Nazywam się Irena Magdalena Ćwiertnia-Sitowska.
Urodziłam się w 1921 roku.
Ale oczywiście, ja to wszystko opisałam.
Urodziłam się w bardzo pięknym miejscu, na najpiękniejszej ulicy Warszawy, mianowicie na Krakowskim Przedmieściu. Urodziłam się w kamienicy Lanciego, to jest Krakowskie Przedmieście 17, a pod [numerem] 15 jest pałac Potockich. Naprzeciwko mojego domu był pałac Rady Ministrów. Myśmy mieszkali w oficynie ciągnącej się wzdłuż ulicy Trębackiej. Tam mieszkałam z mamą i z ojcem. Ojciec mój był wojskowym, był porucznikiem i brał udział razem z marszałkiem Piłsudskim w Legionach. Przyjacielem mojego ojca był Jerzy Bajan, później bardzo słynny lotnik, który był w Londynie. W każdym razie najwcześniejsze swoje wspomnienia to też opisałam, to są wspomnienia właśnie z tego mieszkania, które składało się z dużych dwóch pokoi, olbrzymiej kuchni i bardzo długiego korytarza.
Nie, ja byłam jedna, zaraz to wszystko powiem. Ja byłam jedna, jedyna i tam mieszkałam niedługo, ponieważ moja mama była bardzo młoda i wyszła za mąż za ojca, ale z nim była bardzo krótko, bo niecałe chyba trzy lata. I pamiętam ten moment, ja byłam wtedy malutka, miałam ze cztery lata, jak mama mnie prowadzi przez to podwórko długie do bramy, wychodzimy na Krakowskie i idziemy do dziadków. Moi dziadkowie mieszkali na tej samej ulicy, na Krakowskim Przedmieściu, pod numerem 29. To jest dosłownie prawie druga kamienica od rogu Trębackiej, ten dom, który dotyka do tego narożnika, gdzie na dole była kawiarnia „Telimena”. Tam dziadkowie mieszkali na drugim piętrze i mama mnie zabrała tu z tego mieszkania i poszła tam do dziadków. Ja tam u dziadków mieszkałam do roku chyba 1933.
Tak, tam zaczęłam wtedy chodzić do szkoły w dwudziestym dziewiątym roku. Chodziłam do takiej bardzo dobrej, ekskluzywnej szkoły, ekskluzywnego gimnazjum prywatnego Janiny Tymińskiej na Traugutta 6. No więc tam byli wspaniali profesorowie, z początku to oczywiście nauczycielki, ale w starszych klasach to byli nauczyciele, którzy jednocześnie pracowali na uniwersytecie, którzy byli docentami, potem po wojnie zostali profesorami.
Oczywiście, wszystkich pamiętam. Profesorowie moi... Więc tak, polonista to był Szyszkowski, Wacław Szyszkowski. On był jednocześnie kuratorem i chodził po gimnazjach, sprawdzał tam wszystko, poza tym pisał książki, no w ogóle się człowiek bardzo światły. Jeżeli chodzi o historyka, to znowu był genialny Kuczyński, Stefan Maria Kuczyński, on wykładał nam historię. Ponieważ wtedy była zmiana systemu nauczania i nie było jeszcze wydrukowanych książek, więc w starszych klasach nie uczyliśmy się z książek, tylko były wykłady. Myśmy już wtedy właściwie uczyły się notować, co później bardzo przydało na uniwersytecie. No więc ten Kuczyński po wojnie był profesorem na uniwersytecie we Wrocławiu, a później na Uniwersytecie Łódzkim. Tak że to wszystko były wielkie sławy. Poza tym jeżeli chodzi o fizykę, to był znowu docent Werner. On pracował na politechnice, jednocześnie u nas. Tak że mieliśmy bardzo wspaniałych profesorów. Wszystkich ich pamiętam, mamy zresztą zdjęcia, bo tak się stało, że podczas okupacji jeden, jedyny dom, jaki ocalał, to był tam, gdzie mieszkałam z mamą. No to już później opowiem. No i tam właśnie te zdjęcia ocalały i ja je mam.
Tyle ile od początku do końca, to znaczy ja w ogóle nie chodziłam do żadnej powszechnej szkoły. Tylko tam był inny zupełnie układ. Była podwstępna A, podwstępna B i później była tak zwana wstępna i dopiero była pierwsza klasa, ta która obejmowała od od pierwszej do ósmej. Ale jak ja doszłam do klasy drugiej, to znowu Jędrzejewski zrobił zmianę i ja się znalazłam znowu w pierwszej klasie, ale to była już klasa gimnazjalna. Inaczej się [nazywało] – nie było gimnazjum, tylko klasa gimnazjalna. Obejmowała cztery lata gimnazjalne, a potem były dwa lata licealne. Ja przez cały okres dziesięciu lat chodziłam do tej samej szkoły.
Tak, w trzydziestym dziewiątym roku, w maju zdałam maturę, akurat przed samą wojną. Ponieważ moja mama pracowała w ubezpieczalni społecznej, no więc zarabiała, to zawsze babci dawała jakieś pieniądze, niby na moje utrzymanie, ale moja babcia tych pieniędzy nie zużywała, tylko odkładała dla mnie do PKO. No i po maturze miałam jechać do Paryża na taką zagraniczną wycieczkę, żeby poznać trochę świat przed studiami. Wybierałam się od dziecka na medycynę, ponieważ mój dziadek był felczerem i ja od małego dziecka stykałam się właśnie z narzędziami, z bańkami, ze strzykawkami – to wszystko dla mnie był chleb codzienny.
Pracował gdzieś tam na Krakowskim Przedmieściu, ale też prywatnie pracował.
Ano właśnie. Jak żeśmy zaczynały, to było nas trzydzieści kilka. Potem coraz się zmniejszało, odpadały koleżanki, które po prostu nie zdawały. Poza tym jak żeśmy przechodzili z gimnazjum do liceum, to zrobili tak, że niektóre poszły po prostu do liceum o innym charakterze. Ja cały czas chodziłam – chociaż się wybierałam na medycynę – chodziłam do liceum humanistycznego, a koleżanki niektóre poszły do matematycznych. Tak że sporo osób odpadło i w klasie maturalnej było nas siedemnaście. Dwie nie zostały dopuszczone, piętnaście zostało dopuszczonych, piętnaście matur zostało zdanych, między innymi ja też. To właśnie było w maju.
Tak, tak, w maju była uroczystość na ulicy Traugutta, w maju.
Z tego naszego grona nikt się nie wybierał. Nikt się nie wybierał, ale stało się zupełnie inaczej. Mianowicie (ja też mam zdjęcie, bardzo ciekawe) jest sześć koleżanek – wszystkie poszły na medycynę i wszystkie skończyły, moje, te, które ze mną zdawały maturę. Dębowska, Lange, Łuniewska, no ja i jeszcze która, no już w tej chwili…
Bardzo lubiłyśmy z mamą jeździć nad morze. Pierwszy raz żeśmy pojechały w trzydziestym trzecim roku, kiedy jeszcze w Gdyni na środku, tam gdzie teraz są domy, rosło zboże. I myśmy tam były już w trzydziestym trzecim roku i mieszkałyśmy w Chałupach. Tak że Chałupy są mi znane bardzo dobrze od dziecka, potem jeszcze byłam drugi raz z mamą przed wojną w trzydziestym szóstym roku. A chciałam jechać, chciałyśmy jechać też w trzydziestym dziewiątym, ale ponieważ było słychać, że będzie wojna, więc mama mówi: „To za daleko, tam niebezpiecznie”. I pojechałyśmy na wschód, do takiego majątku, który wynajmował pokoje. Jednym słowem tam można było być na wakacjach, myśmy były w Rakowicy, w takim majątku. Tam właśnie spędziłam wakacje. Będąc tam, to jest też ciekawa rzecz, ponieważ niedaleko był Kodeń. Wie pani, co to jest Kodeń? Na wschodzie Polski.
Jest tam takie miejsce, święte miejsce, bo tam jest obraz, ja mam ten obraz…
Tak, Matki Boskiej Kodeńskiej. Ponieważ słychać już było bardzo o wojnie, więc myśmy z mamą się tam modliły pod tym obrazem, żeby przetrwać jakoś zawieruchę, tam pod tym obrazem. I to było dosłownie w lipcu, to było w lipcu.
Wróciłyśmy do Warszawy i zaraz prawie się zaczęło, zaczęła się wojna. Ja byłam wtedy w trzydziestym dziewiątym roku... Tak, w tym roku no to zaczęła się wojna.
Tak, tak, pierwszy dzień wojny, oczywiście wystrzały, ale wie pani, wszyscy wierzyli, że to się szybko skończy. Do tego stopnia, że już były naloty, ale to były jeszcze takie z początku nieduże, w każdym razie było mówione, że będą zamknięte wszystkie szkoły wyższe, ale że wydział lekarski będzie jednak otwarty, mimo wojny, ponieważ to jest potrzebne stale, bo trzeba ratować rannych, w ogóle uczyć zawodu. Ja 5 września, pani sobie wyobraża, 5 września jestem na terenie Uniwersytetu Warszawskiego, tam w rektoracie zapisuje się, daję swoje wszystkie papiery, to znaczy maturę i wszystko, co wymagali, złożyłam. Dostaje małą karteczkę, że złożyłam. W czasie tego jak stoję w ogonku, bo dużo młodzieży, jest nalot. Zaczyna się nalot, bombardowanie i my schodzimy do schronu. No, takie obrazki pamiętam.
Na terenie uniwersytetu, tak, to było 5 września. No i potem to się zaczęło już wielkie bombardowanie. I proszę panią, i myśmy... To był trzydziesty dziewiąty rok, wtedy jak było takie bardzo duże, już dywanowe bombardowanie Warszawy dwudziestego piątego, wtedy właśnie zostało zburzone gimnazjum na Traugutta. Dwa piętra, wspaniałe meble, fantastyczne wyposażenie, poza tym całe mieszkanie przełożonej, też bardzo pięknie urządzone, i bardzo duża dokumentacja. To była jedna z najstarszych szkół w Warszawie, założona w 1862 roku przez cioteczną babkę Tymińskiej, więc tam bardzo dużo było dokumentacji – to wszystko poszło w gruzy. I przełożona, wielka pani z aksamitką na szyi, wielka dama, zostaje z torebką – kompletna nędzarka.
Jej się nic nie stało, tak, no bo one jakoś wyszły wtedy do kamienicy obok i tu się zawaliło. Ona była razem z sekretarką, która tam prowadziła sprawy administracyjne w szkole. We dwie wyszły zupełnie bez niczego.
Ale oczywiście, bardzo duży. Potem w czterdziestym, nie wiem, to mama moja wtedy mieszkała już gdzie indziej, nie u dziadków, tylko miała mieszkanie spółdzielcze w bardzo pięknej dzielnicy na Rozbrat róg Szarej, w nowej kamienicy. Bardzo tam była wspaniała łazienka, w ogóle to były luksusy. Niemcy sobie zrobili potem tam dzielnicę niemiecką i nas wyrzucili, dwadzieścia cztery godziny i na ulicę, ale to już dalsza historia.
Nie, ja byłam tam do trzydziestego trzeciego roku, bo dziadek mój kupił dom na Grochowie, na Lubartowskiej 18 i tam dziadkowie się przeprowadzili i ja z nimi. A mama moja już miała wtedy to mieszkanie na Rozbrat, ale mieszkała na razie sama, bo mama moja była młoda, wygodna, uważała, że mną się trzeba zajmować. Wie pani, to było takie wychowanie, że tak powiem, w pieluchach. I cały czas służąca mnie odprowadzała, warkocze plotła. Wie pani, to było takie nieżyciowe, no ale tak było, takie wychowanie.
Ja wtedy byłam z dziadkami, ale dziadkowie przed samą wojną, nie przed wojną tylko, już nie pamiętam, w trzydziestym którymś roku, chyba szóstym czy siódmym, przeprowadzili się z powrotem do Warszawy, bo to było dla nas bardzo niewygodne. Ja z Grochowa musiałam jeździć na Traugutta, dziadek znowu do Śródmieścia. No więc tutaj wynajęli mieszkanie na ulicy Focha, to w tej chwili się nazywa Moliera, to jest obok Teatru Wielkiego. Tam była przedtem ulica i stały domy, a w tej chwili to jest skrzydło Teatru Wielkiego.
Tak, tam mieszkaliśmy, a moja mama mieszkała tam [na Rozbrat]. W trzydziestym szóstym roku ja już wtedy miałam prawie piętnaście lat, więc mama mnie do siebie zabrała, bo powiedziała, że ja już mogę sama wszystko przy sobie zrobić. I sama już chodziłam do szkoły, nie trzeba było mnie odprowadzać, bo tak z początku to albo babcia, albo służąca mnie odprowadzały do Tymińskiej. No to tak wyglądało.
Nie, nie, w trzydziestym dziewiątym roku to ja już mieszkałam u mamy mojej na Rozbrat, a dziadkowie tu. Więc jak była kapitulacja, myśmy cały okres działalności i tych bombardowań nie widywali się, bo przecież było niemożliwe w ogóle przejść z Powiśla na Śródmieście, więc jak zrobili już to poddanie Warszawy, to myśmy zaraz pobiegły z mamą przez Nowy Świat. I pamiętam te widoki, zburzone kamienice, konie leżały, nogi do góry, martwe konie, miały zady powykrawane, bo ludzie byli głodni i jedli koninę, wykrawali mięso z tych koni. Myśmy szły pieszo przez zburzony Nowy Świat, doleciałyśmy tam do Focha, widzimy, kamienica stoi, dziadkowie byli cali, nic się tam nie stało. Obok popalili, poburzyli, ale ten dom dziadków stał i ocaleli. Żeśmy się wszyscy razem spotkali wtedy.
W trzydziestym dziewiątym roku wszystko było nieczynne, wszystkie urzędy. Mama pracowała bardzo długo, od trzydziestego trzeciego roku tam, tak że już coraz miała większe stanowisko. Potem to już w ogóle była kierownikiem dużego działu, na końcu, przed emeryturą, a wtedy też już była referentem i pracowała właśnie na ulicy... Bo było dużo kamienic zburzonych, więc w tym gmachu, gdzie teraz jest szpital imienia Orłowskiego, na Czerniakowskiej, to w tym gmachu (to był gmach przedwojennego ZUS-u) na dole była przychodnia, na górze był szpital, a nad szpitalem było biuro i moja mama pracowała w tym biurze. Po jakimś tam dłuższym czasie, dłuższym, to ja pracowałam na dole i przyjmowałam na dole dzieci, a moja mama na górze pracowała w biurze, bo to wszystko było [tam], bo nie było gdzie.
Studia to ja zaczęłam już w trzydziestym dziewiątym roku, zaraz po tym, jak weszli Niemcy. Ponieważ ja się interesowałam medycyną, to było moje jedyne życie, więc przez znajomości dostałam się do Szpitala Dzieciątka Jezus i chodziłam tam na oddział chirurgiczny po prostu przyglądać się, pomagać. Codziennie rano, a były wtedy ogromne mrozy, mrozy i ja na piechotę z Rozbrat chodziłam do Dzieciątka Jezus, tam do szpitala. No i tam właśnie zwijałam bandaże, chodziłam czasem już jak mnie tam poznali, na salę operacyjną, pozwolili mi iść się przyglądać. To było takie pierwsze zetknięcie. Później dziadek mój dowiedział się, że… Aha, jeszcze wtedy ja się dowiedziałam, że jest tajny uniwersytet zorganizowany przez profesorów, którzy zostali wysiedleni z Poznańskiego. I to był tak zwany Uniwersytet Ziem Zachodnich. Oni organizowali potajemne nauczanie medycyny, z tym że się to odbywało w bardzo dziwny sposób. Mianowicie grupy małe i odbywało się to w mieszkaniach tych, którzy mieli odpowiedni lokal. Między innymi ponieważ u nas było mieszkanie, salon był tam na Rozbrat, no więc mama pozwoliła i przychodzili ci profesorowie. Ale to jeden profesor i z sześć osób i odbywał się wykład.
Tak, pamiętam nazwiska. Jeżeli chodzi o fizykę, to wykładał nam Sołtan, później wielki profesor z tego [instytutu] jądrowego, ze Świerku. To on do mnie przychodził w pumpach, zabłocone buty, walił się zaraz do salonu na dywan. I przychodził... Mieszkałyśmy na trzecim piętrze i on z rowerem się pakował na to trzecie piętro. Rower zostawiał w przedpokoju, a sam nam tu prowadził wykłady. Jeżeli chodzi o chemię, to wykładał nam Leśkiewicz, on był asystentem uniwersyteckim. Anatomię wykładał nam docent Janicki. On przed wojną napisał taką książkę „Hormony”. Mam nawet tę jego książkę. To oni nam wykładali te początki. No więc tam anatomia była, chemia, fizyka, to co jest na pierwszym roku medycyny.
Wtedy żadnych, jeszcze była biologia, ale ta profesor od biologii nie przychodziła, tylko myśmy chodzili do niej, na teren tego ośrodka, jak się to nazywa, wyższa Szkoła [Główna] Gospodarstwa Wiejskiego po wojnie, a przed wojną się to inaczej nazywało. Myśmy tam chodzili do niej na ćwiczenia, tam pod mikroskopem i tak dalej. Ale to było niedługo, bo potem właśnie mój dziadek się dowiedział, że będzie otwarta szkoła pielęgniarska docenta Zaorskiego. To było w czterdziestym pierwszym roku, to się rozwiązało, niektórzy profesorowie przeszli tutaj i zaczęły się wykłady na uniwersytecie. Jak to było... Mianowicie cały teren uniwersytetu był zajęty przez Niemców, ale jeden budynek boczny, tam gdzie był gmach, to się nazywał medycyny teoretycznej, on miał jedną ścianę zupełnie wyburzoną i Niemcy powiedzieli, że jak chcemy, to możemy sobie to zabrać, i możemy tam mieć wykłady. No ale tym zainteresował się właśnie docent Zaorski, chciał założyć szkołę. A dlaczego oni mu pozwolili, wie pani? Przed wojną on prowadził szkołę felczerską, prowadził szkołę felczerską na ulicy Smolnej 30. Jednocześnie tam na dole była szkoła, a na górze było gimnazjum. Jakiś czas Zaorscy tam nawet mieszkali. I on miał tę szkołę felczerską, miał pozwolenie i on na tej podstawie przedstawił to Niemcom i oni pozwolili mu założyć szkołę sanitarną. I dali mu ten uszkodzony gmach, no a że on był bardzo operatywny w ogóle, więc tam zaraz remont prędko zrobili. Była tam duża sala, od piętra ławki były, aula taka i myśmy tam mieli wykłady. Ale było nieogrzewane, tak że profesorowie byli w futrach, a my w ciepłych ubraniach. Babcia mi specjalnie kurtkę taką uszyła, bo w płaszczu było niewygodnie siedzieć, notować, to ja w tym siedziałam. Tak że warunki były okropne, ale mimo tego okropnie dużo młodzieży się zapisało.
Pierwszy rok studiów zaczął się w marcu, w czterdziestym pierwszym, to był pierwszy nabór, około trzystu osób. A drugi nabór był we wrześniu. I ja właśnie zaczęłam chodzić we wrześniu. We wrześniu były dwie grupy, bo zgłosiło się prawie sześćset osób. To taka grupa nie mogła być taka duża, więc podzielone były na A i na B, tak że myśmy się prawie ze sobą nie stykali, bo jedni mieli wykłady rano, drodzy po południu.
