Nazywam się Halina Żelaska, z domu Dobska. Urodziłam się 4 marca 1923 roku.
Trudno byłoby opowiedzieć bardzo krótko, ale postaram się streścić. Byłam w rodzinie bardzo ubogiej ze względu na to, że mój dziadek w roku dwudziestym [szóstym] stracił cały majątek, który zdążył dwa dni wcześniej sprzedać, żeby sobie kupić młyn, a za dwa dni miał, jak babcia mówiła, konia i kaszkiet, to znaczy taka czapka z daszkiem. To wszystkie pieniądze były za ziemię i dom, za całą tę Wolę Przedborską, majątek nazywał się Wola Przedborska. Mój ojciec ożenił się z mamą, nie wiedząc, że żeni się z całą rodziną, to znaczy z siedmiorgiem rodzeństwa mojej matki, mamą i dziadkiem. Bo musieli opuścić dom, nie mieli gdzie zamieszkać, w związku z tym było bardzo trudne życie dla tylu osób. Wyżywienie, ubranie i tak dalej. I tak jak to wtedy było… Zresztą w małym miasteczku nie było możliwości pracy dla kobiet.
W Przedborzu. To jest takie miasteczko, o którym Reymont pisał w „Pielgrzymce na Jasną Górę”, w województwie kieleckim. Jest to miasteczko bardzo stare, które już prawa miasta dostało w [1360] roku, a w ogóle jako małe miasteczko miało sporo zabytków. Miało takie małe sukiennice budowane przez Kazimierza Wielkiego, była bożnica przez Kazimierza Wielkiego budowana dla Esterki, nad Pilicą, przepiękna zresztą. Był typowy rynek, taki podobny bardzo do rynku krakowskiego, tylko w miniaturze. W ogóle małe miasto z ogromną ilością obywateli pochodzenia żydowskiego.
Idealne. Aryjczycy byli głównie, nie było w ogóle nikogo z tak zwanej prawicy, wszyscy to byli ludzie Piłsudskiego. Aczkolwiek był to zabór rosyjski. Mój ojciec nawet miał maturę rosyjską, moja matka także miała świadectwo ukończenia szkoły, gimnazjum czy jakoś tak. Było to pięknie napisane było, oni pięknie pisali. W ogóle nawet później prywatnie pisali bardzo pięknie, ponieważ uczyli się tej kaligrafii rosyjskiej, więc ślicznie wszystko było napisane.
Tak, pracował tylko dziadek w młynie, był głównym młynarzem w młynie przedborskim. I pracował ojciec dorywczo, to znaczy tam nie było żadnego transportu, a mój ojciec miał bryczkę, konie i bardzo często zajmował się transportem ludzi do kolei, do kolei i nie tylko, dlatego że ludzie potrzebowali na przykład do Końskich, które było miastem powiatowym, załatwiać sprawy, do Piotrkowa (później Piotrków był miastem powiatowym), do Radomska, [które] było jednym z większych miast, niedaleko, bo trzydzieści dwa kilometry, i do pociągu. Gorzkowice, też bliżej, bo dwadzieścia siedem kilometrów, też przystawał pociąg. I we wszystkich kierunkach właśnie stamtąd odchodziły pociągi. Ludzie bardzo często do Włoszczowej jeździli na jakieś targi końskie, gdzieś, już nie pamiętam, gdzie się odbywały, jeździli zainteresowani… Ale ciągle właściwie to był jego główny zarobek, nie mówiąc o tym, że miał trochę ziemi i dom. Ponieważ mój ojciec miał… no, miał dość trudne życie z powodu tego, że jego ojciec został zabity przez… jak oni nazywają to… Tam do dziś stoi pomnik mojego dziadka przy drodze Dobskiego (tak się ta droga nazywa, mam ją nawet w Internecie), jest obelisk, bo tam go w lesie pochowali, jak go zabili. On właśnie wracał z Końskich, z miasta powiatowego, coś załatwiał. Jechał bryczką i końmi, i stało dwóch mężczyzn, którzy zapytali, czy jedzie przypadkiem do Przedborza i czy mógłby ich podwieźć. No więc on powiedział: „Proszę bardzo”. No i wsiedli, i zabili go, i schowali… dopiero go odkryli grzybiarze, bo on był w dole, przykryty jakimiś tam chrustami. No więc ojciec miał, jak to wtedy bywało też, sporą bardzo rodzinę, a był najstarszy i musiał się zająć całą rodziną. Zresztą historia się powtórzyła po Powstaniu Warszawskim, ale to już dalsza historia.
