uderzając o ganek, jakieś twarde przedmioty. To była pierwsza czynność, a potem ten Treuhänder okazał się nawet dosyć ludzkim człowiekiem. Wojsko w zasadzie już tym się przestało interesować… Zawsze oczywiście było na jego usługi, gdyby coś się działo, bo przecież od razu zakładali garnizony, zarówno w Kowalu, jak i w pobliskich miasteczkach. Ale Treuhänder okazał się stosunkowo przyzwoitym człowiekiem, nie robił nikomu krzywdy, tylko po prostu musiał wykonywać polecenia, jakie otrzymywał, dlatego musiał zorganizować nasze wysiedlenie, o czym już mówiłem. To jest to, co zdążyłem zapamiętać, jeżeli chodzi o Niemców.
Wróćmy teraz do okupowanej Warszawy, bo Warszawa, jak przyjechaliśmy, już była opanowana przez Niemców. Matka moja pochodziła z Ukrainy, bo wiadomo, że przed wojną, przed rewolucją, duża część Guberni Kijowskiej była w rękach Polaków. Majątki były latyfundiami w porównaniu z powierzchnią majątków na terenie Polski. Matka była spokrewniona ze znaną rodziną Krasińskich, z której się zresztą wywodził znany poeta Zygmunt Krasiński. Oczywiście, w czasie rewolucji wszyscy panowie, głównie polscy, zostali wyrżnięci, ale mojej matce i jej bratu udało dostać do Warszawy przy pomocy znajomych.

  • Jakie to było pokrewieństwo?