No, to była bardzo duża sala, bo piętrowe ławki szły od góry do dołu, tam był przedwojenny, duży zakład profesora Przyłęckiego, tam zakład był przedwojenny, taki chemiczny, tak że tam były pomoce różne, te statywy i wyciągi do gazu, to, co potrzebne, jak się robi różne analizy.
Takie praktyczne były, mieliśmy kości, tak że osteologia była wtedy prowadzona przez profesora Poplewskiego z początku, ale później zaczęli go Niemcy gonić i on się musiał ukrywać, gdzieś na wschód się schował. A tutaj zaczął nam wykładać Różycki. Ja później u tego Różyckiego zdawałam egzamin z anatomii.
Jak mogę nie pamiętać. Proszę pani, jest bardzo duże opracowanie, które szło prawie rok, było drukowane w „Pulsie”. Ja napisałam o sześćdziesięciu kilku osobach, którzy wszyscy nas uczyli. Ja wszystkich opisałam i to zostało wszystko wydrukowane w „Pulsie”, szło przez kilka miesięcy, bo było tego dużo. Tam wszystkie nazwiska tych profesorów są, u których zdawałam, i w ogóle [informacje], jak się odbywały te wykłady. Tak że to wszystko jest opracowane.
Ach, proszę pani... Więc z początku myśmy sobie ładnie chodzili, tylko tak... do tego gmachu Medycyny Teoretycznej, i to było wejście... Bo na uniwersytet są dwie furty i to główne wejście. Więc jedna furta, ta prawa, od strony pałacu, tego u ruskich, była dla nas, a główne wejście i ta lewa furta była dla Niemców. Byliśmy odgrodzeni, [były] takie kołki i drutem kolczastym byliśmy odgrodzeni do Niemców. Wolno nam było tylko tu przejść, ten kawałek do tego gmachu Medycyny Teoretycznej. Tam się odbywały te wykłady, ale niedługo, bo Niemcom się nie podobały nasze miny i że w ogóle się kręcimy, więc zamknęli, nie ma wejścia. No to co zrobić, jak się dostać? Od strony, gdzie stoi kościół Wizytek, jest pałac Tyszkiewiczów i tam jest brama. I przez tę bramę jest podwórko, no ale znowu nie można się dostać do nas od tyłu. Robią schodki, bo to było niżej, i my po tych schodkach schodzimy i od tyłu dostajemy się do tego naszego gmachu i tam są dalej te wykłady. Ale też niedługo, bo w czterdziestym trzecim roku Niemcy przysyłają oficjalne pismo, to wszystko jest... ja to [mam]...
Proszę pani, ale to jest wszystko opisane. Proszę pani, my się tam dostajemy po tych schodkach. I tam niedługo są te wykłady, bo Niemcom znowu się nie podoba. Przysyłają do docenta Zaorskiego pismo, że mamy się natychmiast [wynieść], nie jutro czy tego, tylko natychmiast. No co zrobić. I nic nie zabierać ze sobą, tylko się wynosić. No to Andrzej, syn tego profesora, Andrzej, mój serdeczny później przyjaciel, Andrzej z kolegami – nie wolno nic, ale to jest zima – pod płaszczami wynoszą mikroskopy, co się daje, ratują, a przez ten czas docent... No przecież gdzieś to trzeba umieścić. Albo po mieszkaniach tych studentów, albo poprosił kierownictwo szkoły Górskiego, która się mieściła na Hortensji, na ulicy Hortensji, i on odstępuje trzecie i czwarte piętro profesorowi Zaorskiemu. I oni przynoszą część rzeczy, mikroskopy wynoszą pod płaszczami, ratują, co można.
Żeby uratować i tam przenieść. No więc dosyć dużo rzeczy im się udało, ale jest bardzo duże zmartwienie, co dalej, bo tam nieopalane, mróz, zimno, a tutaj mamy zgromadzony na zimę, już się udało [zebrać] węgiel. No, głupia sprawa. I co z tymi węglem? Andrzej, czyli syn tego [Zaorskiego] (on dla nas był profesorem, [ale] on był jeszcze docentem), Andrzej idzie do wozaków, takich wozaków, co wozili towary po Warszawie, oni stali pod pomnikiem Kopernika, i prosi ich, mówi, że taka sytuacja, że nas wyrzucili. I oni się godzą. Ten wozak jeden przychodzi i ileś tam tego węgla ratują i przewożą na Hortensji. Tak że widzi pani, jedni drugim pomagają ludzie. Udało się uratować ten węgiel, żeby można było tam opalać, bo znowu wszystkim zimno, ręce grabieją, nie można pisać i tak dalej. I tam zaczynają się niby te wykłady, ale to już nie jest to. No bo wie pani, uje różnych do wykresów, uje w ogóle zaplecza, bo tu duże jednak było pomieszczenie, ale to się ciągnie. W międzyczasie też zabierają, aresztują profesorów. Modrakowski, który nam wykładał farmakologię, nie wiadomo, co się z nim dzieje. No wie pani, stale się tam coś zaczyna dziać. Niemcy coraz więcej naciskają.
To on stale miał, bo on był... Profesor Czubalski był dyrektorem od spraw administracji, naukowych, a jeżeli chodzi o Zaorskiego, to on był właśnie od spraw administracyjnych, całą administracją się zajmował właśnie Zaorski. No i on stale miał wszystko na głowie, bo wszystko się na niego waliło, i to aż do Powstania tak trwało. Później zaczęło się Powstanie.
Proszę panią, takiej nazwy się u nas... W ogóle nikt na ten temat nie mówił. Było to tak silnie zakonspirowane, że jeden o drugim prawie nic nie wiedział.
Tylko. Ja wiedziałam, ponieważ jeden ze studentów, który razem się ze mną uczył, był moim narzeczonym, później już oficjalnym, były zaręczyny z pierścionkiem i tak dalej, ale ja się domyślałam, bo on czasem przepadał. Przepadał, dwa dni nie ma go, nie wiadomo co, tak że wszyscy się domyślali, jeżeli on do szpitala nie przyszedł, bo przecież codziennie chodził do szpitala na te praktyki. Myśmy po zakończeniu tej szkoły, dwuletniej niby, zostaliśmy wszyscy posyłani do poszczególnych szpitali na różne oddziały. Z tym że to było po parę osób, po pięć, po sześć, bo przecież nie mógł tłum przychodzić. I ja byłam przydzielona przez profesora Czubalskiego na oddział chirurgiczny, do docenta Budkiewicza. I tam był też ten mój narzeczony i on czasem przepadał, ale się nikt nie pytał, gdzie on był. To oni tak mieli między sobą, nie wiem, wyczuwali się nosem. W każdym razie nikt się mnie nie pytał, gdzie on był, bo wiadomo było, że gdzieś był na jakiejś „robocie”.
Tak, więc ja zostałam przydzielona właśnie tam i później całą okupację byłam tam, jeździłam z Puławskiej, jeździłam do Przemienienia Pańskiego.
Miałam. Oczywiście, różne sytuacje były tragiczne. Kiedyś jedziemy tramwajem przez ulicę Targową, tramwaj się zatrzymuje, Niemcy wpadają. Rewizja. Ja siedzę, bo to były takie ławki w tramwaju pojedyncze, tak i do siebie. Znaczy siedzi ten mój narzeczony, ja siedzę, wpadają Niemcy. Ja struchlałam, bo dziewczyny nie były tak zagrożone, ale młody mężczyzna to był bardzo zagrożony. Ale legitymują nas, ja pokazuję legitymację, właśnie Schülerin było napisane, uczennica, Schülerin tej szkoły Zaorskiego, a on ma lipny ausweis. Bo każdy chłopak musiał mieć ausweis, wie pani, takie pozwolenie, bo inaczej to zaraz na roboty do Niemiec. On miał ausweis z rzeźni, ponieważ ojciec jego pracował jako trychinoskopista, wie pani, badał pod mikroskopem to mięso, miał tam znajomości i wyrobił mu ausweis, ale on nigdy tam nie chodził, tylko miał to zaświadczenie. On pokazał i Niemcy go puścili, cały tramwaj wygarnęli, a myśmy zostali. No to takie były.
Potem była tragiczna sytuacja, w roku to było czterdziestym trzecim, jak była akcja pod Arsenałem. Proszę pani, tam biorą udział moi koledzy. Zostaje ranny kolega Krzyżewicz – to ja też to wszystko opisałam – zostaje ranny, jakoś go tam wytargali i zatargali do Przemienienia Pańskiego, tam na nasz oddział. Tajemnica oczywiście, żeby nikt nie wiedział, bo Niemcy by wpadli, to by wszystkich pozabijali. On jest ranny w brzuch. No co to znaczy? Brzuch to jest strasznie niebezpieczne, zapalenie otrzewnej się dostaje i ten chłopak się męczy okropnie. Matkę zawiadamiają, ona sobie włosy z głowy wyrywa, bo nie było wtedy jeszcze penicyliny, nie było jak go ratować i on na naszych oczach umiera. Takie rzeczy się dzieją. On umiera u nas w szpitalu.
Poza tym przeżyłam okropną rzecz, bo kiedyś jest wybuch. Była na Pradze fabryka karbidu, bo przecież myśmy nie mieli [prądu], bardzo często nie było elektryczności, tylko świece, to prędko się kończyły, więc żeśmy się opalali karbidem. Były takie lampki karbidowe. No wyrabiali tam ten karbid, był wybuch i nam do szpitala przywożą ludzi po tym wybuchu. To jest nie do opisania, oni są okropnie poparzeni, nie można im też pomóc, bo przecież nie ma takich środków. Zawijają ich w mokre prześcieradła nasączone taniną. Na drugi dzień to się robią maski, takie popuchnięte, że nie widać, czy to człowiek. Trzy razy taka głowa i w ogóle tak spuchnięci byli po tym poparzeniu. My oczywiście co możliwe, to im pomagamy, ale oni wszyscy umierają, chyba z dziewięć osób umiera po tym właśnie wybuchu. Poza tym ja jestem na oddziale chirurgicznym, no to przecież dawniej to były operacje planowane, a co się dzieje w okupację? Jest masa postrzałów. Jakie postrzały? Przeważnie na rampie kolejowej. Niemcy ustawiają bagażowe pociągi z węglem, ludzie marzną. Chłopaki małe włażą na te wagony, jeden zrzuca, drugi [pakuje] w worek i wykradają ten węgiel. Niemcy jak widzą, strzelają i bardzo dużo jest postrzałów. Przynoszą takich postrzelonych do nas, do szpitala. No i stale tak coś strasznego się dzieje. Wypadki też przywożą.
Ja akurat, ponieważ bałam się nocować u siebie w domu, bo koleżanka była taka „sympatyczna”, że napisała na mnie donos do gestapo, więc bałam się nocować w domu i nocowałam bardzo często na dyżurach w szpitalu.
Zaraz pani później powiem, bo to ciekawa historia. I proszę pani, ja nocowałam albo u dziadków na Focha, albo w szpitalu. No i na dyżur przynoszą człowieka, jedna noga wisi na skórze, druga też zupełnie odwrócona. Na stół, obydwie nogi trzeba odciąć. Piłą. Ale jaka wtedy była technika, proszę pani. Normalnie była piła, był nóż, prawie taki toporek i tym się operowało. Przecież nie było tak jak teraz, że elektryczny nóż od razu zamyka naczynia. Wtedy dużo osób się skrwawiało podczas operacji, bo nie można było zatamować krwotoku. I tego człowieka operują – on jest kompletnie pijany, właśnie wpadł pod tramwaj i go do nas przynieśli. Rano on się budzi, z tego alkoholu się trochę otrząsnął i pyta się, gdzie są jego nogi. No wie pani, to w ogóle były... Tak się mówi, jakby to była bajka, a to było wszystko prawda.
Więc proszę panią, jak tego kolegę przywieźli, to też tak było wszystko strasznie po cichu, bo przecież by cały personel zaaresztowali. A jeżeli chodzi o to, skąd ja się dowiedziałam…
Tak, ja wtedy, ponieważ nas wyrzucili z tej ulicy, gdzie myśmy mieszkały wtedy (ale to dłuższa historia), mieszkałyśmy już na terenie zmniejszonego getta, na ulicy Przebieg, ale tam też bomba upadła i nie można było mieszkać. Znowu byłyśmy bez mieszkania. No ja u mamy, mama gdzieś tam po koleżankach, ale czasem tam nocowała jeszcze, jak nie było dużych opadów, bo jak były opady, dachu nie było, to się lało do mieszkania. Więc mama była i do mamy przychodzi listonosz z Poczty Głównej... Ale niech pani powie, jak mnie to uratowało. Na poczcie była taka komórka, potem pokazywali na jakimś filmie, ale to wcale nie filmowe, bo to prawda, ja to przeżyłam na własnej skórze. Przyszedł listonosz i mówi mojej mamie: „Proszę pani, ja mam list napisany do gestapo i przyniosłem ten list do pani, bo to jest o pani córce”. I mama wzięła od niego, podziękowała, i rano przyleciała do babci, tam z tego ulicy Przebieg, na Focha, zrozpaczona i mówi: „Na Irenę donos jest, że była harcerką przed wojną, że teraz brała udział tam w konspiracji”. No, jednym słowem, donos na gestapo. No więc mama zrozpaczona, oczywiście zaraz zawiadamiamy Jurka, mama zawiadamia swojego dyrektora.
Jurek to był mój narzeczony, ten, który był w AK, ja o tym niby nie wiedziałam. Wiedziałam, ale tak, żeby nie wiedzieć, bo o to chodzi, żeby jak najmniej wiedzieć. Więc go zawiadamiam, on tam całe te swoje towarzystwo... Ale wie pani, oni wszyscy mieli ze sobą porozumienie. Także ten dyrektor mamy, kierownik, okazuje się, on też należał do AK i jakoś z tym moim narzeczonym się razem spotykali. I co oni wymyślili? Więc proszę pani, jedna tylko była wielka troska: czy ten list jest jeden, czy było więcej.
Zaraz pani wszystko powiem. Okazuje się, za dwa dni przychodzi listonosz drugi raz i przynosi drugi list do mamy. Mama zrozpaczona, znowu przebiega, ale w międzyczasie ci tutaj już zaczynają działać. Wzięli ten list, kombinują, kto by to mógł zrobić taką rzecz. Kto jest dla mnie nieprzyjazny? No kto? Okazuje się, że była koleżanka, nasza, nasza koleżanka, medyczka, córka znanej osoby, proszę pani, i ona pisała te listy. Ale oni wpadli na taki pomysł, ponieważ ten maszynopis, bo to było na maszynie pisane, tak, no wie pani, to eksperci badali. Ten mamy kierownik to tam dał do badania i zobaczyli, że tak jedna litera się nie odbija, druga tam jakiś ma zakrętas.
Maszynopis. I oni proszą... Ten Jurek mój przypuszcza, mówi: „A może to zrobiła Anna?”. I on ją prosi, mówi: „Słuchaj, ja mam tu takie notatki niewyraźnie zapisane, bardzo cię proszę, napisz mi to na maszynie, bo ja potrzebuję to do nauki”. I on ją prosi, daje jej, ona pisze na maszynie i przynosi to napisane. Oni biorą to do tego eksperta, ale wie pani, to jest wszystko tak zakamuflowane, ale to już prowadzi organizacja, do której należy też ten mamy dyrektor. I ekspert orzeka, że to jest ta sama maszyna. I już wiem, kto to robi.
Była, ona była zazdrosna. Zazdrosna była o tego Jerzego, taka była przyczyna. I proszę pani, mama mówi: „Ty sobie daj spokój z tym Jerzym”. On ze mną chodził, to się nazywa chodzenie, ale jeszcze nie był oficjalnym narzeczonym. Mama mówi: „Ty sobie daj z nim spokój, bo z tego będzie nieszczęście”. No ale wie pani, jak to młodzi, przecież mówię mamie „tak, tak”, a robimy swoje i się spotykamy. Ja chodzę na lekcje, chodzę, daję [korepetycje]. Od pani przełożonej Tymińskiej dostałam uczennicę i uczę ją łaciny i niemieckiego. Chodzę codziennie na Stare Miasto. Tam teraz jest to muzeum, to ja tam chodziłam, tam były mieszkalne lokale i ja codziennie tam chodziłam. I on tam wieczorem przechodził, Jurek, czekał na mnie i mnie odprowadzał do dziadków. Mama mówiła, żebym się z nim nie spotykała, a myśmy się dalej spotykali. No wie pani, jak to młodzi. No i tak było.
Tak, proszę pani. Jak się dowiedzieli, że ona, to chcieli ją w ogóle zlikwidować. No ja powiedziałam, że się na to absolutnie nie zgadzam, że ja nie chcę krwi mieć na swoich rękach. Niech oni na razie ją tylko jakoś tam nastraszą czy coś, ale niech jej… Oni przyszli do niej, mieszkała na Krakowskim Przedmieściu z ojcem i zrobili tam dużą rewizję. Ten ojciec nie wiedział, o co chodzi, bo przecież nie wiedział, że ta córka takie zrobiła okropne świństwo. I proszę pani, ich w ogóle z tego mieszkania wygonili, oni się wyprowadzili. A ona była okropnie bezczelna. Wzięła, zapakowała jakieś rzeczy i przyniosła do Jurka, do jego domu na Pradze, zostawiła u jego matki. Ma pani pojęcie, co to była za głowa?
Donosy się zakończyły. Okazuje się, że były tylko dwa, no bo stale żeśmy się bali, czy dalej nie pisała, ale to były dwa. Dwa zostały wyłapane przez organizację, która działała na Poczcie Głównej.
No nie wiem, gdzie jeszcze, ale na Poczcie Głównej na pewno tak. Widzi pani, tak że to było naprawdę fantastycznie wszystko zorganizowane.
No, bo ona przedstawiła, że ja jestem harcerka.
Przed wojną bardzo krótko należałam, jako mała dziewczynka, ale potem już nie należałam. Ona sobie tak... musiała coś napisać.
Nie, ja cały czas byłam tam.
To była moja druga ojczyzna, że tak powiem. Ja tam cały czas spędzałam, prawie całe dnie i noce. Tak że już byliśmy przydzieleni, nawet już ta szkoła się skończyła, ja już skończyłam też praktykę na chirurgii, ale chodziłam znowu na diagnostykę, która miała oddział na Szerokiej pod 5. Tutaj w tym gmachu na Sierakowskiego wszyscy się nie zmieścili, więc doktor Bartoszek, on był ordynatorem oddziału, miał ten oddział na ulicy, tu obok zaraz, bardzo blisko, parę kroków, tak że w fartuchu żeśmy przebiegali z jednego szpitala do drugiego, oczywiście w lecie. Więc tam chodziłam na diagnostykę do doktora Bartoszka, on tam miał z nami wykłady. Poza tym miał każdy ze studentów... Tam było też nas niedużo, bo po pięć osób poprzydzielanych. Każdy miał trzy osoby, trzy łóżka i to była taka nauka, że trzeba było przy tym chorym wszystko zrobić, to znaczy zebrać wywiad, zbadać go, pobrać krew na wszystkie analizy i te analizy na czwartym piętrze samemu wszystkie wykonać. Tak że ja robiłam analizę moczu, morfologię krwi, OB, nawet ustalaliśmy poziom cukru. Teraz to się robi inaczej, a wtedy to był taki przesuwany [przyrząd], polarymetr się nazywał i to na kolor się brało, ile procent tego cukru, i na polarymetrze ustalało się. Myśmy to sami musieli wykonać.
