Bohdana Maria Domańska „Czarna”
- Na początku prosiłabym panią o podanie wstępnych danych o sobie.
Z domu jestem Bohdana Maria Kraszewska. Moi rodzice byli całe życie związani z polską wsią. Ojciec był dyrektorem, a matka wicedyrektorem jednej z najsłynniejszych szkół rolniczych w Sobieszynie, w powiecie, nie pamiętam w tej chwili, jaki to był powiat. Oboje byli niesłychanie patriotycznie ustawieni. Moja matka i ojciec stracili pracę, ponieważ nie chcieli się zapisać do żadnej partii. Uważali oboje, że powinno się wychowywać młodzież tak, żeby sama decydowała o tym, jakiej chce być orientacji. W związku z tym stracili pracę. Moja matka dostała o dziwo propozycję, żeby przyjęła stanowisko majora w wielkim kobiecym junackim hufcu pracy. To był największy w Polsce z dwustoma dziewczętami hufiec, świeżo organizowany pod Warszawą. Między inny tam – potem żartowaliśmy – matka była nawet aktorką filmową, bo występowała razem z Rydzem-Śmigłym, jak on przyjechał, już po zorganizowaniu, oglądać [hufiec].
- Chciałabym, żeby podała pani jeszcze datę i miejsce urodzenia, pseudonim i przynależność do oddziału.
Data mojego urodzenia to jest 7 lutego 1921 roku; miejsce Mieczysławów; powiat Kutno. Urodziłam się, kiedy rodzice wędrowali. Potem już całe życie byłam w Sobieszynie w szkole rolniczej. Jak matka została pod Warszawą dowódcą, tośmy się wszyscy przenieśli pod Warszawę i uczyłam się w Warszawie razem z moją siostrą.
8 września mamusia dostała telefon, żeby natychmiast cały hufiec zorganizowała do wyjazdu do Pińska, ponieważ tam mają się znaleźć wszystkie dziewczęta razem ze wszystkimi swoimi aparatami do robienia butów, szwalniami i tak dalej. Wobec tego pierwszym miejscem miała być Warszawa. To było tak, że matka wpadła do domu i powiedziała do ojca: „Mietku, nie mam czasu, muszę cały hufiec organizować. Bierzecie z domu, co ty uważasz za stosowne”. Ojciec został z nami dwiema. Najgłupiej w świecie zabrałyśmy swoje suknie balowe, a ojciec z emocji zostawił bardzo cenne znaczki i złoto. Tak wyjechaliśmy do Warszawy.
W Warszawie stanęliśmy wszyscy w szkole powszechnej. Mamusia zadzwoniła do swojego szefa w Ministerstwie Spraw Wojskowych, żeby się dowiedzieć, co dalej mają robić. Wtedy on powiedział tak: „Cały hufiec ma iść na Pińsk, a pani z rodziną ma zostać”. W związku z tym mamusia powiedziała: „Kto ma objąć kierownictwo?”. – „Pani Teske”. Ona była w randze kapitana. Bardzo się zdziwiliśmy, że matka ma zostać. Zostaliśmy. Mamusia żegnała swój hufiec z całym manelem. Pamiętam, jak żegnała krzyżem dziewczęta. Wszystkie one dostały się do niewoli rosyjskiej, z tym że dwie z nich uciekły i potem znalazły się u nas. Mamusia była strasznie zdenerwowana, jak słuchała telefonu. W pewnym momencie powiedziała: „To do widzenia panie pułkowniku, Polacy zostają w kraju”. Potem położyła słuchawkę i powiedziała: „Wiecie, dlaczego nas zatrzymali? Wyobraźcie sobie: idzie ostatni transport Ministerstwa Spraw Wojskowych z Polski na Rumunię. Twierdzą, że dla [nich] jestem tak cenna, że dla mojej rodziny i dla mnie jest zarezerwowany cały jeden przedział”. Mamusia dlatego mu powiedziała, że Polacy zostają w kraju, do widzenia, panie pułkowniku.
Bardzo szybko zaczęły się bombardowania w Warszawie. Znaleźliśmy się na ulicy Sewerynów, obok była ulica Kopernika i stał, zdaje się, że ocalał zakład PZUW – Państwowy Zakład Ubezpieczeń Wzajemnych. To był zupełnie nowoczesny gmach, który miał na siedemset ludzi schron w środku. To bardzo jest ciekawe, bo moja matka razem z nami, ile razy tam był nalot, to zbiegaliśmy do schronu. Pewnego dnia, drugiego czy trzeciego dnia, kiedy tak zbiegaliśmy, bomba trafiła obok i zostało zasypane wejście. Zaczął się ruch niepokoju tuż przed paniką. Wtedy matka krzyknęła do mojego ojca i do swojego kuzyna: „Prędko, wsadzajcie mnie na beczkę”. Ona była bardzo gruba. W swoim mundurze majora postawili ją na beczce, wtedy jak matka wrzasnęła: „Spokój!”, tak raptem zrobiło się cicho, a ludzi było ponad tysiąc. Matka powiedziała: „Zawracacie głowę, nie ma żadnego gazu. To jest tylko zawalenie. Zaraz zwołam wszystkich mężczyzn, żeby szli odgruzowywać nas, a wszystkie kobiety do dzieci i spokój!”. Tak było. Potem jeszcze zrobili kuchnię na zewnątrz. Zostałyśmy wszystkie przez matkę wzięte do roboty. Moja siostra miała czternaście lat, ja miałam osiemnaście. Między innymi matka powiedziała: „Zaraz ciebie wyślę na ulicę Grażyny, tylko muszę zorganizować ludzi, którzy nam stamtąd przywiozą dla schronu różne produkty, ponieważ ulica Grażyny ma być oddana Niemcom”. Chwilę później zobaczyłam trzy taczki z ludźmi i mamusia powiedziała: „To są wszystko ludzie, którzy mają dożywocie za różne morderstwa. Oni pojadą z tobą i to przywiozą”. Mama mnie, osiemnastolatkę, wysłała z mordercami. Rzeczywiście sprawili się świetnie. To są już różne przygody. Moja [młodsza] siostra zajmowała się piciem dla niemowląt, żeby dostarczać picie. Tak to trwało jakiś czas. Po czym było wielkie bombardowanie, 25 września chyba, pierwsze łanowe bombardowanie. Już nie można było dojść tam. Mama z trudem do nas się [przedostała]. Nie pamiętam, co się działo. Nas już było kilkanaście osób na ulicy Kruczej.
Po bombardowaniu, po zebraniu się w sobie, całą rodziną – bo jeszcze dobrnęła do nas moja siostra, która nie wiedziała, że jej mąż już zginął, miała dwuletnie dziecko – trzy córki, wnuczek i rodzice, postanowiliśmy przebrnąć pod Miechów. To nie był mająteczek, to było czterdzieści hektarów ziemi wśród lasów, które rodzice dostali, kiedy w 1921 roku rozdawano ziemię zabraną rosyjskim dygnitarzom, to był ośrodek. Tam dobrnęliśmy w cudowny sposób zupełnie. Ocalały tylko ubrania mego ojca, który głównie tam przemieszkiwał, jak matka była tutaj. Wobec tego wszystkie chodziłyśmy w spodniach ojca, w kalesonach ojca, jednym słowem wszyscy byli po męsku ubrani. Zaraz pierwszego dnia matka powiedziała: „Wiecie co, chłopcy okoliczni mówią, że jest pełno na drogach porzuconej broni”. Mama zorganizowała wielki zbiór dobrej broni, gdzie tylko się dało. Byliśmy siedem kilometrów od głównej trasy Kraków – Warszawa. Bardzo szybko okazało się i to jest bardzo ważne, o tym nikt nie wie...
Mamusia spotkała swojego ucznia, który nazywał się Szczepański. Miał trzech synów i już w danym okręgu – to był grudzień 1939, styczeń – organizowali się wojskowo w Miechowie. Jego najmłodszy syn został w domu, jak przyszło gestapo. Miał osiem lat. Był tak zbity, że podobno był cały siny. Wreszcie małego wyrzucili na ulicę. Ojca związali, żeby nie poleciał, bo on chciał syna ratować, do gestapo. Mały był u nas dłuższy czas. Najstarszy jego syn – ich było trzech – też był u nas. Bardzo szybko było tak, że miejsce postoju dowódcy cywilnego i dowódcy wojskowego było u nas. Bardzo szybko ojciec dostał ze zrzutów angielskich wspaniałe radio, które została zakamuflowane w piwnicy i było do końca. Niemcy potem go nie znaleźli i NKWD go nie znalazło ani UB. Poza tym od razu była tajna szkoła rolnicza, którą rodzice założyli. Tym bardziej że już przechowywała się u nas profesor Laura Kaufman, słynny polski genetyk, biolog z Puław i siostra, Katarzyna Sztromajer z Lasek, która była prawą ręką matki Czackiej z Lasek i była Żydówką z pochodzenia. W związku z tym ją po prostu chcieli wziąć, dosłownie w dobę później już by była zabrana przez Niemców. Obie panie były u nas dwa lata. Najciekawsze – skracam, bo za długo to trwa – kiedy już była pacyfikacja u nas w domu, to one obie były, a myśmy wszystkie uciekli. Żaden Niemiec nie poznał, że to są Żydówki. Tak że one wspaniale pomagały jeszcze ocalić co się dało z domu. Między innymi kilkanaście psów, które zostały porozdawane. Po trzech latach, jak wróciłam, to mój pies wrócił też. Tyle jeśli chodzi o tamte czasy.
Z tym tylko, że w między czasie, co też było bohaterstwem ze strony rodziców, że mnie wysłali do Warszawy, żebym zaczęła chodzić do szkoły przy SGGW. To było tajne SGGW a to się nazywało szkoła ogrodnicza pierwszego stopnia dla takich, co mieli trzy oddziały szkoły powszechnej. Tam spotkałam wielu ciekawych ludzi. Kończyłam szkołę w tym czasie, kiedy właśnie z powodu pacyfikacji musieliśmy wszyscy uciekać. Dostaliśmy dla rodziców kenkarty. Prawdziwe kenkarty kosztowały bardzo dużo. Naszą najukochańszą nianiusię zabrało gestapo. Mamusia postarała się o to, żeby to, co ocalało z Kraszewa, poszło na jej ratowanie. To się przydało, bo nie tylko, że ją przestali bić, ale zamiast ją rozstrzelać, to ją zabrali do Ravensbrück. Ona później była świadkiem, jak Gett, wielki zbrodniarz, ona jeździła na świadka do Krakowa. Wracam teraz do Warszawy.
Wszyscy zostaliśmy w Warszawie. Rodziców trzeba było gdzieś usunąć. Nikt z rodziny nie chciał ich przyjąć, bo wszyscy wiedzieli, że już na całe Generalne Gubernatorstwo są za moimi rodzicami [listy gończe]. Gestapo ma ich rysopis, fotografie. To było tak, że my z siostrą zagubiłyśmy się im. Zagubiłyśmy się w ten sposób, że była willa pana Sztromajera, który był Żydem. Wobec tego on się ukrywał, jego dom stał pusty, wspaniały dom, willa w Boernerowie. Tam we dwie się zaalokowałyśmy, mając papiery bardzo niebezpieczne, bo Kraszewskie. Rodzice stali się Kalinowscy. Ich zabrała szkoła drobiarska dziewcząt w Lublinie. Tam oni doczekali już do wejścia armii sowieckiej. Z siostrą dowiedziały się, że się zbiera ku Powstaniu. Jeszcze nie powiedziałam, że nie miałam papierów, bo nie miałam pieniędzy, żeby wykupić nowe nazwisko, wobec tego mnie wysłali. Wanda Turkowska, która była chyba socjalistką, to była dobra nasza znajoma, trochę starsza od nas o pięć, dziesięć lat, dla nas to była starsza pani. Ona mnie wysłała najpierw na kurs, a potem do Grójca w „Społem” na działaczkę, z tym że to były ukryte Koła Gospodyń Wiejskich. Tam byłam prawie rok i potem w Mińsku Mazowieckim na tym samym. Z tym że ona mi powie, kiedy mi będzie wolno wrócić z moim nazwiskiem do Warszawy. Tam robiłam różne rzeczy. Mianowicie robiłyśmy akademie: na 11 listopada, na powstanie jedno, powstanie drugie, książki zakazane, „Biuletyny” woziłam po całym okręgu, bo miałam już świadectwo, że jestem w „Społem” zatrudniona. Nikt nie kojarzył tam nazwiska z Kraszewskimi.
