Barbara Vertun-Baranowska.
W 1939 roku miałam dziewięć lat. Urodziłam się w 1930 roku.
Przed wybuchem wojny mieszkałam cały czas w Warszawie. To, co pamiętam z tego [okresu], to oczywiście szkoła. Pamiętam niektóre wydarzenia – przede wszystkim przypominam sobie okres śmierci marszałka Piłsudskiego, to się wryło w pamięć. Pamiętam defilady i różne takie wydarzenia. Pamiętam również sprzed wojny jakieś ruchy robotnicze 1 maja. W ostatnim okresie mieszkaliśmy na Żoliborzu, a to była dzielnica, gdzie był WSM, wtedy były tam rozruchy i to też sobie przypominam. Oczywiście atmosferę naszej szkoły przed wojną pamiętam [jako] bardzo patriotyczną. Śpiewało się różne piosenki, jeszcze wtedy legionowe i różne inne. Właściwie o polityce wtedy się z dziećmi nie rozmawiało.
Należałam do zuchów już przed wojną, [wstąpiłam do tej organizacji] chyba jakiś rok przed wojną. Moją nauczycielką była harcerką, później w czasie wojny była hufcową, zginęła w Powstaniu. [To była] pani Stefania Jankowska. Miała dość duży wpływ na wychowanie dzieci w szkole.
Byłam tylko zuchem, byłam za mała do harcerstwa. O harcerstwie sporo wiedziałam, ponieważ moja matka i ciotki to były harcerki. Wobec tego oczywiście [wiedziałam], że nie [można] kłamać. Harcerki miały mieć wszelkie cnoty, między innymi nie [mogły] pić alkoholu. Pamiętam, że zabraniałam wtedy rodzinie pić alkohol, co było czasem dla dorosłych kłopotliwe. Na żadnym obozie przedwojennym oczywiście nie byłam, byłam jeszcze za mała, wtedy się nie prowadziło takich obozów [dla zuchów].
W domu panowała atmosfera przerażenia, [zastanawiano się], co będzie. Rodzina była świadoma [tego, co może się wydarzyć,] bo mój dziadek zawsze parał się trochę polityką. Mój ojciec jako trzydziestoparoletni człowiek był już zaangażowany. Był inżynierem, pracował w miejskich tramwajach, gdzie miał dosyć odpowiedzialne stanowisko. Wszyscy się bardzo bali wojny i w moim środowisku (to znaczy inteligenckim) zdawali sobie sprawę z tego, że Polska nie jest do niej przygotowana.
Sam wybuch wojny pamiętam [tak], że nagle, znienacka zaczęło się bombardowanie. W czasie wybuchu byłam na Żoliborzu, zobaczyliśmy samoloty i bomby lecące na Śródmieście. Jako że ojciec był już zmobilizowany przed wojną, nie było go w domu, [to] moja mama została ze mną i z moją młodszą siostrą, wówczas czteroletnią. Niestety, przeprowadziła się [z nami] do Śródmieścia, do swoich kuzynek, co było głupie, dlatego że Żoliborz był znacznie mniej bombardowany. Oczywiście nie mogła [wcześniej] o tym wiedzieć. W czasie bombardowania Warszawy, w czasie bitwy o Warszawę, myśmy mieszkały na Hożej cały czas w piwnicy. Pamiętam walące się naokoło domy. Oczywiście, mnie raczej nie wypuszczano z piwnicy. Pamiętam trudności z wodą, rannych, już wtedy trupy.
Mój ojciec od razu był zaangażowany w Związek Walki Zbrojnej, a ja właściwie jako małe dziecko dużo już wiedziałam. Trudno było ukryć coś przed dziećmi. Wiadomo było, że coś się dzieje, że jest jakaś konspiracja, poza tym dzieci też widziały, co się dzieje na ulicy. Starano się, żeby dzieci nie łaziły tam, gdzie mogły być narażone na [niebezpieczeństwo].