A nie, tego to już nie, bo przecież tego to myśmy się jeszcze nie uczyli. Ale trzeba było opracować chorego diagnostycznie, napisać cały wywiad, zbadać go i przedstawić później temu swojemu kierownikowi. Kierował tym przydzielony asystent, który czuwał nad tymi młodymi, bo przecież myśmy z początku ani ręką, ani nogą, ale później żeśmy się już nauczyli tego wszystkiego.
Mieliśmy, ale ja później zostałam bez niczego. Jak wyszłam podczas Powstania, to nic nie miałam.
Tak, tak, mieliśmy zaświadczenie. Tylko jedno zaświadczenie mi ocalało, które mi później bardzo pomogło, zaświadczenie, że praktyka [była] na oddziale chirurgicznym u docenta Budkiewicza, a już dalej to nie miałam nic.
Proszę pani, była otwarta na wiosnę, to pani mówiłam.
Tak, pierwszy etap był otwarty w czterdziestym pierwszym roku i była do roku czterdziestego piątego, to znaczy jeszcze po tak zwanym wyzwoleniu.
Podczas Powstania?
To ja byłam tutaj na lewobrzeżnej Warszawie, a na prawobrzeżnej to Powstanie było zaledwie pięć dni.
Zaraz pani powiem. Więc tam zostało... Ponieważ prawie wszyscy lekarze przeszli tutaj do Powstania i brali udział, a parę osób zostało na Pradze, między innymi został docent Mossakowski, docent Budkiewicz, docent Domaszewicz i docent Zdzisław Michalski...
Tak, oni zostali tutaj. A ponieważ ten budynek, jak pani mówiłam, na Sierakowskiego, to była bursa, bursa dla studentów żydowskiego pochodzenia przedwojenna, ale to był piękny, bardzo porządnie zbudowany budynek, [więc] tam właśnie był ten szpital, wyrzucony tutaj z frontu Floriańskiej, bo to zajęli Niemcy. Zostawili tylko ten budyneczek prosektoryjny, który jest na rogu. Tam te prosektoryjne sprawy prowadziła doktor Janina Dąbrowska. Codziennie tam chodziliśmy na sekcje, tylko musieliśmy się całkowicie przebierać, buty, wszystko, bo potem szliśmy na oddział, żeby nie nanosić infekcji, więc całkowicie się przebieraliśmy. Więc jak tutaj było Powstanie, to tam, po tamtej stronie, od razu w listopadzie zaczęli organizować znowu naukę. Pozgłaszały się tam koleżanki, nazbierało się około stu osób na Pradze.
To jest inna sprawa. Wrócimy do Powstania już bezpośrednio, bo to jest bardzo dużo [wspomnień].
Tego dnia, kiedy był zamach na Kutscherę, 1 lutego to było, w czterdziestym czwartym roku, wracałam ze Starego Miasta, bo na Rynku Starego Miasta miałam uczennicę, którą mi przydzieliła (to mówiłam już pani) pani przełożona Tymińska, i ja chodziłam ją uczyć łaciny i niemieckiego. Jak wracałam, zawsze szłam o czwartej, o szóstej, to już było prawie ciemno i idę ulicą Świętojańską i słyszę tak: „Tup, tup, tup, tup”. Takie regularne kroki, to już wiem, co to znaczy. Znaczy, że idą Niemcy. No i z daleka: Halt! Stehen! To ja stanęłam i czekam. A ubrana jestem ciepło, mam mufkę, bo wtedy była taka moda, te mufki, więc ręce trzymam w mufce. Niemiec podchodzi i zaczyna mnie tak gwałtownie obmacywać. Was ist das? – krzyczy na mnie, co ja mam w tej mufce. A ja mówię: Das ist die deutsche Grammatik, niemiecka gramatyka. No to on myślał, że ja go oszukuję, wyszarpuje [mi ręce] z tego. A ja mówię: Ich werde selbst zeigen. No to jeszcze się śmiał, że sama mu pokażę wszystko, zaczął dowcipkować. Ale wyciągnął tę książkę, patrzy „Niemiecka gramatyka”. Jak zobaczył, to mnie puścił. A to było tego dnia, kiedy rano był zamach na Kutscherę. Tak mi się zdarzyło.
A drugi taki [epizod], już przed samym Powstaniem, to był w lipcu. Jadę jak codziennie rano tramwajem z Mokotowa na Pragę do szpitala Przemienienia Pańskiego, na placu Unii raptem słyszę strzał. Ponieważ rano zawsze był okropny tłok w tramwaju, bo wszyscy ludzie jechali do pracy, więc ja taka jak śledź wciśnięta byłam na ostatni pomost w tramwaju. I raptem prawie nad naszym tramwajem zaczynają padać strzały. Ja się oglądam, co się dzieje, a przez ulicę Puławską ze strony tej parzystej na nieparzystą przelatuje młody człowiek, piękny chłopak, blondyn, wysoki. Ja patrzę, to kolega, Andrzej Malinowski, mój kolega ze studiów od Zaorskiego. On biegnie i tutaj z tej strony, już nieparzystej jest takie małe poletko, bo wszędzie tam, gdzie były trawniki przed wojną, to były zasadzone kartofle, bo przecież był głód, więc ludzie wszędzie sadzili kartofle. I on przelatuje przez te kartoflisko, strzelają, trafiają go w nogę, on zachwiał się, prawie upadł, ale się podniósł jeszcze i przebiega dalej. No i niestety zaczynają strzelać i on pada. Motorniczy, jak się to działo, to zatrzymał tramwaj, ale w tym tramwaju co się działo, to pani sobie w ogóle nie wyobraża. Ludzie jedni na drugich, na głowy wchodzili. Ja myślałam, że mnie w ogóle stratują. No ale jakoś ocalałam. A ten, jak już te strzały ustały, to zakręcił korbą i wjechaliśmy w Bagatelę i pojechaliśmy dalej. Na moich oczach zginął mój kolega. To już było w połowie lipca.
Później, przy końcu lipca, jakoś dziwnie się zrobiło luźno w szpitalu – nie przyjmują chorych, nie ma planowanych operacji. Oddział doktora Bartoszka, ten, który mieścił się na Szerokiej w prywatnym domu, właściwie [tam] chorych na oddział wewnętrzny nie przyjmują, tylko przygotowują łóżka chirurchiczne. Więc widać, że coś się będzie działo. Ja codziennie oczywiście jeżdżę do szpitala rano, mama chodzi do pracy. Mama pracuje w gmachu ZUS-u, bo pracuje w ubezpieczalni społecznej jeszcze od trzydziestego trzeciego roku, długo już… Ale już przed końcem tego lipca widać, że szpital się wyludnia, nie przyjmują w ogóle chorych.
Tak. A oni już szykowali dla rannych miejsca, żeby były. Chorych nie ma, lekarzy prawie nie ma, bo prawie wszyscy lekarze w [szpitalu] Przemienieniu to należeli do AK i poszli tu, na Warszawę, a tam zostało tylko kilku koniecznych i czterech docentów zostało. Został Domaszewicz, Mossakowski, Butkiewicz i Michalski, tych czterech zostało. Z tym że Mossakowski i Butkiewicz uciekli, gdzieś pod Warszawą się schowali, a zostali tylko Domaszewicz i ten Zdzisław Michalski, który był dyrektorem, ale on bardzo dzielny. Ja u niego potem zdawałam choroby wewnętrzne.
Byłam tam na praktyce chirurgicznej u docenta Butkiewicza.
Oczywiście, wszyscy to czuli, nawet ci, co nie wiedzieli, to czuli, a chłopcy to wszyscy byli w AK, ci moi koledzy.
Nie, taki temat w ogóle był zakazany, jak gdyby nigdy nikt nie rozmawiał. Czy kto był zatrzymany, na przykład jak nas zatrzymali w tramwaju, mieliśmy rewizję, to o tym się w ogóle nie mówiło. Po prostu żeby innym jakoś nie odbierać odwagi, nie mówiło się.
Tak, właśnie o to chodzi, że do tego stopnia było... Na przykład mój narzeczony czasem przepadał na cztery dni. Nie wiadomo było, co się z nim dzieje, a oni gdzieś jeździli na akcje. Nikt się jego nie pytał, gdzie on był. Tak jak później, wie pani, było to podpisywanie listy i tak dalej. Tu nikt się nikogo nie pytał.
On mówił, że idzie na gimnastykę, a oni do lasu gdzieś jeździli i tak dalej. Nie, na ten temat się w ogóle nie mówiło, żeby w razie wpadki później nie wydawać, bo jak bili, to ludzie przecież mówili wszystko. Więc nikt nic nie mówił, taka była zasada.
Nie, ja nic nie dostałam, żadnego, bo miałam przydział cały czas tam, ale jak się już właśnie... W ostatnie prawie dni, tak jak pani mówię, było prawie pusto. A 1 sierpnia moja mama poszła rano do pracy, a mnie mówi: „Nie chodź, dlatego że ma przyjść inkasent od gazu, będzie odczytywał licznik i musi być ktoś w domu”. A ja mówię: „Dobrze, nie ma w szpitalu roboty, bo rannych wszystkich powypisywali, no to dobrze, ja zostanę”. I zostałam w domu na Puławskiej 83, zostałam. Mama poszła i przeszło trzy miesiące jej nie widziałam, bo jak poszła do pracy, to nie mogła wrócić do domu. Bo na rogu ulicy Rakowieckiej i Dworkowej były bunkry niemieckie i jakiś tam duży oddział Niemców. Nie było możliwości się przedostać. I moja mama przez trzy miesiące tułała się po bramach ulicy Marszałkowskiej w jednym ubraniu, pani sobie wyobraża.
Żadnego. Ja w ogóle przez całe Powstanie z nikim nie miałam kontaktu.
Zastał mnie w domu przy Puławskiej, więc rano mama poszła, ja jeszcze nawet leżałam, później wstałam, a po południu usłyszałam strzały. A rano jeszcze 1 sierpnia przyszedł mój narzeczony i wtedy mówił: „Idę na Powstanie i śpieszę się, muszę zdążyć przed piątą na placówkę”. A trzy dni już nie wolno mu było iść do domu, bo on mieszkał na Pradze, to już do matki nie chodził, bo już miał zabronione. Musiał być w Alejach Jerozolimskich u kolegi, tam mieli taki punkt zborny. No i przyszedł, w domu już tak było ciężko bardzo z jedzeniem, ale ja jeszcze zrobiłam mu jakieś kluski kładzione i pomidory. I on się najadł, ja odprowadziłam go do placu Unii. Odprowadziłam, on poszedł Marszałkowską, a ja wróciłam do domu.
Tak, wróciłam, a on leciał już szybko, śpieszył się. Wróciłam i zaraz później zaczęły się strzały. Jak usłyszałam, to zeszłam na dół do piwnicy. Ale to był dom wysoki, sześciopiętrowy, piwniczki były maleńkie.
[Puławska] 83, prawie przy ulicy Dolnej. Zeszłam na dół, no to otworzyłam drzwi do tej piwnicy, usiadłam na tym węglu, bo nie było gdzie usiąść, bo był węgiel tylko i nic więcej się tam nie mieściło. I koło moich nóg zaczęli biegać młodzi ludzie. Okazuje się, że w ścianie tego naszego budynku była już wykuta duża dziura i oni przebiegali przez piwnicę, żeby się dostać na następną posesję, w stronę ulicy Belgijskiej. To się zaczęło już coś.
Tak, oni mieli... no, pistolet... w każdym razie mieli broń przy sobie, tak przebiegali. No ale wszyscy byliśmy tacy, wie pani, przestraszyli i zdziwieni, no w ogóle. W nocy się uspokoiło, to ja poszłam, bo mieszkałyśmy na czwartym piętrze, więc umieściłam się w przedpokoju, bo od frontu był pokój, kuchnia była od podwórka, ale w środku był… Ja myślę sobie, że jak będą jakieś strzały, to najbardziej bezpieczniej będzie w tym korytarzu, bo był duży przedpokój. No i tam sobie zrobiłam jakieś na leżaku leże i tam przespałam. Potem to się zaczęło... codziennie coś się działo. Przez Puławską codziennie gdzieś po południu jeździł czołg. I strzelał, bo w poprzek Puławskiej była ustawiona barykada w miejscu, gdzie się zaczyna ulica Racławicka. Na Racławickiej, tuż zaraz na brzegu, mieszkała moja chrzestna matka, cioteczna siostra mojej babci, tak że bliska rodzina, ale ja do niej przez całe Powstanie nie mogłam się w ogóle [przedostać] – nie mieliśmy żadnego porozumienia, bo nie można się było przedostać. Natomiast do nas... Zaraz na samym początku zaczęli się oczywiście ranni. Z pierwszego piętra chłopak młody, dziewiętnaście lat, Zbyszek Klein – matka przylatuje do mnie, bo wiedziała, że ja jestem medyczką, i mówi: „Pani Ireno, niech pani leci do mojego syna, bo on został przywieziony i trzeba mu będzie opatrunki zmieniać”. No więc ja się nim zajęłam. A opatrunki, skąd opatrunki? Łączniczka przynosiła ze szpitala Elżbietanek.
Tak, z Goszczyńskiego. Bo on dostał postrzał w udo, strzaskaną miał kość i ogromnie wielką, wyszarpaną ranę. Założyli mu gips na całą nogę, od biodra do końca, a tu było okienko wycięte, ja przez to okienko robiłam mu te opatrunki. A ponieważ mieszkali na pierwszym piętrze, więc matka go w ogóle... Jak były nawet bombardowania do piwnicy, nie było możliwości w ogóle [go znieść], więc byli zawsze na tym pierwszym piętrze, a my no to żeśmy schodzili do schronu tak zwanego, do piwnicy.
No i zaczęło się coraz gorzej, to wiadomo, strzały coraz większe, z Okęcia strzelali tak zwaną szafą, która najpierw tak, „rr, rrr”, wydawała taki dziwny dźwięk, a później za jakiś czas był okropny wybuch. Sześciostrzałowa armata jakaś. I oni strzelali, bardzo daleki miała zasięg, przy nas takie małe były... Obok była apteka, ale w takim piętrowym domu, tutaj przed tą kamienicą naszą, też były małe domki, [to] wszystko zostało zburzone, jedna ruina, a ten nasz dom sześciopiętrowy, jak latarnia stoi, chociaż takie straszne wystrzały. No więc to też trochę było podejrzane. Później się okazało, tak przypuszczałam, dlaczego to się tak stało.
Później pani powiem. I proszę pani, ponieważ już tam dużo strzelali i ten tank jeździł, więc ja się przeniosłam na pierwsze piętro, na parter do sąsiadki, która miała sklep pasmanteryjny na dole i miała bardzo dobrze zaopatrzony dom. Później się dowiedziałam, że ona była folksdojczką, a nikt tego nie wiedział w kamienicy. W każdym razie ja do niej się przeniosłam, leżak zaniosłam i kołdrę, i spałam tam. I ona też, trzeba przyznać, dawała mi jeść, bo przecież ja umarłabym z głodu. Nic nie było, bo myśmy zawsze uważały, że nic się nie będzie działo, że wojny nie będzie, nie było zapasów, tylko trochę suchych sucharów było i pomidory.
Miałam aparat do ciśnienia, wie pani, pęsety, to wszystko ja miałam, no to zniosłam do niej. Bo później znowu była pacjentka (miałam tam rannych), [która] schodziła do tego schronu, dostała odłamkiem w obydwa podudzia, no to znowu ranna. Jednym słowem, była robota.
Więc oto chodzi, że ja już przez tę łączniczkę dałam znać do dyrektora na Goszczyńskiego, że chcę tam przejść po prostu pracować jako sanitariuszka. A on zabronił mi, powiedział, że mam być na miejscu i tu na miejscu chorych opatrywać. Więc ja się do tego zastosowałam i dlatego nie poszłam, co mnie uratowało życie. Za parę dni cały szpital zburzyli, a on razem z córką i z żoną został zabity.
Zdaje mi się, że Stypułkowski, ale właśnie dobrze nie pamiętam tego nazwiska, nie pamiętam. W każdym razie właśnie nie poszłam do tego szpitala, zostałam na miejscu, ale właśnie cały czas z tym Zbyszkiem codziennie miałam i później jeszcze innych chorych tam miałam.
Coraz było mniej. Tych opatrunków było trochę na zapas, że tak powiem, ale w każdym razie już miałam coraz mniej. Poza tym nie miałam surowicy przeciwtężcowej, a ta osoba, która została ranna w nogi, jednocześnie z ziemią było zabrudzone, trzeba było… Potem okazało się, że ona zachorowała na tężec, ale to już potem się dowiedziałam. Jednym słowem, że zaczęły, z początku to tu były walki Stare Miasto, Śródmieście, a Mokotów to się nazywało... strzelali, tank jeździł, te wystrzały z tej armaty, ale jeszcze było względnie.
Ja z ciekawości chodziłam na szóste piętro, wie pani, wlatywałam, a przed nami była oficyna, ale niższa, tak że widać było z szóstego piętra drugi brzeg Wisły, więc wieczorem widać było światła. Jakiś czas tam widać było, że coś się dzieje, jakieś światła, a potem nic. No to coś było niedobre…
Tak, a oni stanęli i patrzyli się. Poza tym w połowie chyba sierpnia czy już we wrześniu był taki okropny nalot z tego zachodniego lotnictwa i całe niebo było w spadochronach. No więc myśmy się – to było w połowie września – myśmy się strasznie ucieszyli, że idą nas nareszcie wyzwolić, no bo wszyscy już byli zupełnie wykończeni. Tymczasem oni robili zrzutki tak zwane, bardzo dużo tych zrzutów, to było i jedzenie, i broń dostała się w ręce Niemców, no bo to wie pani...
Wszyscy byli przerażeni, wszyscy byli przerażeni, na dół schodziliśmy, siedzieliśmy całe godziny tam, w tym schronie, bo był straszny, później coraz większy, ostrzał Mokotowa. Coraz gorzej było i zaczęły się okropne naloty, już szczególnie w połowie września.
Z Powstańcami nie. Oni tylko biegali, ale nie mieliśmy kontaktu, nie, do nas nie przychodzili. Natomiast przychodził ksiądz do nas – później się dowiedziałam, teraz, niedawno, że nazywał się Edward Wojda – przychodził z kościoła Świętego Michała i odprawiał nam w tej piwnicy na jakichś beczkach mszę świętą. I taka okropna msza to była 25 września – on mszę odprawia, a tu piekło, dosłownie piekło, samoloty, strzały, no w ogóle niemożliwe. Wszystko się wali, gruz leci, bo takie wstrząsy, że my wszyscy koce na głowę, bo się sypie nam gruz na głowę, i on odprawiał mszę. No to było okropne. Wszyscy się modlą, w ogóle codziennie odprawiało się nabożeństwo. Jeżeli nie było nawet księdza, to my sami żeśmy się modlili, było już nie było w ogóle jedzenia, byliśmy głodni…
Byliśmy brudni i wody już zało, nie było wody. Jak nie było wody, to nie ma życia, to już koniec. Tak że jak już dwudziesty czwarty, piąty nie ma wody, no to poszła z naszego nawet domu właśnie ta folksdojczka i jeszcze druga, matka tego rannego, tego Zbyszka, ona się nazywała Klein. To też niemieckie nazwisko, nie wiem, może ona też miała jakieś porozumienie. Dla mnie to było bardzo dziwne, że ta nasza kamienica jako jedna, jedyna stała.
Nie wiem, ja wtedy nie wiedziałam, bo jeszcze nie wiedziałam, że ona jest folksdojczką, później się dopiero dowiedziałam.