Wanda Turkowska mnie wezwała do siebie. Pojechałam do niej, ona powiedziała: „Dosyć już kwarantanny, wracasz do AK, z tym że znowuż muszę od ciebie odebrać przysięgę”. Co chwila przysięgałam. Pierwszy raz 6 stycznia w 1940 potem tam jeszcze. Przysięgałam na jej krzyżyk od różańca i powiedziała: „Idziesz do Dywersyjnej Służby Kobiet, do »Dysku«”.
Chyba następnego dnia, już byłam w miejscu, w którym miałam się spotkać z moją następną głównodowodzącą. To była „Kali”. „Kali” była jedną z sekcyjnych Dywersyjnej Służby Kobiet. [...] Poszłam na spotkanie, a siostra pojechała do Boernerowa. Tam miałam się spotkać ze swoim najdroższym i oni mieli bronić mostu Kierbedzia. W czym oni byli i gdzie, to nie wiem, tylko wiem, że przy Kierbedziu mieli być. Nigdy nie zdążyli do mostu Kierbedzia, tylko przeszli od razu do Lasek i stamtąd do Kampinosu. W miejscu, gdzie mnie kazali się stawić, zobaczyłam się z „Kali” po raz pierwszy. One wszystkie dziwnie patrzyły, one były wszystkie zżyte, byłam nowa. Wszystkie szyły biało-czerwone opaski, jak weszłam. Było mi nawet trochę smutno, bo zawsze byłam znana, a tutaj zupełnie nieznana wśród dziewcząt. W tym momencie weszła z mojej klasy, moja doskonała znajoma i przyjaciółka z Puław, która – jeszcze nie wiedziała, że jestem „Czarna” – powiedziała: „Danka, co ty tu robisz?”. Powiedziałam: „A ty co tutaj robisz?”. Okazuje, że ona była już od dawna w Dywersyjnej Służbie Kobiet. W ten sposób dostałam się do oddziału. Ona mi powiedziała, że mamy natychmiast wziąć swoje plecaki, zapakować je tak, żeby wyglądały jak tobołki, a nie plecaki, i jechać na plac Zbawiciela, gdzie stał pomnik Lotnika. Wtedy na placu Zbawiciela stał pomnik Lotnika, prawda? Stamtąd wyjechać tramwajem na Wolę. Wpadłam w rozpacz, bo miałam cały plecak przygotowany w Boernerowie, a nie zdążyłabym pojechać do Boernerowa i wrócić na czwartą godzinę. Przynajmniej buty miałam – bardzo eleganckie buty ze sznurka papierowego, dostałam od babki, która klęcząc, próbowała mi wcisnąć wszystkie kolejne buty, aż wreszcie dobrała, po których byłam pierwszą ranną w oddziale, tak mi nogi poraniły. Zebrałam się. Byłam w pierwszym w życiu kapeluszu i ostatnim – nigdy w życiu nie miałam potem kapelusza. Byłam w białym pięknym blezerku – nigdy więcej nie miałam białego blezerka. Wobec tego byłam zupełnie nieprzygotowana, ale to było bardzo dobrze, bo nikt nie podejrzewał, że mam coś wspólnego z dziewczętami, które dookoła mnie rozsiadły się w tramwaju i widać było, co one wiozą. Wysiadłyśmy tuż przy „Telefunkenie”, ale już nie dojechałyśmy do „Telefunkenu”. Okopowa jest główną ulicą, którą chodziły tramwaje? W bok jest „Telefunken” i mała uliczka. Nagle zatrzymał tramwaj i powiedział tak po prostu: „Dziewczęta, wysiadać, dalej was nie powiozę, bo też wysiadam”. Wysiadłyśmy. Pierwszą rzeczą, którą zobaczyłam, jak wysiadłam z tramwaju, to zobaczyłam chłopców z biało-czerwonymi opaskami i z bronią w ręku. Oni: „Dziewczęta! Prędzej do »Telefunkena«!”. Wszystkie tam wpadłyśmy, chyba byłyśmy ostatnie, które dobrnęły tam. Tam była już nasza „Lena”, dowódca całej Dywersyjnej Służby Kobiet.
Pierwsza noc – wzięli mnie do zrzutów, że będziemy mieli zrzuty. Żadnych zrzutów nie było. Miałyśmy latarki w rękach i świeciłyśmy. Nie było nic. Natomiast na drugi dzień miałyśmy powiedzieć, że się nie nadaję do [zrzutów]. [Dowiedziałyśmy się], że będzie zrzut na pewno, że muszę mieć [bardziej] odpowiedzialną funkcję. Mam być cmentarzu żydowskim i pilnować, gdzie będą lecieć zrzuty. Mnie tam zabrali. Między innymi na jednym z postumentów stał chłopiec tak nieruchomo, że byłam pewna, że to jest pomnik. Strasznie się przeraziłam, w momencie, jak przychodziłam, on kaszlnął. Mnie wsadzili na grób z żydowskim, nie krzyżem... Jak się nazywa u nich postument? Wlazłam na postument, żeby lepiej widzieć, patrzyłam na to, co się dzieje dookoła. W pewnym momencie usłyszeliśmy – lecą samoloty. Leci samolot, tak się ucieszyłam, że zapomniałam, że trzymam w palcach papierosa. Jak chłopcy z dołu wołali: „Gdzie?”. Mówię: „Tam”. Pokazałam palcami. Jak pokazałam światełko, to natychmiast Niemcy na mnie skierowali wszystko, co mieli. Miałam taki szum w głowie, bo pociski latały, że zeskoczyłam prędko z pomnika. Zeskoczyłam wprost do otwartego grobu. Okazuje się, że to był grób już zrabowany. Tam strasznie rabowali groby. Pode mną coś chrząstnęło, załamał się trup, nie trup, tylko kościec. Zaczęłam się śmiać, coś strasznego, mówię: „Chłopcy wyciągnijcie mnie”. Oni mówią: „Dobrze, zaraz, najpierw wyjmiemy zrzut”. Tam siedziałam, jęcząc. Oni tymczasem wykłócali się o zrzut z chłopcami z... Jak się nazywała armia nie AK? [AL]. Jednym słowem chcieli nam zabrać zrzut. Chłopcy się wykłócali, część oni zabrali, ku wściekłości wszystkich. To był jedyny tego dnia wyczyn. Przyszłam strasznie zmęczona i położyłam się spać.
Dziewczęta wtedy ogromną ilość różnych rzeczy dostały. Między innymi dostały – na wierzchu była cerata, a pod spodem futro z królików, to było dla lotników niemieckich. One miały tego bardzo dużo, dały nam to. Byliśmy szczęśliwi, że nie śpimy na prostych deskach, tylko na tym. Usłyszałam, jak pani „Lena” wykłóca się o coś – śpiąca byłam – z chłopcami. Okazuje się, że to nie byli chłopcy, tylko to był kapitan „Jan”, który przyszedł zabrać łączniczkę do czołgów. Słyszę, jak ona: „Nie, nie dam ani »Marceli«, ani »Kali«, to są moje…”. Jednym słowem to są nasze dowódczynie, wobec tego nie da. „Ale mam świetną nową dziewczynę i wam ją dam”. Słucham tego i myślę: „Która to z nich jest świetną dziewczyną?”. Raptem podchodzi do mnie i mówi: „»Czarna«, ty idziesz do czołgów”. To było coś niesłychanego. Od razu przestałam być śpiąca i zaraz poleciałam do czołgów. Przy czołgach bardzo życzliwie przywitał mnie „Zygmunt”, dowódca czołgów. Pamiętam imiona takie jak „Ryk”, albo potem słyszałam, że on był „Rak”, ale pamiętam go jako „Ryka”. On do niedawna jeszcze żył w Krakowie, nigdy się z nim nie spotkałam. Potem było dwóch „Andrzejów”, jeden był bardzo ciężko ranny. Następnego dnia szpital polowy zbombardowano, więc on pewnie nie [prze]żył. Stąd tak dobrze go pamiętam, bo mu się bardzo podobałam. Był chłopiec, miał pseudonim od swojego herbu, w tej chwili nie pamiętam, on był ranny w szyję, miał tętnicę przerwaną. Byliśmy pewni, że on jest w szpitalu. Tymczasem okazało się, że on przeskakując przez różne nierówności terenu, leci do nas. Zygmunt mówi: „Co ty robisz? Dlaczego ty jesteś tutaj?”, on mówi: „Tu jest bezpiecznej jak w szpitalach. Nic się nie stało, tu mi zaszyli i przyleciałem”. Rzeczywiście. Co potem się z nim stało, nie wiem. Jego dobrze zapamiętałam, bo był najmłodszy z nas, strasznie szczeniakowaty, ładny chłopaczek. Byłam z nimi. Potem oni mieli wypad, nie pamiętam, coś tam robili. Przede wszystkim byłam łączniczką między dowództwem a nimi, a poza tym jeszcze musiałam dbać o ich wyżywienie. Mieliśmy wspaniałe wyżywienie dlatego, żeśmy zabrali niemieckie pokłady ubrań i zapasów z getta, tam gdzie były...
Ze Stawek. Pamiętam, jak nam robili zupy. Któregoś dnia szłam z dwoma wiadrami zupy dla wszystkich chłopców, a oni wszyscy stali w bramie. Oba czołgi stały w bramie. Usłyszałam gwizd mocnego pocisku, uskoczyłam za mur, pocisk się rozerwał. Stamtąd wyszłam i strasznie mi było gorąco w jedną łydkę, bo okazuje się, że pocisk przebił jedno z wiader z zupą. Biegnę do chłopców, wpadam, patrzę, a oni mają przerażone twarze: „Gdzie ty jesteś ranna?” Nie byłam ranna, tylko byłam zupą poplamiona. To była jedna ze śmiesznych rzeczy. Mam mnóstwo anegdotek, których się na ogół nie opowiada. Potem dostali awans, już nie pamiętam, co to było. Chcieli mnie zabrać na czołg, na wyprawę. Tu raptem przestraszyłam się, zwyczajnie się przestraszyłam. Powiedziałam, że z nimi nie pojadę. Czołg wtedy miał straszną awarię, bo dostał. Oni go wycofali i ugasili, ale jeden z chłopców był ranny, właśnie „Andrzej”. Oni dostali wszyscy odznaczenia z podporuczników na poruczników. Jak im zrobić, z czego im zrobię gwiazdki, żeby były dwie? Wreszcie poleciałam do moich dziewcząt z „Dysku” i mówię: „Zróbcie coś, żebym mogła im poprzyklejać”. One znalazły białe sukno i robiłam im gwiazdki z sukna. Jacyż oni byli szczęśliwi, że są porucznikami. Takie były z nimi...