Pokrewieństwo w prostej linii, moja babka była Krasińska. W tej chwili siedzibą i muzeum Krasińskich jest Opinogóra koło Ciechanowa, są jeszcze resztki tych rzeczy, które ocalały.
Moja matka, jak powróciła [z Ukrainy do Warszawy], była biedna jak mysz. Została zapisana na tak zwaną pensję. Było takie znane gimnazjum Plater-Zyberkówny. Szkoła ta w zasadzie nie dawała zawodu, tylko uczyła panny dobrych manier, prowadzenia gospodarstwa, koniecznie języka francuskiego, bo język francuski był językiem salonowym. Jednak po tej szkole matka moja nie miała żadnego zawodu, co bardzo utrudniało sytuację w 1939 roku. Wiele panien, aktorek nie aktorek, również niemogących uprawiać swojego zawodu, po prostu robiło jakieś rękodzieła albo pracowało w restauracjach czy w kawiarniach. Moja matka była kelnerką w znanej dosyć na owe czasy kawiarni, która nazywała się „Dama” i była usytuowana przy ulicy Brackiej vis à vis dawnego szklanego domu dziecka. Pomiędzy Czerniakowem a Bracką była dosyć duża odległość, a komunikacja miejska była kiepska. Tramwaje chodziły bardzo wolno, dlatego że miały ograniczone prędkości, tak że jeździło się powiedzmy na połowę szybkości, poza tym były zwykle obciążone. Mnie karano za to, że jeździłem na tak zwanym cycku czyli na zderzaku, który kiedyś miały tramwaje.
Później mama wynajęła mieszkanie przy ulicy Zielnej 13, obecnie ten dom nie istnieje […]. To był ciekawie usytuowany duży dom (oficyna), który miał dwa fronty: jeden front od ulicy Zielnej, drugi front od ulicy Wielkiej, a w środku było podwórko. Tak w zasadzie wyglądała zabudowa praktycznie całego śródmieścia Warszawy - Marszałkowska, Aleje Jerozolimskie, to były sąsiednie ulice. Chodziło po prostu o dobre wykorzystanie działek, czyli były po prostu tak zwane studnie. Dom przylegał do domu, nie było między nimi żadnej przestrzeni, a między zabudowaniami, na środku, było zawsze podwórko z jakąś kapliczką. Moje podwórko było charakterystyczne, bo na nim stało popiersie Kierbedzia. Kierbedź to był znany inżynier, który między innymi wybudował most w tym miejscu, gdzie dzisiaj jest most Śląsko-Dąbrowski. Mieszkał w tym domu i po jego śmierci zostało to upamiętnione takim jego biustem (bo tak to się kiedyś nazywało).
Jeżeli chodzi o moją edukację… Wiadomo, że podczas okupacji były szkoły, jak to się kiedyś mówiło, powszechne, czyli do klasy czwartej, piątej. Po prostu Niemcy zakładali, że Polacy mają wykonywać podrzędną rolę, w związku z tym edukacja nie jest im potrzebna. Większość młodych ludzi, która już przekroczyła dopuszczalną granicę wiekową, albo w ogóle do szkół nie chodziła, albo chodziła na tak zwane komplety. Było to po prostu tajne nauczanie. Nauczyciele zawiązywali pewne zespoły, które gromadziły określoną ilość młodzieży. Często były to niewielkie grupy ze względu na to, że wszystko odbywało się w prywatnych mieszkaniach. Poza tym, ze względu na bezpieczeństwo, zmieniało się często miejsca kompletów, bo [łamanie zakazu nauczania] groziło bardzo poważnymi skutkami, łącznie z aresztowaniem, i wiadomo co się potem z ludźmi działo…
Matka moja na pewno była związana z konspiracją. Ponieważ byłem młody, izolowano mnie od tego, ale bardzo często na jej życzenie przenosiłem różne paczki, z prośbą żebym nie zaglądał. Prawdopodobnie była to bibuła, jakieś elementy broni… Na Wareckiej było takie kontaktowe mieszkanie.
Spędzałem czas wakacyjny w zaprzyjaźnionym majątku poza Warszawą, który nazywa się Pilaszków. To jest [miejsce] znane do dnia dzisiejszego z tego, że mieści się tam Muzeum Dworu Polskiego a także bardzo znany i dobry dom spokojnej starości. (Powstał oczywiście już po wojnie i to stosunkowo niedawno.) Właścicielami majątku w Pilaszkowie byli Marszewscy. Większość z nich miała wykształcenie politechniczne, Mieczysław Marszewski budował most Poniatowskiego. (Zresztą jest to upamiętnione na tablicy.) W majątku była poza tym znana obora zarodowa. Obok znajdował się szereg innych majątków, zresztą zaprzyjaźnionych, które były usytuowane na obrzeżach Puszczy Kampinoskiej. Siłą rzeczy to było zaplecze ekonomiczne dla partyzantki, która była licznie zgromadzona w puszczy ze względu na dobre warunki, jakie panowały [w okolicy] dla tego rodzaju działalności.
Warto powiedzieć, co się działo bezpośrednio przed samym Powstaniem. Mianowicie już w czerwcu przebywałem w tymże Pilaszkowie, gdzie mój brat spędzał całą okupację ze względu na to, że matka miała kłopoty z utrzymaniem nas. (Zaprzyjaźniona rodzina utrzymywała mnie i mojego brata.) W czerwcu byłem więc w Pilaszkowie. Zaczęły się niedobre nastroje ze względu na to, że front wschodni ruszył dosyć intensywnie. Armia sowiecka zaczęła się na terenach polskich poruszać z dosyć dużą prędkością, że tak powiem. Wybuchła, w pewnym sensie, panika. Wiadomo, po doświadczeniach Ukrainy czy nawet Wilna i Wileńszczyzny, które były już opanowane, kursowało takie krótkie powiedzenie: „Będą riezac panów polskich”. W związku z tym, wszystko co żyło, co mogło się przemieścić i opuścić majątki, wyruszyło się do Warszawy. Wyjazdowi towarzyszył transport wszystkich najbardziej wartościowych rzeczy. Jak wiadomo, w dworach polskich gromadzono przez wieki bardzo często duże dobra kultury polskiej: portretów, różnego rodzaju pamiątki zbierane często w wojnach. To była taka skarbnica, w której się właśnie gromadziły pamiątki historyczne i rodzinne. To wszystko ładowało się na co można było: na wozy, karety, bryczki; [wszystko] jechało do Warszawy. Ale nie jechało głównym traktem łączącym dzisiaj Warszawę z Poznaniem, a traktem łączącym Sochaczew z Warszawą, czyli Grójecką i dalej. A dlaczego? Dlatego, że Niemcy dostawali w skórę, ewakuowali się i tamta droga była zapchana przez kolumny wojska, kolumny sanitarne; ewakuowali swoją armię, część swojego wojennego wyposażenia. Tak że całe towarzystwo jechało, żeby uniknąć bezpośredniego spotkania z Rosjanami w tychże majątkach. Skutki były takie, że Warszawa zaczęła pęcznieć, zarówno od dóbr kultury, jak i od ludzi i to ludzi niezwykle wartościowych, bo było to tradycyjna inteligencja i na ogół dobrze wykształcona.