Oczywiście, już od początku wojny była groza. Pamiętam pierwszy okres masowych rozstrzeliwań w Aninie. Pamiętam Palmiry – to wszystko dochodziło również do świadomości dzieci, budziło w nich odruch jakiejś nienawiści do Niemców.
Pamiętam, że jako dzieci dziesięcio-, jedenastoletnie myśmy też starali się zawiązać jakąś organizację, oczywiście bez wiedzy rodziców. Przedzierałam się tam, gdzie były niemieckie działa przeciwlotnicze, i próbowaliśmy rzucać zapalone zapałki. Mogło to się źle skończyć, ale na szczęście nie było takiego wypadku.
Oczywiście, oczywiście, z tym że u nas, w mojej rodzinie, nie było głodu. Wtedy pomagało się bardzo wielu ludziom.
Ojciec pracował, ale za tę pracę wynagrodzenie był dosyć niskie. Matka, mając dwoje dzieci, nie pracowała, tak jak to bywało przed wojną. Potem jednak pamiętam, że w drugim okresie okupacji ojca pensja nie wystarczała i matka założyła budkę na pobliskim targu. Matka była urzędniczką, z zawodu inżynierem rolnikiem. Tym niemniej na targu cieszyła się dużą sympatią, wielu ludziom radziła. W każdym razie, przez pierwsze lata po wojnie miała wszystkie najlepsze jarzyny.
Wśród przyjaciół mojej rodziny było bardzo dużo Żydów. Bliska przyjaciółka matki była Żydówką, zresztą ukrywała się poza Warszawą. Jak przyjeżdżała do Warszawy, to u nas się zatrzymywała. Przechowywała się w rodzinie ziemiańskiej, właściwie takiej arystokratycznej. Tam było dużo dzieci, a to była nauczycielką. U nas było bardzo dobre [nastawienie do Żydów], nie robiliśmy żadnych różnic… Byłam uczona od dziecka, żeby nie robić żadnych różnic. Inteligencja warszawska była [przychylnie nastawiona]… Oczywiście, była część inteligencji, która nie lubiła Żydów. W każdym razie w naszym środowisku typowo inteligenckim żadnego antysemityzmu nie było. W czasie Powstania w getcie pomagano o tyle, o ile można było. Myśmy [mieli] jeszcze wtedy niezbyt duże mieszkanie, było dwoje dzieci, tak że o przechowywaniu nikogo nie było [mowy]. Chwilowo, przez parę dni, czasem ktoś się u nas przechowywał, ale to było bardzo krótko. Zresztą wtedy nie wiedziałam, kto to jest. Potem przeżywaliśmy palące się getto, mówiło się o tych okropnościach, mimo że człowiek był wtedy [bardzo młody]. Miałam już troszkę więcej lat, to była różnica…
Było to jakieś przerażenie… Nienawiść do Niemców narastała z różnych powodów. To było tak spontaniczne, że nawet małe dzieci to odczuwały. Mój ojciec bał się jakiegoś [ruchu] zbrojnego. Był człowiekiem trzydziestoparoletnim, porucznikiem; w czasie Powstania został mianowany kapitanem, ale zdawał sobie sprawę z tego, jak nierówne są siły. Powstania się bał. Jednak powstrzymać taką akcję byłoby szalenie trudno. Takie jest moje zdanie i takie było zdanie mojego ojca. Tak że ta krytyka… Łatwo jest krytykować, jak się spędziło całą wojnę poza Polską.
W kołach inteligenckich, robotniczych byli nastawieni na: „Bić Niemców!”, ale nie zastanawiali się, jak to będzie wyglądało. Oczywiście, nie mieli o tym pojęcia. Wtedy się absolutnie wierzyło, że Rosjanie przyjdą z pomocą. [Wierzyli] nawet ci, którzy wiedzieli o nich więcej. Pamiętam, że już w czasie wojny wiedziałam, kto zrobił Katyń. To znaczy przypuszczaliśmy… Przede mną się tego nie ukrywało. W każdym razie nie myśleliśmy, że to Niemcy.