Tam się cudownie czułam i oni mnie bardzo lubili, ale to trwało bardzo krótko. Ponieważ znowuż pewnej nocy zostałam szarpana, śpiąca strasznie, przez już nie naszą sekcyjną, a przez panią Gertz, dowódcę, „Lena” miała pseudonim. To była jeszcze łączniczka Piłsudskiego. „Lena” mnie szarpie i mówi: „Musisz iść. To jest bardzo ważne. Obiecuję ci, że dostaniesz Krzyż Walecznych”. Mówię: „Już Krzyż Walecznych mam, nie muszę”. „Ale dostaniesz drugi, mówię ci”. Szarpie mnie. Wreszcie siadłam we wspaniałym kożuszku. Patrzę, ona idzie do następnej i znowu mówi to samo: „Słuchaj, dostaniesz Krzyż Walecznych, jak pójdziesz, ale musisz iść”. Muszę trzy dziewczęta wysłać do majora »Okonia«”. Wobec tego druga z trudem też podnosi się, wreszcie trzecia. Trzecia za nic nie chciała wstać, to była „Krystyna”. Poprzedni jej pseudonim był „Kwiatek”, zupełnie [jej] nie mogli dobudzić. Postawili nas na nogi i powiedzieli: „Natychmiast idziecie ze mną”. Poszłyśmy. Na podwórzu stał ciężarowy samochód z otwartym tyłem i stał kapitan „Jan”, wtedy był jeszcze kapitanem i kto był dowódcą naszym tam, „Radosław”? (Mylę ich, potem miałam na Żoliborzu innego). Więc oni mówią: „To te dziewczęta?”. Ona mówi: „Tak, te dziewczęta”. „To wsiadajcie”. To wsiadamy tam. Oni mówią: „Na pewno mają serce?”. Takie było powiedzenie – ma serce to znaczy, że jest odważna. Mówi: „Tak, melduję, że na pewno mają serce”. Ładują nas, jeszcze kapitan „Jan” mówi: „Dziewczęta, połóżcie się na płask”. Kładziemy się na płask. Ponieważ położyłam się tak, że widziałam tył, zobaczyłam, jak kapitan „Jan” nas żegna krzyżem. Wyjechałyśmy. Jechałyśmy bardzo długą nocą przez ruiny getta, dojechałyśmy gdzieś, gdzie stał „Parasol” i jeszcze [inne oddziały]. Kazali nam czekać w... Nie wiem co to było, noc czarna, więc nie wiem, gdzie byliśmy. Wiem, że chodziłam po nogach, po głowach, że oni się gniewali, że my im przeszkadzamy spać. Wreszcie doszliśmy do drzwi, one się otworzyły i tam był major „Okoń”. Major „Okoń” zapytał: „Czy to są te dziewczęta?”. – „Tak”. – „To idziemy”. Wziął nas wszystkie trzy, zawołał chłopaków i wszyscy wędrowaliśmy z nim. To już dobrze pamiętam. Była ulica, która była niezniszczona, ponieważ była za dawnym gettem. Nie wiadomo, gdzie getto, gdzie nie, bo wszystko było zrównane, ale przy uliczce z [jednej] strony były domy, a z [drugiej] strony już nie było domów, bo było getto. Weszliśmy do mieszkania, które było na parterze. Na mieszkaniu było napisane nazwisko Siwek. Jak weszliśmy, to mnie uderzyło, że pani Siwek jest strasznie podobna do „Krystyny”. Mnie się wydaje, że to była siostra „Krystyny”, czyli „Kwiatka”, naszej jednej z koleżanek.
Trzecia dziewczyna to była „Anda”. To był wspaniały chirurg dziecięcy ze szpitala, która powiedziała, że ona nie będzie się zajmować chorymi dziećmi i wstąpiła do Dywersyjnej Służby Kobiet i była wtedy z nami. Tam wszyscy siedliśmy, tam był „Chuchała”, „Sęp”, „Włodek”, ten, który był przedtem w Prudentialu, [miał] słynny pseudonim, nie mogę sobie go przypomnieć. [...] Wszyscy się rozsiedliśmy, major powiedział: „A teraz wam powiem, o co chodzi. My jesteśmy wysłani do Kampinosu, mamy się dostać do Kampinosu, ponieważ tam został ranny dowódca Kampinosu „Szymon”. Mam go zastąpić. W związku z tym musimy się tam dostać. Jak to zrobić, to sam jeszcze nie wiem, ale według mnie najpewniej będzie, jak przejdziemy na Żoliborz kanałami”.
- Który to był dzień Powstania?
Wydaje mi się, że w granicach, orientacyjnie koło 10 sierpnia. Powiedział, że on montuje nasze przejście kanałami, że ma tu przyjść tramwajarz, który zna się na kanałach, bo przedtem pracował w kanałach, on nas przeprowadzi. Potem już zawsze nazywałam, tego, który nas prowadził, tramwajarzem, nie wiem, jaki miał pseudonim i czy w ogóle był, ale chyba był na pewno jednym z żołnierzy.
Weszliśmy wszyscy w kanały. Obrzydlistwo – to jest ten moment, kiedy trzeba nogami wdepnąć w smród. Potem im szerszy kanał, tym mniej śmierdzi, bo jest więcej wody. Tak doszliśmy wtedy, jeszcze nie do burzowca. Akurat bombardowanie słychać było. Pomruk z góry dochodził. Niemcy zburzyli domy, [przez co w] kanale zwiększyła się ilość wody. Zaczął się szmer, że nie przejdziemy dalej, bo tam jest coraz głębiej. Major mówi: „Wracamy”. Wracamy wszyscy. Na końcu był „Watra”, potem byłam ja, cały sznur i na samym początku major. Idziemy z powrotem, raptem „Watra” chwieje się na nogach i przewraca się. To już jest najmniejszy kanał, nie można go przekroczyć. On musi wstać, żebyśmy wszyscy mogli przejść. On leży, robiło wrażenie, że jest podgłupiasty, bo tak odpowiada. Major pyta się: „Co się stało? Dlaczego stoimy?”. Posyłam wiadomość przez wszystkich ludzi: „Powiedźcie, że »Watra« ma atak, w tej chwili jest nie do przeżycia. Muszę z nim porozmawiać, niech major weźmie na wstrzymanie. Zaraz będziemy robić coś, żeby on wstał”. Oni odsyłają, mówią: „Major powiedział, żeby go zastrzelić i przechodzić”. Major taki był. Mówię: „Powiedźcie majorowi, że on zaraz odzyska przytomność”. Być może to do niego doszło i się trochę przestraszył. Na pewno miał atak – strach przed zamknięciem – klaustrofobii. Zaczęłam z nim spokojnie rozmawiać, głaszczę go po głowie. On był młodszy od nas, miał osiemnaście, dziewiętnaście lat, a ja miałam już dwadzieścia trzy. Mówię: „Słuchaj kochanie, trzeba, żebyś się zebrał w sobie i ruszył, bo wszyscy na to czekamy. My już nie idziemy kanałami, my idziemy do wyjścia, do tego, którym przyszliśmy, więc uspokój się”. Tak na niego wpłynęłam, że nagle on się zerwał i pędem ruszył, takim pędem, że był dużo przed nami przy wyjściu. Powiedział, że za Boga nie wejdzie do kanałów nigdy więcej. </br>
Znowu byliśmy u pani na ulicy... Tam mieliśmy ciekawe [przeżycie]. Mianowicie szła duża grupa bojowa wzdłuż ulicy na odcinek, który, jak nam powiedziano – oni wszyscy idą na śmierć. Oni szli ze sztandarem, śpiewali „Oto dziś dzień krwi i chwały” na zmianę z „Jeszcze Polska” i tak przechodzili ulicą. My staliśmy w bramie, trochę dalej od nas było pierwsze piętro z balkonem, na którym stało dwóje staruszków. Staruszek wołał: „Niech żyją nasi chłopcy!”. To było coś tak wzruszającego... Oni mu pomachali, przeszli. Tego dnia myśmy już nie wyruszali, bo major wymyślił wspaniałą rzecz, mianowicie będziemy szli połączeni sznurami i każdy będzie miał dętkę samochodową. A co zrobić z tym, co nie chce iść? „Anda” mówi: „Też się strasznie boję kanałów i pozwólcie nam iść górą, może uda nam się przejść górą”. To było wariactwo, ale nie takie wariactwa się udawały. Wobec tego major mówi: „Dobrze, to wy dwoje idziecie górą, jak już będziecie na tamtej stronie – nie pamiętam, on powiedział – strzelcie – czy coś takiego – żebyśmy wiedzieli, że przeszliście”. Niedługo trzeba było czekać, jak usłyszeliśmy wrzaski, strzelaninę i oni oboje zginęli na górze, przechodząc na Żoliborz przez niemieckie części.
Weszliśmy do kanałów. Okazało się, że to jest idiotyczny pomysł, że nic z tego nie wyjdzie, że to wszystko się miesza, dętki nas tylko przewracają. Znowu wyszliśmy. W ogóle doszliśmy do burzowca. Wobec tego major powiedział, że musimy burzowiec wytrzymać, przejść przez niego. Jak to będzie z dziewczynami? Trzeci raz wchodzimy [na] trzeci dzień do kanałów. Bardzo często słyszałam o majorze „Okoniu” dużo różnych brzydkich rzeczy, ale nikt nie mówi o jego dobrych stronach. Wszyscy zawsze się nas nim znęcają. To jest rzecz, którą bardzo chcą naprawić, może właśnie w tej chwili. Major powiedział, że musimy przejść, to przejdziemy. Wymyślili drogę, tramwajarz nam pokazał. Major mówi: „Ponieważ to jest ciężka droga, to pierwsze przechodzą dziewczynki na balkon, który tam jest”. Major podszedł do mnie i zaczął mnie wiązać liną. Byłam bardzo zmęczona i głową kiwnęłam, major się zatrzymał i mówi: „Ty jesteś strasznie zmęczona”. Mówię: „Jak wszyscy”. Mówi: „Czekaj, to przywiążę do końca liny »Kwiatek« – czyli „Krystynę” – a ciebie w środku, bo będziesz na pewno mocniejsza od niej i ją utrzymasz”. Mówię: „Dobrze”. Podszedł do mnie, przywiązał, potem przywiązał „Krystynę” i mówi: „Spuszczajcie”. Oni zaczęli nas powoli spuszczać. W momencie kiedy weszłyśmy w kanał, w burzowiec, zawołałam do „Krystyny”: „Boisz się? Dasz radę?”. Ona mówi: „Jest mi wszystko jedno”. W tym momencie zamknęła się za nią woda. Zaczęłam wołać do nich, że „Krystyna” tonie, ale sama wiedziałam, że jak ona dojdzie do końca liny, to mnie poderwie. Wobec tego z całej siły uczepiłam się dwóch lin, które miałyśmy do dyspozycji i zaczęłam szukać miejsca, żeby się przytrzymać nogą. Trafiłam. Na szczęście wbrew temu, co mówił major, który zakazał nam wszystkim zdjąć buty, buty zdjęłam. Zdjęłam buty, a wszyscy szli w butach. Jak zaczęłam szukać miejsca, to znalazłam miejsce, gdzie był występ w szlamie, i zaczepiałam palcem u nogi o to. W momencie jak ona doszła do końca, to utrzymałam się na powierzchni. Mówię: „»Krystyna« tonie”. To się wszystko odbywa [pod] Dworcem [Gdańskim, pod] Niemcami. Zaczyna się walka o nią. Oni wszyscy, żeby jej pomóc, muszą się znaleźć na balkonie, który tam jest. Wchodzą wszyscy na balkon i woła do mnie major: „Trzymaj się! Zaraz zaczniemy was wyciągać!”. To jest już dobre półgodziny, może więcej, jak ona tonęła. Oni wszyscy musieli przejść na balkon, nie wiem, ile to czasu, ale na pewno już nie żyła. Wtedy mówi do mnie major: „Spuszczamy do ciebie tramwajarza”. Jeszcze jak oni do mnie mówili: „Zaraz ci tu przyślemy, stój spokojnie”, mówię: „Stoję spokojnie, ale lina zaczyna pękać”. Widzę przed sobą, jak na linie robią się kwiatki, jak pęka. Przysłali tramwajarza, który świetnie zszedł, nie wiem jaki cudem on zszedł, on mówi: „Spokojnie, stój jeszcze chwilkę, muszę zobaczyć co z »Krystyną«”. Poszedł tam, doszedł do niej. Słyszałam chlupot, po czym wraca do mnie i mówi: „Już teraz będziemy was ciągnąć”. Odchodzi i za chwilę zaczynają mnie ciągnąć i o dziwo czuję, że mnie ciągnął, że rzeczywiście daję radę iść w przód. Krok po kroku dochodzę do balkoniku, gdzie oni siedzą wszyscy. Wyciągam ręce i słyszę jak major woła: „Tylko nie za dłonie, nie chwytajcie ją za dłonie, tylko za przeguby”. Bał się, że ściągnę kogoś. Wiedziałam to, bo byłam chowana na wsi, wiedziałam, jak się wyciąga z wody. Wciągają mnie. Cały czas nie powiedziałam, że byłam w kostiumie kąpielowym, ponieważ jak wchodziliśmy po raz trzeci, to wymyśliłam, że muszę wszystko zdjąć, zostać w kostiumie kąpielowym i sobie przywiązać teczkę, w której miałam między innymi wspaniały sygnet od ojca, całe ubranie i wszystko. Jak zaczęłam się topić w kanale, to uświadamiałam sobie, że mam to wszystko powiązane sznurkiem z papieru. To wszystko rozmokło i poszło do Wisły. Zostałam w kostiumie kąpielowym. Mnie wyciągają i major mówi: „Trzeba ją masować”. Aha, oni mnie wyciągają, mówię: „Teraz »Krystyna«”. Chwytam za sznur i chce ją wyciągnąć. Tymczasem koniec sznura uderza mnie w twarz. wtedy się zorientowałam, że ona jest odcięta. Dostałam histerii, takiego piskliwego głosu w życiu z siebie nie wydałam, krzyczę: „Zbrodniarze! Toś ty ją utopił”. Wydawało mi się, że to oni są winni. „Przecież wyście ją odcięli”. Tymczasem oni cały czas mnie masują, ci którzy są najbliżej, masują mi ręce, nogi, plecy, biją mnie po plecach, bo byłam strasznie zmarznięta. Nic tylko piszczę: „Coście zrobili z »Krystyną«?”. Powoli się uspokajam. Uspokajam się na tyle, że już tylko szlocham. Wtedy podchodzi do mnie tramwajarz, głaszcze mnie. Był bardzo stary, bo miał ze czterdzieści lat pewnie. Głaszcze mnie i mówi: „Córeczko, przysięgam ci, że ona nie żyła. Byłem przy niej, miała otwarte oczy, otwartą buzię, przysięgam ci, że ona nie żyła, jak ją odcinałem. Przecież inaczej byśmy ciebie nigdy nie wyciągnęli”. Wtedy się uspokoiłam.