Dochodzimy powoli do momentu wybuchu Powstania. Tuż przed wybuchem razem z matką i moim bratem Krzysztofem szliśmy z Zielnej, gdzie mieszkaliśmy, na Warecką do mieszkania kontaktowego, bo tam moja matka miała jakieś interesy. Na placu Napoleona (obecny plac Powstańców) wybuchła strzelanina. Było może parę minut po czwartej i moja matka mówi: „Wybuchło Powstanie”. Jednak prawdopodobnie ona wiedziała o tym, że „godzina W” miała być o siedemnastej. Zresztą nie tylko w tym miejscu, ale w wielu miejscach Warszawy Powstanie zostało wywołane wcześniej.
Plac Napoleona i Warecka są bardzo blisko, więc dostaliśmy się do tego mieszkania. Ale trzeba było wracać z powrotem, bo matka też miała prawdopodobnie jakiś przydział, jakieś wyposażenie, gdzieś miała jakieś kontakty (oczywiście, ja o tym wtedy nie wiedziałem). Chcieliśmy czym prędzej wrócić (przynajmniej ja z matką) na ulicę Zielną, ale postanowiliśmy, że mój brat zostanie na Wareckiej. Nie było łatwo [wyjść stamtąd] ze względu na to, że vis à vis tego domu usytuowana była poczta i pierwsze poważne walki w tym rejonie były właśnie o pocztę. To trwało ze trzy dni. Zresztą [walka] zwycięsko się skończyła, bo poczta została opanowana przez powstańców (w odróżnieniu od Prudentialu, gdzie obecnie mieści się hotel Warszawa, a który był do końca w rękach niemieckich). Jak się trochę uspokoiło w tym rejonie, to jakoś, przemykając się pod obstrzałem, przeszliśmy na Zielną, gdzie mieszkaliśmy. Już oczywiście w międzyczasie były naloty i były ostrzały, w związku z tym domy vis à vis były poniszczone przez bomby, a szyby w mieszkaniu były już powybijane, meble poprzewracane.
Moja matka szukała swojego wyposażenia. W momencie, kiedy robiliśmy manewry, rozległy się strzały, moja matka krzyknęła. Myślałem, że coś się stało, bo upadła. Okazuje się, że została postrzelona. Podniosłem raban, wynieśliśmy ją na podwórze. Okazuje się, że postrzał był w okolicy nerek. W ciągu godziny zmarła. Nie zdążyła na posterunek. Wtedy było to tak, że ciała się owijało w prześcieradła i chowało się na podwórkach. Moja matka została pochowana u stóp [pomnika] Kierbedzia.
Mając jedenaście lat, zostałem sam. Nasza gosposia, która się mną trochę opiekowała, jakieś jedzenie zdobywała, a co do reszty, to już radź sobie sam. Wiadomo, jak wyglądały te rejony. Z uwagi na ostrzały i bombardowania całe życie zaczęło się koncentrować w piwnicach. W tych piwnicach się spało, jadło, [wykonywało] czynności higieniczne. To było w ogóle straszne. Nie mogłem wytrzymać, więc zacząłem szukać sobie jakiegoś zajęcia.
Ze względu na ostrzały, przez piwnice prowadziły drogi komunikacyjne. Żeby nie poruszać się po ulicach, przekuwano stykające się ściany kamienic, i można było tymi piwnicami przejść całą ulicę (na przykład Zielną można było przejść gdzieś od Siennej do Złotej, potem od Złotej dalej). Na ulicach były porobione przekopy, przechodziło się tymi przekopami. W tych piwnicach był cały czas ruch, bo przemieszczały się oddziały. Wiadomo było, że ruch się odbywa. Poza tym panowała taka atmosfera… Wiadomo, że jak trwoga to do Boga. Na ogół to robili ludzie starsi. Takie były ustawiczne modlitwy… Atmosfera, można powiedzieć, nie bardzo sprzyjająca czynom a raczej wręcz odwrotnie, wyczekiwania jakiegoś... W związku z tym, jak pokazywały się jakieś przygodne oddziały, które tam stacjonowały, to im pomagałem coś zanieść, przynieść – to były bardzo często listy, meldunki, takie rzeczy robiłem.
Poza tym Niemcy zrzucali również sporo bomb zapalających, w związku z tym zaczęły się pożary. Usiłowaliśmy, mimo u wody, jeżeli to były niewielkie ogniska pożarów, po prostu je w jakiś sposób gasić, bo wiadomo, jeżeli to niszczyło miejsce egzystencji, to człowiek się musiał bronić.
Parę razy przechodziłem również przez Aleje Jerozolimskie podkopami. Jeszcze trzeba powiedzieć, dlaczego były te podkopy. Otóż były budynki, które były opanowane przez Niemców do końca. Między innymi to był obecny hotel Polonia, to był Bank Gospodarstwa Wiejskiego, położony w Alejach Jerozolimskich róg Nowego Światu, to była PASTA jeszcze przez jakiś czas… Z tych miejsc prowadzone więc były ostrzały w kierunku ulic widocznych stamtąd. Poza tym była jeszcze jedna straszna rzecz, mianowicie gołębiarze. Niemcy, przewidując prawdopodobnie Powstanie, ulokowali ich na strychach w jakichś miejscach z dobrą widocznością. Wzięli albo folksdojczów, albo przebranych za cywilów snajperów. Ci również, szczególnie w pierwszych dniach Powstania, robili wiele szkód, wiele ludzi zginęło z ich ręki. Zresztą kiedyś byłem świadkiem likwidacji właśnie takiego snajpera. Jak on się nie przemieścił w porę, to ludzie wpadali na strychy, zaczęli szukać i znaleźli. On z miejsca został zlikwidowany – zrzucony z tego dachu.
Jeszcze wracam na chwilę do śmierci mojej matki. Ona zginęła niestety z rąk Polaków. Ten rejon był ostrzeliwany przez gołębiarza i widocznie [nasi] usłyszeli jakiś ruch i na oślep zaczęli strzelać. Los chciał, że trafili moją matkę. Później dowódca tego oddziału przychodził, przepraszał. Dobre i to, ale wiadomo, że życia nie wróciło.
Tak mniej więcej wyglądało moje życie… Był duży problem wody, bo jedzenie – to każdy miał jakieś zapasy, a to kartofle… Jeszcze byłem w dobrej sytuacji, bo był kontakt z Pilaszkowem, to się coś przywoziło ze wsi, zawsze jakieś zapasy były. Zresztą ludzie się liczyli z tym (jeszcze nie myśląc nawet o Powstaniu), że jak przyjdą Rosjanie, to opanują miasto, więc trzeba mieć jakieś zapasy, żeby przetrwać. Wiadomo, że to nie będzie normalny czas… Tak to się mniej więcej toczyło…
Oczywiście Śródmieście… ten rejon nigdy nie był opanowany przez Niemców, ale zaczęło się potem kurczyć, bo po zdobyciu PAST-y obszary niezajęte przez Niemców sięgały aż do Królewskiej. Później jednak przez zajęcie i nieudane zresztą przebicie przez Ogród Saski i plac Bankowy, zaczął się ten pierścień zaciskać. W związku z tym łączność z innymi była głównie przy pomocy kanałów, tylko tą drogą można było się jakoś z tej enklawy przemieszczać.