Dwa razy wstąpiłam do harcerstwa. Pierwszy raz to było w 1943 roku, ale wtedy byłam właściwie bardzo krótko, parę tygodni, ponieważ w tym czasie ojciec był bardzo zagrożony, były jakieś aresztowania. Mnie momentalnie wycofano. Jeszcze potrzebne, żeby się dziecko udzielało w harcerstwie! Później wstąpiłam do harcerstwa 1 lutego 1944 roku, do tej samej drużyny, w której przedtem byłam, tylko już do młodszego zastępu.
Trudno to sobie uzmysłowić, ale już od lata 1943 roku chciało się wybuchu zbrojnego. Oczywiście, o polityce dzieci nie wiedziały, nie myślały kategoriami, że to w jakiś sposób będzie nas chroniło przed Związkiem Radzieckim. Po prostu chciało się bić Niemców.
1 sierpnia byłam u koleżanki na zbiórce, wiedziałyśmy, że wybucha Powstanie. Miało wybuchnąć o piątej, tak że o piątej miałyśmy być w miejscach, które nam przeznaczono. Przedtem szyłyśmy opaski i jakieś tam szarfy, ale było tych opasek za mało. Powstanie wybuchło tuż koło domu, w którym byłam, koło ulicy Suzina. Oczywiście, mama koleżanki zapędziła nas i cały dzień żeśmy przesiedziały w piwnicy z koleżankami. Głównie ja z koleżanką… Reszta wyszła jakoś wcześniej. Późnym wieczorem przedarłam się do swojej rodziny (mieszkałam tuż pod Marymontem), byłam tam całe Powstanie. To znaczy, byłam obok na Słowackiego. Przedarłam się, żeby powiedzieć coś o sobie, [dać znak życia,] i żeby poszukać swojego przydziału, ale to nie było takie proste.
Pierwszego dnia to nie było możliwe, wszędzie strzelano, nie wiadomo było gdzie, kto. Dopiero wraz z początkiem sierpnia pojawił się u nas pierwszy oddział Powstania. Zgłosiłam się do pomocy jako harcerka. Byli tam koło trzech tygodni. To był nadzwyczajny oddział, o którym nic więcej nie mogę powiedzieć, bo właśnie w tym miejscu wybity prawie do [nogi]. Obok była placówka „Opel” i bardzo dużo osób z tego oddziału zginęło. [Zgrupowanie „Żniwiarz” kontrolowało teren Zakładów Samochodowych Opla przy ul. Włościańskiej od 7 sierpnia do 16 września – red.] Później ich przeniesiono na jeszcze cięższą placówkę. To nie byli bardzo młodzi ludzie, na ogół byli już dojrzalsi. Pluton sanitarny, w którym byłam, przekazał mnie następnemu oddziałowi. Oni poszli na Marymont i tam praktycznie z tego oddziału prawie nic nie zostało. Później odwiedzałam porucznika „Mariana”. Nie znam jego nazwiska… Mieliśmy gdzieś zanotowane… Po wojnie szukaliśmy go. Był ranny, starał się przedrzeć przez Wisłę i chyba zginął, bo już się po wojnie się nie znalazł.
Ojciec był w akcji gdzieś przy „Monterze”, w Śródmieściu. Był zmobilizowany dwa dni przedtem. Mama była w domu i próbowała mnie pilnować. Ale musiała się pogodzić z tym, że ja jednak nie będę siedziała w domu i że będę [brać udział w Powstaniu]. Dla mamy też było dobrze, bo oddział, który właściwie dotrwał prawie do końca Powstania, zajmował blisko mojego domu zakłady Opla i to była stale broniona placówka.
