Irena Paśnik „Irka”, „Miła”
Nazywam się Irena Paśnik.
- Jak wyglądało pani życie przed 1939 rokiem, przed wybuchem wojny? Jak wyglądała sytuacja w domu, co pani robiła? Czy mieliście jakieś tradycje niepodległościowe?
Ojciec zmarł w 1929 roku. Miałam trzy i pół roku. Byłam z mamą, która wychowywała mnie samodzielnie. Chodziłam do szkoły (wtedy była tak zwana [szkoła] powszechna) na ulicę Czerniakowską 128; szkoła imienia Józefa Piłsudskiego, którą skończyłam w 1939 roku. Początkowo były tak zwane wieczorowe szkoły zawodowe. Poszłam do XIX Wieczorowej Szkoły Handlowej, która była przenoszona. Najpierw była na Zagórnej, później była na placu Trzech Krzyży w Instytucie Głuchoniemych i Ociemniałych. Później przenieśli na ulicę Zielną, nie pamiętam numeru, aż w końcu nas – mogę powiedzieć – „wykopali” i tak się skończyła moja kariera naukowa. Osiągnęłam tak zwaną małą maturę. Później wojna, to znaczy już w czasie wojny kończyłam tę szkołę. W 1939 roku zginął mój ojczym, ponieważ mama wyszła powtórnie za mąż, no i znów zostałyśmy same. Po skończeniu szkoły trzeba było coś znów zacząć pracować zawodowo. Miałam niewiele ponad czternaście lat, powiedzmy piętnaście, więc zaczęłam pracować, chroniąc się przed wywiezieniem do Niemiec. Początkowo w sklepie, następnie w fabryce Jana Matuszewskiego. To była prywatna fabryka, zresztą jak większość w tym czasie i przed wojną. No i tak przetrwałam okupację. Do konspiracji wstąpiłam w listopadzie – koniec listopada, początek grudnia – 1942 roku. Przysięgę przyjmował ode mnie major w mundurze. Przybrałam sobie wtedy pseudonim „Miła”. Skończyłam tam kurs sanitarny i miano nas poinformować, kiedy zajdzie potrzeba, ale nie potrafiłam siedzieć bezczynnie, więc [koleżanka] zaproponowała mi (miała pseudonim „Ola”, nie miałam z nią bliższych kontaktów), czy zgodziłabym się doręczać pod wskazane adresy prasę, to znaczy zanosić, zabierać pod wskazane adresy. O adresach dowiadywałam się w ostatniej chwili. Tak do wybuchu Powstania.
- Gdzie pani składała przysięgę?
Na Ochocie.
- Może pani pamięta dokładnie?
Nie. Jeden jedyny raz tam byłam. To było bardzo wszystko zakonspirowane, i dojście, i wyjście, natomiast najchętniej, wychodząc stamtąd, krzyczałabym z radości, że wstąpiłam do konspiracji, ale wiedziałam, czym to grozi. No właśnie zaproponowała mi [roznoszenie prasy], na co się chętnie zgodziłam. W określonych miejscach rzeczywiście były jakieś pakieciki, które bardzo często przenosiłam na ulicę... To była chyba ulica Przechodnia o podwójnym numerze 1, 3 i tam były dwa wejścia. Można było wejść Przechodnią 1, a wyjść Przechodnią 3. Za każdym razem (nie tylko tam) była inna skrytka. Raz miałam przygodę, która napędziła mi wielkiego strachu. Jechałam z niewielką ilością prasy. Wyglądałam jak sierota, byłam szczupła, drobna, miałam berecinę na głowie i płaszczyk, a to już była bardzo późna jesień, [była] łapanka na ulicy Granicznej. Jechałam właśnie z korespondencją na ulicę Przechodnią. Wygarnęli wszystkich z tramwaju. Nie mogłam się ruszyć, po prostu miałam nogi z kamienia ze strachu. Bałam się, to chyba jest normalne, nie wiem, a może nienormalne. Wyglądałam jak siedem nieszczęść, ten żandarm do mnie podszedł, poprosił kenkartę, myślę sobie: „Boże! Niech on tylko nie zajrzy mi do torby”. Patrzył raczej na mnie i chyba z litości krzyknął do tego motorniczego „odjazd” po niemiecku. Nienawidzę tego języka. Dojechaliśmy. Pętla była na placu Żelaznej