  • Pan widział zdobywanie PAST-y, bo mieszkał pan niedaleko?

Byłem stosunkowo blisko, widziałem po prostu wyprowadzanych Niemców. Zresztą zdobywanie PAST-y odbywało się głównie się w ten sposób, że przy pomocy miotaczy ognia właściwie wpompowywano benzynę albo jakieś inne ciekłe paliwo. Niemcom groziło upieczenie się żywcem, poddali się. Pamiętam Niemców wychodzących z podnoszonymi rękami. Pamiętam, jak to wyglądało. […] W każdym razie oczywiście euforia była olbrzymia po zdobyciu PAST-y, to był wielki sukces. To był taki bastion trudny do zdobycia, jednocześnie z niego między innymi ostrzeliwano Zielną. Nie tylko Zielną, Królewską… Duże zagrożenie wiązało się z PAST-ą. Tak że [zdobycie tego budynku] to był duży sukces.
Tak się to mniej więcej toczyło. Nie siedziałem, zawsze się gdzieś kręciłem. Jak mówiłem, nie odpowiadała mi atmosfera tych piwnic, zawsze byłem trochę niespokojnym duchem, mimo tego że miałem jedenaście lat. Zresztą to spowodowało bardzo osobiste przeżycie… Przeszedłem lekcję szybkiego dojrzewania, jako dziecko widziałem takie rzeczy i robiłem rzeczy, których normalnie w dzieciństwie się nie robi. To miało swoje dobre i złe strony. Bo człowiek, mimo tego że jest dzieckiem, zatraca w pewnym momencie uczucie strachu, pewną wrażliwość, bo jak widzi te trupy…
Na przykład, miałem taką sytuację, że w sąsiednim domu stało w bramie dwóch moich kolegów, może trochę starszych ode mnie. Padł granatnik i spowodował, że prawie im nogi poucinało. W związku z tym zorganizowaliśmy paru ludzi, żeby zanieść ich do szpitala. Oczywiście, oni nie mieli wielkich szans. Szpital powstańczy mieścił się w podziemiach budynku na rogu Świętokrzyskiej i Jasnej, gdzie teraz jest poczta, a przedtem chyba był bank. W każdym razie w tych podziemiach był szpital. To jest jedno z większych przeżyć, jakie miałem, ten szpital mnie prześladuje do dnia dzisiejszego. Takiego smrodu w życiu nie zaznałem. Nie wyobrażałem sobie, że ludzie mogą krzyczeć w ten sposób. Wiadomo, że to był już drugi miesiąc Powstania, kiedy nie było już lekarstw, warunki były straszne, przynosili straszne ilości rannych. Ci lekarze wyglądali jak rzeźnicy. Wiadomo, że amputację robili na żywca. Nie wyobrażałem sobie, że podczas operacji, to człowiek może tak krzyczeć. Bo nawet alkoholu nie było… Kiedyś to alkoholem jeszcze jakoś upijali, nic nie było prawie czuć. Ci ludzie mieli tylko ręce, jakieś bandaże zrobione z jakichś prześcieradeł, nie prześcieradeł… To mi się jeszcze do dnia dzisiejszego śni, to było straszne. Oczywiście ci chłopcy nie mieli żadnych szans [przeżycia] po tej amputacji. To między innymi jedno z takich wstrząsających doznań z Powstania.
Poza tym już człowiek się uodparniał na trupy, na różnych rannych. Też człowiek pomagał często doprowadzić czy pomóc chodzić postrzelonym w nogę. W zasadzie służba sanitarna obsługiwała jednostki walczące, czyli żołnierzy. Natomiast ludność cywilna była skazana głównie na siebie. Trzeba było sobie wzajemnie pomagać ze względu na to, żeby jakoś przetrwać w miarę możliwości. Tak doszliśmy do końca Powstania.

  • Czy było jeszcze coś, co pan robił jako jedenastolatek?