Tak. Miałam dwóch braci i siostrę, było nas dwie siostry i dwóch braci. Czwórka.
Chodziłam do gimnazjum w Gdyni. Ilekroć patrzę na Kasę Stefczyka, która nie tak dawno powstała… Bo nie było Kasy Stefczyka przedtem, były różne banki, nie było Kasy Stefczyka. Jak zobaczyłam Kasę Stefczyka, to uprzytomniłam sobie, że była to pierwsza Kasa, do której składałam wszystkie grosze, które otrzymywałam od mojego ojca jako kieszonkowe. Dwadzieścia groszy… I mieli ze mną mnóstwo kłopotu, dlatego że ja jak uskładałam pięćdziesiąt groszy, to już biegłam jako dziecko, żeby mi na książeczkę włożyli pięćdziesiąt groszy. No więc śmiał się ten dyrektor Kasy Stefczyka i sklepu, ale uskładałam tyle, że mogłam za te pieniądze kupić bilet do Gdyni, z Radomska do Gdyni, i pojechałam do Gdyni. Ja nie miałam szans chodzić do gimnazjum, ale bardzo chciałam do gimnazjum. Nie miałam szans, żeby pójść z klasy szóstej jak moje niektóre koleżanki, które były zamożne i mogły pójść już z klasy szóstej. Ja dopiero po klasie siódmej. Czyli miałam trzynaście lat, jak wyjechałam do Gdyni, ponieważ w Gdyni mieszkała siostra mojej mamy, której mąż był oficerem na statku handlowym, czyli był po Wyższej Szkole Marynarki. Dawniej była i nawigacja, i inżynieria była jedną szkołą w Gdyni. A potem dopiero podzielono i zrobiono nawigację w Szczecinie, a inżynierię zostawiono w Gdyni. Więc on był pierwszym oficerem na statku, pływał, no a ona wychowywała dzieci i wzięła mnie pod warunkiem, że za opiekę nad dziećmi i pomoc w utrzymaniu porządku w domu, będę mogła chodzić do gimnazjum. No więc oczywiście zgodziłam się. Było to jedyne gimnazjum w Polsce ze specjalizacją w handlu morskim, więc ja myślałam, że będę maklerem okrętowym. Szczególnie że uczono tam bardzo intensywnie dwóch języków. Uczono nas według programu ogólnokształcącego obowiązującego w gimnazjach i do tego miałam dodatkowe przedmioty, szczególne takie, które potrzebne były właśnie dla spraw handlu morskiego. Mało tego, ja już w klasie drugiej miałam stypendium Komisariatu Rządu do Glasgow na studia pomaturalne właśnie w tym kierunku, ponieważ w innych państwach istniały również szkoły tego typu. Myśmy nawet musieli płacić pięć złotych wycieczkowe co miesiąc, nie mówiąc o czesnym. Czesne było bardzo wysokie, dwadzieścia siedem złotych. To było absolutnie nie na moje możliwości i na możliwości moich rodziców. I ja byłam chyba pierwszą osobą, która miała sponsora przez pół roku, który finansował moją naukę, pod warunkiem oczywiście, że po pierwszym półroczu będę miała stopień ogólny nie niższy niż 4,5 przeciętna. Wówczas dostawało się stypendium. To stypendium polegało na zwolnieniu z płacenia czesnego. No więc ja właśnie tak musiałam się uczyć, żeby otrzymać to stypendium, bo taki warunek postawiła mi pani, która płaciła za mnie czesne, czesne i wycieczkowe. To była ogromna suma. I do wojny, do trzydziestego dziewiątego roku skończyłam trzy klasy gimnazjum. Miałam jeszcze przed sobą czwartą gimnazjum i dwie liceum. No, potem to zrobiłam w dwa lata wszystko razem na kompletach w Warszawie – maturę.