Bramy, tam dojechaliśmy. Podobno byłam zielona. Powiedziałam do motorniczego: „Pan jest może trochę bardziej żółty”. Na szczęście dobrnęłam. To było z okresu okupacji, bo później to było dużo różnych przygód. No i wybuchło Powstanie. Wiedziałam, że się coś szykuje, ponieważ młodzi mężczyźni – to było charakterystyczne – nosili bryczesy, kurtki, no i zresztą po chodzie można było poznać, że to chłopaki po przeszkoleniach, a ponieważ przyszli z Lasów Chojnowskich – już konkretna jednostka – więc się zgłosiłam. Natychmiast zostałam przyjęta i tak wojowałam do 28 września. Z jakim skutkiem, to wszyscy wiemy, ale dawaliśmy z siebie na pewno wszystko. Idąc, spałam, na stojąco spałam... W sierpniu został ewakuowany szpital Ujazdowski. To był szpital wojskowy, przedwojenny, w którym leżeli nasi ranni żołnierze z 1939 roku. Niektórzy jeszcze nie chodzili albo byli w gipsie, albo mieli ręce na tak zwanych samolotach (to był taki gips), albo sami byli w gipsie. W kilka osób się nimi opiekowaliśmy. Konkretnie po prostu trzeba było dokarmiać, ale między innymi tam też był punkt, gdzie dostarczało się prasę. Oni natomiast robili pierścionki – srebrne z szachownicą – na tle której był orzełek, więc trzeba było pomóc i to wśród znajomych sprzedawać po prostu, żeby mogli sobie coś, czy dokupić, czy mieć jakieś pieniądze przy sobie. Często tam wpadali Niemcy, ale nie robili rewizji. Po prostu robili szum, żeby wiedzieli, że jednak jest okupacja i oni tutaj są górą na razie. Wiedziałam, że szpital jest ewakuowany i pewnego dnia szłam do szpitala ich odwiedzić, ponieważ mnie znali i ja ich znałam (mniej więcej od 1940 roku do wybuchu Powstania miałam ciągły kontakt w donoszeniu jedzenia czy co było potrzeba). Byłam mniej więcej w połowie drogi między Chełmską a obecną Wytwórnią Filmów Dokumentalnych i Fabularnych i jak spod ziemi wyrosło pięciu gestapowców. Nie wiem, czy się ziemia rozstąpiła, bo na wprost mnie natychmiast wyrośli jak spod ziemi. Piękną polszczyzną: „Stój!”. Stanęłam. Na szczęście byłam w spódnicy, a nie w kombinezonie, miałam chlebak, jakie mieliśmy w czasie Powstania, przewieszony przez ramię, miałam tam kenkartę i informację, którą miałam zostawić. Wylegitymowali mnie, mówią: „Gdzie idziesz?”. Tłumaczę, że idę, że tutaj jest ewakuowany przez nich szpital wojskowy, leżą w nim rani żołnierze z 1939 roku i tam jest mój brat. Załgałam, ale wiedziałam, że któryś się przyzna do pokrewieństwa w razie gdyby chcieli konfrontacji. Poszwargotali miedzy sobą i każą mi iść. Wtedy znów potworny jakiś bezwład nóg, robię się z kamienia... Mam trzy wyjścia. Iść prosto, udawać, że nic się nie stało. Obok jest budynek, bodajże Chełmska 12, tak mniej więcej na mojej wysokości, gdzie mogę wejść albo strzelą w plecy i już. Wybrałam ten ostatni wariant, licząc się z tym, że to może nadeszła ostatnia chwila. Iść – więc idę. Uszłam kilkanaście, może kilkadziesiąt kroków, które były niesamowicie ciężkie. Nogi miałam z ołowiu, byłam cała drętwa. Słyszę szczęk odbezpieczanej broni, więc myślę sobie: „To już koniec”. Nie oglądam się... Trochę miałam logiki chyba. Nie oglądałam się, ani kroku nie skręciłam w prawo ani w lewo, tylko szłam środkiem. Oni stali. Myślę sobie, że chyba czekają, aż odejdę dalej. W pewnym momencie znów słyszę (moment dla mnie to były wieki) szczęk zabezpieczanej broni i odgłos kroków. Słucham, czy za mną, czy w przeciwnym kierunku. Okazuje się, że kroki milkną, to znaczy, że odchodzą. Dobrnęłam do szpitala, nie wiem jak, natknęłam się na siostrę, która też z tymi rannymi przyszła, siostra Osińska. Spojrzała na mnie i mówi: „Irka, co się dzieje?”