Potem, już dużo potem. Wie pani, już jesteśmy bez wody, to nie ma życia i one poszły z jakimś prześcieradłem w kierunku ulicy Dworkowej, bo tam było tych Niemców pełno.
Tam dalej to nic żeśmy nie wiedzieli, co [się dzieje], bo już w ogóle nie można było się przedostać. No i były rozmowy, że już nie będą walczyć i że się poddają wszyscy, ale potem szósty i siódmy, jeszcze Bałuckiego, Ursynowska, jeszcze przylecieli Powstańcy, jeszcze walczyli. Znowu się zaczęło, ale dwudziestego siódmego raptem dziwne, bo wie pani, ostrzały okropne, a raptem cisza, to się zdaje, że nie wiadomo co się dzieje. Kompletna cisza. Okazuje się, że już przerwali ten ogień, i za chwilę dosłownie, to oni musieli być już bardzo blisko, za chwilę wlatuje Niemiec, staje na brzegu, przy zejściu do piwnicy: Raus! Alles raus! – żeby wszyscy wyszli. No i wszystkich wyganiają na ulicę, na podwórko. Jeszcze przed samym wyjściem ta folksdojczka... Jest taki kanałek, zawsze są gdzieś te kawałki takie kanalizacyjne. I ona mówi tak: „Nie można ze sobą zabrać biżuterii, bo mogą po drodze albo zrabować, albo zabić człowieka, więc najlepiej włóżmy do tego kanałka i tutaj nikt nie będzie wiedział, że to jest”. Ona mówi: „Jeżeli pani coś ma, to też niech pani…”. Ja mówię: „Wie pani co, jak mają mnie zabić, to niech mnie zabiją z tym, co mam”. No bo w domu tam było trochę, mama przecież do biura nie brała bransoletek i zegarka złotego czy coś, więc ja to wszystko miałam zapakowane i wie pani, bardzo sprytnie to umieściłam w podpasce, zapięłam sobie i nie widać. A zegarek to wpuściłam do buta. No i nas wyganiają, ale co, ja mam letni płaszcz, letnią sukienkę, przecież było lato. Wszyscy wylecieli, zgasili świecę, a tam była jakaś leżanka i miałam koc, taki wełniany, z takiej wełny owczej, szetlandzkiej czy jakiejś, bardzo ciepły. Macam ten koc, po ciemku nie mogę go wymacać i niestety bez tego koca wyszłam, bo ten Niemiec już wrzeszczał: Schnell, Schnell! No i wyszłam i już zaczęłam gonić, bo oni już kawał przez ten czas odeszli i bałam się, że zostanę sama. Idę, wchodzę w ulicę Ursynowską, a tam te wszystkie domy, które stoją, nieduże takie, willowe, wszystko płonie. Niemcy przychodzili, do piwnicy wrzucali zapalający ładunek i to wszystko [szło] do góry i wszystko płonęło. I ja idę wśród tych płonących domów, gonią nas aż na pola, bo teraz to tam wszystko zabudowane, ale wtedy to były pola, pędzą nas w kierunku Służewa. Ja idę przez te pola. Ale co ja wzięłam – ja miałam naszykowaną taką maleńką walizeczkę, dosłownie taką, i chlebak taki, to tam miałam buty i dodatkowy kawałek kiełbasy suchej. I jeszcze co mi przyszło do głowy, że jak będę głodna, to nie mam pieniędzy, to jak ja ludziom zapłacę? Wzięłam cztery kilo cukru w takim woreczku, niosę w ręku ten cukier i tę walizeczkę, i lecę przez tą Ursynowską. Przechodzę przez pola, a tam leżą zwłoki, takie wzdęte, bo już parę dni nikt ich nie chował, były dni upalne, no więc widok był potworny. Potworny widok, ale ja już też nie mogę na to zwracać uwagi, bo już mnie znowu pędzą: Schnell, Schnell! Stale prędko, prędko.
Dobiegamy, wreszcie zatrzymują nas na Służewcu, już prawie wieczór się robi. Wieczór się robi, a my nie wiemy, co z nami będzie. Wygonili nas, a tam paki jakieś, kto mógł, to na tych pakach usiadł, żeby [nie siedzieć] na ziemi. No i całą noc prawie żeśmy tam siedzieli. Chłodno już było, przebyliśmy, no i mówią, że będą nas gdzieś wieźli. Wreszcie podstawiają pociąg i nas ładują do węglarek. Takie lory duże, odkryte, a tu to żwir, węgiel. Jak śledzi [nas] wpakowali, ledwo żeśmy się dostali, bo to wysokość, bez schodków, bez niczego, jedno drugiego jakoś podsadziło, no i jesteśmy. Ale dorośli no to jeszcze, ale maleńkie dzieci w poduszce, no i co, głodne, płaczą – okropny widok. Matki pokarmu nie mają, bo nie miały co jeść... Ale jakaś tam, widzę, jedna świecę zapala i nad świecą w kubeczku grzeje temu dziecku wodę. Tak że widoki były straszne. A w tym pociągu ludzie różni, jedni inteligentni, inni dno okropne, wyjmują sobie wszy i rzucają za ten pociąg, za wagon. W ogóle widoki okropne. Co ja robię. Ten cukier mi się przydaje, bo to jest woreczek gruby, lniany, stawiam i siadam na tym. Stać niemożliwe cały czas przecież. Siadam na tym cukrze i siedzę, jedziemy całą noc, dokąd, nie wiadomo, bo nas tak wiozą, że nie widać ani stacji, ani w ogóle.
No nie wiem, ze trzydzieści osób było, tak że... W ogóle był tłum. Jedziemy, tutaj pod Warszawą... ja zdziwiona, zrozpaczona, zdziwiona, patrzę, cała Warszawa płonie, a tu spokojne miasteczka, doniczki w oknach kwitną, firanki. Myślę sobie: „Boże, żyją ludzie normalnie, a my co? No w ogóle ostatni jacyś biedacy, łapserdacy, wygnańcy”. Jedziemy. Wreszcie dojeżdżamy, stacja pierwsza, którą zobaczyliśmy, większa, Skierniewice. W Skierniewicach mieszka moja serdeczna przyjaciółka Bogusia Bednarek.
Żadnego postoju nie było, tylko żeśmy tam przejeżdżali. Więc ja, wie pani, nie wiem, miałam takie cudowne zawsze olśnienia, wyrywam kawałek jakiejś karteczki i na kolanie dosłownie, nie mam pióra, kredką piszę: „Bogusiu, jadę, nie wiem dokąd. Nie widziałam rodziny ani Jurka” – bo ona znała, to był kolega przecież, bo ona też studentka. Wyrzucam tę kartkę na peron, ale widzę, że ktoś podnosi. No i my jedziemy dalej.
Ludzie wiedzieli.
Wie pani, wszyscy byli przerażeni, no bo to było takiego coś nadzwyczajnego. Wiedzieli, że jadą, ale nie mogli nam pomóc w żaden sposób. Zresztą na każdej platformie był Niemiec z karabinem, tak że nie można – ani nie można było wyjść się załatwić, ani nic w ogóle. Jedziemy dalej. Tę kartkę wyrzuciłam. Ta moja koleżanka... Ojciec jej był inżynierem, mieli bardzo piękną willę w Skierniewicach, byłam tam u niej, ludzie zamożni. [Oni] byli wyrzuceni też z tej willi, bo Niemcy sobie zajęli na jakiś tam Amt, bo pasowało. A oni wyrzuceni byli na Rynek, też do znajomych, ale ja znałam ten nowy adres i właśnie na tej kartce napisałam. Pamiętam, państwo Rolińscy, Rynek. Później się okazało, że tę kartkę jednak ona dostała.
Proszę pani, więc jedziemy dalej, nie wiemy dokąd, w ogóle nie ma pojęcia. Już jedziemy całą noc, zimno okropnie, głodni wszyscy, nie mogą wyjść się załatwić, straszne.
Tak, jedziemy i jedziemy, wreszcie dojeżdżamy do Wolbromia... Ale chwilę... Bo ja jak byliśmy w obozie... Czy ja to opowiadałam, jak byłam w tym obozie, w Pruszkowie? No właśnie, przecież ja przeszłam przez Pruszków.
Tak, w Pruszkowie. Zawieźli nas do tego obozu przejściowego, do tego dulagu, ja tam byłam prawie trzy dni.
Tak, tak, tak. Więc myśmy tam byli, ja jako młoda osoba zostałam skierowana do takiego baraku, gdzie wywozili do Niemiec. No to co zrobić, żeby mnie nie wywieźli? Chodziłam, szukałam, bo na ścianach były poprzyklejane karteczki, adresy, ludzie szukali się. I tam spotkałam, zobaczyłam tą Tomaszewską, ta z dołu, co miała ten sklep, co ja u niej mieszkałam. Już widzę, że ona się tak kręci, myślę sobie: „Co ona załatwia?”. A ona sobie załatwiała przejście, bo nas wpakowali do bloku numer 4, to było do wyjazdu, do Niemiec. Załatwia sobie na inny blok, więc ja się pytam, jak ona to robi. A ona mówi, że sobie na drugi blok załatwiła, tam gdzie są tacy lekko chorzy. No i ja wstaję i znowu olśnienia dostaję. Mianowicie obserwuję, co się dzieje na tej sali, na hali, a tu młody jakiś człowiek tak dyryguje, to, tamto. Ja myślę sobie: „Co to...”. Nie wiem, czy to jest Niemiec ubrany po cywilnemu, czy to Polak, no nie wiadomo. On dyryguje tymi ludźmi, ale ja podchodzę do niego i mówię: „Proszę pana, ja jestem studentką, jestem medyczką i chcę się wydostać albo iść gdzieś do pracy, do sanitariatu gdzieś”. A on machnął tylko ręką i już.
No, ja myślę: „Nic z tego”. Machnął ręką i nic mi nie mówi. Więc ja gdzieś wydłubałam taki mały pierścioneczek i myślę sobie, dam mu do ręki, może mnie uratuje. Ale podchodzę do niego, chcę mu to dać, ale on nie, odrzuca, nie chce, tylko pokazuje mi, żebym stała. No to ja stoję. A on za chwilę przychodzi, wyczytuje listę. Listę z nazwiskami. Czyta, czyta, czyta, czyta. No i ludzie się tak do niego zgłaszają, podchodzą. Wreszcie czyta kogoś, ktoś się nie zgłasza. On na mnie kiwa, ja na to miejsce idę i w ten sposób ocalałam. On mnie skierował, wszystkich nas przeprowadzili do baraku numer 2.
Do baraku numer 2. A tam już nie ziemia, tylko drewniane prycze i kręci się jakiś lekarz „własowiec” i kręci się polska lekarka, Bielecka chyba się nazywała. No więc ja myślę sobie: „Trzeba kombinować, co tu znowu świeżego robić, jak dalej się ratować”. No i oni się kręcą, przynoszą nam nareszcie coś do picia, pamiętam białą kawę, taką z mleka w proszku. My dosłownie się topimy w tej kawie, tak jesteśmy i głodni, i spragnieni. I proszę pani, ona tam kręci się, ta lekarka, ja do niej podchodzę, znowu się przedstawiam, a ona mówi: „Jeden ratunek. Niech pani sobie zrobi opaskę białą z czerwonym krzyżem, to pani się będzie mogła ruszać”. No i poszła. A ja w tej walizeczce miałam białą chusteczkę do nosa, urywam kawałek, a sukienkę miałam granatową z czerwonymi kokardkami [niezrozumiałe]. Wie pani, kilka razy to ja miałam takie niesamowite, filmowe dosłownie, takie historie. I biorę... Igłę to zawsze przy sobie miałam, więc tu spinam sobie agrafkami, naszywam ten krzyż, już mam opaskę z czerwonym krzyżem. Pytam się, kto tu pracuje z lekarzy, może jakieś nazwisko, ona mi mówi: „Doktor Grzegorczyk tu pracuje. Jest głównym lekarzem z Koenigiem, na »ósemce« jest głównym lekarzem obozu”. No to ja mówię: „To ja muszę się do niej jakoś dostać”. Może ona... A Grzegorczyk, kto to jest Grzegorczyk? Andrzej Grzegorczyk był kolegą, studiował na politechnice tajnej, ale myśmy chodzili... Wie pani, co to są kamieniarze? Nie wie pani, Katolicka Młodzież Narodowa, było takie, tak jak Sodalicja Mariańska, to była też Katolicka Młodzież Narodowa. Ja do tej Młodzieży należałam, mieliśmy wspólne rekolekcje, odbywały się u Świętej Anny, wszystko oczywiście po cichu, utajnione. Miałyśmy zebrania niedzielne po parę osób, w domach, gdzie jakieś większe mieszkanie, to i u mnie się odbywało, i u koleżanek. Między innymi przychodził ten Andrzej Grzegorczyk, tak że ja go znałam.
Mówię, studiował na politechnice, nie lekarz, nie, ale młodzież w tej organizacji katolickiej była z różnych wyższych uczelni, bo to byli wszystko studenci. I ja mając opaskę, ten nasz blok otoczony jest drutami kolczastymi, ale ja rozszerzam jakoś te druty, ledwo jakoś się tam przepchałam, bo wiem, że ta „ósemka” jest niedaleko, za naszym blokiem. Idę tam na tę „ósemkę”. Widzę, na ziemi pełno noszy, leżą ranni i ogóle, pytam się: „Grzegorczyk?”. – „A, jest tam”. Ktoś tego... Wreszcie ta lekarka przychodzi, ta doktor Grzegorczyk. Ja mówię: „Proszę pani, ja jestem koleżanką Andrzeja”. – „Ojej, Andrzej poszedł do Powstania, nie wiem, co się z nim dzieje, nie mam pojęcia, czy on żyje. A co z panią?” Ja mówię: „Właśnie ze mną... Ja się chcę albo wydostać, albo niech pani mnie zabierze tutaj do pomocy, do sanitariatu”.
To była jego matka. Matka, dokładnie. Ona mówi: „Nie, tu nie... Trzeba się stąd wydostawać. Ja postaram się zrobić, żeby panią stąd wywieźli”. Ona dosłownie na kolanie... Te wszystkie dokumenty to są w muzeum, oddałam na Wolę, tam [jest] Muzeum Historyczne, to są. Ta karteczka, którą wyrzuciłam, koleżanka przetrzymała przez trzydzieści parę lat i mi przyniosła. To zaświadczenie, które ona mi napisała też prawie na kolanie dla tego doktora. Napisała, że mam szesnaście lat, ja już miałam przeszło dwadzieścia, ale wyglądałam okropnie, bo zachudzona dziewczynka. Po łacinie napisała: tbc pulmonum, metrorrhagia, anemia. Jednym słowem poopisywała wszystko na tej kartce, podpisała się i mówi: „Chodźmy”. Ja cała w nerwach. A tu tak, stół, siedzi ten Koenig za stołem przykrytym flanelą zieloną, ja stanęłam i myślę sobie: „Co to będzie?”. Myślałam, że on będzie mnie badał czy co, a on się popatrzył, popatrzył się, dłuższa chwila. Wziął i podpisał: „Koenig, do baraku 2 – nie, przepraszam, bo w dwa byłam – do baraku 1”. Ona złapała to i mnie, i już żeśmy wyszły stamtąd. Ona mówi tak: „Niech pani leci tam, gdzie pani jest, przyniesie ze sobą rzeczy, a ja panią już tu przypilnuję i skieruję, żeby panią do tego baraku przeprowadzili”. Ja idę z powrotem tam, pod tymi drutami się tam jakoś przeturlałam. Te wszystkie moje, bo to były mieszkanki mojej kamienicy, mówią, co ja robię, gdzie ja idę. Ja mówię: „Idę tu obok, do szpitala”. Już dokładnie im nie mówię. Zabieram tę walizeczkę, ten cukier, ten chlebak i wychodzę. Idę tam. Przychodzę do niej z tą malutka walizeczką i z tym chlebakiem, a ona mówi: „To wszystko?”. Bo ona myślała, że ja toboły przyniosę. Ja mówię: „Ja nic więcej nie wyniosłam. Tyle mam z Powstania”. Jeszcze tam kilka osób przeprowadzają nas na tę „jedynkę”, tam gdzie są przeważnie chorzy do wywiezienia na teren Generalnej Guberni.
My tam jesteśmy. Co tam się dzieje. To są tory, tory, gdzie reperowali pociągi, więc takie hale olbrzymie, poryte tymi torami. Nie ma gdzie ani siedzieć, ani co, ani w ogóle. Tłumy ludzi, tłumy, cała masa starszych ludzi, dzieci, chorych, tak że dantejskie sceny. Tam spotykam koleżankę, też studentkę, z matką chorą. W tym czasie słyszymy, że mają prowadzić Powstańców za drutami. Lecimy do tych drutów, patrzymy, czy nasze chłopaki nie idą. Idą, rzeczywiście wyprowadzają ich, mają wywieźć ich do niewoli. Idą szeregami, patrzymy… Ona widzi swojego kolegę, macha mu, ja Jurka oczywiście nie widzę. No i wracamy i tam siedzimy głodne, brudne. Noc przychodzi, trzeba się jakoś położyć, bo niemożliwe przecież stać. Znajdujemy pomieszczenie, gdzie dawniej niby było jakieś ambulatorium, ale tam wszystko wyniesione, tylko beton i nic więcej. Kładziemy się na tym betonie, nie ma innej rady. Kładziemy się na tym betonie i trochę tam przysypiamy. Trochę przysypiamy, na drugi dzień czekamy niby na tę wywózkę. Wreszcie wsadzają nas do pociągu. Ja wychodzę z tego obozu… Tak, ja wychodzę z tego obozu, ale jeszcze zapomniałam powiedzieć, o tym, że jak mnie do tego obozu wprowadzali, to ja szłam oczywiście w kierunku tych baraków, a była grupa ludzi już wyprowadzana z obozu. W tym tłumie widzę moją chrzestną matkę z mężem, z Konradem, czyli z jej synem. Oni wychodzą, pędzeni, już mają iść do pociągu, a my dopiero wchodzimy. Moja matka, jak mnie zobaczyła, to ręce rozłożyła i poszła dalej, bo co miała zrobić. Tak że takie były dantejskie sceny, dosłownie. W tym obozie jesteśmy i czekamy na transport. Ze dwa dni chyba żeśmy czekały. Ja w tym baraku spotykam sąsiadkę przez ścianę, która mieszkała też, panią Bronkę. Dlaczego ona się tam znalazła? Była kobieta jeszcze dosyć młoda, ale miała uszkodzone biodro i bardzo kulała, dlatego ją tam dali jako taką niepełnosprawną. Ją spotykam i razem już zaczynamy się trzymać. Wreszcie mówią, że jest transport do wyjazdu.
No to wtedy, co pani mówiłam, że wsiadamy do tego pociągu, ale jeszcze zanim żeśmy wsiadły, wychodzi się już z tego terenu, ale jeszcze jest rampa i jeszcze Niemiec robi przesiew, jeszcze wyciąga młodych. To ja myślę sobie: „Co tu zrobić? Przecież mnie na pewno zatrzyma”. Robię sobie sztywną nogę. Ona sztywna, ja też, lewą nogę robię sztywną, a mam duże przecięcie, więc w razie czego ktoś zobaczy, że rzeczywiście mam dużą bliznę. Idę na sztywnej nodze. Wie pani, ja nie wiem, skąd mnie się te pomysły brały. Przechodzimy już razem przez tę rampę. Właśnie idziemy do tego wagonu, o którym pani mówiłam. Już jedziemy.