Cudowna. Po pierwsze, byli wspaniali nauczyciele. Nauczyciele, którzy byli… Ja nie wiem, czy tak wszędzie było, czy tylko myśmy mieli takie szczęście. Szkoła była koedukacyjna. Ale klasy były oddzielnie dla dziewcząt i oddzielnie dla chłopców. Przy czym był to taki długi bardzo korytarz i z jednej strony w połowie korytarza były klasy męskie, a w drugiej połowie żeńskie. Ale nawet w czasie przerwy pośrodku tego korytarza stało dwoje nauczycieli, z reguły pani i pan, gawędzili tak sobie, a myśmy chodziły wszystkie po tej stronie, a chłopcy po tamtej stronie. Oczywiście jak to bywa w tym wieku, gdzieś tam każda wyglądała jakiejś swojej sympatii i odwrotnie. Żadne rozmowy nie były możliwe. Znaczy ani w przerwach… No, jak się wychodziło ze szkoły, to oczywiście było możliwe, że można było razem pójść drogą. A ja miałam cztery kilometry do szkoły. Ulica Morska w Gdyni jest bardzo długą ulicą, to jest tam, gdzie jest szkoła morska, Wyższa Szkoła Morska. To na tej samej ulicy było, najpierw szkoła morska, gimnazjum krawieckie i gimnazjum kupieckie. To jest właśnie to kupieckie gimnazjum, które było ze specjalizacją w handlu morskim. Ale muszę powiedzieć, że zarówno w szkole krawieckiej, jak i w naszej szkole uczono nas z tych samych książek, z których uczyła się moja przyjaciółka, u której później mieszkałam. Po roku przeniosłam się od ciotki do przyjaciółki. Uczono nas według tych samych książek. To znaczy ogólnokształcące przedmioty były wszędzie jednakowe. I gimnazjum krawieckie miało takie same książki, i gimnazjum kupieckie. Dopiero indywidualnie do tego dochodziły różne specjalistyczne lekcje, ale to już jest inna sprawa. Myśmy miały znacznie dłużej lekcje niż na przykład urszulanki. Moja przyjaciółka z urszulanek przychodziła po pięciu lekcjach, a ja przychodziłam o godzinie czwartej do domu.
Z moją przyjaciółką z Gdyni pojechałyśmy do Przedborza, do moich rodziców na wakacje, w trzydziestym dziewiątym roku. Pamiętam, że już były wszelkie symptomy tego, że wojna będzie, szczególnie w takim małym miasteczku tym bardziej ludzie sami się nakręcają może bardziej niż w dużym mieście. W każdym razie atmosfera wojny była odczuwalna, nie pierwszy miesiąc [wakacji], ale drugi absolutnie tak. I w drugim miesiącu namiętnie szyłyśmy maski przeciwgazowe z materiału, z takiej flaneli białej. Całymi dniami siedziałyśmy przy maszynach, to panie jakoś organizowały, panie z… nie była to Liga Kobiet, tylko Liga Katolicka. Moja mama była przewodniczącą tej… Akcja Katolicka, to się chyba tak nazywało, nie liga, tylko Akcja Katolicka. A to tak na marginesie chciałam powiedzieć, że przyglądając się pracy mojej matki, jak była przewodniczącą tej Akcji Katolickiej, muszę powiedzieć, że przed wojną ta Akcja Katolicka była absolutnie jakąś świecką Akcją. W ogóle się nie wtrącał ksiądz do działalności matki, aczkolwiek przychodził na zebrania, pamiętam, które ona organizowała, z tak zwanym zarządem. Ustalały, co będą robiły. I tak, organizowała na przykład, że kobiety jechały do Poznania, żeby zobaczyć, jak wyglądają Targi w Poznaniu. Kobiety jechały do Gdyni, żeby zobaczyć, jak wygląda miasto, które