Przede wszystkim ranni. Człowiek zakładał czasami opatrunki na te rany. Bardzo często tych ludzi ciągnął, często zamykał im oczy. Na przykład straszną bronią, którą stosowali Niemcy, była tak zwana „Gruba Berta” – działo kolejowe, które stało na torach Dworca Gdańskiego, olbrzymi kaliber. Druga [broń] to były sztukasy – szturmowe samoloty wyposażone w syreny, specjalnie o locie nurkującym, bombardowały określone cele. Trzecia, może najgorsza rzecz, to były tak zwane krowy, u Rosjan nazywało się to katiuszami, to była po prostu bateria broni rakietowej. Było to o tyle dobre, że wiadomo było, że nastąpi atak przy pomocy tej broni. Nazywały się „krowami”, bo był ryk podobny do dźwięku, jaki wydają krowy. Po tym [ryku], po jakichś kilku czy kilkunastu sekundach następował atak. Miał taką siłę, że… Pamiętam, jak mnie kiedyś taki atak na Złotej zastał, to czując, że nie mam się gdzie schować, zatrzymałem się przy takiej kracie. Na szczęście, nie w bezpośredniej bliskości upadło, tylko trochę dalej, ale był taki podmuch, że mnie wyrwało od tej kraty, przeleciałem z piętnaście metrów i klapnąłem. To była bardzo duża siła rażenia i bardzo duże szkody to wywoływało. Po takim właśnie ataku często była masakra, bo przecież nie wszyscy wytrzymywali, żeby siedzieć w piwnicach.
Przede wszystkim ludzie szukali żywności, wody. Najgorzej było z wodą… Było kiedyś trochę odwiercanych studni, ale zwykle były nieużywane; poza tym były zbiorniki przeciwpożarowe. Pamiętam, że był taki zbiornik przeciwpożarowy w rejonie kina „Palladium”. Stamtąd się po prostu nosiło wodę. Wiadomo, że ta woda była taka zastała, ale jakaś była. Bez wody nie można sobie w ogóle życia wyobrazić, to był straszny problem, może nawet największy… Tak że tam kręcili się ludzie. Niestety, ludność cywilna była również przedmiotem [ataku], były duże ofiary wśród ludności cywilnej.
Poza tym były bombardowania, bo na przykład dom, w którym potem mieszkałem, dostał „krową” i dostał bombę, tak że zmiotło połowę budynku. Ale trzeba powiedzieć, że te piwnice na ogół były dobrym schronieniem ze względu na konstrukcję budynków. Budowało się tak zwane stropy Kleina. Pomiędzy belkami wykonywało się łukowe [konstrukcje], więc to były stropy o bardzo dużej wytrzymałości. W większości jednak ci ludzie, którzy byli zgromadzeni, mieli dużą szansę ocalenia. Ale mimo wszystko trzeba było wychodzić…
Zaczęto ogłaszać, że będzie koniec Powstania. Co tu robić? Rzeczywiście inaczej było ze zorganizowanymi jednostkami wojskowymi, inaczej było z ludnością cywilną. Postanowiłem oczywiście wyjść razem z mieszkańcami mojego domu, z zaprzyjaźnioną rodziną dentysty, jak dziś pamiętam, nazywał się Konecek. Gosposia moja nie chciała wyjść, nie wiem… Potem się okazało, że ona jakoś ocalała. Wiadomo też było, że w domu mieliśmy zlokalizowanych trochę cennych rzeczy, a z kolei była taka fama – zresztą nie bez racji, o czym się później sam przekonałem – że Niemcy, w czasie przejmowania [mieszkań] od ludności cywilnej, rewidują i zabierają co cenniejsze rzeczy, nawet trochę brutalnie się zachowują. W związku z tym trochę biżuterii matki, [trochę] jakichś cenniejszych rzeczy miałem czas zakopać w piwnicy.
Piechotą [dotarliśmy] do Szczęśliwic. Wychodziłem jako jeden z ostatnich, to już były pierwsze dni października i już widziałem działalność tak zwanego Sonderkommanda. Niemcy dobijali Powstanie, to znaczy: szli dom po domu i wszystkie nie do końca zrujnowane kamienice po prostu wysadzali. W Śródmieściu było trochę domów, szczególnie bliżej Alej Jerozolimskich, gdzie Niemcy mieli swoje punkty oporu, tam były stosunkowo niewielkie zniszczenia. Sonderkommando, czyli taka specjalna drużyna czy zespół, podpalało. Widziałem jeszcze zniszczenia dokonywane już Powstaniu, nie tylko będące wynikiem walk podczas Powstania.
Ze Skierniewic [przenieśli nas] do Pruszkowa. W Pruszkowie był przejściowy obóz na terenach składu naprawy taboru kolejowego. To były duże tereny, goły beton. Co dalej? Myślałem o tym, żeby się stamtąd urwać, ale nie bardzo mi ci moi opiekunowie pozwalali, bo się bali po prostu, że mnie [Niemcy] złapią i potem po nitce do kłębka do nich dojdą. Niemcy nas zapakowali do wagonów bydlęcych i wieźli w nieznanym kierunku. Jak się później okazało, wieźli nas do Małopolski. Pamiętam taki charakterystyczny moment, kiedy transport z takimi wygłodzonymi, wynędzniałymi, obdartymi ludźmi zatrzymał się gdzieś pod Krakowem. Wbrew temu, co się dzisiaj mówi niedobrego o Krakusach, to trzeba przyznać, że ta ludność zachowała się imponująco. Przynieśli jakieś jedzenie. Niemcy, którzy byli konwojentami im pozwolili. To zapisało się w mojej pamięci jako pozytywny moment.
Potem wylądowaliśmy pod Tarnowem, już dzisiaj dobrze nie pamiętam tej miejscowości, jakaś wieś w każdym razie. Ponieważ rodzina tych dentystów Konecków była skoligacona chyba z Niemcami, zaczęli kombinować, jak się stamtąd urwać. Byliśmy na łasce tych rolników, a dla nich ludność, która wyszła z Powstania to pasożyty. Nie wiem, jakim sposobem, trudno powiedzieć… W każdym razie wiem, że [dentysta] miał jeszcze jakieś zegarki, jakieś inne [kosztowności] i prawdopodobnie dawał jakieś łapówki. Dostał pozwolenie na wyjazd do Niemiec, a konkretnie do Zbąszynia, który kiedyś był polski. (Właściwie przed wojną Zbąszyń był miastem granicznym między Niemcami a Polską. Dzisiaj, po przesunięciu granic, jest polski.) Jakoś się przedostaliśmy, też jadąc parę dni do Zbąszynia, do ich rodziny. Jakoś mnie przyjęli.