Siedzimy wszyscy i major mówi: „Trzeba wyjść na zewnątrz”. A na zewnątrz są Niemcy. Major mówi: „Poczekamy do nocy i wtedy się przebijemy”. Na szczęście nikt nie posłuchał tego, bo by dopiero było. Major mówi, że właz jest zamknięty, więc go trzeba piłką. Ktoś z panów miał piłkę i zaczynają piłką niszczyć przykrycie włazu, aż doczekali momentu, że któryś z Niemców spostrzegł to. W chwilę później kilkunastu Niemców stoi nad włazem. Wtedy major woła do nas: „Wszystkie rzeczy, które mogą was skompromitować, proszę wrzucać do kanału; całą broń, rewolwery, wszystko, co macie, co was może skompromitować przed Niemcami proszę wrzucać”. Tak zrobiliśmy, nic nie miałam, bo byłam w kostiumie kąpielowym. Oni wszystko powrzucali. Major zaczyna włazić na górę, wołam do niego: „Pani majorze, ja pierwsza!”. „Dlaczego?”. Mówię: „Bo kobieta, to będzie zupełnie co innego, jak wyjdzie pierwsza kobieta”. On mówi: „Masz rację”. Ustępuje mi, wychodzę. Tylko głowę mi widać, a dokoła mnie stoi siedmiu, może dziesięciu Niemców z karabinami [wycelowanymi] w moją głowę. Tak że gdyby mnie chcieli rozstrzelać, to mózg by mi wyleciał. To było tak śmieszne, moja bezradność, kostium kąpielowy i potwory, które stoją, że zaczęłam się śmiać. To było najlepsze, co mogło się zdarzyć. Bo oni uwierzyli, jak major zaczął wychodzić i mówić, że my uciekamy od tego, co się dzieje w Warszawie, że my jesteśmy spokojni, najlepszy dowód, że dziewczęta są z nami, i głupi uwierzyli w to. Wyciągnęli nas wszystkich.
Ciągną nas na peron, po ostrych kamyczkach. Ten który idzie za mną – ciągle trzyma w górze ręce – pobija mnie, żebym trzymała, a już nie mam siły. Wreszcie się rozłościłam, odwracam się do niego i zaczęłam mu po polsku wymyślać: Coś ty zdurniał czy co? Co ty myślisz, że ci grożę , że nie mogę rąk opuścić”. Nie wiem, co on z tego zrozumiał, ale chyba coś zrozumiał, bo przestał mnie tłuc. Miałam siniaki jeszcze długi czas. Wychodzimy na peron. Tam nas ustawiają przy murku, tam zawsze są domki dla straży. Przynoszą karabin maszynowy i zaczynają ustawiać karabin maszynowy. Jestem w takim humorze... Nie powiedziałam jeszcze, że jak się topiłam i nie widziałam dla siebie żadnego ratunku, to zaczęłam się modlić do Królowej Korony Polskiej, więc wołam do Matki Boskiej Częstochowskiej: „Widzisz, tyle dla Ciebie robię, tak się narażam, tylko o jedno Cię błagam, żebym nie zginęła w gównach, tylko na powierzchni! Błagam Ciebie tylko o jedno, żebym zginęła na powierzchni”. Teraz jak jesteśmy na powierzchni i nas mają rozstrzelać, to uważam, że zrobiła to Matka Boska. Jestem w takim humorku, że nas będą rozstrzeliwać, że chłopcy uznali, że chyba zwariowałam. Któryś z nich zdejmuje z siebie zupełnie przemoczony płaszcz i mówi: „Włóż to na siebie, aż obrzydliwość patrzeć”. Wszystkie włosy mi stoją od gówien. Mamy być rozstrzeliwani, zaczynają ładować broń. Jak się nazywa sznur pocisków? W tym momencie nasz tramwajarz woła
Herr Leutnant! Zaczyna wrzeszczeć do przechodzących trzech oficerów, oni się zatrzymują. Okazuje się, że to jest jego przełożony z zajezdni. On mówi: „Co pan tu robi?”. Mówi: „Zostałem w Warszawie, spotkało mnie... Teraz wszyscy uciekamy od wstrętnego Powstania, a tutaj chcą nas rozstrzelać za to”. Ten się strasznie wzruszył, mówi: „To chodź ze mną. Pójdę do dowództwa i poproszę, żeby was nie rozstrzeliwali”. Wstrzymuje egzekucję i idzie z nim tam wytłumaczyć jako tłumacz, bo umiał Niemiec trochę po polsku, o co chodzi. Tam jemu mówią tak, że są dwa wyjścia rzeczywiście nie należy ich rozstrzeliwać, ale należy ich albo skierować do Pruszkowa – wtedy nie wiedziałam, nikt z nas nie wiedział, co to jest Pruszków – albo do gestapo, żeby ich zbadali dokładnie, czy to na pewno są cywile. Wraca jego przełożony i mówi: „Co wolicie, bo ja bym wolał jechać do Pruszkowa”. Tramwajarz mówi: „Oczywiście, że wolimy do Pruszkowa”. „To jedźcie do Pruszkowa”.
Na tym samym peronie stał pociąg z
Wolynien Deutsch, to są Niemcy z Wołynia, którzy są ewakuowani do Niemiec z terenów rosyjskich. Nas umieszczają w jednym z tych załadowanych pociągów. To są prości ludzie. Dowódcą przedziału wagonu jest osiemnastoletni chłopak, który jak widzi mnie zmarzniętą w mokrym płaszczu, to idzie do swojej matki, która splunąwszy ze złości, wyciąga straszny kaftan i spódnicę do ziemi, też najbardziej podartą, jaką w życiu widziałam, i dają mi tu. Przyjmuję to z największą radością, przecież i marznę i poza tym jak wyglądam. Tak ubrana wychodzę razem z nimi. Wszyscy idziemy się umyć. Tam major z którymś z chłopców zaczynają pertraktować z kolejarzami – a skąd, a co? Major przylatuje do nas i mówi: „Jakie macie pieniądze?” Miałam dużo, trzysta złotych, to było dosyć dużo. Jako instruktorka rolna zarabiałam czterysta miesięcznie. To było dosyć dużo – trzysta. Jednym słowem, zbieramy bardzo dużo pieniędzy, jest siedemset, osiemset złotych. Major mówi: „To dobrze, to dam kolejarzowi, który nas wywiezie”. Wraca tam, mówi: „Przestańcie się już myć, zaraz wyjeżdżamy. Pojedynczo wychodzimy z wagonu. Oni nas ładują w ten sposób, że do węglarki nas wsadzają wszystkich i przysypują węglem. Nie wiadomo dlaczego, bardzo im żal było mnie. Tam był młody chłopiec palacz, który wrzucał węgiel, i był też młody od lokomotywy. Oni obaj powiedzieli: „Nie, ją zostawmy tutaj, ona jest przemarznięta”. Wisiały ich płaszcze, to mnie przykryli i zostawili na samym widoku, jak ktoś zajrzał, to nie zobaczył mnie. Ruszyliśmy. Dojechaliśmy do Piastowa. W Piastowie na przejeździe on się nagle zatrzymał. Przedtem się umówił z chłopcami, że mają natychmiast wyskakiwać. Wyskoczyliśmy wszyscy i on ruszył i pojechał dalej.
Zostaliśmy w Piastowie. To było coś niesłychanego. Po piekle jakie przyszliśmy, raptem jesteśmy w miejscu, gdzie jest pani z wózkiem z małym dzieckiem, gdzie są ludzie normalnie chodzący po ulicach. To było coś niesłychanego. Przede wszystkim strasznie się nam jeść chce. A jeszcze nie opowiedziałam jednej bardzo ważnej rzeczy. Mianowicie wtedy kiedy siedzieliśmy już z Ukraińcami czy
Wolynien Deutschami nagle z tamtej strony widzimy, że chcą nam otworzyć drzwi. Jesteśmy przekonani, że chcą nas w ten sposób wystrzelać później. Tymczasem tam się ukazuje młoda twarz, młodego chłopca w mundurze niemieckim, który pyta się po niemiecku, czy jesteśmy głodni i czy przynieść nam chleba? Chłopiec pobiegł gdzieś, żołnierz niemiecki i przyniósł nam kwadrat chleba. Wszyscy podzieliliśmy chleb, ale on podał mnie chleb, więc podziękowałam i im wszystkim daję. On miał w ręku papierosa. Mówię: „Może masz papierosy?” – po polsku,
Zigaretten – tylko tyle wiedziałam. On mówi: „To ostatni, nie mam więcej”. Podał mi swój, który już palił. Złapałam papieros, zaciągam się, patrzę na chłopców i chłopcy są zdruzgotani, że tak się poniżyłam, że [wzięłam] papierosa od Niemca. Tego tak nie przyjęłam, uważałam, że on jest dla nas dobry, to jest inny Niemiec. Patrzę na nich wszystkich, myślę: „Ale oni wszyscy też palący”. Podaję następnemu papierosa i się okazuje się, że wszyscy od razu przestali być zgorszeni i każdy się raz zaciągnął papierosem.