. Mówię: „Jeszcze nie wiem”. Po pewnym czasie (dali mi jakichś kropelek) jakoś ochłonęłam, no i opowiedziałam tę moją tragiczną sytuację. Zrobiłam, co miałam zrobić. Poszłam tam, gdzie miałam pójść, żeby spełnić następne zadanie albo iść gdzieś na posterunek z kolacją. Trudno to nazwać kolacją. Na nasze szczęście, ponieważ to był Mokotów, było dużo ogródków działkowych, rosły pomidory, ziemniaki, trochę włoszczyzny. Gdzie był koń zabity, to po prostu ludzie mięso zabierali. Nam się czasami też trafił kawałek mięsa. Wspaniały jest rosół na płucach końskich, jeśli są warzywa. Warzyw nie owało w tej dzielnicy, więc się chodziło. Dołączył się do nas młody chłopak (gdzieś dziewiętnaście, dwadzieścia lat, tyle mniej więcej wtedy mieliśmy), Żyd i dano mi go do pomocy. Przesympatyczny facet, ale krótkowidz, a często chodziliśmy wieczorami, we wrześniu już dni są krótsze, a niektóre posterunki były wysunięte bliżej Czerniakowskiej, bliżej tych łąk, obecnie to są Siekierki, w każdym razie w okolice Czerniakowskiej i zawsze wlazł w jakąś puszkę, więc narobił łomotu na całą dzielnicę, a to wszystko miało był cicho. Strasznie się denerwował, ale mówiłam: „Czego się boisz? I tak jak będą strzelali, to za nami, więc może nas ominie, może nie ominie. Idziemy, nic się nie bój”. Wzajemnie się pocieszaliśmy. Zawsze doszliśmy na miejsce. Jak doszliśmy na miejsce, Niemcy zaczęli natarcie. To była ulica Czerniakowska, później tam była zajezdnia autobusowa, a jeszcze w czasie Powstania stał niewykończony, trzypiętrowy budynek. Jeszcze nie było schodów, tylko deski ze szczebelkami, po których wnosili jakieś materiały. Przerwali budowę w czasie wybuchu wojny. My właśnie tam szliśmy. Podobno – tego nie pamiętam – niosłam cztery karabiny. Skąd miałam na to siłę –nie wiem. Czy to prawda? Nie wiem, ale koledzy mi o tym powiedzieli. „Jak to przeniosłaś?”. Mówię: „Nie wiem”. Niemcy zaczęli natarcie, ale się nie daliśmy. Nikt nie zginął. Wtedy byliśmy na rogu Iwickiej i Chełmskiej. Szczęśliwie wróciliśmy obydwoje. Żaden z naszych chłopaków nie zginął, ale trzeba było się wycofać. Był już wrzesień, a 15 września zaczęło się piekło. Wypierali nas z dolnego Mokotowa. Wycofywaliśmy się cały czas na górny Mokotów. Nie zdążyłam. Szłam właściwie przy końcu, ale mnie Pan Bóg ukarał wtedy, bo moja mama wpadła jedną nogą do szamba i tak strasznie się śmiałam, że wszyscy przeszli, a ja dalej się śmiałam. Nie mogłam iść, histeryczny śmiech mnie ogarnął. Efekt był taki, że nasi chłopcy już prawie się wycofali, ja zostałam chyba z czterema, to znaczy byliśmy już w kończącej grupie wycofujących się. I tak doszliśmy do Chełmskiej róg Belwederskiej. Do nas tam chodziła kolejka wąskotorowa spod obecnej ambasady rosyjskiej chyba do Piaseczna. Dobrnęliśmy do torowiska i tak straszliwie zaczęli nas ostrzeliwać (zorientowali się jednak, że mają do kogo) z fabryki Bruhn-Werke, której budynek istnieje do dzisiaj, że nie było możliwości przejść, więc tak: przede mną jeden zabity, jeden ranny, mnie nic. Za mną zabity, ranny, mnie nic, więc co robimy? Już nie ma szans na przejście. Jeszcze przeskakiwał już nieżyjący rotmistrz „Garda” – Stanisław Czajkowski aresztowany w 1953 roku na Rakowieckiej. Poszedł do niewoli, później się dostał tam, nie