Było bardzo dużo ofiar, szczególnie w ostatnim okresie. Ten oddział był właściwie rozbity 29 września i ja wtedy też byłam ranna. Nie byłam ranna w bohaterskiej akcji, pilnowałam tylko przerwanego obiadu, kiedy było natarcie Niemców – niezbyt blisko podjechał jakiś czołg, rzucali granaty. To było na pierwszym piętrze, próbowałam wyjść, zejść jednak do jakiegoś schronu, do piwnicy, ale na schodach dostałam jakimś granatem czy czymś. Tak to wyglądało.
W czasie Powstania właściwie były stałe natarcia na ten zakład Opla, który był pierwszą taką placówką w tej okolicy. Bardzo dużo rannych. Były przekopane rowy przez ogródek jordanowski, do którego przylegał Opel, pod stacją tramwajową i również pod naszym domem, który łączył się następnym blokiem [należącym do spółdzielni mieszkaniowej] „Zimowe Leże” i ze szpitalem na Krechowieckiej, do którego zresztą też w końcu trafiłam… Przedtem odprowadzałam tam czasem (bo byłam malutka) kogoś z drobnymi zranieniami, poszkodowanego.
Byłam ciężko ranna 29 września, kiedy ten oddział został już całkowicie rozbity. Jeden z tych [powstańców] jeszcze mnie tam odprowadził. Ranna byłam dość ciężko, leżałam trzy miesiące. Miałam sporo szczęścia, dlatego że to był dosłownie niecały centymetr od tętnicy udowej… Dość duży odłamek wbił mi się razem z cegłą. Ból nie był wcale taki straszny, to było pieczenie. Poza tym miałam drobne rany nad prawym okiem, co jest widoczne na wardze, na twarzy. Oczywiście [wtedy] to były spore ranki, teraz [są] niewiele widoczne.
O dziwo, nie wiem jak. Potem się dziwili, jak mogłam [przejść o własnych siłach]. Jak mnie przeprowadzono, to mówiłam, że mi nic nie jest, że to [tylko] troszkę piecze. Znaleźli wtedy jeszcze moją matkę, bo było blisko. Z jednym z chłopaków, lekko rannym, i moją matką doszliśmy do szpitala na Krechowieckiej. Tam od razu byłam operowana, dość szybko. Pamiętam, że dla takiej smarkatej dziewczynki, to był dosyć makabryczny widok, dlatego że stoły były jeden obok drugiego, bardzo blisko i operujący chirurdzy… Chirurg, który mnie operował, to niezwykle dzielny doktór Węglewicz, drugiego pamiętam doktora Chmielewskiego. W każdym razie, doktór Węglewicz w ogóle nie odchodził od stołu operacyjnego. Przeżył osobistą tragedię, dlatego że na jeden z domków Dolnego Żoliborza padła bomba i zginęło dwoje dzieci doktora. Nawet kiedy przyszła żona i dowiedział się o śmierci dzieci, to praktycznie prawie nie przerywał pracy. Doktora Węglewicza więc pamiętam, nawet mam jego zaświadczenie, że operował taką dziewczynę.
Potem leżałam. Kilka dni potem było już wejście Niemców. To nie byli właściwie Niemcy, ale „bandy ukraińskie”. Oni byli szalenie okrutni, chociaż na moich oczach nikogo nie zabili. Zabierali się, na przykład, do operowania rannych. Salki były w piwnicy. (Trudno to nazwać salkami, to były małe [pomieszczenia].) Tam było dziesięciu rannych. Na początku moja rana nie bolała, byłam w szoku, więc bólu nie czułam. Rany się tak bardzo nie czuje, dlatego muszę powiedzieć, że nie bałabym się tego rodzaju śmierci, bo to [tylko] pieczenie i koniec. A przecież to była duża rana i duży odłamek razem z cegłą! [Napastnicy] wchodzili na salę i grozili granatami, i wyłudzali jakieś zegarki. Na moich oczach wyciągnął sanitariuszkę, żeby ją gwałcić. Na szczęście ten gwałt nie doszedł do skutku, dlatego że ktoś jednak wydobył jeszcze jakiś zegarek. To były takie dwa makabryczne dni. Potem weszli Niemcy i wtedy wydawali nam się ludźmi w porównaniu do tamtych. Tamci był straszni; to wejście i to ich hulanie…
Potem nas ewakuowano, to było jeszcze w czasie Powstania. Widziałam palącą się Warszawę, widziałam to podpalanie. [Jechałam] na odkrytej ciężarówce. Oczywiście mnie już wtedy bardzo bolało, dlatego że to było bardzo rozharatane. Tam mnie szyli. Zresztą ta operacja też była bardzo przykra, ponieważ właściwie nie bardzo było czym znieczulać. Dostałam jakąś morfinę. Zastrzyków nowokainy nie było dostatecznie dużo, a trzeba było to wszystko wyczyścić z cegły. Tak że potem to było paskudne, ta rana się goiła, goiła, goiła przeszło trzy miesiące.