powstało na niczym, na ziemi bez domów, bez niczego. Dalej, organizowała kursy kroju i szycia, na które zresztą chodziłam jako córka pani przewodniczącej, więc miałam możliwość w kąciku siedzenia i przyglądania się temu. I sama sobie potem uszyłam płaszcz. To znaczy mama mi dała stary do poprucia i powiedziała: „No to szyj”. Bo ja się uparłam, że muszę teraz coś uszyć na stopień, którego notabene nie dostałam, bo niby jak miałam dostać, [skoro formalnie] nie byłam na kursie. Kursy gotowania. Mama jeździła dość często do swojej drugiej siostry, do Warszawy i stamtąd przywoziła na przykład różne sadzonki, których w Przedborzu nie znano. Na przykład jeżeli ktoś miał jakiś kawał ogródka, to co w tym ogródku, była marchew, pietruszka, ogórki i cebula i to było wszystko. Natomiast por, seler to były rzeczy w tym małym mieście absolutnie nikomu nieznane. Nie wiedzieli, że w ogóle coś takiego istnieje. Tak samo kalafiorów nie było sadzonek. Więc mama, jeżdżąc do Warszawy, pamiętam, nawet na jaki targ chodziła na Nowym Świecie, na tyle ulicy… Między Foksal a Nowym Światem z tyłu był targ warzywny i ja tam, pamiętam, jak byłam u ciotki, to chodziłam na ten targ. Był prześliczny mały targ i tam można było w odpowiednim czasie również sadzonki dostać. I mama przywoziła te sadzonki i kobiety uczyła, jak to wygląda, do czego to się stosuje. A szczaw był zbierany na łąkach, czyli nie było szczawiu ogrodowego, tylko był szczaw [dziki]. Jeszcze zbierano tak zwaną lebiodę. To było coś w rodzaju takiej bardzo delikatnej pokrzywy, którą także smażono z jajkami, na przykład. Bardzo dużo używano wtedy takich ziół, które dzisiaj już są zapomniane, absolutnie się tego nie zbiera.
No więc właśnie. Więc szyłyśmy te maski i w pewnym momencie usłyszałyśmy strzały. No więc wszystkie rozbiegłyśmy się do domów. Bo nas było więcej. Te maszyny, nie wiem, skąd matki nazbierały, że były chyba cztery czy pięć maszyn i zawsze cztery, pięć dziewczyn szyło te maski, żeby każdy mieszkaniec miał maskę przeciwgazową. Jak usłyszeliśmy strzały, to wszyscy uciekli do domów. Jak zobaczyliśmy o zmroku, że część miasta płonie, no to zaczynaliśmy się zbierać do ucieczki. A ponieważ nie mieszkaliśmy w samym rynku, tylko troszkę w górę od rynku, vis-à-vis kościoła, więc… Wieczorem miasto płonęło w dalszym ciągu, a my na duży taki wóz ładowaliśmy wszystko, co się dało i uciekaliśmy drogą na Włoszczową. W tym kierunku, bo tylko tą drogą mogliśmy uciekać. Oczywiście tam były ogromne lasy. Potem już duktami leśnymi, gdzie spotykaliśmy mnóstwo wojska polskiego, posuwaliśmy się coraz dalej, coraz dalej, aż Niemcy nas dogonili, chyba Warczygłów czy jakoś tak się nazywało. Bo myśmy do Warszawy jechali wszyscy oczywiście, bo uważaliśmy, że tylko w Warszawie będziemy bezpieczni. No a ponieważ mieliśmy rodzinę, no to uważaliśmy, że będzie nam w Warszawie najbezpieczniej. No ale jak już nas Niemcy dogonili, to zaczęliśmy powracać. Przy czym Niemcy zachowywali się… Myśmy najpierw nie wiedzieli, że to są Niemcy, uważaliśmy, że to… no może Anglicy już nam pomagają. Usiłowaliśmy popatrzeć, jakie znaczki mają, no ale flaga nam nie