Dlaczego z nimi jechałem? Dlatego, że w Poznaniu (na wstępie mówiłem, że mieszkałem w Poznaniu) była moja babka Krasińska. Trzeba powiedzieć, że rodzina Krasińskich jest skoligacona z dworem włoskim, bo jedna z Krasińskich wyszła za mąż za jednego z książąt panującego rodu. (Poza tym, jak wiadomo, Włosi byli aliantami Niemców, Mussolini przecież wciągnął Włochy do wojny.) Chciałem się dostać do babki, a moja babka wiedziała już o tym Powstaniu. Kiedy mój ojciec siedział w oflagu, też była jakaś korespondencja między nimi. Jakoś nawiązałem kontakt. Przyjechała, zabrała mnie i zacząłem mieszkać w Poznaniu. To były Niemcy, to nie był Poznań tylko był Posen. W dosyć dobrych warunkach [mieszkałem], bo z uwagi na tę koligację moja babka miała dobre mieszkanie, jakieś miała dodatkowe kartki. Poza tym, ze względu na znajomość [muzyki] (była kiedyś dosyć znaną śpiewaczką) udzielała lekcji śpiewu w operze. Przychodzili jacyś Niemcy i wyli… W każdym razie całkiem nieźle prosperowałem.
Do Poznania zaczął się już zbliżać front. Miałem doświadczenie wojenne, a trzeba powiedzieć, że w tym domu było bardzo dużo niezwykle cennych rzeczy. Babka miała obrazy Leonarda da Vinci, Correggia takiego wielkiego Anioła Śmierci, Murilla Matkę Boską. Mówię: „Babciu, front idzie, znosimy to do piwnicy.”. Babka się broniła, ale dobrze się stało, że się to zniosło do piwnicy, bo potem nastąpiły bardzo ciężkie walki o Poznań. Ja wtedy też babkę [ulokowałem] w piwnicy, i wszystkich [wysłałem] do piwnicy wzorem tego, jak to było w Warszawie. Można powiedzieć, że, mając jedenaście lat, byłem prawie szefem ze względu na własne doświadczenia.
W każdym razie, Poznań po jakimś czasie został zdobyty. Tu jest pewna ciekawostka, że Forty Poznańskie broniły się znacznie dłużej po tym, jak oficjalnie zdobyto Poznań. Już były walki o Berlin, kiedy dopiero padła Cytadela Poznańska, więc można powiedzieć, że na tyłach frontu jeszcze ostało się takie gniazdo oporu niemieckiego. Tak że walki w Poznaniu trwały znacznie dłużej… Miałem też tam jakiś swój udział, bo potem chodziło się na tę Cytadelę. Oczywiście człowiek już był obeznany z bronią, bo to z bronią też się trochę zapoznałem. Jakaś była strzelanina, były magazyny broni, żywności, w każdym razie był raj dla chłopaków. To wszystko było zresztą bardzo niebezpieczne, ale z punktu widzenia dzisiejszego…
Mój ojciec wiedział, że jestem w Poznaniu. To też bardzo ciekawe, bo było tam jednym z 5 000 oficerów, dla których było wszystko: teatry, uniwersytet, politechnika… Mój ojciec się tam nauczył biegle angielskiego. Zresztą całe towarzystwo w Woldenbergu, to byli oficerowie… Tam inteligencja polska siedziała. (Olbrzymia część oficerów zginęła w Katyniu, a reszta była uwięziona w oflagach.) Ojciec dotarł do Poznania i jakoś mnie znalazł. Już wiedział o śmierci matki. Ponieważ to jeszcze były takie niebezpieczne czasy, sam się wybrał do Warszawy, do sąsiednich majątków, do Pilaszkowa. Spotkał właściciela, pana Marszewskiego. To była postać bardzo znana, zresztą niezwykłej kultury i niezwykłej dobroci człowiek. Jakoś dostali się do Warszawy, do miejsca śmierci mojej matki, czyli na Zielną 13. Jakoś udało mu się zmobilizować ludzi, odgruzowali to miejsce. Dokonali ekshumacji zwłok mojej matki i przenieśli ją na Powązki do grobowca Marszewskich, gdzie do dzisiaj leży – Powązki Stare, w kwaterze 232. […]
Po dokonaniu ekshumacji ojciec wrócił. W zasadzie już postanowił zostać w Poznaniu, ponieważ przed wojną tu mieszkał, miał jakieś znajomości i już przetarte ścieżki. Natomiast mój brat został pod Warszawą w majątku Pilaszków. To już się razem [do niego] wybraliśmy. Tutaj następne nieszczęście. Mianowicie, tam dotarliśmy też z przygodami. Dlaczego z przygodami? Linia kolejowa prowadząca od granicy wschodniej przez Warszawę z Poznania do Berlina była natychmiast przez saperów rosyjskich przekuwana, jak to się mówi, czyli była zmieniona szerokość torów. […] Nie można się było dostać [dostać do Warszawy dawną trasą], trzeba było jechać, powiedzmy, do Warszawy przez Łódź w strasznych warunkach. Człowiek zawsze, jak przyjeżdżał, to miał z kilogram wszy na sobie.
Dlaczego mówię, że nieszczęście. Okazuje się, że mój brat zagrożony jest ślepotą. Zawsze miał tendencje do zabawy ogniem; znalazł spłonkę od granatu, zasadził ją na haczyk i otworzył piec. Wsadził to do pieca i odłamki mu weszły mu do oczu. Tak że w zasadzie nie było szans… Szczęście w nieszczęściu, że w Milanówku była taka zakonnica, okulistka – doktor Wojno – o bardzo dużej renomie, i on się dostał w jej ręce. Jednak taki był kłopot, że te odłamki były z aluminium. Magnez aluminium nie przyciąga, a promienie wiadomo… Nie było aparatury, jakoś mu to wygrzebywała… W każdym razie, ocaliła mu wzrok po chyba dwóch latach. Z tym, że wyszedł z tego [z dużą wadą wzroku], jedno szkło było szesnaście dioptrii a drugie czternaście. […] Trzeba było go zostawić, wracać z powrotem i jakoś się urządzać w tym Poznaniu. Można powiedzieć, że się zbliżamy do końca. Później to już są losy powojenne…