Jak żeśmy po dwóch dniach dojechały do tego Wolbromia, ja przyznam się... To było polskie miasto, ale ja nie wiedziałam, że koło Krakowa jest miasto Wolbrom. Taka nazwa dziwnie niemiecka, myślałam, że my już w Niemczech jesteśmy. W tym Wolbromiu na stacji nas z pociągu wygonili. Oczywiście ja jako flak, w ogóle prawie nieżywa, słaniam się na nogach. Ustawiają w szereg, od stacji ze trzy kilometry trzeba iść do miasteczka. Ona z tą nogą, ja w ogóle wykończona, słaba, głodna. Ale z tego miasteczka przysłali furmanki. Wsadzają nas na tę furmankę, wciągają mnie, jadę. Tam dojeżdżamy do RGO. Wie pani, co to? Rada Główna Opiekuńcza zaczyna się zajmować tymi wysiedlonymi, przydzielają po dwie, trzy osoby do różnych mieszkańców. Mnie, tę panią Bronię i jakiegoś mężczyznę nieznajomego, we trójkę, przydzielają nas na ulicę Miechowską do przyzwoitego domu, zasobnego. Mieszkają tam starsi teściowie i młode małżeństwo od frontu, mają zakład stolarski, robią meble. Tak że ludzie zasobni, którym się dobrze powodzi. Przydzielają nas tam. Pierwsze co, pościelili nam w kuchni słomę i wszyscy się walimy, dosłownie, nieprzytomni i usypiamy. Śpimy. Na drugi dzień dopiero jesteśmy przytomniejsi. Mówią, że na tej ulicy niedaleko jest łaźnia, bo jesteśmy brudni okropnie. Lecimy do tej łaźni, nareszcie się kąpiemy, przychodzimy. To ubranie w ogóle się nadaje na szmaty. Ta gospodyni szykuje balię i my to wszystko pierzemy. Ja i ten płaszcz wełniany piorę. Pierzemy, to się suszy, ja się w coś... Jeszcze nie było tak bardzo zimno, wie pani. Ja byłam taka cały czas zawsze czynna, myślę sobie: „Przecież nie będę tu siedzieć, muszę coś robić. Gdzie tu jest jakieś ambulatorium?”. – „Ano jest, w Rynku”. Lecę na ten Rynek, jest rzeczywiście ambulatorium, więc ja mówię, że jestem medyczką, że chcę coś pomagać. „Proszę bardzo”. I pierwszy pacjent, przerażający. Przychodzi chłopak, głowę ma zawiniętą i płacze: „Ratujcie, bo ja oszaleję”. O co chodzi? Pielęgniarka go odwija, czarne włosy – białe. Wszy, takie okropne. To sobie trudno wyobrazić. Co robić? Ona na środku stawia stołek, okłada jakimiś papierami, każe mu usiąść, przychodzi z daleka i maszynką ścina mu całe włosy. On odżył, bo mówi, że tak go gryzły te wszy, że już się chciał wściec. To był pierwszy pacjent. Wie pani, takie były różne przypadki, niesamowite.
Nic nie wiedziałam. Nic, nic, nic nie wiem, ani o dziadkach…
Nic, w ogóle ani słowa nie wiedziałam. Nic.
Długo, zaraz pani opowiem. Jestem tam w ambulatorium, trochę pomagałam, przyleciałam do domu, ale te wszystkie przejścia to się odbiły na człowieku. Wieczór, czuję, że coś ze mną niedobrze, gorąca – dostaję okropnej gorączki. Ta pani Bronia z tym panem jadą do Krakowa, mnie zostawiają. A oni jadą do Krakowa, bo tam jest też ubezpieczalnia społeczna, z moim też adresem, gdzie ja jestem, i że żyję. Pojechali dać znać w ubezpieczalni, bo to wie pani, były takie ośrodki, że się ludzie szukali i po prostu gdzie można było jakieś wiadomości. I zgłaszają mnie, ona siebie, bo też nie wie, gdzie mąż jest. Ona zostaje, ten pan wraca. Ja przez ten czas choruję, dostaję strasznej gorączki. Ci już... Ja umyta... No, porządni ludzie, mieli takie podwójne łóżko, zsunięte dwa łóżka, oni w tym jednym i kładą mnie do tego łóżka w czystej pościeli. Ja leżę, sprowadzają lekarza. Lekarz stwierdza u mnie anginę, no to przy tym bardzo wysoka temperatura, gorączkuję. Ale dał mi chyba jakieś sulfamidy, wtedy jeszcze przecież nie było żadnych takich leków skutecznych. Zażywam te sulfamidy, ale nie bardzo mi działają. Dostaję czterdzieści stopni, oni przerażeni, że ja im umrę, drugi raz wołają tego lekarza. On przychodzi i robi mi zastrzyk. Wtedy była taka omnadina, robi z tej omnadiny mi zastrzyk. To mnie pomaga, temperatura spada. [Czuję się] trochę lepiej, ale w ogóle jeszcze chora, a oni normalnie żyją. Przynoszą mi, na stołku kładą kotlet, kapustę, wszystko, ja tylko patrzę, ani nie mogę tego ruszyć, ani jeść, bo skąd, przy gorączce, tylko popatrzyłam, a oni myśleli, że ja to złapię i będę jadła. W każdym razie nie mogę powiedzieć, obcy ludzie, ale bardzo się mną zajęli, wie pani, bardzo się zajęli. Zapłacili nawet temu lekarzowi. Pamiętam, chyba pięćdziesiąt złotych zapłacili i tak zaczęli mnie dogadzać, tego.
Wreszcie są moje imieniny, 20 października. Ja o nikim nic nie wiem, o żadnej mojej rodzinie. Oni idą tam gdzieś do znajomych na imieniny, mają ogródek przy tym domku. Ja już trochę lepiej się czuję, siedzę na fotelu i tak sobie myślę: „Boże, ja nic nie wiem o swoich, nic nie wiem, czy w ogóle ktoś żyje na świecie?”. Jestem tam, u nich, ale wie pani, że ludzie to są straszne podli. To młode małżeństwo było już jakiś czas małżeństwem i ona nie mogła zajść w ciążę. Ona mnie powiedziała i pytała się, ponieważ powiedziałam, że jestem medyczka, kiedy najlepiej współżyć z mężem, żeby ona mogła mieć to dziecko. Ja jej mówię, kiedy są te dni takie... No, w każdym razie można powiedzieć, że bardzo przyjaźnie się zachowują. A ludzie zaraz sobie coś skombinowali i mówią tak: „Młody, ma żonę do niczego, dziecka nie ma, sprowadził sobie młodą, żeby mu dziecko urodziła”. Jak ja to usłyszałam, to mało nie padłam trupem. No coś, zakochana w moim narzeczonym nieprzytomnie i w ogóle cała, ech…
U nich byłam przeszło dwa tygodnie, prawie trzy tygodnie. No i kombinuję, co tu robić, żeby stamtąd uciekać, no bo nie mogę, po prostu nie mogę u nich być. Idę do kościoła, wychodzę i spotykam młodą osobę w moim wieku. Taka jakaś sympatyczna dziewczyna, nazywa się Żeromska, nazwisko takie znane, i zaczynamy rozmawiać. Ona mówi, że też jest studentka wysiedlona, tylko już trochę wcześniej, z Poznańskiego, że jest z matką i małym chłopczykiem (to był chyba jej braciszek mały) i mówi, że mają tu pokój. Ja mówię, że mam taką sytuację, że chyba będę spała na dworze, bo ja tam nie pójdę, bo po prostu nie mogę tym ludziom tego robić, bo wszyscy uważają, że ja tam poszłam nie wiadomo po co. A ona mówi: „Nie ma zmartwienia, przyjdź do mnie”. I ona mnie zabiera. Mieszkają przy Rynku. Ale nie ma łóżek, śpimy na podłodze, tylko na jakichś tam kocach. A ona też taka bardzo czynna, bierze udział też przy tych wysiedlonych, pracuje w jakiejś tam organizacji, jeździ, wyjeżdża z tego Wolbromia, wie pani, no i mówi: „Wiesz co, w Skale koło Krakowa chyba będzie otwarty szpital nowy”.
Październik, bo moje imieniny były. Już był październik, już się zbliżało do listopada. Ja nic nie wiem o nikim i mieszkam... Chwileczkę, bo już teraz się trochę rozwiąże sprawa. I ona mówi: „W Skalę, ale – mówi – trzeba mieć skierowanie, a skierowanie można dostać w Miechowie”. W Miechowie, bo to było powiatowe miasto. Ja jadę do tego Miechowa i taki znowu zbieg okoliczności: idę do kościoła się pomodlić, idę do spowiedzi, trafiam na młodego księdza, mówię mu, że jestem medyczką, że w ogóle nie mam co ze sobą zrobić, że chcę gdzieś pracować. A on mówi: „Jak pani wyjdzie, niech pani poczeka, coś pomyślimy”, ten ksiądz. No więc wychodzi, mówi: „Jest taka sprawa, że w Skale ma być szpital nowy zrobiony, będą potrzebowali personel, ale – mówi – jak się do tej Skały dostać. Bo to znowu dwadzieścia, osiemnaście kilometrów. Ale – mówi – nie ma sprawy, bo tutaj jeździ taki zaopatrzeniowiec, to ja powiem, on jest mój znajomy, on panią zabierze”. No to ja poleciałam, ale jestem w Miechowie, jadę do tego Wolbromia, mówię tej Żeromskiej, że dziękuję za wszystko i tak dalej. Biorę te [rzeczy], co mam, tę walizeczkę, [jadę] tutaj z powrotem do Miechowa i jadę z nim takim dużym dostawczym samochodem do Skały.
Przyjeżdżamy wieczorem do tej Skały na Rynek, no i co zrobić. On mówi: „Ja tu znam lekarza, też wysiedlonego z Poznańskiego, ja panią tam zaprowadzę”. On mnie prowadzi do tego lekarza, okazuje się, ginekolog. Mówi: „Tu jest studentka, nie mam co z nią zrobić, może pan doktór się nią zajmie”. On się za głowę łapie, mówi: „Już tu tyle ludzi jest”. No bo tam różni ludzie już poprzychodzili, starcy, wysiedleńcy, no nie ma [miejsca]. Ale [jest] gabinet i ja śpię... na fotelu ginekologicznym. Tak leżę na tym fotelu, patrzę po ścianach, a tu wiszą takie ładne fotografie. A on wziął z tego swojego domu z Poznańskiego piękne meble chippendale. Mówię: „Boże kochany, ja w domu zostawiłam salon, taki piękny, »chippendelowski«. On... wisi teraz... Jego też wygonili, też takie same meble – tak mi się przykro robi – a ja jestem nic, nędzarka”. No rano on mówi: „Coś z panią trzeba zrobić”. Prowadzi mnie do burmistrza, bardzo sympatyczny pan, mówi: „No, coś wykombinujemy, jakieś mieszkanie, żeby miała pani gdzie mieszkać”. Prowadzi mnie do nauczyciela, który nie uczy, bo wszystkie szkoły są zamknięte, przecież nie wolno się uczyć. Pozamykane wszystko, dzieci siedzą w domu, nie uczą się, ale żona tego nauczyciela na tej samej uliczce ma sklepik pasmanteryjny, wie pani, tam [pracuje], a tu dolatuje do tego mieszkania. No i ja tam jestem.
Chcę coś pomóc, bo wie pani, ja nie umiem tak, żeby ktoś mi dał jeść za nic. Ja mówię: „To ja coś pomogę”, [że] w kuchni niby smażę kotlety. Te kotlety mi się rozpadają, nie potrafię. I zaraz będzie już niedługo koniec. Jestem tam, ale żeby nie próżnować, ludzie się dowiedzieli, że studentka z Warszawy, no więc tak, dzieci do mnie idą, ja uczę polskiego, rachunków, takie te małe. Przychodzi do mnie chłopak, który chce iść do gimnazjum, żeby go uczyć niemieckiego, łaciny. Ja nie mam podręcznika, [więc uczę] z głowy. Z głowy ich uczę, no i przychodzą codziennie. Ten nauczyciel oburzony, nie podoba mu się to, ale nic nie mówi, tylko ta żona się wścieka. I ja jestem i staram się już o węgiel, bo piecyk jest, „koza”, o smalec, o takie tam różne. Nawiązuję kontakt z proboszczem, on widzi, że ja jestem studentka, przysyła mi tam coś, talerz, bo ja nic nie mam, ani łyżki, ani w ogóle. I wreszcie chyba w połowie listopada patrzę, drzwi się otwierają, wchodzi jakaś okropna osoba, w jakimś okropnym haweloku długim, a to moja mama. A moja mama była pierwsza w ogóle elegantka i artystka.
Ano właśnie. Więc mama przychodzi z workiem na plecach. Mama dowiedziała się, też do Krakowa trafiła i do ubezpieczalni, ale wiedziała, że ja jestem w Wolbromiu, bo to był ten adres podany. I mama pojechała do Wolbromia i z tego Wolbromia pieszo szła do Skały, pani sobie wyobraża. I przyszła do mnie…
W tej Skale? Ano właśnie. Doktor właśnie miał niby prowadzić, ten ginekolog, ten szpital. Idziemy, oglądamy budynek, bardzo piękny, tego. Już widzi, że ja się coś orientuję, że jemu pomogę. Na drugi dzień przychodzi rozkaz, że rekwirują budynek Niemcy. No i już.
No, wszyscy wiedzieli. Wszyscy wiedzieli, oni byli nastawieni na to.
No właśnie, to ja muszę jeszcze to powiedzieć. Więc tak, jak moja mama wróciła, mówimy, co robić. Mama mówi: „Może się posuniemy gdzieś bliżej Warszawy”. A ja, wie pani, mama zawsze wierzyła w moje jakieś takie przeczucia, ja mówię: „Mamusiu, ja nie pojadę, bo mnie po drodze złapią”. Młoda – bo Niemcy przecież jeszcze... A mama mówi: „No dobrze, to ja babci poszukam – bo nie wiemy, co z babcią i dziadkiem – poszukam i ich tu sprowadzę i będziemy tu”. No i mama tak robi. Ze mną mama jest dwa dni, ale – immer Weiblichkeit, zawsze kobieta – pyta mnie: „Słuchaj, czy ty wzięłaś moje lakierki?”. A ja wzięłam ten cukier, a mama przed samym Powstaniem kupiła sobie piękne lakierki. Ja nic jej nie wzięłam. A mama w tym worku przyniosła mi ciepłą jesionkę, bo ja przecież miałam letni płaszcz. No i mama pojechała, w Łowickim znalazła moją babcię i razem przyjechały. No i u tych nauczycieli jesteśmy. Ja śpię z babcią, mama na jakimś tam tego, nam się wali łóżko, bo [śpimy] dwie, zawala nam się łóżko, leżymy na ziemi. Piecyk, przechodni pokój, tak że ci nauczyciele muszą przejść, wszystko nam wywietrzają, zimno.
Więc ten burmistrz znowu nam szuka mieszkania i się przeprowadzamy trochę za Skałę, do takiego – Glinka się nazywa – do wieśniaka, gdzie ma wolny pokój. On przyjeżdża, robi awanturę, nie chce nas przyjąć, nie chce. Ale ksiądz idzie do niego, mówi: „O nie. Ty, synku, przyjmiesz tę rodzinę”. I nas przyjmuje, i my tam mieszkamy. Babcia... Wszystkie jesteśmy takie, że nie lubimy, żeby nam ktoś dawał coś za darmo, więc do mnie przychodzą dalej dzieci, mama robi swetry na drutach, babcia szyje w ręku najpierw, później pożycza maszynę i szyje, żebyśmy mogły na siebie zarobić.
To jest zima, robi się okropnie zimno.
No więc właśnie o to chodzi. Więc my jesteśmy, to jest już prawie grudzień, tam nas już trochę poznali, widzą, że to jest porządna rodzina, przywożą nam, ten mój uczeń, co go uczyłam tej łaciny, bale drzewa mi przynosi, bo przecież musimy się ogrzać, rąbie mi drzewa. No, pomagają ludzie bardzo, nie mogę powiedzieć – pomagają. Ci tak samo, jest wigilia, ci wieśniacy proszą…
A to już jest grudzień, słyszymy, że się coś dzieje. Grudzień i styczeń, styczeń, nawałnica idzie.
Mieszkamy, tak jak mówiłam, trochę za tą Skałą. Ale my mieszkamy na takim wzniesieniu, gdzie tu się wchodzi bezpośrednio, a tu jest na stoku ten domek. I pod tym domkiem jest obora – to jest ważne – obora, gdzie są zwierzęta, a my na górze. A przed domem jest znowu taki wielki parów, rów i za tym jest droga. Widzimy, jak tą drogą Niemcy zaczynają en carrière uciekać na tych swoich samochodach i tak dalej. Widzimy, że coś się dzieje.
No i gdzieś chyba siedemnasty czy któryś tam styczeń, walą tamci, Sowieci. Walą na samochodach, kobiety jadą też, wielki wrzask robią. No ale ponieważ wiemy, że to okropna dzicz, mama wsadza mnie tam do tej obory. Ja tam prawie trzy dni siedzę w tej oborze. Młodych chowają, no bo przecież oni wpadają, gwałcą i w ogóle. I pierwszego prawie dnia, już potem, jak się tam przewaliło trochę, ale jeszcze ten front cały idzie, idzie, wreszcie, my już żeśmy wyszli na górę, otwierają się drzwi... A jeszcze tak było, że jak się wchodziło, to ten nasz pokoik był naprzeciwko, a ci gospodarze mieli na boku ten swój pokój z kuchnią, więc jak ktoś wchodził, to prosto do nas. Pakuje się do tej naszej izby osiemnastu żołnierzy...
Radzieckich, radzieckich. Ława taka stoi, babcia tam akurat położyła sobie nożyczki, za chwilę czapka leży, nożyczek już nie ma. Mówią: „»Barynia«, gotuj” – każą babci gotować. [Babcia] mówi: „My jesteśmy wysiedleni, nic nie mamy, sami jesteśmy głodni”. – „Jesteście głodni? Dobrze”. Idą, paru poszło, za jakieś pół godziny prawie pół świni przynoszą. Gdzieś poszli, tam na górę do chłopów, świnię zabili, przynoszą i babci każą gotować, z ogonem, ze wszystkim, z tą sierścią. Ojej... Gotują na tym piecyku, na tym żelaznym piecyku, my się tylko patrzymy. No i później zaczynają to jeść i popijają denaturatem. Moja mama chodziła przecież do rosyjskiej szkoły, nauczyła się, znała rosyjski i mówi: „Ludzie, przecież wy poślepniecie”. – „Radzieckiemu człowiekowi nic nie zaszkodzi”. No i piją, dobra. Wreszcie w nocy siedzimy, w ogóle nie rozbieramy się, boimy się, że nam nawet to ubranie, co mamy na sobie, to ukradną, bo oni wszyscy zabierają wszystko. No i wreszcie odjeżdżają, trochę żeśmy odetchnęły. No i kombinujemy, co robić dalej. Ale moja babcia…
Dochodziły słuchy, ale żeśmy dobrze nie wiedziały. Ale moja babcia odważna i mówi tak: „Ja jestem najstarsza – bo mama też jeszcze była młoda, przecież to był czterdziesty piąty rok, to moja mama czterdzieści z kawałkiem, była młoda, ja młoda, [więc babcia] mówi – was nie puszczę, siedźcie tu. Ja pojadę na rekonesans”. Więc przez ten czas to miałyśmy kubeł, pogrzebacz, trochę talerzy – to wszystko były skarby nie do ocenienia, bo myśmy przecież nic nie miały. I babcia część tych rzeczy bierze. I co bierze? Co nas później też bardzo uratowało. Babcia podczas Powstania, ponieważ rozdzielili ją z dziadkiem, ją dali do Teatru Wielkiego, bo oni mieszkali na Focha, to teraz Moliera, babcię dali z kobietami, a dziadka dali do mężczyzn. Później się dowiedziałyśmy, że dziadka mojego już 8 sierpnia postawili na rampie i trzystu pięćdziesięciu Polaków na rampie Teatru Wielkiego rozstrzelano.