Nie, to był koniec Powstania, za parę dni była kapitulacja. Potem razem z tym szpitalem byłam przewieziona do Tworek. Razem ze mną poniektórzy z tego oddziału. Między innymi podporucznik Wiśniewski, który był bardzo ciężko ranny. Wiedziałam, że on tam jest i wiedziałam, że jest w Tworkach. Mama szukała mnie po wszystkich okolicznych szpitalach i [w końcu] znalazła w tych Tworkach. Równocześnie skierowałam ją, żeby szukała [Wiśniewskiego]. Znalazła go jeszcze żywego. Przeżył zresztą dzięki jakiejś pomocy, którą moja mama zorganizowała dla niego.
Ogromnym. Dzieci uciekały z domu.
Nie poczułam tego w czasie Powstania. Wtedy się żyło dniem [dzisiejszym], człowiek się po prostu bał. Byłam za głupia. To był Żoliborz, nie było łączności. To była placówka, która miała utrudnioną łączność z całą resztą Żoliborza, z dowództwem, dlatego że się chodziło pod obstrzałem. Oczywiście rozmowy z cywilami – specjalnie starałam się nie mieć kontaktu… […] Siedziałam wśród dziewcząt sanitariuszek, właściwie to były dorosłe kobiety. To był patrol sanitarny nie złożony nawet z harcerek. Nie przypominam sobie rozmów [o szansach Powstania]. Trzeba było po prostu jakoś utrzymywać tę placówkę, a potem trzeba było jakoś się wycofać i uciekać. Byłam już ranna, wiedziałam, że muszę przeżyć. Specjalnie się nie bałam, to nie było tak. Dzieci są zupełnie inne i dlatego też tyle dzieci poginęło, bo dzieci zupełnie sobie nie zdawały sprawy z tego [co się może wydarzyć]. Na przykład, przejście pod kulami – no to co? Dziecko sobie nie zdaje sprawy…
Potem oczywiście po Powstaniu miałam jakieś sny, zapach prochu mnie [prześladował], ponieważ, gdy zostałam ranna, było duże natarcie i czuło się zapach prochu. To budziło we mnie później jakieś [lęki]. Ale właściwie nie byłam jakaś przerażona. Myśmy wtedy o tym nie myśleli, trzeba było po prostu walczyć i już. Oczywiście później, jak była kapitulacja, byłam już w szpitalu, już gorączkowałam, więc niewiele z tego pamiętam. [Pamiętam] wyboistą drogę ciężarówką, wtedy mnie bolało; palące się domy, bo oni palili Warszawę. Już nikt tam nie walczył, tylko po prostu jechaliśmy przez palącą się pustynię.
Nie, tam żadnych występów teatrzyków nie było, bo to była pierwsza linia. Były podśpiewywania, ale tam trzeba było się cicho zachowywać, dlatego że każdy ruch, każde głośniejsze [zachowanie] wywoływało atak niemiecki. O żadnym teatrzyku [nie było mowy]. W centrum Żoliborza mogło być, ale tutaj było stałe zagrożenie.