  • Rozumiem, że po Powstaniu Warszawskim państwo osiedlili się na stałe w Poznaniu?

Osiedliliśmy się na stałe, bo mój ojciec różne rzeczy robił, wykładał na politechnice, biuro projektów założył, poza tym takie towarzystwo Odry… W poznańskim była bardzo mocno rozwinięta dbałość o urządzenia hydrotechniczne. Zawiązywały się całe towarzystwa, które konserwowały, na przykład, dorzecze Odry, bo to miało wpływ na wydajność, między innymi. Ojciec mój tam został. Ja natomiast… Zaczęliśmy chodzić do gimnazjum. Ja chodziłem do gimnazjum Marcinkowskiego. Te szkoły były niezwykle dziwne, dlatego że dzieci siedziały w ławkach obok osób, które mogły być ich dziadkami. Ze względu na wojnę ludzie mieli i w edukacji. W związku z tym [umożliwiano naukę] ludziom chcącym je uzupełniać. Nie było specjalnie wydzielonych [grup], było trochę zabawnie, ale dobrze. Między innymi [uczyłem się] ze Stuligroszem, to jest znana postać w Poznaniu, muzyk.
Myśmy niestety byli zakałą społeczną ze względu na pochodzenie ziemiańskie. Zresztą muszę powiedzieć… Wrócę jeszcze do Unisławic. Był taki dekret, Bieruta chyba, który oczywiście pozbawiał własności ziemskich, a jednocześnie zakazywał mieszkania bliżej niż pięćdziesiąt kilometrów od swojego dawnego majątku. Moje ciotki, mając jeszcze nadzieję, że coś się zmieni, osiedliły się we Włocławku, tam zresztą dzieci rodziły, dosyć długo [tam] siedziały.
Wiedząc o tym, że mogę mieć kłopoty z dostaniem się na wyższą uczelnię, poszedłem po małej maturze […] do liceum zawodowego, po prostu zakładając, że będę miał jakiś zawód. Poszedłem do Liceum Budowy Dróg i Mostów, które skończyłem. To jeszcze były takie czasy, że jak się kończyło jakąś szkołę tego typu, to się dostawało nakazy pracy. Człowiek dostawał taką bumagę (zgodnie z ustawą), która kierowała go do określonego miasta, do określonego przedsiębiorstwa. Dostałem takie skierowanie do Koszalina. Koszalin w owych czasach (1952 rok) był jeszcze w ogóle jak dziki zachód, można powiedzieć. Najgorsze męty tam przyjeżdżały, tak jak to zawsze kiedyś z osadnictwem bywało… Zgłosiłem się do burmistrza – miałem dziewiętnaście lat – a on wyciągnął pistolet i mówi: „Masz tu broń, a tu masz nominację na dyrektora przedsiębiorstwa budownictwa.”. Miałem pewną niewielką wiedzę, ale nie miałem doświadczenia w prowadzeniu firmy. Tak samo było z moim kolegą. Z miejsca dostaliśmy willę w Mielnie, dzisiaj to jest znane uzdrowisko (można powiedzieć, że nas wyposażył), i skierowanie do knajpy na obiady. Pierwsza rzecz – trzeba było się wkupić. Taki facet mówi: „To postawię ci piwo.”. Młodo wyglądałem, jak piwa spróbowałem to mi oczy wylazły, bo to był czysty spirytus zabarwiony piwem.
Mój brat, ponieważ miał problemy z oczami, musiał zostać przy rodzinie. Jakoś mu się udało za drugim, trzecim podejściem dostać na politechnikę i został w Poznaniu. Pomyślałem sobie, że z tego Koszalina, mimo luksusów, trzeba się czym prędzej ewakuować. W związku z tym pojechałem do Warszawy, do której mnie zawsze ciągnęło. […]
Przyjechałem do Warszawy, ale pierwsza rzecz – trzeba było załatwić nakaz pracy, bo [inaczej] mnie za to groziłyby przecież sankcje. Później zawarłem znajomości, mając takiego przyszywanego wuja, malarza – Janusz Podolski, malował facetów z rządu. Jakoś mi załatwił i dostałem skierowanie do Warszawy, do zakładów komunikacji, w których zresztą ugrzęzłem. […]
Ponieważ już nie chciałem obciążać ojca, a trafiłem na przyjaznych ludzi, zacząłem się tutaj jakoś zagospodarowywać. Udało mi się zdać na politechnikę, ale wieczorową, czyli łączyłem pracę ze studiami. Ukończyłem politechnikę. W pracy też zacząłem powoli awansować. Tak dotrwałem do dnia dzisiejszego, do emerytury.

  • Czyli wrócił pan do Warszawy z sentymentu?