Tak. Tam jest tablica, to tam mój dziadek zginął. Jeszcze nikt nic nie wiedział o tym, nikt nic nie wiedział. Babcia tylko wiedziała, że dziadek gdzieś jest, myślała, że żyje. „Janek wróci, Janek wróci”, to znaczy dziadek. Mówi: „Jadę na rekonesans”. I pojechała, pojechała z tym kubłem i na sobie miała taki trencz, takie lekkie palto, a pod to miała futro dziadka mojego, [niezrozumiałe] z bobrowym kołnierzem. Ale to było przykre tamtym, bo przecież by jej to ukradli. Tak że było to pozapinane, nie było widać, że to jest to. To futro nas później uratowało, bo to było okropnie drogie.
Pojechała i nie ma babci. Czekamy, żadnej wiadomości, nic. Z mamą jesteśmy razem, ale w międzyczasie jest wymiana pieniędzy. A myśmy, starowne, każda miała swoją pracę, przecież nam ludzie jednak płacili, złożyłyśmy trochę pieniędzy...
To był koniec stycznia.
Jestem cały czas z mamą w Skale, tam u tego wieśniaka. Ale jak już weszli ci Rosjanie, to ci wieśniacy się zaczęli zmieniać. Już nie byli tacy serdecznie, nie chcieli nam dać wody, bo tam nie było wody, trzeba było takim beczkowozem przywozić ze strumienia i była taka wielka beczka w przedsionku, gdzie się brało. Nie chcieli nam dać tej wody i ja po wodę chodziłam bardzo daleko, do willi tego burmistrza, bo on jeszcze dalej mieszkał. Pozwolił mi. I ja po takim zlodowaciałym, bo to przecież lód był, po zlodowaciałym stoku szłam z kubłem, żeby przynieść. Cała się trzęsłam, wylewało mi się, niewiele tej wody do domu doniosłam. I tam chodziłam po wodę, bo oni nie chcieli nam wody już dawać, zmienili się. I z mamą tam jesteśmy, czekamy na babcię. Żadnej wiadomości nie ma. Co tu robić? Wymiana! I ci… Ale gospodarze jadą do Krakowa, bo tylko w Krakowie można było wymienić. My mamy sporo pieniędzy, a tu do wyrzucenia, bo tylko po pięćset złotych wolno wymienić. I to, co żeśmy tak pracowały, to do niczego.
Ale jadę. No mam trzy, babci, mamy i swoje. No ale wie pani, takie zbiegi okoliczności. Czytam gazetę, w gazecie jak napisane, że Jan Mulak (to jest cioteczny brat mojej mamy i chrześniak mojej babci) będzie redagował w Krakowie pismo „Naprzód”. On był przedwojennym socjalistą, ale nie żadnym komunistą, tylko był socjalistą. Zupełnie co innego. No i on zaczyna tam redagować. Ja jak jadę do Krakowa, wymieniam te pieniądze i myślę sobie: „Jak on tego, to on na pewno gdzieś tam jest w jakimś [miejscu], gdzie mają ten związek socjalistów. Dowiaduję się, mówią mi adres, ja idę i jego spotykam, tego Janka, który całą okupację się ukrywał. Niemcy dawali ileś tam tysięcy za jego głowę.
No on w konspiracji AL pracował, on w AL-u cały czas był. Brał udział w Powstaniu. Powstanie na Mokotowie prowadził. W ogóle o nim jest książka cała duża napisana, mam tą książkę. On pisał razem z synem jego, z Januszem. To rodzina moja, bo babcia moja była z Molaków. No i Janka spotykam. On pyta się, więc opowiadam, że z mamą jestem, babcia pojechała. To mówi: „Przyjeżdżajcie do mnie do Krakowa”. Bo on dostał mieszkanie. Ale mówi: „Jestem sam, trzy pokoje, bardzo piękne, na Szlaku. Możecie przyjechać”. Bo nie wie, gdzie mama jest, gdzie jego żona, gdzie dziecko. W ogóle wszyscy się szukają. Więc ja mówię: „No dobrze, ale ja muszę najpierw do tej Skały, mamę i tego”. – „No dobrze, to zorganizuj i tego”. I proszę pani, ja do tej Skały nie mogę się dostać, więc idę na piechotę osiemnaście kilometrów. Mam nowe buty, bo tego Mariana ojciec był szewcem i on mi buty zrobił, bardzo piękne, ale niestety za ciasne. Pościerałam pięty. Idę z płaczem. Myślę sobie, ja w ogóle nie dojdę do tej Skały. Ale po drodze spotykam jakiś wóz. Proszę, błagam, biorą mnie, wiozą mnie do tej Skały. Zajechałam, mówię: „Mama, spotkałam Janka”. Opowiadam. No dobrze. „W takim razie – mama mówi – to trzeba tak zrobić, że ty jedź do tego Krakowa, bo inne warunki i w ogóle, a tutaj ja zlikwiduję”. Bo mama miała tam pożyczony tam siennik, koc, no bo przecież myśmy nic nie miały. Mówi: „Ja to wszystko poodaję i do Krakowa pojadę, tam do Janka”. No i ja, proszę pani, do tego Janka z powrotem. W tym czasie – bo to wszystko się tak dzieje dziwnie – matka jego się znajduje, ciotka Emilka się znalazła, przyszła, no więc znowu wielka radość. Jeden dzień radość, przychodzi NKWD, aresztują Janka. Aresztują. Dlaczego? No bo socjalista, to przecież się nie nadaje. No i brał udział w Powstaniu i w ogóle. A poza tym szukają, robią rewizję. Kto ja?
No właśnie. Więc oni pytają, tego, [o] moje rzeczy, co ja mam. A ja od czterdziestego drugiego roku prowadziłam pamiętnik. Ten pamiętnik tej chwili jest w muzeum, w Karcie. Więc łapią. „Co to jest?” Ja mówię: „Pamiętnik”. No to cap i zabierają mi ten pamiętnik, zabierają. Ja mówię: „Tyle pisałam i teraz już przepadło”. I zdenerwowane, z tą ciotką, tego, co będzie z tym Jankiem i w ogóle. I czekamy. Znajduje się znowu jeszcze jedna osoba, przyrodnia siostra tego Janka, tak że po kolei ludzie się odszukują.
Nie, nie zostaję w Krakowie. Ja jestem na razie u Janka, chodzę, szukam kontaktów, idę na uniwersytet, bo zaczyna tam działać Uniwersytet Jagielloński, spotykam kolegów.
Tak. I się zastanawiam, czy zostać w Krakowie i studiować, czy wracać do Warszawy, do niewiadomego.
Nie, nie, to jeszcze jest gdzieś luty. I z mamą... Babci nie ma, zginęła babcia, nie ma, nie odezwała się, nie wiadomo, czy ją zabili. Może odebrali... Babcia też miała przy sobie trochę biżuterii, to futro mogli jej zabrać. No i decydujemy się z mamą wracać jednak do Warszawy. Ale Janka nie ma, ale nie ma go jakieś trzy dni. Po trzech dniach przychodzi, nic nie mówi. Pytać się? Była taka metoda – nic się nie mówi. Przyszedł i już.
On nam bardzo radzi, mówi: „Zostańcie”. Ale mówimy: „Zobaczymy, może babcię znajdziemy po drodze”. I my, to co tam mamy, co zdołałyśmy zdobyć, z workami na plecach walimy się na stację w Krakowie. A tam tłumy. Tłumy, wszyscy się chcą dostać do pociągu, nie można się w ogóle dostać, absolutnie. No to co tu zrobić. Ale wie pani, w tym tłoku dosłownie mnie wnoszą do pociągu. Ja nawet nie wiem, ja nogami nie ruszałam, zostałam wniesiona z tym tłumem. I my na stojąco jedziemy. Jedziemy całą noc, prawie pół dnia jedziemy do Warszawy.
Na Dworcu Zachodnim, tu daleko jeszcze, wszystkich wyganiają, no i już, do widzenia. No to [po wyjściu] z tego dworca co my mamy zrobić, gdzie mamy iść? Ale kombinujemy, pójdziemy na Pragę, bo tu widzimy, wszystko zburzone, okropnie.
Nie, ludzie się walą z tego pociągu i idą. Ale my idziemy po gruzach, po ruinach – wszystko zburzone, cała Warszawa. Idziemy w kierunku Śródmieścia, widzimy, wszystko leży, wszystkie domy (chwileczkę, ja zaraz powiem) i dochodzimy do placu Zamkowego. Tam jest most przerzucony, taki…
Tak. Dochodzimy tam, chcemy się dostać na Pragę, bo na Mokotowie, tam gdzie mama mieszkała, [były] zaminowane ulice, nie można iść w tamtym kierunku. I tylko tam [można iść], gdzie min niet, taki napis był, że już min nie ma, a tu są miny, nie wolno iść. No to [idziemy] na Pragę. Na Pradze mieszkała matka mojego narzeczonego, więc mówimy, że do niej pójdziemy, bo będzie się gdzie zatrzymać. No i dochodzimy do tego mostu, a tu mówią: „Dzisiaj most nieczynny”.
Na tym moście? Przecież to byli jeszcze Niemcy wtedy.
Zaraz, chwileczkę, wie pani... Jak to było? Ja mam to wszystko napisane, ale już wie pani, nie mogę tego wszystkiego zapamiętać. W każdym razie to było jeszcze tutaj, ta strona... A nie, to byli już Rosjanie, byli Rosjanie, tak. Jak mówię, że min niet, to byli Rosjanie już i właśnie był ten most, ale nie można było się przedostać, bo był nieczynny. No więc co my mamy robić, niech pani powie – z tymi tobołami, głodne. Przypominamy sobie, że rodzina Jurka, żeśmy tam byli u nich na wizycie – teraz obecnie to jest Ursynów – że oni tam podczas wakacji wynajmowali mieszkanie, bo mieszkali na Woli i przed Powstaniem to oni tam poszli. My sobie przypominamy to i znad Wisły idziemy na Ursynów z tymi tobołami.
No tak idziemy po tych gruzach. Ale jeszcze co było dla mnie okropne. Jak przyszłam na ten plac Zamkowy – śnieg, bo to była jeszcze zima – kolumna leży potrzaskana i król leży na ziemi, postać króla Zygmunta Wazy. Ja to widziałam. Leży na śniegu. Okropne. My się zabieramy z tymi tobołami, idziemy tyle kilometrów.
Nic nie było, mogłyśmy tylko spojrzeć. Tam były miny, nie można tam było iść w tym kierunku. Nie można było iść.
Kontynuacja nagrania zarejestrowana 21 listopada 2014 roku w Warszawie. Rozmowę prowadziła Krystyna Cedro-Ceremużyńska.
W Chrzanowie, to się nazywało Chrzanów.
Do tego Chrzanowa to ile było kilometrów, nie wiem, kilkanaście na pewno, kilkanaście. Z tobołami na plecach, z kubłem w ręku – to był jedyny majątek, najważniejszy w tej chwili – poszłyśmy tam. Jak zaszłyśmy... Ci [ludzie] to byli kuzyni mojego narzeczonego, którzy przed Powstaniem tam wynajmowali willę, tam się przenieśli i akurat dzięki temu uniknęli tej całej gehenny Powstania. No i ja, ponieważ wiedziałam, że oni tam mają po prostu taką przystań, więc tak mamie zaproponowałam i żeśmy poszły. Z placu Zamkowego prosto Krakowskim iść nie można było, bo te ulice były zaminowane, więc nie mogliśmy się przedostać. No i tam po iluś godzinach doszłyśmy. Bardzo serdecznie nas oczywiście przyjęli. Na razie, bo byłyśmy wykończone, to rozłożyli nam posłanie na podłodze i myśmy rzuciły się nieprzytomne, spałyśmy prawie dwadzieścia cztery godziny. Potem to pierwsza rzecz najważniejsza – mycie. Jak żeśmy się trochę doprowadziły do porządku, to ustaliłyśmy, co trzeba robić. Tam był młody człowiek, ale już miał żonę i córeczkę Mirusię. [Ustaliliśmy], że okrężnymi drogami postara się ze mną iść na Mokotów, żeby zobaczyć, czy w ogóle dom stoi i co się tam dzieje w tym mieszkaniu okupacyjnym. Ja od nich pożyczyłam buty, bo miałam nowe, bardzo piękne sznurowane buciki, ale tak mi szewc zrobił, że były za małe i okropnie pościerałam pięty, więc żeby [mieć] na taką daleką drogę, pożyczyli mi te buty i ja w takich dużych butach, poszliśmy na ten Mokotów.
Patrzymy z daleka, dom stoi. O, to już dobrze, chociaż to. Idziemy na czwarte piętro, bo była winda, ale całą okupację była nieczynna, trzeba było chodzić per pedes. No weszłyśmy, babcia. No to już wielka pociecha, że babcia żyje, bo nam się gdzieś zgubiła, pojechała na rekonesans jako pierwsza i później nie dała znaku życia. Nie wiadomo było, czy ją zamordowali po drodze, czy coś się stało. No więc babcia, ale babcia wyrzucona do kuchni, bo się wpakowali bardzo tacy czynni lokatorzy, dzicy, jak się nazywało, tak że pokój był zajęty, babcia w kuchni. No ale żeśmy się ucieszyły, powiedziałyśmy sobie, że jesteśmy już w Warszawie. No więc babcia mówi: „Przyjdźcie, jakoś może się uda coś zrobić z tymi lokatorami”. Mama młoda przecież była, wtedy miała czterdzieści coś tam, [czterdzieści] dwa lata to młoda kobieta. No i z powrotem. Z babcią żeśmy się pożegnali, poszliśmy z powrotem do tego Chrzanowa. I ja na drugi dzień, mama poszła już na Mokotów do babci, a ja poszłam do tego mostu, bo już był czynny, pontonowego, przedostałam się na ulicę Stalową, bo się dowiedziałam w międzyczasie, że na Boremlowie już zawiązują właśnie uniwersytet, Wydział Lekarski, więc poszłam na Stalową, bo to bliżej przecież niż z Mokotowa. Nie było możliwości, żeby codziennie chodzić, i zamieszkałam wtedy u swojej niedoszłej teściowej, u matki mojego narzeczonego.
Ja to wszystko powiem po kolei. Więc ona nic nie wiedziała o nim, ja nic nie wiedziałam, czy żyje, nie żyje. Owszem, miała wiadomość, że został zabity podczas Powstania, ale jakoś obydwie nie bardzo żeśmy w to wierzyły. No więc ja na drugi dzień... Oczywiście wszystko się odbywało pieszo, więc to były przemierzane całe kilometry. Ze Stalowej na Boremlowską, wie pani, ile to kilometrów? To jest osiem kilometrów. To ja rano szłam, a po południu wracałam znowu, tak że codziennie szesnaście kilometrów.
Na Boremlowie dowiedziałam się, że tam w szkole powszechnej prowadzą szpital i jednocześnie Wydział Lekarski zaczął działać. Ten wydział zaczął działać już wtedy, kiedy tu było Powstanie, a na tamtej stronie już byli Sowieci. I już w listopadzie, w czterdziestym czwartym roku zaczęli się tam zbierać, bo trochę kolegów było po prostu na Pradze, nie przyszli tutaj na lewy brzeg Wisły. Było kilku lekarzy, czterech docentów.
Więc był docent Butkiewicz, chirurg, docent Mossakowski, chirurg, Tomaszewicz, neurochirurg, i najważniejszy profesor Zdzisław Michalski, który przed wojną był dyrektorem szpitala Przemienienia Pańskiego i on się zajął całą tą przeprowadzką. Jemu pomagał bardzo doktor Kosiński, to był starszy asystent, i doktor Wandalin Massalski, on nawet pochodził z książąt, ale on był młody, bardzo operatywny i [dzięki niemu] cały dobytek tutaj z Sierakowskiego furmankami przewozili już w listopadzie. Zaraz, jeszcze tu Powstanie było, a tam już działali, przewozili dobytek na Boremlowską. Na Boremlowskiej to była szkoła, Niemcy w tej szkole trzymali konie, i żołnierzy, i konie. Na sali, na auli była stajnia, klepka i ta klepka była strasznie cuchnąca od moczu końskiego, bo konie cały czas tam trzymali. No ale jak zrobili tam trochę porządku, to tę szkołę zajęli. Na górze były oddziały szpitalne, a na dole zaczęli szykować dla studentów. Sala była duża, rekreacyjna, z podwyższeniem i ze sceną. Podział był na trzy części. Największa część: za parawanami były łóżka i ci, co nie mieli gdzie się podziać, znaczy dziewczyny, koleżanki, nocowały tam. Środkowa część: stoliki, krzesła, [gdzie] mieliśmy wykłady. A na tym podwyższeniu za kotarą były łóżka i spali profesorowie, którzy nie mieli gdzie się podziać, albo nie mieli mieszkania po tej stronie Wisły, albo też mieli bardzo daleko, nie mogli codziennie chodzić takie kawały.
Studentów to już dosyć dużo było, ale gdzieś koło stu może. Ale jaka sprawa, z moim przyjęciem to nie było tak od razu łatwo. Jak ja poszłam pierwszy raz na Boremlów, dowiedziałam się, że dziekanem jest mianowany profesorem... Tych czterech docentów mianowali profesorami, na co się nie zgodził profesor Orłowski i wszystkie te profesury cofnęli i z powroty oni byli docentami. Ja zgłosiłam się do docenta Butkiewicza, który był naznaczony na dziekana. Zapukałam, podleciał... Jak on mnie przyjął: podleciał pod drzwi, zajrzał i ja mówię, że jestem uczennicą i kończyłam szkołę Zaorskiego, a on mówi: „Już mamy dosyć studentów, nie przyjmujemy” i przed nosem mi zatrzasnął drzwi. Tragedia. Co zrobić? Więc jestem zrozpaczona. Myślę sobie: „Co tu robić?”. Ale na Pragę poszłam, rozglądam się, dowiaduję się, że doktor Janina Dąbrowska, patomorfolog, która nam sekcje pokazywała, i ja chodziłam cały czas bytności w szpitalu na Sierakowskiego, chodziłam prawie codziennie na sekcję, ona wszystkich nas doskonale znała i miała maluteńki zeszycik, gdzie wszyscy byli zanotowani, kto co zdał i tak dalej. No i ona się strasznie ucieszyła, oczywiście mnie poznała, mówi: „To zaraz napiszemy zaświadczenie”. Dosłownie na wyrwanej kartce, bo przecież wtedy nikt nic nie miał w ogóle, wyrwała i napisała: „Irena Ćwiertnia zdała wszystkie kolokwia z anatomii patologicznej w ciągu nauki w szkole Zaorskiego”. Takie zaświadczenie mi napisała i pożegnałyśmy się. Na drugi dzień idę znowu do tego dziekana Butkiewicza, ale pukam. Myślę sobie, żeby on mi znowu tych drzwi nie zamknął, to ja uchyliłam dosłownie drzwi i nogę wstawiłam między próg a drzwi, myślę sobie: „To nie zdoła zamknąć”. On wyszedł, taki zezłoszczony, okropnie niesympatyczny był wtedy, w ogóle na starość był niesympatyczny, no i chce znowu drzwi zamknąć, a ja mu tą kartkę wsuwam przez szparę. Złapał, taki zły, ale zobaczył, przeczytał, mówi: „No to pani się za parę dni zgłosi”. No i tak się odbyło to moje przyjęcie. Po paru dniach ja się dowiaduję, że zostałam przyjęta na czwarty rok medycyny, na czwarty rok, no więc bardzo dobrze.