wiem, okoliczności nie znam, w każdym bądź razie wrócił do Warszawy, nie wiem, w którym roku. (Wiem o jego tragicznej śmierci, ponieważ tablica upamiętniająca go jest przy kościele ojców bernardynów. Ja tam chodzę. W okresie Powstania zapalam znicz, stawiam doniczkę czy kładę kwiatki. Ostatni raz go wtedy widziałam, chyba pierwszy i ostatni. To był wspaniały człowiek, niestety stało się jak się stało, natomiast w mojej pamięci on żyje i dopóki ja żyję, też będzie żył). W nocy nie było możliwości przejścia, absolutnie. Między innymi zginął Ziomek Mostowski, pseudonim miał „Mazur”, syn profesora z Uniwersytetu Warszawskiego, jeden jedyny. Później go pochowałam, a potem byłam przy ekshumacji. Zginęła sanitariuszka „Ewa” Leokadia Bawolik, ale ciała nie znaleźliśmy. Prawdopodobnie była ranna i musieli ją Niemcy zabrać ranną i zamordować. To było normalne. Tak przeleżeliśmy w tych pomidorowo-buraczanych uschniętych badylach, ale przyjechał czołg i stanął
vis-à-vis nas, na nasypie kolejki wąskotorowej. Nie wiedziałam, co robić. Nie zdawałam sobie sprawy, że on z tej wysokości nas nie zobaczy tak nisko. Rękoma wykopałam dół i zrobiłam coś w rodzaju okopu. Tamci byli rani, mieli przestrzelone lewe płuca, jeden i drugi, a jeden jeszcze w głowę dostał odłamkiem chyba. Wykopałam ten dół i tak leżeliśmy, dopóki się nie zrobiło ciemno. Jak się zaczęło robić ciemno, to oświetlali te lary (to się chyba lary nazywały), tak że było widno jak w dzień, więc znów nie było mowy, żeby przejść, ale nadleciały samoloty zza Wisły, wtedy Niemcy przestali oświetlać, a ja z tymi dwoma rannymi (nie wiem, jak to zrobiłam) przewlekliśmy się, bo to trzeba było kawałeczek przejść, podczołgać się pod nasyp. Byli mocno wykrwawieni i całą tę (obecnie aleja Sobieskiego jest chyba czterokrotnie szersza) aleję trzeba było przejść i po tamtej stronie już byli nasi, przy ulicy Piaseczyńskiej. Dobrnęliśmy tam, nie wiem jak. Wiem, że trochę oni mnie się za nogi chwytali, trochę za ręce, trochę im pomagałam, podciągałam i na punkcie sanitarnym ich zostawiłam. Nie wiem, czy żyją. W 1960 roku na placu Konstytucji szłam do pracy. Podszedł do mnie młody mężczyzna i mówi: „Przepraszam, czy pani...”. Zorientowałam się, że to jest jeden z tych rannych po głosie, bo my leżąc tam, dodawaliśmy sobie trochę otuchy. Mówię: „Tak. Co z tym drugim?”. – „Żyje”. Mówię: „Nie mogę z panem rozmawiać, strasznie się spieszę do pracy”. Pracowałam na Koszykowej wtedy. Nie znam ich pseudonimów, nie mogę ich odnaleźć. Byłam na tyle idiotka – wręcz tak mogę się określić – że nie spytałam: „Może zadzwonisz do mnie?”. Jakiś kontakt, udając, że po prostu tłumaczę, że on pyta o ulicę, bo wiadomo było, że wtedy trochę nas pilnowano. Dobrnęłam na górny Mokotów, no i odnalazłam swoją kompanię częściowo mocno przetrzebioną. Porucznik „Gryf” był wówczas ranny, 15 września… I znów zaczęłam nosić, co trzeba i nie trzeba. Najczęściej to jednak broń albo coś do jedzenia. Później z 26 na 27 września czy z 25 na 26 września (chyba dwie albo trzy doby) było następne piekło, bój o Królikarnię. To było coś potwornego i przynajmniej dwa razy w ciągu nocy trzeba tam było dojść albo z pocieszeniem, albo z przyniesieniem jedzenia czy picia, a 28 czy 27 (tego nie pamiętam) Mokotów podpisał kapitulację i z ulicy Racławickiej 1 nas wyparto. Życie zawdzięczam mieszkance tego budynku, ponieważ w piwnicy byli ranni, byli przeważnie w bieliźnie. Ja byłam chyba też w