Z sentymentu wróciłem do Warszawy, bo, jak powiadam, byłem z nią związany. Poza tym miałem tutaj trochę rodziny, trochę znajomych. Ludzie, że tak powiem, wracają do swojego gniazda. Tym bardziej, że nie chciałem być w Poznaniu, bo wiadomo, że byłbym ciężarem dla mojego ojca. Mój ojciec miał na utrzymaniu chyba sześć osób, bo potem drugi raz się ożenił. Nas była trójka, bo jeszcze był syn mojej macochy, poza tym była taka stara gosposia. Chciałem jakoś ojca odciążyć, w związku z tym podjąłem pracę, a on musiał utrzymywać jeszcze tych kilku ludzi. Mimo tego, że miał chyba ze trzy posady, nie było tak łatwo. Poza tym, to nie był tylko problem pieniędzy, ale problem pozyskania pewnych dóbr materialnych. Trzeba też było mieszkanie jakieś mieć. Tak że wróciłem [do Warszawy], a mój ojciec się przeniósł później do Gdańska, ponieważ mój brat po skończeniu politechniki zaczął pracować w Gdańsku.[...]
Chciałbym na zakończenie dokonać pewnych uogólnień dotyczących Powstania Warszawskiego. Mianowicie trzeba powiedzieć, że to, co opowiadałem o Powstaniu, było wrażeniami dziecka, ponieważ w sierpniu 1944r. miałem jedenaście lat. Z czasem, ponieważ mnie ta sprawa interesowała, nabywałem wiedzy przez czytanie, przez wysłuchiwanie ludzi bardziej dojrzałych ode mnie, którzy brali w tym udział. Zaczynała się u mnie kształtować – zresztą nie tylko u mnie, ale u wielu ludzi, nawet u części historyków – bardzo krytyczna opinia o samym Powstaniu, o przyczynach jego wywołania, o skutkach. Jestem zdania, że Powstanie zostało wywołane w sposób nieodpowiedzialny, w sposób karygodny, dlatego że z góry było wiadomo, że musi się skończyć niepowodzeniem. Nie można było zakładać, jak głoszono na początku Powstania, że to będzie pięć dni czy siedem dni, że Niemcy zostaną pokonani i Warszawa będzie wolna. Przecież każde dziecko mogło wiedzieć, że tak nie będzie, a cóż mówić dopiero o doświadczonych politykach.
Nawet gdyby Powstanie Warszawskie skończyło się zwycięstwem, to przecież czy morze Czerwonej Armii mogłoby dopuścić do tego, żeby Warszawa stała się jakąś enklawą Polski sanacyjnej czy Polski przedwojennej, czy Polski panów polskich (różnie to się nazywało), żeby mogła się ocalić? Przecież wiadomo, że to skończyło by się podobnie jak wyzwolenie Wilna. Moim zdaniem nie można oceniać pozytywnie samej decyzji Powstania, bo jakie są tego skutki? Po raz kolejny wytraciliśmy kwiat inteligencji polskiej, przecież zginęło… Przecież ci, którzy walczyli, to byli na ogół ludzie inteligentni, wykształceni. Poza tym przepadły bezpowrotnie dobra kulturalne. Chodzi nie tylko o to, co było zgromadzone w Warszawie. Okoliczne ziemiaństwo zwoziło do Warszawy cały swój dobytek zbierany przez wieki. To wszystko bezpowrotnie zginęło. Moim zdaniem nie można pozytywnie oceniać samej decyzji Powstania, ponieważ skutki jego były z góry przewidziane.
Natomiast pozytywnie należy oceniać zachowanie powstańców, bo to był niebywały heroizm tych ludzi. Często szli przecież z gołymi rękoma. Wiadomo, że były oddziały, które miały po jednym karabinie, po parę pistoletów i niewielkie ilości amunicji, a broń się zdobywało w zasadzie dopiero na wrogu kosztem olbrzymiej daniny krwi.
Zawsze składam hołd powstańcom, chodzę regularnie 1 sierpnia na Powązki, na grób matki i z sentymentem wspominam… Natomiast jeśli chodzi o tematy związane z historią, to często spotykam się z nieprzychylnością [w stosunku do moich opinii], ponieważ wśród wielu ludzi pokutuje, że tak powiem, triumfalne podejście do tego rodzaju czynów, nie zawsze przemyślanych a najczęściej lekkomyślnych.

  • Pan mówił, że wychodząc z Warszawy zakopał pan część rzeczy.

Tak.

  • Odnalazł je pan po powrocie?

To jest osobna historia. Wytłumaczyłem dokładnie mojemu ojcu, który jechał do Warszawy, gdzie to pochowałem. Ale bezpośrednio po wyjściu Niemców, to niestety jest bardzo przykra karta historii Warszawy, nastąpił najazd hien, bo tego inaczej nie można nazwać, hien, które plądrowały jeszcze mieszkania opuszczone, piwnice. Przecież oni sobie zdawali sprawę z tego, że większość ludności przebywała w piwnicach, że nie mogła wynieść wszystkiego, co miała, wobec tego zakopywała w piwnicach. Jeżeli chodzi o to, co w ostatnim momencie zakopałem, to zostało [przez nich] odnalezione i [skradzione], natomiast tego, co zakopałem w takim tunelu, to znaczy po wykopie prostym wykonałem poziomy, nie odkryli. Oni mieli metodę bardzo prostą – lali wodę Piwnice nie miały nawierzchni, tylko była uklepana ziemia czy uklepane trochę żwiru, coś takiego. Jeżeli to się naruszyło, a wiadomo, że przez lata to było utwardzone, w miejscach naruszonych nastąpiło później wsiąkanie wody. Tą metodą [złodzieje] docierali do miejsc, w których ludzie pochowali [swoje rzeczy]. Tak domy były ograbione z kosztowności.
Mogę jeszcze powiedzieć, że jak już zacząłem pracować w Warszawie, w komunikacji, jak budowało się trasę N-S (to jest obecny ciąg Jana Pawła, przed tym Marchlewskiego to się nazywało), to ona przechodziła przez getto, a ludzie się „bili” (w cudzysłowie oczywiście), zabiegali o to, żeby wywozić stamtąd gruz i szykować teren pod tą trasę. Dlaczego? Dlatego, że przechodziło się przez piwnice. Wiele ludzi liczyło na to, że znajdą cenne rzeczy. Tak było. Zresztą, dlaczego Muranów jest podniesiony? To osiedle, które jest pomiędzy aleją Solidarności a Anielewicza jest takie podniesione, bo było budowane na gruzach. Tych hien było nawet dużo. To nie wracali właściciele tylko prawdopodobnie okoliczna ludność czy jakieś najbliżej położone… Zawsze się męty w każdym narodzie znajdą. Tutaj było to takie rozdrapywanie, okradanie leżącego. Nie chcę tego komentować, bo to jest brzydko mówić dużo złego o własnym narodzie.




Warszawa, 30 marca 2009 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Kudła
Zbigniew Jankowski Stopień: czynności pomocnicze Dzielnica: Śródmieście

Zobacz także

Nasz newsletter