odpowiadała, tylko flaga była niemiecka. A ponieważ do szkoły chodziłyśmy do gimnazjum i znałyśmy flagi międzynarodowe, szczególnie ja miałam geografię gospodarczą, dzięki której między innymi znałam także flagi, więc od razu się zorientowaliśmy, że to jednak są Niemcy. I powiem, że zachowanie ich w stosunku do tych, którzy wracali… Bo [ludzie] ciągnęli za sobą [dobytek], niektórzy mieli krowy, jakieś bydło, coś. Myśmy akurat nie mieli, były tylko konie i ten wóz. Ale ci, którzy ciągnęli za sobą jakieś bydło, coś, no to to było tak jak uciekinierzy na przykład z ziem wschodnich, potem jak się widzi na filmach, to też tak wyglądało. Wracali do swoich domów, w różnych zresztą kierunkach, niekoniecznie do Przedborza. Jak wróciliśmy do Przedborza, to się okazało, że nasz dom był doszczętnie spalony. Absolutnie nic nie zostało. Ani z zabudowań, ani z domu. Przy czym była to dla nas taka troszkę zaskakująca rzecz, ponieważ wszystkie inne domy aryjskie nie zostały spalone. Został spalony… cały rynek żydowski, część żydowska, a część aryjska nie. Dalej, idąc w górę tą ulicą Kościelną, tak zwaną do dzisiaj, były domy i koło nas była droga, droga takiej szerokości, że mógł przejechać konny wóz tą drogą. Nazywała się droga Przyściankami, ponieważ z jednej strony ściana, z drugiej, więc ją nazwano prawdopodobnie dlatego Przyściankami. Z drugiej strony tej drogi mieszkał Ajzyk, Żyd, który miał cudowną piekarnię i dom własny, miał piekarnię łącznie z domem mieszkalnym. I było dla nas o tyle zaskakujące, że między nim a nami była przerwa i nasz dom został spalony. Między nim z drugiej strony a domem aryjskim, który przylegał dokładnie do jego domu, nie został spalony. I do dzisiaj sądzę, że dom został spalony dlatego, że musiał być ktoś, Niemiec, chociaż nie przypominam sobie, żeby był jakiś Niemiec, o którym by mówiono, że ten to jest Niemcem na przykład. Bo wszyscy wiedzieli, kto kim jest w takim małym miasteczku. No ale tutaj akurat tak się dziwnie złożyło, że wszystkie domy zostały, a ten Ajzyka został spalony i nasz został spalony. Podejrzewam, że dlatego, że bardzo często po pracy siadali sobie i ojciec, i Ajzyk w takiej wnęce siennej, sieni, gdzie była ławeczka, i oczywiście rozmawiali o czym – o polityce. A ja zawsze się przysłuchiwałam, bardzo byłam ciekawa, o czym oni mówią, i bardzo wszystko mnie ciekawiło, więc stałam i słuchałam. I nie zapomnę takiej rozmowy, kiedy ten Ajzyk powiedział: „Jak przyjdą Niemcy, to zobaczysz, Wiktorze, że oni wszystkich nas, Żydów, wymordują”. Na to mój ojciec powiedział brzydko dość: „Co ty pleciesz, głupi Żydzie?”. A na to mówił Ajzyk: „Jak ty do mnie się nie odzywasz? Jak możesz mi powiedzieć »głupi Żydzie«?”. A na to ojciec mówi: „Jesteś Żydem?”. – „No jestem”. – „A jesteś jednocześnie głupi. Więc ci dlatego powiedziałem, »głupi Żydzie«”. Ja przypominam sobie te ich rozmowy, tę politykę całą, którą oni uprawiali we dwóch, i podejrzewam, że ktoś musiał powiedzieć, że to są przyjaciele Żydów czy coś w tym stylu. Musiało coś takiego być, ponieważ w rodzinie nie miałam nikogo z Żydów. No i ten jeden, jedyny dom aryjski został spalony, to znaczy nasz.