kombinezonie z chłopaka na dwa metry wysokości, chociaż wtedy tacy się nie zdarzali. Wbiegła jakaś lokatorka i mówi: „Słuchajcie! Na podwórku są Niemcy. Wygarniają wszystkich”. Spojrzała na mnie i mówi: „Dziecko! Przyniosę ci spódnicę, nie mogą cię w tym zobaczyć”. Przyniosła mi spódnicę, więc szybko z siebie zdjęłam kombinezon, założyłam na jednego z tych rannych. To był Władysław Zygański, pseudonim „Żuk”. Ubrałam go w kombinezon, pomogłam mu wstać, wyszliśmy na podwórko zostawiając tam tych rannych. Nie byłam w stanie więcej pomóc. Na podwórku stali Niemcy i stało dwóch kolegów. Ślad po nich zaginął, widziałam ich żywych, zdrowych. Byli w panterkach niemieckich. Jeden to był Jasio Wrotek, pseudonim „Wróbel”, a drugi miał pseudonim „Wroński”. Więcej ich nie widziałam, nie ma ich na żadnej liście zaginionych, wziętych do niewoli. Ustawili nas czwórkami i zaczęła się droga. Najpierw na Wyścigi. Z Wyścigów chyba do Pruszkowa, ale już w Pruszkowie nie byłam. Jak prowadzili nas przez Włochy, to Wehrmacht nas prowadził. To byli przeważnie starsi, bo najbardziej zacietrzewieni byli żandarmi i gestapowcy. W pewnym momencie jeden się odwrócił, zaczęli z sobą rozmawiać, a my mijaliśmy jakieś krzaki, jakieś ogródki, coś... We czwórkę prysnęliśmy. Nie zorientowali się. No i zaczęłam wracać do Warszawy. We Włochach miałam znajomych. Bardzo krótko tam byliśmy, no i z Włoch trzeba było pieszo. Za cel sobie postawiłam Dąbrówkę, ponieważ z Dąbrówki było dwóch kolegów. Znałam ich nazwiska, zresztą jeden z nich stracił oko, więc wiedziałam, że gdzieś w szpitalu będzie. Później tenże szpital Ujazdowski był ewakuowany do Konstancina i odnalazłam tam kolegów, którzy mi pomogli. Załatwili mi jakieś mieszkanie (mama była tam już ze mną) w Konstancinie, w willi „Muszka”, która jest do dzisiaj, jakiś pokoik. No i trzeba było się urządzić, więc się urządziłyśmy. Ktoś nam dał sprężyny od tapczanu, to znaczy tą ramę, ktoś inny dał jakiś koc, który służył za posłanie i przykrycie. Na moje nieszczęście, na nasze nieszczęście przyszła oglądać mieszkania (bo ta cała willa była pusta, dozorca tylko mieszkał w takim domeczku obok, mieszkałyśmy tam za jego zgodą) pani, szukać pokoju. Na górze były trzy albo cztery pokoje, na dole była ogromna jadalnia, bardzo duża kuchnia, z tym że trzeba było to ogrzać, przecież to był grudzień. To był bardzo ciężki miesiąc, listopad też. Były ogromne mrozy. Ona przyszła, a ponieważ to był pokój posprzątany, więc mówi: „Macie się stąd wyprowadzić. Zajmuję ten pokój i radzę po dobroci, żebym nie musiała szukać wsparcia”. Okazało się, że to była kochanka gestapowca z Konstancina i jako dowód przyprowadziła go kiedyś, żeby być wiarygodna. Wykołowała nas z tego, ale my sobie posprzątałyśmy następny. Co mi za różnica? Ona myślała, że złapała Pana Boga za nogi, i że ją zabierze do raju, a to taki raj nie był, zresztą on ją zostawił. My się wyprowadziłyśmy i znów widzę przez okno, idzie dwóch żandarmów i dwóch policjantów granatowych do mnie, po mnie... [Miałam] kenkartę, odzieży i jedzenia na trzy dni. Co miałam wziąć do jedzenia czy do ubrania na trzy dni, jak miałam to, co miałam na sobie, a jak się prało, to, co się z grzbietu zdjęło, to trzeba było być na golasa. No i zabrali mnie, więc moja mama w rozpaczy prosi: „Panowie...”