Idziemy z Piastowa. Wchodzimy do sklepiku. W sklepiku są tylko zupełnie zielone pomidory. Kupujemy je, bo co mamy jeść? Coś musimy jeść. Wszyscy jemy zielone pomidory. Czuję, że zaczynam mieć gorączkę, ale nie chcę się z nimi rozstawać. Co zrobię sama w obcym... Jeszcze w strasznym ubraniu. Nikt mnie nie weźmie za Polkę. Idziemy, wyszliśmy już daleko. Coraz gorzej idę, major wreszcie się rozzłościł, mówi: „To my idziemy, a ty…”. Do „Sępa” mówi: „Ty zostań z nią, bo trzeba ją ulokować, ona dalej nie pójdzie”. Tak się przestraszyłam, że zaczynam udawać, że ze mną jest wszystko w porządku. Oni już odeszli na trzysta metrów, czterysta metrów od nas. Raptem podnoszę oczy i widzę Pilaszków – majątek, który kiedyś należał do rodziny mojej matki, babki i prababki, i w którym jest pan Marszewski, który zresztą był narodowcem. Był strasznym przyjacielem moich rodziców, wspaniały pan, u którego bywaliśmy często na herbacie, na kolacji. Mówię : „Słuchaj, to są drzewa w Pilaszkowie”. On mówi: „Skąd ty wiesz? Mówię: „To jest dwór moich przyjaciół”. Wtedy on mnie zostawia, wrzeszczy do nich, żeby oni się zatrzymali. Oni się zatrzymują bardzo źli, ten im wyjaśnia i wszyscy idziemy do dworu. Nie wiem, co w dworze jest, czy nie ma już Niemców. Wobec tego wszyscy zostają w wykopie na łące, a wysyłają mnie. [Idę] w strasznym stroju, myślę sobie: Nie mogę wejść od strony ganku, przecież dostaną ataku serca, jak zobaczą mnie”. Idę od strony kuchni, staję przy kuchni. Dziewczyna, która mnie ogląda ze wszystkich stron, uśmiechnęła się do mnie, mówię: „Czy możesz zawołać ciocię Bombę?” Wtedy ona mówi: „To panna Kraszewska”. Mówię: „Cicho, zawołaj mi ciocię Bombę”. Ciocia Bomba dlatego była bomba, bo była gruba i wspaniała. Ona wychodzi i mówi: „Córeczko”. Łapie mnie. Okazuje się, że jestem pierwszą z Powstania osobą, która... Najpierw mnie kąpią, potem wszyscy idziemy na obiad wspaniały. Kładą mnie do łóżka na górze, a chłopcy zostają na dole, ubrani, przyzwoicie zaopatrzeni. Pan Antoni Marszewski mówi: „Dobrze, doprowadzę was do [Kampinosu], ale muszę złapać kontakt z AK”. On był narodowiec, Narodowe Siły Zbrojne, NSZ. Więc okazał nadzwyczajną wielkoduszność, że porozumiał się z naszymi chłopcami. Dostaliśmy człowieka, który nas wszystkich doprowadził do Kampinosu.
Tutaj troszkę skracam to wszystko. Major mówi: „Jak dostanę się do dowództwa?”. Chłopiec, który nas prowadził, mówi: „Do dowództwa was nie doprowadzę, bo nie wiem, kto wy jesteście”. Major mówi: „Dobrze, to powiedz mi, gdzie można spotkać parol”. „Można tu i tu spotkać, oni tu często chodzą”. Tam jest już głęboki las. Chłopiec się zmywa i my dochodzimy tam. Prowadzą nas do leśniczówki i ktoś pyta się: „Kto wy jesteście?”. Wtedy major mówi: „Zaraz powiemy kto”. Wyciąga swój but ku zdumieniu tamtych wszystkich. Jeszcze nie opowiedziałam, że chodziło o to, że major miał od naczelnego dowództwa rozkaz, że zostaje dowódcą Kampinosu. Major świetnie wymyślił, jak go przenieść. Nadciął swój but, włożyli [rozkaz] i potem zaszyli but z powrotem. Wszystko było dobrze, tylko but był żółty a nić mieliśmy szarą, więc widać było. Wtedy „Włodek” powiedział: „Zaraz zrobimy!”. Naciął sobie rękę, bohater i krwią zamazał. To świetnie trzymało. Jak nas Niemcy wyciągnęli z kanału, to majorowi zabrali buty, bo były bardzo piękne, a naszemu tramwajarzowi zabrali parasolkę. Okazuje się, że on tego dnia, kiedy szedł do pracy 1 sierpnia, to żona mu dała parasolkę i powiedziała: „Tylko nie zgub, bo już dwie zgubiłeś”. Przysiągł jej, że nie zgubi. Pierwsza rzecz, zabrali mu Niemcy parasolkę. Wobec tego zaczęli się awanturować major i [tramwajarz], że ich okradli żołnierze, że zginęła parasolka, zginęły buty i oddali. W ten sposób major wyciągnął, ku zdumieniu wszystkich, pokazał swój dowód, że jest [dowódcą]. Wtedy tamten od razu stanął na baczność, wrzasnął: „Tak jest!”. Już nas doprowadzili do Wierszy, gdzie było miejsce postoju.
Tam spotkaliśmy się już z armią, która przyszła z Wilna, z cudownymi ludźmi. 15 sierpnia tam mieliśmy wielką mszę polową, na której stały wszystkie oddziały. Wszyscy oficerowie stali w pierwszym rzędzie. Jeszcze nie opowiedziałam, jak spotkaliśmy się z siostrą w Kampinosie. Mówię: „Słuchaj, trzeci [oficer], to jest uczeń naszych rodziców i nazywa się Wolski”. Ona mówi: „Niemożliwe, pamiętasz?”. Mówię: „Pamiętam, byłaś smarkata, niektórych pamiętam, to jest na pewno uczeń rodziców”. Przyszliśmy do niego, on się strasznie ucieszył, znajomość bardzo nam się później przydawała. Jesteśmy na mszy. W pewnym momencie dają znać, że trzystu „własowców” robi napad na Truskaw. Słyszę, jak dowódca oddziału konnego wychodzi. Msza jest tuż przed podniesieniem. Mówi: „Wszyscy na koń”. Oni odjechali. A my zostaliśmy do końca mszy i czekamy, jak oni sobie poradzili z „własowcami”. Kończy się msza, już ma odchodzić ksiądz po wspaniałym kazaniu, kiedy nagle oni wszyscy się zjawiają. Znowu stają w szeregu i dowódca ich, nie pamiętam, jak on się nazywał, to był przyjaciel raczej mojej siostry, mówi, że on chce iść do komunii. Wtedy ksiądz mówi: „Proszę”. On: „Kiedy muszę się przed tym wyspowiadać”. Na to ksiądz mówi: „Spowiadał się pan przed mszą”. „Tak ale muszę teraz. Idzie do spowiedzi, idzie do komunii. Czekamy grzecznie aż wszyscy pójdą do komunii. Potem jego pytam: „Proszę pana, dlaczego pan musiał iść drugi raz do spowiedzi? Zabił pan dużo »własowców«?”. – „Nie tam, nie o to chodziło. »Własowców« zabiłem kilkunastu, ale nie o to chodziło”. – „A o co? „Wiecie, jak byłem w szale walki, to wołałem ... twoja mać, dajcie mi tego drania! Dlatego musiał iść do spowiedzi. Nie o „własowców” chodziło, tylko brzydko powiedział. Czy on zginął, tego już nie wiem.
W Kampinosie najpierw były zrzuty, zrzuty poszły na Niemców. Major mówi: „Wszystko jedno, musimy pomóc, zwłaszcza jeśli chodzi o Dworzec Gdański, trzeba się przebić do Śródmieścia. Wobec tego idziemy, mamy zrzuty, mamy dużo broni”. Nie pamiętam... tysiąc pięciuset chłopców. W międzyczasie do Kampinosu dochodzą coraz to inne oddziały. Między innymi przyszedł oddział z Sochaczewa, z dworu przyszło dwudziestu kilku chłopców. Wszyscy mieli karabiny na sznurkach, ponieważ były odkopane z ziemi. Pamiętam dobrze moment, jak oni weszli. Jedziemy na Żoliborz, będziemy zdobywać Dworzec Gdański. Major kłóci się, on ciągle się kłócił ze wszystkimi. On w ogóle był znakomitym dowódcą, ale tylko w mieście. On nie miał zielonego pojęcia o walkach w lesie. Na przykład idziemy [drogą] w lesie, jest ostrzał daleki, to wszyscy patrzą w niebo, a on kuca na ziemię, ponieważ wie, że trzeba być blisko ziemi, bo mury są. To jest u niego automatyczne, że on boi się odprysków. W lesie nie ma odprysków, podkłóca się z nimi strasznie, ale wreszcie ruszamy.
Ruszamy i po drodze mamy minąć wieś, w której stoją oddziały węgierskie w niemieckich mundurach. Major twierdzi, że trzeba z nimi pertraktować, bo nie przejdziemy, musimy przejść przez wieś. Major mówi: „Słuchajcie, to jest kraj bardzo eleganckich ludzi i szlachetnych, musimy jakoś wypaść”. Wobec tego skądś tam wytrzasnęli bryczkę i wszyscy się poubierali elegancko. Elegancję pamiętam do dziś dnia, jak to wszystko wyglądało. Poubierali się, niektórzy powiązali krawaty i pojechali pertraktować z hrabią, Węgrem. Jednak to dało coś, bo jak już idziemy do Warszawy, to musimy przechodzić przez [wieś]. Podchodzimy pod pierwsze ich stójki jeszcze przed wsią, oni coś wołają: „Stój”, major coś im odpowiada, okazuje się, że zna ich hasło. Idzie z nimi, chwilę później giną wszyscy żołnierze węgierscy i tylko widzimy twarze w oknach, są nas strasznie ciekawi. Przez okna, czasem zamglone, czasem brudne, czasem pełno kwiatów wyglądają mężczyźni w ich zielonych strojach, żeby zobaczyć, jak wygląda nasze wojsko. Przechodzimy. Potem był jeden moment bardzo groźny, mianowicie gdy już byliśmy blisko Żoliborza nagle flary idą w górę i nas oświetlają. Major był wspaniały, powiedział: „Natychmiast tam gdzie stoicie, wszyscy bez ruchu niech zamrą, niech się nikt nie rusza”. Półtora tysiąca ludzi tak zamarło, że oni nas nie zobaczyli. Pamiętam, że leżałam na gołej szosie plackiem, obok mnie było kilkunastu chłopców, nikt nie ruszył placem, dopóki flary nie zgasły i ruszyliśmy dalej. On pomysły miał!
Przeszliśmy na Żoliborz, pamiętam była już zmęczona, to jednak dobrych kilka kilometrów. Podnoszę oczy i widzę, że na wozie stoi żołnierz. Przeraziłam się, co to jest. On był ubrany w niemiecki mundur, ponieważ wszyscy się przebierali w niemieckie mundury, nie zobaczyłam opaski, on mówi: „Spokojnie, spokojnie. Przeszliśmy. Porozstawiali nas tam. Żoliborzanie są strasznie mili. Na Żoliborzu jest zupełnie inaczej, bo woda leci z kranów. Zbieramy się. Major mówi, że muszą wszyscy odpocząć. Następnej nocy mamy mieć atak na Dworzec Gdański. Jestem przy majorze, bo cały czas byłam jego łączniczką. Tego nie pamiętam, czy wszyscy chłopcy odeszli do swoich przed atakiem na Dworzec Gdański, chyba po ataku przeszli do swoich oddziałów. „Sęp” na przykład do „Parasola”. Major mówi: „Bądź cały czas blisko mnie, będziesz musiała roznosić moje rozkazy”. Jest atak na Dworzec. W willi jest major tuż przy głównym ataku. Jest ścieżka z kamyków, leżę na ścieżce i jak wstałam rano, to okazuje się, że tak się wkręcałam, żeby być jak najbliżej powierzchni ziemi, że jest rów po moim ciele. Potem wszystkim chłopcom powiedziałam: „Zobaczcie, »Czarna« jaka bohaterka”. Wszyscy się zaśmiewali. Po pierwszym ataku spotkałam niespodziewanie najdroższego mojej siostry, który, okazuje się, też doszedł do Kampinosu, tylko spotkali po drodze kardynała Wyszyńskiego, który był w Laskach księdzem. On chciał ich oboje zatrzymać w Laskach. Janusz się nie zgodził, on musi wracać do Warszawy walczyć, a Magdę ksiądz Wyszyński zatrzymał, że ma za mało ludzi do rannych, że ona musi zostać z nimi. Chwała Bogu została. Tu widzę jego w trzecim oddziale jako dowódcę całego trzeciego oddziału.