Trochę śpiewaliśmy cichutko, ale raczej ktoś po trochu nucił. Wszyscy siedzieli razem. O czym rozmawiali? Trudno powiedzieć, dlatego że przeważnie się rozmawiało o przyjaciołach, o kolegach, gdzie kto jest, kto zginął, kto był ranny; o ranach, o różnych takich rzeczach.
Oczywiście, że się czekało, bardzo się czekało [na pomoc]. W pierwszym okresie Powstania jednak stale była ta nadzieja, że ci Rosjanie się ruszą, że przyjdą. Później oczywiście to stopniowo [wygasało]. Pamiętam jednego, z którym się wtedy wdałam w rozmowę – potem się okazało, że został zabity, zastrzelony, nie wiem przez kogo – był chyba komunistą i mówił: „Dziwicie się, że nie przychodzą wam na [ratunek], kiedy ich tak nienawidzicie”. Bo wtedy już się nienawidziło sowietów.
Owszem była łączność, ale stosunkowo mała. Trudno było się narażać dla prywatnych [spraw], raczej [ludzie] siedzieli cicho, jeżeli było jako tako bezpiecznie. Siedzieli w piwnicach. Trudno mi jest powiedzieć, jak było w centrum Żoliborza. Były wszędzie rowy, była łączność. Jeżeli ktoś był ranny, starano się dać znać rodzinie. Jeżeli była gdzieś tam… Przeważnie koledzy zawiadamiali. W centrum Żoliborza była łączność, pokopane rowy i regularnie były [wiadomości].
Początek Powstania! Wtedy cały Żoliborz był właściwie opanowany przez powstańców – [pamiętam] idący oddziałek, który śpiewał: „Serce w plecaku”. Radość, poczucie szczęścia, poczucie wolności pierwszego okresu w Powstaniu! Pamiętam oczywiście, myśmy wszyscy byli zadowoleni, że to nareszcie się bije Niemców.
To chyba było to przejście, jak już byłam ranna. To się działo pod bardzo dużym obstrzałem, praktycznie powinnam iść na czworakach albo się [czołgać], a ja nie mogłam, dlatego że nie mogłam się schylić. Miałam przerżnięte mięśnie, dla mnie torturą było samo chodzenie. Nie myślałam o tym [niebezpieczeństwie]… niech gwiżdżą te kulki. Ale oczywiście, pilnowano mnie. Ten chłopak, który mnie eskortował, miał pseudonim „Wróbel”. Bez przerwy [naciskał] moją głowę i przyginał mnie do [ziemi]. Najbardziej przykre było to, że byłam ranna, a droga ciągnęła się w nieskończoność, choć to było bardzo blisko.
Słyszeliśmy o tym, ale niestety one źle trafiały.
Tak, mało.
Wiem, że zawierali. Owszem, był na Żoliborzu taki ślub, ale akurat nie w moim otoczeniu. Była para narzeczonych, on zresztą później zginął, więc już małżeństwa nie było.
Trudno było. Jakie było zaopatrzenie oddziału, to trudno mi powiedzieć. Jedną z moich funkcji było [zdobywanie żywności]. Tam były pobliskie dość duże działki. Byłam malutka, drobna i dokładnie te działki znałam, bo to była [moja] okolica. Chodziłam, czołgałam się na te działki po jakieś pomidory. Kto mógł, to nam coś przynosił. W każdym razie było zaopatrzenie. Na Żoliborzu nie było najgorzej. Poza tym ludzie się wtedy jednak wszystkim dzielili, przynajmniej w mojej okolicy. Tak samo, pamiętam, było w 1939 roku – siedziało się w piwnicy i wszyscy się wszystkim dzielili. Tak było też w [Powstaniu], choć minęło już wiele lat okupacji i inaczej się do tego podchodziło. Nie było takiego głodu, w czasie wojny nie przeżyłam [ogromnego] głodu. Owszem, trochę [głodowałam] po Powstaniu, ale to nie był aż taki głód, zawsze sobie radzono. W tym sensie, że było się razem z jakimiś ludźmi.