Potem, po moją przyjaciółkę przyjechał jej wujek z Gdyni i ją zabrał. Ja nie mogłam jechać, ponieważ Gdynia natychmiast została wcielona do Reichu. Tam był już tak zwany Deutsche Reich i wszystkich Polaków, jak państwo wiedzą albo nie, wysiedlano z Gdyni, z Gdyni i okolic oczywiście. Nie wysiedlono Kaszubów, ponieważ uważali oni, że Kaszubi to nie są Polacy, tylko to są Niemcy. Kaszubi uważali się, do dzisiaj bardzo ostro protestują, jeżeli ktoś śmie powiedzieć, że oni są Niemcami, [twierdzą], że są z dziada pradziada Polakami i nigdy absolutnie nie czuli się inną narodowością jak tylko i wyłącznie polską. Niemcy natomiast uważali, że oni są Niemcami, jakimś po prostu… To, że mówią jakimś dialektem, bardzo podobnym do niemieckiego, to już to świadczyło o tym, że to jest jakaś, powiedzmy, część Niemiec. A więc Kaszubów nie wysiedlono, natomiast wszystkich innych wysiedlali. Tam prawdopodobnie jacyś bardzo podrzędni dozorcy, tego typu ludzie, niższej rangi, powiedziałabym, to zostawali w jakichś bardzo nieistotnie przydatnych mieszkaniach dla Niemców. Niemcy wiedzieli, że to mieszkanie ich nie interesuje, więc może taki Polak zostać.
Ja byłam w Przedborzu do momentu, kiedy stojąc w kolejce po chleb… Bo wszyscy staliśmy w kolejkach po chleb, nie mieliśmy ubrania, bardzo marzliśmy, było to bardzo trudne. Od razu przygarnęła nas jakaś rodzina, to znaczy rodzina, która nas znała i myśmy tę rodzinę znali. No bo tam się wszyscy znali. Ta pani miała duży dom, mąż już jej nie żył. Miała dwie córki i syna, syna potem zamordowali Niemcy w lesie. Dwie córki były, jedna z nich była moją przyjaciółką ze szkoły.
Jak żeśmy stały w tej kolejce po [chleb], to przyszedł Niemiec, taki normalny żołnierz, i nic, tylko powiedział: Du, du und du. Komm mit mir (ty, ty, ty, idziecie ze mną). No to poszłyśmy z nim. Okazało się, że oni zajęli jakiś budynek dla jakiegoś wyższego oficera czy wyższych oficerów, tego nie dociekałam, i on był kucharzem, który gotował. I wobec tego my miałyśmy być pomocą kuchenną i miałyśmy codziennie przychodzić rano i o którejś godzinie nas zwalniał, w zależności od tego, jakie on tam miał plany na wieczór. Więc myśmy obierały ziemniaki, obierały jarzyny, wszystko to, co [robią] tak zwane podkuchenne, jak dzisiaj się mówi. Jak ja się zorientowałam, że oni nas tak szybko nie wypuszczą, to po prostu jednego dnia powiedziałam do taty, że bardzo proszę, żeby po południu, tak żeby zdążył wrócić z powrotem albo się przespać u znajomych w Gorzkowicach, bo jest bliżej, żeby mnie odwiózł do pociągu i ja wyjeżdżam do Warszawy. Że ja nie będę przecież cały czas pracowała u tego Niemca, obierała mu kartofle i jakieś tam budynie robiła. No i wyjechałam do Warszawy.
W trzydziestym dziewiątym roku wojna się zaczęła i skończyła, jak państwo wiedzą, no bo przecież nie trwało to długo wszystko razem, a ja wyjechałam chyba w styczniu albo w lutym czterdziestego roku do Warszawy.
Wyjechałam do ciotki, która mieszkała na Pradze, tuż przy Wale Miedzeszyńskim, na ulicy, jak ona się nazywała… Brukowej. A, Brukowa i od niej odchodziła ulica Szeroka, tam, pamiętam, [był] ten cudowny, agrilowski, przez prezydenta Starzyńskiego założony AGRiL, wspaniały sklep AGRiL-u, do którego jak się wchodziło, to po prostu zapach mleka, masła i tych przetworów mlecznych był taki, że do dzisiaj człowieka to prześladuje. Już nigdy w żadnym sklepie takich zapachów nie ma, jak były.