. Mówię: „Mama, nie martw się. Niedługo wrócę”. Okazuje się, że jeden z nich, może obydwaj żandarmi byli ze Śląska i proszę, żeby mnie zaprowadzili, że mam brata (na tym bracie jechałam przy lada okazji) w szpitalu (tam byli moi koledzy z Powstania, z tych naszych żołnierzy, to nie wiem, co się z nimi stało. Był ten z okiem, z tym płucem przestrzelonym) i błagam, mówię: „Panie, przecież mogę się pożegnać, czy nie?”. Ten granatowy policjant mówi: „Nie”. A ten żandarm mówi: „Ja pójdę z tobą”. Coś do tamtego powiedział i idę z tym żandarmem, więc chłopcy tam wybiegają... Stąd powstało to nazewnictwo „chłopaki”, „dziewczyny”, bo my tego bardzo często używaliśmy między sobą: „Jak tam chłopaki? Jak tam dziewczyny?”. Idę i akurat natykam się na tych dwóch. „Co się dzieje?”. Mówię: „Nie wiem. Zabierają mnie”. Wyszła siostra oddziałowa, zakonnica, bo to cały czas elżbietanki były. „Co ty tu robisz?”. Do niego po niemiecku, bo centrala tego zakonu elżbietanek jest chyba w Niemczech. On jej coś odpowiedział, a ona nic nie mówiąc za łapę mnie i: „Idziemy!”. Mówię: „Nie mogę”. – „Jesteś ze mną”. Prowadzi mnie na posterunek chyba tej żandarmerii. Stoi przy wejściu żołnierz. Coś do niego powiedziała po niemiecku. On jej zasalutował i idziemy dalej. Następne drzwi, ona z hukiem otwiera, podnosi się jakiś wyższy rangą oficer, coś mu powiedziała i jak karabin maszynowy zaczyna mówić do niego po niemiecku, a ja tylko rozumiem, że on mówi: „Tak jest. Tak jest”. Odpowiada po niemiecku. To wszyscy znają, a ja nie chcę używać tego. Znów mnie za łapę i wyprowadza. Mówię: „Co się dzieje”. – „Nie idź do domu! Idź gdzieś, nie nocuj dzisiaj. Jutro się wszystko wyjaśni, a teraz zjeżdżaj!”. Tak się dla mnie skończyło Powstanie Warszawskie. Panią, która mnie wykołowała z tego mieszkania, spotkałam po wojnie na wiosnę 1945 roku i nie miałam odwagi, żeby przynajmniej jej w mordę dać. Teraz żałuję, ponieważ mnie wyrzuciła z mieszkania. Niedaleko, mieszkańców Opaczy, Ciszycy, bo to było nad samą Wisłą, wszystkich wysiedlili, a moja mama miała tam kuzynkę i jej córki miały za zadanie: jedna codziennie u niej sprzątać, a druga ją żywić. Ona mówiła, co ma jej przynieść, czy słoninę, czy jajka, czy coś... Te dwie dziewczyny jak idiotki (nawiasem mówiąc jak i ja) nosiły i sprzątały. Cholera człowieka brała, ale co mogłam zrobić? Nic. Mogłam popsioczyć.
- Wracając jeszcze do okresu przedpowstańczego, jak było w szkole? Jak pani trafiła do organizacji? Czy panią ktoś wciągnął?
Tak. Nikt ze szkoły. Zaczęłam pracować. Poznałam ze trzy, cztery lata starszą ode mnie Olę. Wiedziałam tylko, że to jest Ola. Zaprzyjaźniłyśmy się, przypadłyśmy sobie do serca. Ona straciła narzeczonego w 1939 roku. Bardzo po nim rozpaczała i szukała kogoś, kto po prostu umie słuchać. Kiedyś zaczęła mi opowiadać, ja jej nie przerywałam. Zapałałyśmy do siebie sympatią. Ona mówi: „Słuchaj, ale przecież tak nie można bezczynnie siedzieć”. Jeszcze nie wiedziałam, bo to jeszcze był 1939 rok. Przyjaźniłyśmy się, nie to, żebyśmy bywały u siebie czy coś, ale ona od czasu do czasu dała mi coś do przeczytania. Zaczęły się zwierzenia... Mówię: „No człowiek by chętnie coś robił, ale co?”. Ona mówi: „Mogę ci pomóc, ale wiedz o tym, że narażasz się na niebezpieczeństwo i o tym nikt nie może wiedzieć. Nawet najbliższa twemu sercu osoba, matka”. Tak właściwie mnie wciągnęła. Straciłam z nią kontakt w 1943 roku. Po prostu przeniosła się z Warszawy albo ją namierzyli. Może miała jakiś większy wkład w konspirację. Nie potrafię nic na ten temat powiedzieć.
- Pamięta pani sam moment wybuchu wojny?