Stosunek inteligencji był po prostu zatroskany, ale nie był absolutnie wrogi. Owszem, byli ludzie, którzy krytykowali Powstanie, ale lepiej było tego nie robić, bo inni by ich zadziobali. Na ogół wszyscy mieli kogoś w Powstaniu. Tam, gdzie się znalazłam, była zresztą bardzo mała liczba cywilów.
Nie mogłam [tego] pamiętać, dlatego że po prostu byłam już w szpitalu, byłam chora. Tylko się dowiedziałam, że jest kapitulacja.
Później znalazłam się w Tworkach, to znaczy w szpitalu dla wariatów, z czego przez wiele lat śmiało się moje otoczenie. Po prostu cały duży szpital na Krechowieckiej wywieziono do Tworek, do szpitala psychiatrycznego.
Nie, żadnego kontaktu nie miałam. Po pierwsze ojciec był wywieziony do Niemiec, był w obozie. Właściwie w Tworkach zostałam sama i nie mogłam się ruszać. Napisałam do ciotki, do majątku, gdzie była [siostra]. Moja siostra nie brała udziału w Powstaniu. Była u ciotki w majątku, u siostry ojca pod Opocznem. Duży majątek, siostra […] tam przeżyła koniec wojny. Napisałam tam kartkę, że jestem w Tworkach, że jestem ranna – taką rzeczową kartkę. Ale to nie doszło.
Moja matka razem ze swoimi znajomymi chodziła, szukała [mnie] we wszystkich szpitalach w okolicy Warszawy. W końcu mnie znalazła. Zresztą to był największy szpital. Był [szpital] w Milanówku, był w Podkowie Leśnej, tak że było sporo miejsc, gdzie tych warszawiaków [umieszczono]. Znalazła mnie, a jak to zrobiła, to trudno mi powiedzieć. Po prostu po długich szukaninach znalazła.
Mama się zatrzymała u bliskich przyjaciół w Grodzisku. Też warszawiacy, ale na lato wyjeżdżali sobie do Grodziska, wynajmowali domek. Tam się [po Powstaniu] zwaliło mnóstwo warszawiaków. Moja mama miała blisko. Kolejka EKD zaczęła bardzo szybko chodzić, być może chodziła cały czas w czasie Powstania. W każdym razie mama nie tak długo mnie szukała, z kilka dni to na pewno trwało.
Po jakimś czasie, kiedy już można było, mama mnie stamtąd zabrała, mimo że w zasadzie nie wolno było, to był wojskowy szpital. Ale nikt nie patrzył, że [wychodzi] dziewczynka z warkoczykami… Tak że jakoś [to] zorganizowała i przenieśli mnie do szpitala w Grodzisku. Dalej leżałam w szpitalu w Grodzisku. Jeszcze na święta tam byłam, z tym że mnie wypuszczono na jeden dzień. Warunki tam były okropne. W Tworkach było niezbyt sympatycznie, bo przychodzili różni umysłowo chorzy i, na przykład, proponowali, że nam pomogą się wydostać i tak dalej. Takie były różne [przypadki]. Poza tym ludzie umierali. W Grodzisku były bardzo ciężkie warunki, bo przecież mnóstwo ludzi z Warszawy… Mnóstwo rannych było w tych podwarszawskich szpitalach. Miałam wszy w bandażach i w głowie, i wszędzie, gdzie się tylko dało. Okropnie byłam zawszona. Mama była w domu, który był pełen warszawiaków, wszyscy sobie pomagali. Każdy coś tam z tej Warszawy wyniósł, jakieś drobne złoto czy coś, praktycznie prawie nic. Z tym że z ubrania, to ja prawie nic nie miałam. Jakąś tam swoją kurteczkę miałam poszarpaną. Jeszcze wtedy było przecież ciepło…
Wróciłam, ale kiedy to było… Zostałam w Grodzisku, mieszkaliśmy tam do 1946 roku. Jak tylko zaczęłam znów chodzić (to znaczy już po wejściu Rosjan, bolszewików), mama nawiązała kontakt ze szkołą. Tak że nawet nie straciłam roku. Pomogli mi tam. W okresie inwazji ta nauka była troszeczkę symboliczna. W czasie, kiedy się działo Powstanie, to okolice podwarszawskie też były bardzo zaangażowane, mnóstwo ludzi miało tam rodziny. Tak że normalnie zaczęłam chodzić do szkoły, jeszcze kuśtykając.