Zaczęłam wtedy chodzić regularnie te osiem kilometrów na Boremlowską ze Stalowej. Do mojej rodziny na Mokotów chodziłam raz na tydzień, raz na dwa tygodnie, bo to było strasznie daleko. Przecież to było, nie wiem ile kilometrów, ze dwadzieścia czy ile. Przecież jak przyszłam, to miałam całe nogi zdarte i dziury w pończochach.
Szłam Grochowską, później przez pontonowy most, no i tutaj szłam później Alejami i przez plac Zbawiciela na Puławską.
No bo to już minął przecież jakiś czas, tak. Codziennie coś się działo. W każdym razie jeżeli chodzi o to, już później... Aha, w dziekanacie jak mi powiedzieli, że mnie przyjęli, kazali mi zrobić sobie legitymację, bo nie mam blankietów. Każdy musi sobie sam zrobić. Ja wzięłam okładkę z zeszytu, fotografię przypięłam i wypisałam tam co trzeba, adres, pieczęć zrobili i taryfa ulgowa, bo można było, ale jeszcze nie było tramwajów. W każdym razie już zrobili i miałam legitymację. Tak każdy sobie zrobił, [każdy tak] musiał zrobić legitymację.
To cały czas jest kwiecień, maj – to wszystko działo się właśnie w kwietniu. W maju ja już zaczęłam regularnie chodzić na te wykłady, więc one czasem dla nas bardzo wygodnie odbywały się w gmachu Instytutu Weterynarii. To było o wiele bliżej niż na Boremlowie.
Tam wykładał doktor Bratkowski, on nam mówił o chorobach przewodu pokarmowego, doktor Groer, Groer to profesor ze Lwowa (o nim powiem też bardzo ciekawą rzecz, i Schroeder, znowu choroby zakaźne. W każdym razie tutaj sporo się wykładów odbywało. Najbardziej takie ciekawe pod względem naukowym, ale i historycznym, to były wykłady tego Groera, który cudem ocalał z rzezi, jaką zrobili we Lwowie Niemcy. Wszystkich profesorów tam rozstrzelali, ale on, jak już byli w szeregu, zaczął okropnie prędko mówić po niemiecku, że jest z junkrów niemieckich, z Prus Wschodnich, a świetnie władał językiem niemieckim. Oni go wysłuchali, odstawili go na bok, a wszystkich tych profesorów rozstrzelali, między innymi Boya-Żeleńskiego. To wtedy właśnie on ocalał. Jak stamtąd uciekł i tam drogami jakimiś się dostał do Warszawy, tutaj zgłosił się i zaczął wykładać na tym organizującym się uniwersytecie. Więc on nam to wszystko opowiadał. To było zawsze bardzo ciekawe. No i oczywiście tu w Warszawie... A jest maj, początek maja. Bo cały czas była jeszcze wojna, tyle że tu było tak zwane wyzwolenie, byli tu już czerwoni, ale wojna trwała. Ósmego maja było już zawieszenie broni, już wojna się skończyła i już wszystko niby zaczęło wracać do normy. Więc myśmy dalej się uczyli oczywiście, chodziliśmy tam, ale tu w Warszawie zaczęli robić porządki, bo tutaj to było jedno gruzowisko.
Ja wtedy byłam na wykładzie. I jest zeszyt, który jest wystawiony teraz na tej wystawie, gdzie moje notatki z czterdziestego piątego roku są wystawione na wystawie u profesora Dowgirda. I tam są daty i jest też tam napisane: „Koniec wojny 8 maja”. Tak że myśmy się ucieszyli, ale nie mieliśmy czasu, uczyliśmy się dalej. Wszyscy mieli strasznie duży pęd do nauki i nikt nikogo nie potrzebował popędzać, jak teraz studentów trzeba pilnować. Każdy się uczył, bo uważał, że to jest po prostu patriotyczny obowiązek. No i to już był maj i tu zaczęli porządkować. Profesor Czubalski razem z kolegą, taki był Miron Paciorkiewicz, on przyjęty był na trzeci rok, ale dosyć ciężko się uczył, więc jak chodził, powtarzał, to na głos czytał na korytarzu, tam w szpitalu chodził i czytał te patologie i tak dalej, wbijał sobie na głos. Myśmy się wszyscy z niego wyśmiewali, ale jeżeli chodzi o sprawy organizacyjne, to był dobry. Zaczął pracować razem w Kole Medyków z profesorem Czubalskim i oni porządkowali ten Dom Medyka na Oczki. Tam też sam gmach nie był zburzony, ale w środku był tam bardzo wielki nieporządek, więc doprowadzali go, oczywiście przy pomocy innych studentów, do możliwego stanu, żeby można tam było stołówkę zrobić i tak dalej. Bo tak to cały czas stołówka dla nas była jeszcze na Boremlowie. Podczas wykładów była przerwa i szpital dawał nam obiady. No bo przecież prawie cały dzień byliśmy zajęci tymi wykładami. Przeważnie była zupa, taka gęsta, żeby się można było najeść. Jak było dołożone jajko, to już była wielka uroczystość i się wszyscy bardzo cieszyli z tego jajka. No, to były takie obiady. W każdym razie coś żeśmy zawsze mieli do zjedzenia.
Więc to już był maj. Potem ja cały czas mieszkałam na Stalowej u tej swojej niedoszłej teściowej. Ona się bardzo cieszyła, no bo była… Jeszcze nie powiedziałam, co się działo w międzyczasie. Już w kwietniu zaczęły się ekshumacje. Pierwsza ekshumacja to była jej męża, czyli ojca mojego narzeczonego Jerzego. To było 10 kwietnia. Niemcy jak Powstanie zlikwidowali na Pradze, a trwało tam niedługo (sześć dni czy coś było tylko to Powstanie), zebrali wszystkich mężczyzn i chcieli ich przepędzić z Pragi na lewą stronę Wisły. I po drodze to kto tam szedł powoli, no to zabijali. I zabili ojca Jerzego koło mostu Kierbedzia. Tam go zakopali, ludność potem zakopała i właśnie 10 kwietnia była ekshumacja. Ja wtedy już byłam w Warszawie, byłam przecież już od początku kwietnia, no i byłam na tej ekshumacji i później na pogrzebie tego ojca na Bródnie. Tam były już pochowane zwłoki mojego narzeczonego.
Co z nim się działo? Mianowicie on był w Batalionie „Kilińskiego”, w 3. kompanii, która walczyła na Śródmieściu, ulica Bracka, Szpitalna, w tej okolicy. Ósmego września był okropnie duży ostrzał i naloty, w ogóle działy się straszne historie. Wtedy właśnie zdobywali Niemcy tę ich redutę. Oni byli w okolicy kina „Colosseum”. To kino „Colosseum” to było wejście od Nowego Światu, wchodziło się na taki wielki podwórzec i tam było to kino. I ci młodzi ludzie byli… I oni się stamtąd wycofywali, bo Niemcy bardzo tam nacierali. Wycofywali się z tego kina i Jerzy szedł [wolniej], trochę tak się zapóźnił. Koledzy już wyszli, a on wyszedł jako ostatni. Żeby chronić głowę, włożył niemiecki kask. Kolega, który był na czatach, jak zobaczył wychylający się ze szpary hełm niemiecki, strzelił do niego – kolega – no i strzelił go w brzuch. No i on padł. Za chwilę się zorientowali, że to jest wcale nie Niemiec, tylko Powstaniec. Nie mogli do niego dotrzeć, bo okropny był... walka trwała. Ale dwie sanitariuszki podpełzły, pełzły tam po ziemi, jakimś drutem elektrycznym go ściągnęli, bo nie mogli do niego się dostać. Ściągnęli go i wynieśli go stamtąd. Wynieśli go stamtąd i [zabrali] na podwórzec, gdzie jest pałacyk Brzozowskich, Bracka 18. I on tam jeszcze chwilę żył. Przy nim była koleżanka Marysia Kudelska, nasza koleżanka, która mieszkała na Pradze i codziennie żeśmy się widywali, był Heniek Góralski, też kolega, który ściągnął właściwie Jurka do tego AK, no i jeszcze kilku kolegów znajomych, między innymi dwaj bracia Płocharscy, jeden młodszy i ten starszy Janek, który strzelił do Jerzego. No i on żył jeszcze chwilę. Zdążył powiedzieć – tak jak ta Marysia mówiła, powtarzała mi –powiedział: „Matka niech nie płacze. A Irenka niech wyjdzie za mąż”. To były jego ostatnie słowa i umarł. Zakopali go na Brackiej 18. Wtedy jak była ekshumacja w kwietniu, to wszystko, co ja opowiadałam o Jerzym... Na tej ekshumacji była moja mama, bo ja zostałam w Krakowie, a mama pojechała tutaj zobaczyć, czy babcia żyje. Na taki rekonesans pojechała i wtedy też nocowała u tej mojej teściowej i była na tej ekshumacji tego Jerzego, tak że wszystko to widziała. Jak przyjechała do mnie do Krakowa, to ja już po minie mamy widziałam, że [wydarzyła się] jakaś tragedia, bo mama była całkiem sinogranatowa. No i dowiedziała się mama, że zginął mój dziadek, że zginął… no dużo znajomych, i że zginął Jurek. Tylko że dziadek 8 sierpnia, a Jurek 8 września. No i potem…
Mieszkałam gdzieś do czerwca, dlatego że czerwiec, lipiec zaczęły się [wykłady]. Chociaż wykłady cały czas były, nie było żadnej przerwy, bo po prostu się wszyscy uczyli, żeby nadrobić. Tak że profesorowie wykładali i myśmy się uczyli. Ale zwolniło się trochę miejsc tam za tym parawanem i ja miesiąc mieszkałam na Boremlowie, wyprowadziłam się ku rozpaczy tej mamy, bo chciała, żebym u niej była. Ale [na Boremlowie] ofiarowali mi takie czynności w bibliotece, żeby zająć się biblioteką, wydawać książki tajne, a ja znowu korzystałam, bo miałam podręczniki, bo przecież nie było się z czego uczyć. No i tutaj, jak już zaczęli przenosić... W międzyczasie cały czas się coś dzieje, przenoszą powoli te kliniki stamtąd. Tam była położniczo-ginekologiczna, chirurgiczna i wewnętrzna. Zaczęli przenosić na teren szpitala Dzieciątka Jezus. Tutaj porządkują, bo też były te pawilony były poburzone, więc porządkują i my powoli się zaczynamy przenosić. Ale część wykładów tu, część tu, tak że bardzo ciężko, bo jeszcze nieczynna komunikacja, wszystko na piechotę.
Więc to jest już właśnie czerwiec, już właśnie profesor kończy ten remont, ale to jeszcze wszystko trwa. Ja tu daty popisałam trochę, bo ja to wszystko mam napisane, ale zabrał mi ten profesor Towpik, to ja tego nie mam... No więc tak, ja się wtedy przygotowywałam do egzaminu z farmakologii. Zaczęłam chodzić na Klinikę Neurologiczną do profesora Opalskiego. Tam się spotykałam z asystentką Hausmanową, która później została profesorem, żyje jeszcze. Urodzona jest w siedemnastym roku, jeszcze żyje i przychodzi tutaj, jest dyrektorem instytutu chorób mięśniowych. Bo tam znowu moja dobra znajoma, która pisała mi te wszystkie pamiętniki, przypisywała, to ona u niej pracuje. Więc mam stale też kontakt z nimi. Ona jest już taka staruszka, jeszcze żyje. No więc wtedy ta Hausmanowa była u profesora Opalskiego, tam się mną zajęła i ja tam... No, trzeba było taką kilku[tygodniową], nie wiem, osiem tygodni czy ileś, praktykę odbyć, a potem się zdawało egzamin, kto był już przygotowany.
W międzyczasie zaczęły się tak zwane internaty położnicze. Internaty położnicze prowadził profesor Czyżewicz, już tutaj przeniesiony do Dziesiątka Jezus z Boremlowa.
Nic podobnego. O Starynkiewicza się nic w ogóle nie słyszało, żadne Starynkiewicza. Wszystko było u Dzieciątka Jezus, był pawilon cały. I jak to wyglądało? Bardzo ciekawa sprawa. Mianowicie jest już jesień, ja zaczynam te internaty. To jest cztery razy po trzy doby, nie wolno wyjść nawet na dwór, tylko cały czas na sali porodowej. W międzyczasie trochę się można przespać, bo by człowiek padł. Tymczasem przecież trzeba się przespać. Gdzie? Na werandzie. Weranda, wszystkie okna wybite, zasłonięte dyktą albo kocem, więc zimno okropnie. Wtedy bardzo szybko była zima, nie tak jak teraz. Zima była w październiku, to babcia mnie już uszyła z koca palto i ja już w tym ciepłym kocu chodziłam. I my zmęczeni całą dobą czuwania chociaż trochę chcieliśmy się przespać. Ale było tam potwornie zimno na tej werandzie, więc żeśmy zaczęli szukać, czy w szpitalu nie ma jakiegoś pomieszczenia. Znaleźliśmy jakiś pokój, ale jedna kozetka była, nas było kilkoro. No to co, jedno się położyło, a reszta co? Ja sobie znalazłam miejsce na stole. Położyłam się na tym stole, ale tam też zimno. Co zrobić? Był kurek, bo to była taka pracownia mała, kurek, zapaliliśmy gaz i tym gazem żeśmy się tak ogrzewali. Huczał okropnie, straszny był hałas od tego gazu, ale myśmy jakoś trochę spali i w ten sposób odpoczywaliśmy. Jak między tymi była przerwa, no to ja szłam pospać trochę do mamy, tam odpocząć. No i z powrotem musiałam wrócić na te internaty.
Jak już byłam na ostatnim internacie, akurat szłam po zaświadczenie, że odbyłam praktykę, jakiś młody człowiek mnie zaczepił tam na ogrodzie i pyta się: „Proszę pani, gdzie tu jest punkt krwiodawstwa, bo dziecko mam bardzo chore. Był lekarz i konieczna transfuzja”. Ja mówię: „Jeszcze nie jest punkt krwiodawstwa zorganizowany. Jak coś trzeba, ktoś ma dobrą grupę, to na miejscu biorą. Ale nie ma punktu”. Ale ja mówię: „A jaką to dziecko ma grupę?”. – „Zero”. No ja mówię: „Ja też mam zero”. – „Oj – mówi – żeby pani dała krew”. Ja mówię: „No, ja nigdy nie dawałam, ale się zgadzam”. Zgodziłam się dać krew. I powiedział mi, [że to] na ulicy Kruczej. Ja pobiegłam do domu, bo już akurat skończyłam te praktyki, umyłam się, powiedziałam babci, że idę na transfuzję. Babcia narobiła szumu i nie chciała mnie pozwolić, ale ja mówię: „Nie ma mowy. Umówiłam się, idę”. No i poszłam na tę ulicę Kruczą. [...] Malutkie dziecko, gdzieś koło roku miało. Przyszła doktor Wanda Poradowska. Przyszła i jak się to odbyło. Dwa szkiełka, moja krew, dziecka krew. Nie ma aglutynacji, na tej podstawie transfuzja, oczywiście bezpośrednia, strzykawką [niezrozumiale 39:25]. No, ja się położyłam. Niedużo, pół szklanki, ale dla mnie to było dużo. No i temu dziecku przetoczyła tę krew. Dziecko dobrze zniosło, nie dostało żadnego wstrząsu czy coś, no to ci rodzice zadowoleni. No i tak się odbyła transfuzja. I ja trochę odpoczęłam i pieszo znowu poszłam na Puławską. Na drugi dzień on przyleciał, przyniósł mi jakieś tam podarki za to i powiedział, że dziecko się lepiej czuje. No i był bardzo zadowolony.
No i ja u mamy już zostałam. Tam mieszkałam, chodziłam pieszo do Dzieciątka Jezus, bo tam się odbywały na poszczególnych klinikach wykłady. Z interny profesor Biernacki mówił do nas. Poza tym odbywały się też wykłady z chirurgii. Na klinice, która nie uległa zburzeniu, na klinice na Koszykowej, na klinice skórno-wenerycznej u profesora Grzybowskiego, tam była sala duża aula i tam zaczęły się normalne wykłady. Sala taka piętrowa, mamy wykłady...
Ja nie tylko pamiętam, ale go bardzo dobrze znam. O nim pisałam w książce, w tej, którą wydał Wroński, tam też pisałam właśnie o profesorze. Profesora bardzo dobrze znałam. Skąd? Mianowicie były wykłady i poznałam wtedy studenta, właśnie Zbigniewa Sitowskiego, który zaczął strasznie mnie adorować, chodzić ze mną i tak dalej. I on właśnie zaczął uczęszczać do profesora Grzybowskiego na klinikę, na wolontariat, jeszcze jako absolwent. No bo żeśmy dostali absolutorium oczywiście potem, ale to już było grubo potem, to było już w czterdziestym szóstym roku. Te wykłady u profesora Grzybowskiego to się odbywały, on wykładał, no i tam profesor Czyżewicz wykładał nam położnictwo. To były też niesłychane wykłady, bo on zawsze bardzo dużo koloryzował, więc nawet opowiadał nam tak zwane koszałki-opałki, że jak nie miał asystenta, to łyżkę w zębach trzymał, a tutaj operował. No więc tak… Oczywiście nie we wszystko żeśmy wierzyli, ale profesor lubił zawsze coś naopowiadać.
A to zaraz będzie, to jeszcze długo nie. Grzywo-Dąbrowski był na samym końcu. Więc jeżeli chodzi o te wykłady, no to się odbywały czterdziesty piąty, już idzie czterdziesty szósty rok, prawda. No i co dalej. Zdajemy w międzyczasie to, co się da zdać, zdajemy egzaminy. Ja się szykuję do egzaminów z dermatologii, tam pracuje już Zbigniew Sitowski u profesora, w ambulatorium. Prowadzi prace w ambulatorium, robi zastrzyki dożylne, bo leczenie kiły wtedy polegało na wstrzykiwaniu domięśniowym bizmutu, a dożylnie podawano salwarsam. I takie było leczenie kiły, bo jeszcze... W ogóle już w Ameryce znana była penecylina w czterdziestym drugim roku, ale tutaj jeszcze była niestosowana, u nas, dopiero w czterdziestym piątym roku się pokazała pierwszy raz. Więc ja poznałam, ponieważ w czterdziestym szóstym roku w czerwcu wyszłam za mąż, właśnie za tego Zbigniewa Sitowskiego, no i on bardzo często miał dyżury nocne u profesora i ja profesora na co dzień znałam, profesora Grzybowskiego, bardzo dobrze. No czas płynie, ja te egzaminy zdaję, on też, bo jesteśmy absolwentami, bo żeśmy w czterdziestym szóstym roku dostali w lecie absolutorium...