Oj pamiętam, bo dostałam takiej biegunki... Tak jak zawsze jestem bardzo opanowana i w najgorszych momentach jestem bardzo przytomna, to później robię plajtę psychiczną i fizyczną, jestem z waty po prostu. Właśnie w 1939 roku zginął mój ojczym, a ja nie byłam w domu. Wtedy pocisk artyleryjski wpadł do piwnicy. Dwadzieścia osób zginęło. To było na Chełmskiej 4 chyba. Nowy blok. Później do tego bloku właśnie weszłam, żeby odpocząć z kilkoma kolegami, konkretnie chyba z czterema i jak zbombardowali ten budynek, to jedna bomba zawaliła, druga częściowo odwaliła, tak że jakoś zawsze na cztery łapy spadałam.
- Wtedy miała pani piętnaście lat, tak?
No tak.
- Brała pani udział bezpośrednio w tym, czy w pomocy, czy po prostu ukrywała się pani? Jak to wyglądało? Coś było zorganizowane?
Nie. W określonym miejscu wiedziałam, że jest coś, co mam wziąć i zanieść pod podany mi adres, ale nie kontaktowałam się z nikim poza Olą. Z nią później straciłam kontakt, ale przenosić trzeba było, z tym że to przeważnie była prasa, biuletyny...
- Chodziło mi o sam wybuch wojny, jeszcze nie Powstania.
Byłam w Warszawie, w domu na Chełmskiej. Dzisiaj nie istnieje ta ulica. Tam jest wszystko zabudowane, ponieważ Mokotów się ogromnie rozbudował. To nie jest ten sprzed wojny, gdzie na rogu Chełmskiej była knajpa „U Bandyty”, ale jaka elagancka. Nikiel i szkło. Gabineciki były. Nie wiedziałam, po co one są. Teraz już wiem. No i łapanki. Najgorsze było, że to była szkoła wieczorowa. W dzień musiałam pracować, wieczorem jechałam do szkoły. Komunikacja mniej więcej tak często nawalała jak obecnie, z tym że tramwaje miały jeden wagon przeważnie, rzadko kiedy był przedział, a przeważnie wagony
Nur für Deutsche. Godzina policyjna była zimą chyba do dwudziestej, ale czasami tramwaj nie przyszedł na czas i się spóźniałam. Moja mama odchodziła od zmysłów, a ja też się bałam. Myślę sobie: „Zatrzymają mnie. Nie mam żadnej przepustki, nic”. Po prostu się bałam, ale Opatrzność nade mną czuwała. Później było jeszcze kilka drobnych przygód już po Powstaniu. Jeden ważny moment. [...] Właśnie z tych Włoch za wszelką cenę [chciałam się dostać] do Warszawy, chociaż w Warszawie najpierw wyniosłyśmy meble, że jak bomba rozwali czy podpalą mieszkanie, to meble zostaną. Jak pieprznęła bomba w te graty, to dom został, a nie było na czym siedzieć, ale za dwa czy trzy dni dom spalili jednak. Coś tam było zakopane w ziemi, żeby na zimę coś znaleźć. Idę z mamą we Włochach i w jednym z ogródków w furteczce stoi (miałam wyjątkowe szczęście do gestapowców, tacy przystojni byli, a tacy...) gestapowiec. „Stój!”. Stajemy. „Kenkarta!”. Mówię: „Nie mam”. – „A gdzie jest?”. Mówię: „W Warszawie w gruzach”. – „To jesteś z Warszawy?”. Ja mówię: „Tak”. – „A co tu robisz?”. Mówię: „Szukam jakiegoś miejsca”. – „No to ty nie powstaniec?”. Mówię: „Wyglądam na powstańca?”. Cały czas byłam drobna, szczupła i rzeczywiście, więc spojrzał na zegarek i cały czas po polsku piękną polszczyzną zwraca się do nas: „Jest obława na warszawiaków, ty nie masz kenkarty, to w ogóle jesteś przegrana. Za piętnaście minut (tylko nie miałam zegarka, wtedy było trudno o zegarek) idźcie, ale nie tędy tylko – pokazał nam którędy – nie później i nie wcześniej”. Tak zrobiłyśmy. Okazuje się, że znalazł się „człowiek” jeden na chyba całą armię, ale nas ocalił albo to był przebrany ktoś. Trudno mi powiedzieć, ale też się trochę strachu najadłam, dopóki nie miałam