Janusz Cegiełła. Dłuższy czas siedzimy razem, on opowiada, ja opowiadam. On opowiada, jak oni przechodzili, jak nie dostali się do mostów, bo za późno... Dowiaduję się, że Magda była w Laskach, że w tej chwili jest jedną z szesnastu łączniczek „Sowy”, kampinoskich łączniczek. Nie chciała zostać, w ten sposób oni byli bliżej siebie Jest drugi atak na Dworzec Gdański. Jestem przy majorze i słyszę rozmowę telefoniczną. Połączyli go z głównym dowództwem, on wrzeszczy: „Więc wam powiadam, że to się nie uda, to są oddziały leśne, oni tego nie potrafią zrobić! Zresztą naprzeciwko siebie mamy pancerny pociąg! Już mam straszne straty, a nie będę miał z kim wracać!”. Z tamtej strony znowu. „Więc powiadam wam, nie ma mowy!” – tego nikt nie wie, tylko ja wiem, bo byłam przy nim. „To jest nie do utrzymania, nie ma mowy, żebyśmy przeszli! To jest zamordowanie ludzi. Tak, rozumiem, że to jest ważne. Można byłoby ich zlikwidować, gdyby to na coś się przydało, ale oni wszyscy dzisiaj w nocy zemrą, nie ma mowy, żeby oni przeszli!” – tak się handryczył jakiś czas. Wreszcie woła: „Tak jest!” – rzuca słuchawkę. Odwraca się do mnie i mówi: „Dzisiaj tracimy resztę chłopców”. Mówi do mnie, żebym się jego trzymała.
On był piekielnie odważny, niesłychanie odważny. Jesteśmy tuż przy pierwszej linii. W pewnym momencie on woła: „Łączniczka, każ 3. kompanii ruszać!”. 3. kompania to jest Janusz. Wiem, czym to się skończy, i muszę to wykonać. Więc lecę do nich, mówię, a Janusz mówi: „Tak, dobrze, idziemy. »Czarna«, nie martw się, już się nic nie boję, przeszedł mi cały starach, jestem zupełnie odważny i niczego się nie boję”. On tchórz był, ponieważ to był humanista. On nie nadawał się do żadnej [walki], ale musiał przecież. Zginął. W nocy była taka historia, że dwie dziewczyny z noszami miały zbierać rannych z pobojowiska. Ale to było w ten sposób, że co kto wyszedł na pobojowisko, żeby zebrać rannych, to Niemcy go ostrzeliwali. Oni mieli czerwone krzyże, to nic nie pomagało, tym bardziej strzelali. Siedzę koło majora, obie dziewczyny wróciły, bo nie sposób było się dostać do rannych. W tym momencie jest bardzo blisko nas ciężki pocisk z pociągu. Jedna z nich krzyczy: „Jestem ranna!”. Poczułam straszny ból w okolicy kręgosłupa, ale niżej, myślę, że też jestem ranna, bo tak strasznie zabolało. Siedziałam w ten sposób na murku, miałam tamtą część wypiętą. Pomyślałam sobie: „Dobrze, ale przedtem muszę zobaczyć, czy mam krew. Wsadzam sobie w spodnie rękę, nie mam żadnej krwi”. Tamta narobiła wrzasku, że jest ranna. Major się zdenerwował i mówi: „Zdejmijcie z niej prędko spodnie, bo trzeba jej zrobić opatrunek”. Po czym zdejmują spodnie i okazuje się – piękna pupcia młodej dziewczyny, która tak jak i ja jest uderzona. Major mówi: „Eee!” – właściwie zawiedzony. Drugi atak kończy się tym, że Janusz nie wraca. Przechodzi mi zupełnie senność. To wszystko się załamuje, major mówi, że nie wie, jak pozbiera swoich ludzi, ilu ocalało. Tam ciągle jeszcze są ranni, którym nie można dać ratunku. Chodzę i pytam, czy ktoś nie widział „Rawicza”. „Rawicz” czarny, malutki, on był dowódcą trzeciego oddziału. Oni wszyscy nie, nikt nie wie. To są jego ludzie, nic nie wiedzą. Wreszcie starszy pan podniósł głowę i mówi: „Przestań pytać, on nie żyje. Stał na bunkrze w momencie, jak dostał pocisk z lokomotywy, rozwaliło go w kawałeczek”. Wtedy już przestałam pytać.
Coś takiego się stało, że nie mogłam się pozbierać, nie wiedziałam, gdzie jestem, co się dzieje, jak to powiem Magdzie. Mówię: „Słuchajcie, zwariuję, jeśli coś ze sobą nie zrobię. Dajcie mi wódki”. Oni mówią: „Czyś ty zwariowała?”. Nigdy nie widziałam alkoholu w Powstaniu. Zresztą było dziwnie, ale poza winem domowym rodzinnym to nigdy nic nie piłam. Oni zaskoczeni mówią: „Ale skąd ci weźmiemy?”. Raptem jeden z nich mówi: „Słuchaj obok »peżetki« są – Pomoc Żołnierzowi – i oni tam mają na pewno spirytus dla rannych jako środek dezynfekcyjny. Leć do nich”. Biegnę tam, trafiam do nich. To jest kuchnia, one gotują żyto. Potem zresztą jedliśmy zupę z żyta. Pierwsza osoba, na którą trafiam to jest Hanka Rembowska, córka słynnego malarza Rembowskiego. To była przyjaciółka mojej siostry. Ona była sierotą, spędzała z nami wszystkie święta, wakacje, zwłaszcza wakacje, równolatka mojej o dziewięć lat starszej siostry. Mówię: „Hanka, błagam cię, jeżeli macie wódkę, to daj mi wódki, bo jeżeli nie, to się zastrzelę. Ty już wszystko wiesz, co tam się dzieje, że nie można dać pomocy rannym”. To jest taki stan, że już człowiek więcej znieść nie może. Ona mówi: „Siądź tutaj”. Sadza mnie na stołku w kuchni i mówi: „Pójdę do lekarzy, może coś poradzą. Tak, mamy spirytus”. Mówię: „Nigdy nie piłam alkoholu, więc pewno mi to pomoże”. Ona mówi: „Dobrze. Siedź spokojnie”. Mówię, że Janusz zginął, Magda jest Laskach, Hanka jest w Nowinkach. Ona idzie tam. Akurat podobno oni dostali duży przydział spirytusu z niemieckich źródeł, zabrany Niemcom. Przynosi mi w szklance czystego spirytusu, mówi słuchaj: „To jest spirytus”. – „To co mam zrobić?” – „To trzeba rozwodnić”. Idę do kranu, odkręcam kran, idzie jeszcze woda z kranu. Trzy panie patrzą na mnie, dolewam sobie drugie tyle albo więcej wody i wypijam jednym haustem. W ogóle nic nie czuję, mówię: „To na pewno był spirytus?”. Ona mówi: „To na pewno był spirytus”. „Bo pierwszy raz piłam wódkę i spirytus, więc nie wiem”. Wychodzę, ostatni raz wtedy Hankę widziałam. Wracam, wszyscy moi śpią w willi na wszystkich możliwych miękkościach, jakie znaleźli. Przychodzę do nich i oni mówią: „Co ci się stało?”. Mówię: „Nic mi się nie stało, nie zawracajcie mi głowy”. „Sęp” mówi: „Dajcie jej spokój, niech ona się prześpi”. Kładą mnie, ale nie mogę spać, nie wiem, co się dzieje dookoła i wcale nie jestem pijana. Nic mi to nie pomogło, tylko tyle, że odrętwiałam. Śpię, już nad ranem usypiam, ale mnie zrywają, że wyruszamy do Kampinosu z powrotem. Major mówi: „Wiesz, ile nas wraca? Siedemset ludzi”. Z tym że nie wiem, czy siedmiuset to byli wszyscy nasi, bo do nas dołączyli jeszcze tacy, których najwięcej wyżyło i najbardziej się mądrzą, między innymi w Muzeum. Nie pamiętam, jak oni się nazywali. Oni chcą z nami koniecznie iść, a major ich nie chce zabrać, bo nie wie, jak się zachowają w takich sytuacjach, jak myśmy byli, przy Niemcach. Nie pamiętam, czy oni z nami poszli, czy nie. Major mówi tak: „Wszyscy chcą wrócić do swoich oddziałów. Jestem tam zupełnie sam. Wiesz dobrze, że mnie tam nie lubią, że wszyscy mają pretensje do mnie, że dowódcą nie został »Dolina«. Ale przecież temu nie jestem nic winien, muszę spełniać to, co mi kazali i muszę mieć kogoś bliskiego przy sobie. Proszę ciebie, wracaj ze mną”. Mówię: „Zrobię to chętnie, ponieważ tutaj nie ma moich oddziałów, bo one były na Woli, a gdzie są teraz, nie wiem, a tam jest moja siostra, która, jak słyszę, zaczyna chorować i straciła najdroższego i muszę jej o tym powiedzieć, z panem majorem mogę wracać”. W ten sposób wróciłam do Kampinosu.
Jeszcze jedna śmieszna rzecz. Mianowicie wchodzimy już w głąb lasu, droga jest szeroka, w wąwozie, po obu stronach są wysokie skały. Idziemy, kawał szliśmy. Niestety muszę się po prostu załatwić. Mam na sobie pelerynę, którą mi dali jeszcze na Żoliborzu. Idę w pelerynie w głąb lasu, wspinam się na parów, przysiadłam sobie jak trzeba i okrywam się peleryną, żeby nikt nie wiedział, co robię. W tym momencie słyszę, że chłopcy mają rozkaz rozpatrzenia wszystkich dookoła terenów, czy nie ma szpiegów. Wszyscy stają dookoła mnie i krzyczą: „Tu jest szpieg!”. Jestem w sytuacji, w której nie mogę się ruszyć, bo właśnie się załatwiam. Mówię: „Idźcie do cholery, wynoście się. Poczekajcie chwilę, wszystko wam wytłumaczę, ale odjedźcie”. Oni tym bardziej: „Ona nie chce się ruszyć, to jest szpieg!”. Dopiero przyszedł dowódca ichni i znowu do mnie: „Kto pani jest?”. Mówię: „Jestem łączniczką majora »Okonia«”. „Niemożliwe”. Mówię: „To idziecie do niego, ale dajcie mi do cholery się załatwić” – powiedziałam to nawet gorzej. „To wam powiem, kto ja jestem”. Schodzę z górki rozłoszczona jak nie wiem, siadam mniej więcej w połowie wąwozu i w tym momencie słyszę: „Czołem!”. To jest głos Magdy, mojej siostry. Spadam na dół, wrzeszczę: „Magda!”. Rzucamy się sobie na szyję, ona mówi: „Boże, to ty żyjesz?”. Mówię: „I ty żyjesz”. Całujemy się i rzucamy. Całe dowództwo stoi, zaśmiewa się, mówi: „Może wreszcie łączniczka nam powie, po co tu przyszła?”. Wtedy Magda oprzytomniała i mówi: „Łączniczka »Urszula« melduje, że przyszła przeprowadzić was do Wierszy”. W ten sposób spotkałam się z siostrą. Jak ona się tak strasznie cieszyła, że jestem, to wymyśliłam, że to jest najlepszy moment, żeby jej powiedzieć o śmierci Janusza, że tak się cieszy z mojego... Tak zrobiłam i dobrze zrobiłam. Pierwsze jej [słowa] były: „Ale ty żyjesz”. To znaczy, że było dobrze.