W Warszawie po raz pierwszy byłam z matką w 1945 roku. Jeszcze ojca nie było. Myśmy jakoś dotarły do naszego domu, który miał zburzone ściany, ale dach był. Było mnóstwo naszych starych fotografii, tak że trochę pamiątek się zachowało. Wrócili ci ludzie, którzy tam mieszkali, bo część tego domu była niezniszczona. Tak że myśmy potem mieszkali w tym samym domu, bo go odbudowano. Należał do tramwajów miejskich. Odbudowano, ojciec wrócił. Od razu zaczął pracować, ponieważ był inżynierem od komunikacji a równocześnie od budowy warsztatów i napraw, tak że był wtedy bardzo potrzebny. Bardzo wcześnie wrócił do Polski, z tym że był podejrzewany – jak wszyscy akowcy – o szpiegostwo. Na szczęście obronili go inżynierowie, nawet partyjni, którzy znali go i tak dalej. W tym momencie liczyła się jednak przede wszystkim odbudowa Warszawy.
Byłam za mała. W szkole się w ogóle o tym nie mówiło, dlatego że nikt się nie chwalił, że był w harcerstwie w czasie wojny. Natomiast myśmy wszystkie wiedziały o tym i od razu po powrocie do Warszawy przez pierwsze lata byłam w harcerstwie. To trwało krótko, dlatego że potem się przecież zmieniło… Zresztą zdawałam maturę w 1948 roku, więc musiałam się zająć [nauką], uzupełniać swoje wszystkie i. Właściwie bałam się, że się nie dostanę na medycynę, ale się dostałam, bo wtedy to była w dużej mierze sprawa różnych protekcji. Egzamin był prosty, łatwy, bez kłopotu zdałam. Wiem, że prawdopodobnie dostałam się przez kogoś, komu ocalił życie mój wuj, który był lekarzem chirurgiem, w czasie Powstania naczelnym lekarzem na Nowogrodzkiej. Wtedy był pułkownikiem. Poszedł do kogoś takiego, kogo w czasie Powstania ocalił, i ten ktoś – prawdopodobnie ubek (to się wtedy nazywało chyba SB) – mnie wsadził na tę medycynę. Chyba dlatego się dostałam, bo w normalny sposób może bym się nie dostała.
Natomiast ojciec stracił pracę, mimo że był bardzo cenionym fachowcem. Ponieważ wtedy odbudowa była bardzo ważna, dostał pracę w Instytucie Mechanizacji Budownictwa. Potem tam pracował do końca swojego życia. Wysyłali go na organizowanie budowy, na przykład: Huta Częstochowa, Nowa Huta. Miał kontakt z tymi Rosjanami. Ponieważ jego ojciec, tak jak wiele [przedstawicieli] inteligencji przedwojennej, jakiś czas był urzędnikiem w Kijowie, to [mój ojciec] znał rosyjski i jakoś się z tymi Rosjanami dogadywał. Tam wtedy rzeczywiście przysyłali fachowców. Ojciec o Powstaniu nie chciał w ogóle mówić. Był człowiekiem czynu, nie lubił rozpaczania, trzeba było coś robić. Był zaangażowany w budowę, potem w pracę. W 1964 roku zmarł, tak że później żadne powstaniowe wspomnienia o nim [się nie zachowało] – praktycznie to się wiedziało ze strzępków, bo nie chciał mówić.