kenkarty. Jak już miałam kenkartę... Aaa... Nie powiedziałam ważnej rzeczy, jak produkowaliśmy kenkarty. To było po Powstaniu. Zatrzymałam się w Dąbrówce u mamy i sióstr tego kolegi, który właśnie tam był w szpitalu, i który stracił oko, ale spotkałam jeszcze jednego kolegę. To był Władek Pietrzak, pseudonim „Prus”. Tam, gdzie jest knajpa „Baszta” w Pyrach, tam była (jest do dzisiaj zresztą) willa i w tej willi mieszkała jego mama z dwiema jego siostrami i z nim, a on brał bardzo czynny, bojowy udział w kompanii w Lasach Chojnowskich. Pierwsza rzecz, jaką robili (mnie przy tym nie było, wiem z opowiadania), to było rozbroić posterunek żandarmerii, zdobyć druki kenkart i pieczęcie, więc to zabierali. Jeśli byli jacyś aresztowani, to ich wypuszczali, więc on miał kenkarty, a cały czas Niemcy robili obławy na warszawiaków. Jeśli był adres, miejsce zameldowania w kenkarcie Warszawa, na roboty wywozili, zresztą nie wiem już wtedy po co? Oni sami powinni się szykować do wyjścia... Spotkałam tam dużo znajomych, ponieważ cały Czerniaków, Chełmska i boczne ulice to byli ludzie wysiedleni poza teren Wilanowa, bo Wilanów jeszcze traktowali jako Warszawę. W Wilanowie, właśnie po drodze nasza kompania zaczęła rozrubę. Jeden z kolegów, to był narzeczony hrabianki Anny Branickiej. Tam było wszystko przygotowane, że oni wejdą, ale napatoczył się jakiś żołnierz, żandarm, nie wiem, nie było mnie przy tym, zaczęła się strzelanina, kilku zginęło, no i dlatego jeszcze między innymi Wilanów chyba traktowany był jak Warszawa. Spotykali mnie ludzie: „Kenkarta”. Mówię: „Nie mam wcale kenkarty”. – „No to musisz zrobić”. Mówię do tego kolegi zupełnie bezwiednie: „Władek, nie mam kenkarty”. On mówi: „Kochana! To jest żaden problem. Daj zdjęcie”. Mówię: „Nie mam zdjęcia”. – „To już ja swojego nie wkleję”. Miałam jakąś legitymację, chyba szkolną, od tego nakleił i kenkartę miałam, ale mówię: „Słuchaj, tu są ludzie, który mają warszawskie meldunki wpisane i oni dosłownie drżą o swoje bezpieczeństwo, są całe rodziny. On mówi: „To zbieraj te kenkarty i zrobimy nowe”. No i tak było. Ja znów te kenkarty nosiłam. Do dzisiaj jeszcze żyją niektórzy z nich i mówią, że dzięki mnie ocaleli. Nieprawda. Mieli ocaleć i ocaleli, ale kenkarty mieli z meldunkiem warszawskim. Potem już był rozkaz „Bora” Komorowskiego o rozwiązaniu armii. 17 stycznia byłam na defiladzie. Przyszłam z kolegą z Konstancina, Tadeuszem Kozłowskim i jednego dnia przyszliśmy z Konstancina, odebraliśmy defiladę i wróciliśmy do Konstancina. Ładny marsz, ponad pięćdziesiąt kilometrów. Jak szliśmy w tamtą stronę, to mijaliśmy wszystkich, jak wracaliśmy (on mieszkał na Nowogrodzkiej, to znaczy jego rodzice) płonął jeszcze jego dom, Płonęła Marszałkowska po obydwu stronach, bo do ostatniej chwili niszczyli wszystko, ale jak wracaliśmy już do domu, już było ciemno, nie było już tej godziny policyjnej, więc doszliśmy tak mniej więcej do Klarysewa, a w Klarysewie mówię: „Słuchaj Tadeusz, ja tu zostaję. Niech się dzieje co chce, dalej nie mogę, po prostu nie mam siły iść”. Jakoś dobrnęłam do domu, on poszedł do siebie, a mama mówi: „Dziecko, już myślałam, że nie wrócisz”. Mówię: „Mama, powiedziałam ci, że wrócę”. – „No a co tam w domu?”. Mówię: „Nic, nic nie ma” – bo już szłam z Konstancina z tego mieszkania, które dostałam dzięki kolegom. Tak się skończyło.
Warszawa, 4 czerwca 2008 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Kudła