Potem byłyśmy w Wierszach – u ludzi, u których byłyśmy z wizytami już po wojnie – razem z tak zwanymi drucikami. „»Druciki« to byli Rosjanie, niewolnicy, którzy uciekli do nas. Mieli cały sprzęt, którym się porozumiewali z Anglią. Jeden z nich powiedział: „My tutaj zostaniemy i przez pięćdziesiąt lat będziemy z wami”. Myślałam, że go zabiję. Z Magdą tam mieszkałyśmy. Dostałam spadochron olbrzymi, znaczy czaszę spadochronową, z czego zrobiłam posłanie Magdzie. Ona zaczęła tam mi powoli umierać, coraz było z nią gorzej. Pamiętam jak Wolski przyniósł ukradzione chłopu dwa jabłka i gruszkę. Z tego zrobiłam dla niej sagan kompotu. Po czym, ponieważ ona leżała na sianie, to zapomniałam, w którym miejscu jest sagan i wstąpiłam w to nogą. Magda się strasznie śmiała. Chciałam ją pobić, że ona może się śmiać z nieszczęścia, że miałam dla niej tyle kompotu i nie mam. Piła wodę biedactwo, bo wlazłam w kompot. Major się spostrzegł, że z nią jest źle i powiedziała: „Słuchaj, »Czarna«, wychodzimy, będziemy się kierować tak, żeby się połączyć z armią Andersa we Włoszech. Będziemy przechodzić górami, ty z siostrą musisz zostać, bo ona bez ciebie zginie, wobec tego odeślę was obie do Lasek, do szpitala polowego. Ty masz z nią być, dopóki ona ci nie umrze albo nie wyzdrowieje, wtedy będziesz mogła do nas dołączyć, a my idziemy w góry. Tu już zostać nie możemy, bo Powstanie upada, a my nie możemy zostać, bo nas zniszczą, a przecież tu jest tyle ludzi”. W Kampinosie było dziesięć tysięcy ludzi.
Wziął podwodę i Magdę na leżąco wiozłam do Lasek. Przywiozłam ją do Lasek. Po drodze mijaliśmy jednego z naszych oficerów, który zapytał, gdzie jadę. Powiedziałam, że jadę do Lasek, bo mam chorą siostrę. Okazało się, że ten oficer był niemieckim szpiegiem. Potem był dalszy ciąg historii. Wobec tego Niemcy dowiedzieli się natychmiast, że łączniczka dowódcy AK w Kampinosie jest w Laskach. To byłam ja i szukali mnie. O Magdzie nic nie wiedzieli, ale szukali mnie, że jak mnie znajdą, to wtedy znajdą i siostrę, bo się zgłosi. Z Magdą nas dowieźli do Lasek. Od razu ją położyli. Okazuje się, że ona była w tak strasznym stanie, że powiedzieli, że ona chyba nie wyżyje. Ksiądz Wyszyński przyniósł ostatnie namaszczenie i komunię dla niej. Mnie zawołali, żebym ją podniosła trochę, bo ona nie chciała na leżąco być komunikowana. Więc ją podnieśliśmy. Tak to wyglądało. Dowiadujemy się, że wiedzą już Niemcy, że tu jestem. Siostry robią taką rzecz. Wołają mnie i jedna z nich bierze mnie za rękę – a pamiętacie, że ukrywaliśmy jedną ich z przełożonych – wprowadza mnie do klauzury. Tam gdzie nie wolno chodzić cywilom tylko siostrom. Przebierają mnie za zakonnicę, dają mi koszyk do ręki i mówią: „Przejdziesz przez Niemców w ten sposób, że my ciebie odprowadzimy daleko, będą myśleli, że poszłaś po jajka. Będziesz wracać z jajkami, oni cię zostawią”. Wzdłuż drogi na Leszno chodzą Niemcy, bardzo mocno droga jest pilnowana. Mówię: „Siostro, nigdzie nie pójdę, bo tu jest moja siostra. Czekam albo na jej życie, albo na jej śmierć i nie zostawię jej tutaj. Tym bardziej jak grozi to, że ją weźmie gestapo za mnie, bo jesteśmy podobne do siebie, do Leszna”. Ona na to do mnie mówi: „Przysięgam, że jej się nic nie stanie”. Mówię: „Jak siostra może przysięgać?” „Więc przysięgam, ale ty wychodź”. Ogłupiałam, widocznie jak ona przysięga, to chyba musi tak być i poszłam.
Wyprowadziła mnie, nie wiem gdzie to było, ale już dawno nie było widać laskowych pomieszczeń. Ona powiedziała: „Tu wyskoczysz na drogę, jak Niemiec przejdzie, wyskocz na drogę i potem spokojnym krokiem idź, tak jakbyś z Leszna wracała do nas”. Tak było. Wracałam drogą i w pewnym momencie skręciłam bo mi się wydawało, że do Boernerowa to powinnam tak iść, przez łąki szłam na Boernerów. W pewnym momencie zobaczyłam ludzi, kopiących rowy. Od nich się dowiem, czy dobrze idę na Boernerów. Podchodzę do nich, pytam się: „Czy dobrze idę na Boernerów?”. Ten podnosi oczy i ma zgrozę w oczach, mówi: „Dziewczyno, przecież my kopiemy rowy dla nas, my jesteśmy Żydami, którzy mają być zamordowani zaraz! Co ty najlepszego zrobiłaś, przecież jesteś czarna, ciebie też wezmą za Żydówkę”. Mówię: „To co mam robić?”. On mówi: „Natychmiast wychodź, póki on cię jeszcze nie zauważył”. On akurat był w drugim końcu, też moje szczęście niebywałe. Czy to była prawda, to nie wiem. Żadnych strzałów nie słyszałam, może to było później, ale miałam przygodę jeszcze w drodze.
Doszłam wreszcie do Boernerowa. Otwieram i Irena mówi do mnie: „Wiesz co, u nas są gestapowcy, ponieważ tutaj stoi w Boernerowie oddział SS. Oni mnie zobaczyli, powiedzieli: »Wyglądasz zupełnie jak prawdziwa Niemka, bo jesteś ruda i piegowata«. Strasznie mnie lubią i kazali mi sobie gotować. Gotuję im i jestem z nimi w najlepszej komitywie, ale co oni powiedzą, jak ciebie zobaczą?”. Powiedz, że jestem twoja siostra i będzie koniec. Tak było. Z tym że jeszcze muszę opowiedzieć o niej jedną rzecz. Ona była sanitariuszką. Obok była willa jednego z naszych hrabiów, tam się rodziło dziecko. Oni przylecieli, żeby ona pomogła przy porodzie, bo tam były komplikacje. Ona dziecko urodziła i przychodzi do nas, mówi: „Co mam robić? Oni chcieli, żebym byłam matką chrzestną dziecka”. Mówię: „Naturalnie, że będziesz”. „Jak że, nie mogę”. Wtedy mówię: „Jeżeli chcesz zupełnie czyste mieć sumienie, to idź do spowiedzi, zapukaj, powiedz księdzu, kim jesteś, i powiedz, czy masz prawo być matką chrzestną”. Ona to zrobiła. Ksiądz powiedział, żeby się nie ważyła nikomu mówić, że jest Żydówką, żeby przyjęła godność matki. Ona została matką chrzestną wspaniałego hrabiątka. Śmieszne rzeczy bywają. Wchodzę tam i mówię: „Irena, zrobiłam straszną rzecz, uwierzyłam, że chorą Magdę one ocalą. To jest niemożliwe, ona się nie może ruszać. Oni dojdą, że to jest moja siostra. Błagam cię, żebyś poszła do naszego doktora Makowskiego i powiedziała, żeby mi dał truciznę”. Ona poszła, jeszcze tego samego dnia chyba i przyniosła dwie pastylki, powiedziała, że trzeba łyknąć obie pastylki, żeby być otrutym i powiedziała, gdzie to schować. Zaczęłam ładować, gdzieś miałam zaszyć truciznę. W tym momencie Irena wchodzi i mówi: „Masz swoją siostrę!”. Magda wchodzi. Myślałam, że trupem padnę, przecież ona dobę wcześniej brała ostatnie namaszczenia. Okazuje się, że lekarz szpitala powstańczego powiedział: „Słuchaj, tobie dam taki zastrzyk, że dwadzieścia cztery godziny będziesz na takich obrotach, że wszędzie dojdziesz, nie tylko do Boernerowa, ale do samej Warszawy, ale potem będziesz miała zniszczone serce na całe życie. To jest lepsze niż gestapo w Lesznie”. Tak zrobili. Dali zastrzyk. Wzięła ją za rękę jako niewidomą jedna z sióstr i wyprowadziła. Ona dalej już sama przeszła. Doszła do mnie.
Teraz jest taka historia, że jak jest nas dwie, to zaczyna być niespokojnie Niemcom, skąd się wzięłyśmy. Musimy wychodzić z domu. Irena nas wyprowadza, idziemy dróżką, ona na planach zobaczyła, jak najprędzej do Pilaszkowa dojść, żeby się tam zalokować. Ona mówi: „Słuchajcie w nic nie wierzę, nie ma żadnego Pana Boga, ale jeśli jeszcze istnieje może wasz Chrystus, to daję wam słowo, że się przechrzczę, byle tylko was ocalił, bo już na całym świecie mam tylko was dwie”. Mówię: „Bez przechrzczenia się, spokojnie, jak mamy być uratowane, to uratujemy [się]. Pomódl się do swojego Pana Boga, bo to ten sam Pan Bóg, i zobaczysz, że my ocalejemy”. Wtedy ona wyjmuje z zawiniątka złotą pięciodolarówkę i mówi: „Widzicie, nawet wy nie wiecie, że to wyniosłam z... Daję wam to teraz, bo nie wiadomo, co będzie z wami”. Jestem tu urządzona, mnie nikt nie będzie podejrzewał pod gestapo, które karmię”. Mówię: „Irena, czyś ty oszalała, mamy jeszcze tyle znajomych i przyjaciół na świecie, a ty masz tylko nas dwie. My jesteśmy odpowiedzialne za ciebie, więc zabierz to, nie wiadomo, kiedy ci się to przyda i jak ci się przyda, a my sobie poradzimy”. Tak się rozstałyśmy, ona płakała, że nie chcemy przyjąć. Nie to, że nie chcemy przyjąć, tylko to jest [dla niej] ważniejsze, my sobie damy radę. To był ostatni raz, kiedy ją widziałam, na drodze. Z Magdą postanowiłyśmy znaleźć starszą siostrę i znalazłyśmy w Nowinkach. Nowinki są niedaleko.
Powstanie już było dawno skończone. Z siostrą spotkałyśmy się w listopadzie. Jeszcze tam miałyśmy historię, że siostra była gospodynią w ośrodku. Nas przyjęli do ośrodka „społemowskiego”, bo pracowałam przedtem w „Społem”. W „Społem” wydzielali nam zupę. Wzięłam swoją zupę i wylałam ją. Zaczęłam strasznie płakać, siedziałam na schodach i płakałam, bo swoją zupę już zjadałam, a to niosłam Magdzie. Ona leżała. Wtedy wszyscy przechodzący, każdy ze swojego talerza dawał do mojego talerza jedną łyżkę, w ten sposób Magda dostała zupę. Chyba to wszystko.
- Później pani już została w Warszawie?