Tak, mam to zapisane, ale już nie doszukam się teraz. W każdym razie żeśmy dostali to absolutorium i on pracuje, ja zdaję egzaminy i cały czas z profesorem mamy kontakt. Ja już jestem w ciąży z Rysiem i idę na egzamin do profesora Grzybowskiego. Już tak widać po mnie, że ja już jestem w odmiennym stanie. Profesor chodzi w tę i z powrotem, w tę i z powrotem po korytarzu, wchodzi i wychodzi do tego gabinetu. Ja siedzę pod tym gabinetem, nie mogę się doczekać, już mi się trzy światy dzieją, już głodna jestem, a on nic, tylko krąży do kliniki, na górę, tu, tego, wreszcie mnie prosi. Ja przychodzę już prawie jako zwłoki, że tak powiem, zmęczona. Pyta mnie, zaczyna mnie pytać, żebym mu zróżnicowała, co to jest prurigo i pruritus. Ja myślę sobie, co on głupka ze mnie robi, przecież to jest to samo. No i oczywiście nie umiem mu odpowiedzieć. No to: „Dziękuję pani, przyjdzie pani za miesiąc”. I tak się odbył ten egzamin. I ja zrozpaczona idę koło Filtrów, bo szłam do teściów, teściowie na Filtrowej mieszkali. Idę i myślę sobie, co on ode mnie chciał, bo ja zupełnie nieprzytomna byłam. Dopiero sobie myślę: „No rzeczywiście, prurigo to jest świąd, wszystkim się może zdarzyć pruritus. A prurigo to jest jednostka chorobowa. Dopiero mi do głowy przyszło. No ale to już było post factum. Ale już się nie odważyłam iść po miesiącu. Myślę sobie: „Pójdę już, jak będę normalnie wyglądać”. Dowiedziałam się, że on nie lubi, ponieważ jego żona była chora, więc on nie mógł mieć dzieci, więc nie lubił czy w ogóle było dla niego przykre patrzeć na kobietę ciężarną. Więc już nie poszłam w ogóle, tylko dopiero po porodzie poszłam do niego na egzamin i zdałam oczywiście. No tak się odbyło, tak że ja profesora bardzo dobrze znam. Potem jak był zjazd…
Zaraz o tym powiem. Więc taka sprawa, że jeszcze pytała pani o profesora Grzywo-Dąbrowskiego. Jak się zdało wszystkie egzaminy – najgorsza kobyła to była anatomia patologiczna, to była makabra –i te wszystkie inne kliniczne egzaminy... Ale profesorowie byli bardzo sympatyczni, w ogóle nadzwyczajni. Ale ostatni egzamin, najgorszy, najcięższy to był właśnie egzamin u profesora Grzywo-Dąbrowskiego. Jak się zdało ten egzamin, to data tego egzaminu to był koniec.
Tak. I ja poszłam na ten egzamin, ale przedtem trzeba było przecież zrobić sekcję. Na szczęście dostałam niedużego tego très passé, tylko dziecko. Musiałam to posekować, w każdym razie z tego byłam pytana, na miejscu, na sali prosektoryjnej, ale potem ustnie. On strasznie piłował. Bardzo dużą rolą u niego było zdanie z prawnych rzeczy, poza tym prawidłowe napisanie recepty, prawidłowe napisanie zaświadczenia. W każdym razie na to wszystko bardzo zwracał uwagę. Okropnie, rzeź niewiniątek była. Co kto przyszedł, to już wylatywał za drzwi. No, mnie jakoś się udało cudem, za pierwszym razem zdałam.
To był ostatni – 9 lutego w czterdziestym dziewiątym roku.
No u profesora Paszkiewicza, ale to było dużo wcześniej. To był też egzamin, jeżeli chodzi o teorię, ale przecież trzeba było sekcję zrobić. Ja dostałam dużą kobietę, tłustą, która zatruła się konserwą – nieświeżą konserwą się zatruła i umarła. Jak ja to zobaczyłam tę nieboszczkę, to myślę sobie, ja przecież sobie nie dam rady w ogóle, nie ma mowy. Co tu zrobić? Ale taki był pedel, wie pani, woźny profesora. Jak on zobaczył, że ja się morduję, nie mogę przeciąć tego mostka w ogóle, tak podskoczył, ciach, ciach, ciach, rozciął, tego. Pięć minut, już wszystko porozcinane. Oczywiście profesor był w swoim gabinecie, nie wiedział. Pomógł mi ten człowiek i profesor przyszedł, się pyta, żeby po kolei mu wszystko opisać. No więc ja mu mówię, klatkę piersiową, tam serce, to, tamto. Dochodzę do jamy brzusznej i do tych spraw dolnych, no i mówię: „Jeżeli chodzi o jajniki…”, a on mówi: „Tu o nic nie chodzi, nie ma żadnego chodzenia”. Tak mi przerywa. Ja zmartwiałam, mówię: „Chciałam mówić o ovula Nabothi, bo spotkałam w jajniku, ovula Nabothi znalazłam”. No więc dobrze. Jednym słowem tak się udało, że zdałam. Zdałam tę anatomię patologiczną, pomógł mi strasznie ten woźny.
No dyplom, więc jak zdałam wtedy w lutym ten ostatni egzamin 9 lutego, no to oczywiście musiało tam się uleżeć w dziekanacie i tak dalej. Wezwali nas na 3 maja. 3 maja rozdanie dyplomów już na uniwersytecie, tutaj.
Pieńkowski był rektorem, a dziekanem był profesor Czubalski. I właśnie Pieńkowski był chory i w zastępstwie jego wręczał kto inny, ale to było już w czterdziestym dziewiątym roku, w maju.
To już się mieściło wtedy na Krakowskim Przedmieściu i to ja jeszcze miałam Uniwersytet Warszawski, a potem zaraz zrobili akademię w pięćdziesiątym i po ośmiu latach, dopiero w ósmym roku zrobili z powrotem uniwersytet, Wydział Lekarski. Tak że dużo lat była akademia, bo to tak było na wzór rosyjski, ale mnie się udało i ja na dyplomie mam jeszcze Uniwersytet Warszawski.
A tak, możemy wrócić. Więc tak, wtedy w [czterdziestym] dziewiątym roku, jak myśmy zdali egzaminy, no, mniej więcej wszyscy tak razem, nasz rok, niektórzy wcześniej...
Tak, między innymi ja w lutym, a mój mąż w marcu. On w czerwcu dostaje powołanie do wojska i wszyscy moi koledzy, którzy skończyli, wszyscy porozsyłani [byli] po całej Polsce.
Na półtora roku, a trzymają osiem lat, tak jak mojego męża, a niektórych na zawsze, ale wtedy on jest w wojsku. Tymczasem Grzybowski był kilka razy, udało mu się wyjechać, był w Paryżu, był w Anglii i chciał jechać właśnie też wtedy, w czterdziestym dziewiątym roku, ale nie dali mu wizy, nie dali mu już wizy.
I coś mu się to nie podobało, ale nic. Później okazuje się, w międzyczasie Jabłońska, która nie wiadomo skąd się zjawiła (mam ją też na zdjęciach, ale to wszystko zabrał ten profesor [niezrozumiałe 00:57:18], ja w tej chwili nie mam, mam dużo zdjęć), ta Jabłońska pokazała się na klinice i oczywiście musiał ją przyjąć profesor, bo ta Hausmanowa już doszła do wysokiego stanowiska.
I ustawiała wszystkie, ustawiała ludzi, że tak powiem, po różnych klinikach. One były jakieś dobre znajome Bermana, no więc w rządzie miały znajomości i Jabłońska zaczęła tam jako wolontariuszka, asystentka pracować u profesora, jednocześnie pracując na Rakowieckiej w więzieniu. No to pani widziała te jej zaświadczenia, u Wrońskiego są, z jej podpisem, gdzie ona podpisywała pod tymi więźniami skazanymi na śmierć. Później się tego wszystkiego wypierała, że to kto inny. Wtedy jak profesora aresztują, to ona była na stypendium w Ameryce. Kto jedzie wtedy do Ameryki, no kto? Przecież nikogo nie puszczają, a ją puścili, bo ona już... Myśmy nie wiedzieli, a ona była po prostu wtyczką. Pojechała, zachwycona, naprzywoziła różnych ciuchów, a potem w tym piśmie „Służba Zdrowia” opisała okropnie, artykuł taki napisała, że ta nauka to nie jest żadna nauka i tak dalej, że to jest wydumane wszystko. Jednym słowem okropnie skrytykowała tę naukę amerykańską. Przyjechała tutaj i w tym czasie aresztują profesora.
Nikt nic nie wiedział, kompletnie nikt nic nie wiedział.
Aresztują profesora i co się dzieje. Aresztują go, to już dokładnie jest w książce, nie pamiętam, w każdym razie to jest jesień, koniec chyba listopada czy koniec października. Za trzy czy cztery tygodnie dowiadujemy się, że on nie żyje, że się powiesił na prześcieradle. Nikogo nie zawiadamiają, ani z uniwersytetu, ani w ogóle, tylko na klinice przyszli i powiedzieli: „Dzisiaj jest pogrzeb”. Wszyscy oczy wystawili – pogrzeb. Więc prędko szykuję parę osób, które były... Wojciechowski, doktór Wojciechowski był wtedy na klinice, poszedł. Kilka osób poszło na ten pogrzeb. I oni chowają go na Powązkach tam gdzieś, w każdym razie są na tym pogrzebie, żona zdziwiona i nie wierzy, że to on jest, każe tam na tym cmentarzu otworzyć, ale to UB naokoło tam czuwa. Ale jakoś uchylili tę trumnę i ona zobaczyła i ten Michałowski zobaczył, że on miał dużą ranę na głowie, natomiast na szyi nie miał tego zawęźlenia od powieszenia, tego nie miał. Więc już wiadomo było, że jego widoczne zabili. No i kazali, ale zobaczyli, przybiegli ci ubowcy, kazali prędko zamknąć i pochowali go. Wszystkich rozpędzili i koniec. Nikt nie wie poza tym – ani mąż mój, bo jest w wojsku przecież, w terenie, w Polsce... Nie wiem, czy był w Żaganiu, czy już był w Orzyszu, bo go stale gdzieś posyłali po tych jednostkach wojskowych. No i w ogóle nikt z naszych nic nie wiedział, że profesor w ogóle przepadł, zginął, nie ma. Po jakimś czasie dopiero zaczynają [pojawiać się] wiadomości. Bo ci, co byli na tym pogrzebie, to się wszyscy bali mówić w ogóle. Tak że nikt nic nie mówił. No i tak się to wszystko odbyło.
Potem dopiero, zaledwie za parę dni, jak się odbył pogrzeb, pani Jabłońska się zjawiła. Przyjechała, akuratnie prosto trafiła do gabinetu profesora i się rozsiadła. Rozsiadła się za biurkiem i zaczęła działać. No więc tragiczna historia. No i tak powoli, powoli zaczęła, nie będąc doktorem, była już profesorem, ale że była bardzo zdolna w ciągu krótkiego czasu wydała dwutomowy podręcznik. Co to było? Przecież to było wszystko napisane przez profesora. Po prostu ściągnęła to. Poza tym tam była bardzo duża pracownia fotograficzna. Pracował tam Moczulski, też znałam tego fotografa, pracował przez wiele lat u profesora Grzybowskiego. I profesor przed tą całą sprawą chciał wydać album dermatologiczny, bo miał już przygotowany materiał. Więc ona oczywiście te wszystkie fotografie wzięła, włożyła do tego podręcznika, wydała elegancki podręcznik. Tylko nikt nie wie, jak to było.
Proszę pani, jak wtedy profesora aresztowali, tak momentalnie zginęły wszystkie jego utwory, że tak powiem. Wszystko jego, co wydał, nie ma, przepadło, podręcznik zginął. Ja ten podręcznik.... Niestety on został na Mochnackiego, bo ja mieszkałam przez trzydzieści lat na Mochnackiego, róg Uniwersyteckiej. [...] Profesor jak wydał ten podręcznik, to swoim zaprzyjaźnionym, między innymi mężowi mojemu, ponieważ... Dlaczego jego tak hołubił? Mąż znał trzy języki, znał bardzo dobrze francuski, angielski pierwszorzędnie i niemiecki, więc on był bardzo przydatny do tłumaczenia różnych… Przychodziły pisma, profesor nie miał czasu, to dawał jemu do tłumaczenia. No to on miał pod ręką go, jednym słowem, bardzo go lubił. Poza tym stryjek męża przed wojną, w latach dwudziestym tam szóstym był rektorem i profesorem na Uniwersytecie w Poznaniu, to ci profesorowie to się wszyscy tam między sobą znali. No więc gdyby był profesor i żył, to na pewno mąż mój mógłby robić karierę naukową. Potem, jak się dowiedział i wrócił już z wojska... Trzymany był osiem lat, a nienawidził wojska okropnie. Jeździł wszędzie, go posyłali, wreszcie teść mu się wystarał i dostał się do Warszawy, do szpitala na Nowowiejską, do szpitala okręgowego. Tutaj pracował w szpitalu okręgowym, gdzie Haberman, Żyd, był dyrektorem. On okropnie gnębił Polaków, okropnie. Mąż mój się zaraził od chorego, który miał duży czyrak. Ropa mu skapnęła na głowę i on dostał okropny karbunkuł, dosłownie prawie miał trzydzieści dziewięć stopni, a Haberman mu kazał głowę bandażować i przychodzić do szpitala. Ja już się wtedy wściekłam i zadzwoniłam. Myślę sobie – chociaż jego się wszyscy strasznie bali – ja zadzwoniłam do niego i powiedziałam, że mąż ciężko chory, nie może chodzić. „Jak ja będę wiedział, że nie może chodzić, to ja go zwolnię”. I nie zwolnił go, byłby się wykończył. Dopiero taki młody był Zamecki, bo był i stary, ale i młody też był, bardzo zdolny chirurg, [mąż] poszedł do tego, on mu wyciągnął czop olbrzymi i wtedy spadła mu temperatura. No i jakoś ocalał, bo byłby zakażenia przecież dostał.
Ja [wybrałam] to, co zawsze chciałam. Jeszcze w szpitalu, nie w szpitalu, tylko w gimnazjum pisałam, że chcę się zająć chorymi dziećmi, i ja byłam pediatrą.
U profesora Chrapowickiego. Na wykłady takie też chodziłam na Litewską i u profesora Chrapowickiego, ale najwięcej to potem, bo tak był przydział. To nie było, że chciało się iść i tu [się szło, tylko] wszyscy mieli przydział. Ja dostałam przydział do Śródmieścia i jako młody lekarz ja jeszcze odry nie widziałam w ogóle w swoim życiu. Osutkę to widziałam, owszem, ale osutkę z duru brzusznego, a innej to nie widziałam. Sama się musiałam uczyć, że tak powiem, na błędach. Na szczęście, ponieważ zawsze lubiłam dużo czytać, więc w ten sposób się uczyłam. Skierowali mnie do lecznictwa otwartego i w szpitalu w gmachu ZUS-u, który teraz jest na Czerniakowskiej, jest szpital wojewódzki profesora Orłowskiego. Przed wojną to był olbrzymi gmach ZUS-u. Podczas okupacji, ponieważ szpitale, te dobre, to pozajmowali Niemcy, więc tam było tak: na dole była poradnia dla dzieci, ginekolog, rejestracja i ja tam przyjmowałam. Na pierwszym piętrze było biuro ubezpieczalni społecznej, gdzie pracowała moja mama, a jeszcze na górze był szpital – wszystko w jednym gmachu. Takie były czasy. Potem to oczywiście się rozmeldowało, każdy poszedł, że tak powiem, na inną placówkę, ale wtedy to wszystko było w jednym miejscu, bo po prostu było wszystko zburzone.
Tam byłam, nie wiem, ze dwa lata. Potem byłam na Jasnej, na różnych placówkach byłam, na najróżniejszych placówkach pracowałam. Tak że właściwie stale pracowałam w tak zwanym lecznictwie otwartym, ale okropnie mnie... nie byłam taka mocna, męczyło mnie to wchodzenie po tych piętrach i w ogóle, przecież windy były nieczynne, więc to było [męczące]. Po kilkunastu latach przeszłam do Wojewódzkiego Ośrodka Matki i Dziecka. No to tam zajęłam się szczepieniami, jeździliśmy na różne kontrole po całym województwie, a jednocześnie studiowałam jeszcze dodatkowo (teraz to w ogóle niemodne) oświatę zdrowotną. Z tego zrobiłam drugi stopień, z tej oświaty. A ponieważ miałam zawsze taką zdolność organizacyjną, więc robiłam zjazdy dla lekarzy, prowadziłam kursy dla lekarzy z województwa warszawskiego i nawet przez rok wykładałam na szóstym roku na akademii, na Filtrowej, tam dostawaliśmy pieniądze śmieszne, dosłownie grosze, za te wykłady, co się prowadziło dla studentów. No więc tym się zajęłam, tą oświatą zdrowotną, i tak przepracowałam… Aha, prowadziłam też dział sanatoryjny dla dzieci.
W czasie okupacji, jak ja poszłam, tak jest napisane w pamiętniku: mój pierwszy dzień w szpitalu. To było w czterdziestym drugim roku, [wtedy] zaczęłam w takim małym notesiku pisać pamiętnik, prawie codziennie. Stamtąd są te wszystkie daty.
Ja przeżyłam, bo to była moja jedyna miłość, ten mój narzeczony.
No towarzyszyły, oczywiście.
Musiało mieć miejsce, tak. I wtedy myśmy tak rozumieli, że to musiało… Ci młodzi ludzie szli z entuzjazmem, myśleli, nie wiem co oni myśleli, czy można z pistoletem iść na tank, ale wtedy nikt poważnie nie myślał. I wszyscy szli z entuzjazmem, i w ogóle. Prawie wszyscy moi koledzy zginęli, bardzo dużo. Wtedy sobie nie zdawali sprawy, że właściwie – jak ja teraz oceniam – to była jednak straszna głupota, okropna! Ale nawet do tej pory Andrzej Zaorski (wie pani, kto to), jak ja bym to powiedziała, to on by mnie chyba zamordował. Bo to było tak... oni mieli to we krwi po prostu. Ale naprawdę jako dorosły człowiek, to przecież widzi, czy można iść garstką, nie mając broni, na takie uzbrojone oddziały. No niestety, tak było. I tak samo mój syn na przykład, jak to ocenia. A mąż mój, on trzymał się rodziców i w ogóle na żadne Powstanie nie poszedł. Ja do pewnego stopnia z jednej strony uważałam, że mądrze, a z drugiej uważałam, że to było świństwo. Wie pani, człowiek był podzielony. To była trudna ocena.
Teraz dopiero widzę, że to była bardzo wielka, zła [decyzja], i że ten „Monter”, którego mam tu nawet gdzieś zdjęcia... Te wszystkie zdjęcia są tam u was, zrobiły sobie odbitki te panie. Jak ona się nazywa…
Inaczej, bo teraz człowiek jest dorosły, już widzi, że to było bardzo niemądre. Tak że ten „Monter”, który podpisał i jak przyjechał tutaj kurier i mówi: „Odwołacie”, on mówi: „Nie mogę, bo już rozkazy wydane”. No i co? Rozkazy wydane i tyle ludzi poszło na darmo. Sto pięćdziesiąt Powstańców poszło i dwieście tysięcy ludności cywilnej, a ile poszło do obozu, porozsyłanych po tych niemieckich obozach. Mi udało się wydostać i też cudem, moim takim pomysłem udało mi się uniknąć tego wywiezienia i byłam na terenach polskich.