Weszli bolszewicy. Nie wiadomo było, co się dzieje z moim rodzicami. Wszystkie trzy już jesteśmy razem, a nie wiemy nic, co się dzieje z rodzicami. Dochodzą do nas wiadomości, że szkołę rolniczą, drobiarską szkołę, w której się przechowują moi rodzice, że tam wszystkich wymordowali. My się strasznie modlimy i właściwie już za nieżywych, bo to z tak pewnego źródła mamy wiadomości, że jesteśmy pewni, że rodzice nie żyją. Przychodzi Boże Narodzenie. Jesteśmy w Grójcu, w piwnicy mieszkamy. Mieszkamy na pakach pełnych alkoholu, nikt o tym nie wie, że to są alkohole. To było tak, że jest Boże Narodzenie i my mamy parę kartofli i zastanawiamy się, jak je ugotować na Wigilię. Raptem wpada Hanka: „Patrzcie – Pan Bóg nas nie opuszcza, znalazłam całą cebulę na ulicy!”. Wobec tego mamy już cebulę, ale nie mamy tłuszczu. A stoi wielka kadź oleju, ale to jest olej „społemowski”, uważamy, że tego nie można ruszyć. Cały czas siedzimy na wódce i mamy olej pod nosem, ale tego nie wolno ruszyć, bo to cudze. Wreszcie to chyba Hanka mówi: „Wiecie co, myślę, że to nie będzie grzech, jak my na Boże Narodzenie weźmiemy parę łyżek oleju”. Spuszczamy oleju, tyle, żeby omasta była do kartofli, jest omasta z cebulą. Tak przechodzi Boże Narodzenie.
Jest 17 stycznia, wchodzą [Rosjanie] i wchodzą do Grójca. Dalej mieszkamy. W tym czasie z Magdą chciały koniecznie coś robić. Magdzie nie pozwolili nic robić, Hanka została praczką, pierze, a ja poszłam do przytułku dla kobiet z małymi dziećmi. Porodówka tam była. Panie z Warszawy tam rodziły, byłam przy dzieciach. Tam po raz pierwszy dowiedziałam się w jakim – ginekolog tam byłam – wieku najlepiej jest rodzić. Ona powiedziała: „Powiedzieć ci? W wieku szesnastu lat”. To zapamiętałam na całe życie.
Jest 18 rano. Obieram kartofle, znaczy myję, bo nie obierało się ich. Słyszę za sobą krzyk, odwracam się i widzę taką scenę: Hanka, dziecko i Magda rzucają się na moją mamę, która płacze, a ja już nie mam gdzie się przytulić do niej. Rzucam się od kartofli i łapię mamę za pupę i całuję w pupę cały czas. Płaczemy wszyscy. Mamusia tak płacze, że jesteśmy pewni, że tata nie żyje. A mama mówi: „Tata żyje, tylko tak strasznie chciał jak najszybciej, żebym do was dobrnęła, że został”. Ojciec był prawie ślepy, więc byłyby dużą przeszkodą. Otóż 17 stycznia, kiedy bolszewicy przekraczali Wisłę, mamusia latała i błagała, żeby ją wzięli na prom i przewieźli na drugą stronę. Oczywiście nikt nie chciał, wszyscy wrzeszczeli na nią. Ona świetnie po rusku mówi. Wymyślali, jej, żeby się odwaliła. Wreszcie poszła do samego generała, który zdobywał Warszawę. Mówimy mu, że ona kończyła rosyjską szkołę w Moskwie, ona błaga, żeby pozwolił jej przejść na drugą stronę, ponieważ tam są jej dzieci. On mówi: „Tą jedną kobietę macie przewieść ze sobą”. Ona wskoczyła i ją przewieźli. Była pierwszą osobą cywilną, która przekroczyła Wisłę. Zaczęła iść do Grójca już na piechotę. Opowiadała, że spotkała znajomego bliskiego swojego, szli razem. W Grójcu jest trochę pod górę, jak się wchodzi. W pewnym momencie on powiedział: „Wie pani, nie idę do dzieci, to nie mogę tak szybko iść”. Zostawiła go i biegła do nas. Dowiedziała się, gdzie my jesteśmy od kogoś. W ten sposób spotkaliśmy się. Wtedy mama mówi tak: „Pierwsza rzecz, to masz jechać do ciotki i powiedzieć, że jej drugi syn żyje, Lusiek już był wtedy w niewoli, Jacek, że żyje, że spodziewają się dziecka”. Też co za pomysł? Idzie na szosę, prosi ruskich, żeby wzięli mnie. Oni mnie biorą, wsadzają mnie na ciężarowy samochód. Na ciężarowym samochodzie siedzi kilkanaście dziewcząt sanitariuszek. Na czym siedzą? Na pozwijanych bandażach, które są w nic niezawijane, po prostu pozwijane, czyściutkie bandaże i na tym siedzi zabłocone kilkanaście dziewcząt. Nie zrobiłam dużej różnicy. Przewieźli mnie jakiś czas. Potem poszłam, powiedziałam wszystko co trzeba. Wróciłam.
Wtedy mamusia mówi: „Dobrze, teraz jedziesz do Kraszewa, znaczy do Miechowa. Hanka jedzie z tobą. Zabieram Magdę, która nie zniesie podróży po chorobie i jadę do tatusia powiedzieć, że wy żyjecie”. Zabrała Magdę. Pojechałam do Kraszewa. Jak pojechałam do Kraszewa, to jeszcze tam był folksdojcz, który dostał nasz majątek za to, że dobrze wysługiwał. Pierwsza rzecz, którą zobaczyłam, to zobaczyłam srebrną cukiernicę moich pra, pra, pradziadów – była z lwem na wierzchu – która była przez mamę zakopana razem z różnymi pamiątkami w ogrodzie, jak wyjeżdżaliśmy wtedy przed Niemcami. Zobaczyłam to i już wiedziałam, że on się dokopał do tego. Wzięłam pod pachę cukiernicę, ona jest w tej chwili u mojej siostrzenicy. On był bardzo pokorny, ale jeszcze mnie trochę okradł. Zaczęłam gospodarować – na tym wszystkim się nie bardzo znałam. Potem pojechała jedna z dwóch ocalonych junaczek. To były dwie junaczki, które uciekły Rosjanom, jak ich tam dwieście zabrali z całą kadrą oficerską. One szły przez Ukrainę, właściwie nasze tereny, tylko teraz są ukraińskie. Jedna z nich poszła po chleb, bo już umierały z głodu. Werka została w lesie, a ją wysłała po chleb. Złapali ją, wsadzili żywcem w mrowisko i cała wieś się świetnie bawiła całą noc, jak ją żywcem zjadały mrówki. Werka do nas dobrnęła do Kraszewa. Ona była z nami całą wojnę, wszystko to przeżyła. Wtedy właśnie pojechała po Hankę z dzieckiem, a rodzice przyjechali dopiero w maju chyba do Kraszewa. Wobec tego wszyscy byliśmy w Kraszewie.
Wtedy była straszna rzecz, okazało się, że nas wszystkich wydał komunista, jedyny [we] wsi Prandocin. W Prandocinie była jedna, jedyna chata, w której byli komuniści. Chłopak był w naszym wieku. Zapraszaliśmy go często na narty, on nas wszystkich wydał – to są komuniści. Cała pacyfikacja jaka była w Kraszewie, którą Niemcy zorganizowali, gdzie w Nasiechowicach wymordowali piętnastu mężczyzn, tego, który nam nabijał akumulatory postrzelili, a jego małego syneczka i żonę zabili – to wszystko jemu zawdzięczamy. Teraz jesteśmy w Kraszewie i raptem jego największy kumpel, komunista, przyjeżdża do mnie: „A pani wie, że wybiera się tu do was Zdep?” – i patrzy na mnie. Mówię: „Co pan mówi? Słyszeliśmy właśnie, że jemu coś się stało, jak to dobrze, że żyje, czekamy na niego”. Wiedziałam, że jego załatwili polscy policjanci. Oni wiedzieli, że on wydał to wszystko, że zrobił masakrę z nas. Niemcy chcieli od niego dowiedzieć się więcej rzeczy na temat rzekomo komunistów, nas i całej organizacji. Oni go wieźli do Krakowa w ten sposób, że na łąkach kazali mu uciekać i zastrzelili go. Ale jak ten na mnie patrzył, to sprawdzał, czy to wiem. Rozjaśniona byłam cała jak powiedziałam: „Jak to dobrze, to czekamy na niego”.
- Czy kiedykolwiek była pani poddawana represjom?
Nie, to znaczy... Miałam to szczęście, że jak nam zabrali Kraszewo, to wstąpiłam na trzeci rok – bo dwa lata miałam w czasie okupacji zaliczone na SGGW – na Uniwersytet Jagielloński, mam do dziś dnia ich indeks. Tam był pan – który później został profesorem od komunizmu – który powiedział: „Koleżanko, nie dostała pani ani stołówki, ani akademika, ani stypendium, ponieważ jest pani obca klasowo”. Mówię: „Jak to obca klasowo? Moi rodzice całe swoje życie chowali wiejską młodzież. Teraz ty mi mówisz, że my jesteśmy obcy klasowo?”. – „Tak, ale macie gospodarstwo”. Mówię: „Nie, gospodarstwo nie podlega zaborowi, ponieważ uje mu pół hektara do tego, żeby mogło być zabrane”. Jak nie dostałam tego wszystkiego, to nie mogłam się dalej uczyć. Wracałam do domu do Kraszewa, pozałatwiawszy wszystko, że przestaję być uczennicą. Wtedy profesor Marchlewski, który był wtedy bodajże rektorem, mówi: „Dlaczego pani od nas odchodzi?”. Mówię dlaczego. „Co pani będzie teraz robić?”. – „Chciałbym uczyć się dalej, ale nie wiem, czy mi się to uda”. To było już wtedy, kiedy spotkałam na schodach, jak się schodzi do pociągu, w Krakowie Laurę Kaufman, która przechowywałyśmy jako Ludwikę Kamińską, słynnego biologa. Ona zawsze uważała, że powinnam się dalej uczyć, ponieważ mam inklinację do genetyki. Padamy sobie w ramiona, ona mówi: „Uczysz się?”. Mówię: „Nie, pani profesor, właśnie przed chwilą złożyłam wszystkie papiery, przestaję się uczyć, bo nie mam możliwości, wszyscy są głodni”. Ona mówi: „Boże, zostałam profesorem na nowootwartym Uniwersytecie Marii Skłodowskiej-Curie w Lublinie i mam dwa etaty asystenckie. Jak ty masz dwa lata studiów, to mogę cię zrobić zastępcą asystenta, wracaj do mnie”. To było dobre, że zginęłam z oczu i tu, i w Warszawie. Zaczęłam studia. Tam poznałam o dwadzieścia lat starszego od siebie męża, który gdyby jeszcze pożył sześć miesięcy, to byśmy mieli złote gody. Umarł dziewięć lat temu w wieku dziewięćdziesięciu sześciu lat. Tam się cała moja kariera zaczęła w rękach profesor. Nie załamała się wtedy, jak miczurinowskie pomysły przyszły i zlikwidowali genetykę. Ona uczyła nas genetyki tak jak trzeba. Potem robiłam doktorat u niej, potem robiłam habilitację, jeszcze nie mieliśmy praw, więc robiłam habilitację na SGGW, co bardzo mnie się podobało. Dlatego że SGGW kończyli moi rodzice i byli pierwszym rocznikiem SGGW. Moja matka jest pierwszą kobietą, która miała dyplom SGGW. Jak ona złożyła papiery, że chce studiować – to się nie nazywało SGGW, tylko inaczej – to rada wydziału była przeciwna, była jednakowa ilość głosów, czy wolno kobiety dopuścić do studiów wyższych, czy nie, była równa ilość. Wtedy profesor Pomorski powiedział: „Ponieważ jestem dziekanem, to decyduję i ją przyjmuję”. W ten sposób mama jest pierwsza absolwentką SGGW. Nikt nigdy ode mnie tyle nie usłyszał. [...] Dowiedziałam się dlaczego „Kali” miała pseudonim „Kali”. Kiedyś odkryła swój plecak, chlebak i zobaczyłam, że od [wewnętrznej] strony jest napisane: „Kali się bać, ale Kali pójść”.
Warszawa, 20 października 2005 roku
Rozmowę prowadziła Anna Piłat