Ja zresztą byłam na wystawie w Muzeum Narodowym przed wojną. Nie wiem, kiedy to było, ale jeszcze nie byłam w Gdyni. Była jakaś wielka wystawa… A ja do ciotki jeździłam co roku do Warszawy. Wuj mnie zabierał do pałacu, znałam pałac, znałam Wilanów. On był bardzo taki bardzo uczynny… Był przyjacielem Starzyńskiego, bo razem kończyli tę samą uczelnię, nazywała się Wyższa Szkoła Handlowa chyba czy coś w tym stylu. W każdym razie była to wyższa uczelnia, ale była to handlowa. I Starzyński, i on kończyli to samo. Potem on był kierownikiem działu finansów w ratuszu. I ja pamiętam, że na wszystkie tego typu rzeczy, na które ciotka, [która] miała małe dziecko, nie bardzo chciała chodzić. A on mnie zabierał. Jako dziewczynkę zabierał mnie i mówi: „No to dzisiaj idziesz ze mną na wystawę do Muzeum Narodowego”. I była jakaś wystawa w Muzeum Narodowym, której nie powiem, jaka to była, bo mnie zafascynował w foyer muzeum zorganizowany taki duży kąt z wyrobami mlecznymi AGRiL-u. Właśnie Starzyński zorganizował tę spółdzielnię AGRiL i chciał wszystkim pokazać, co oni robią w tym AGRiL-u i jakie to… jak Polska będzie wychodziła z tym na zewnątrz, bo oni chcieli to eksportować.
Starzyńskiego? Tak. Nawet od niego miałam książeczkę. I to było o tyle śmieszne, że jak z ciotką poszłam do ratusza, do wuja w jakiejś tam sprawie, ona króciutko ją załatwiała. A mnie wszystko interesowało. Że on ma taki duży pokój, że ma takie duże biurko, że przecież tu mogłoby więcej ludzi siedzieć. Mówi do mnie: „O, już się znalazł organizator mały!”. I mówi: „To jeszcze coś ci mam pokazać?”. A ciotka mówi: „Chodź, chodź, idziemy, on pracuje. Wuj pracuje”. A on mówi: „Czy chciałabyś jeszcze coś zobaczyć?”. Ja mówię: „Nie coś, ale kogoś. Chciałabym bardzo zobaczyć tego pana prezydenta, który ten AGRiL założył”. A on mówi: „A, to już, zaraz”. I przez sekretariat, najpierw do sekretariatu, bo miał drzwi też do sekretariatu wspólnego. Do sekretariatu wszedł, tylko zapytał: „Czy jest prezydent dzisiaj?”. „Tak”. Wszedł, a potem mówi: „No to chodź mała”. I mówi: „No to przedstawiam miłośniczkę AGRiL-u”. A prezydent Starzyński mówi do mnie: „A co, ty wiesz, co to jest AGRiL?”. A ja mówię: „Tak, wiem, widziałam w Muzeum Narodowym”. – „Ach tak, widziałaś”. – „A poza tym mam przepiękny sklep, tam gdzie wujostwo mieszkają, na ulicy Szerokiej, na wprost jest przepiękny sklep AGRiL-u i wspaniale pachnie w tym sklepie. I ja podziwiam ten sklep i podziwiam tę spółdzielnię”. A on mówi: „No widzisz, jak ja się cieszę. Proszę, proszę”. I mówi: „Co ja ci tu mogę dać? Dla takich jak ty dziewczynek nie mam – miałam chyba z dziewięć lat – nie mam nic. Ale chyba się nie obrazisz – przerzucał tam coś i mówi – mam dla małych dzieci, mam o sierotce Marysi i krasnoludkach Konopnickiej. Chcesz taką książeczkę?”. Ja mówię: „Z największą przyjemnością, o ile pan mi ją podpisze”. A on mówi: „Oczywiście. Pod takim warunkiem ci ją dam”. Dał mi tę książkę i ona cały czas była u mnie, aż do Powstania. No ale w Powstaniu, ponieważ wszystko zostało z domu, nie wiem, wszystko gdzieś zostało wyniesione. Poza tym bomba upadła… Ja miałam na parterze mieszkanie, bomba upadła i wyrwała całą ścianę z ogromnym oknem. Meble wynieśli, wszystko zostało wyniesione, tak że na podłodze tylko zebrałam troszkę prawdziwych korali, które mi podarowała moja babcia, i to było wszystko, co ja z mieszkania wyniosłam, nic więcej.
No więc przyjechałam do Warszawy i w Warszawie zaczęłam się oglądać natychmiast po pierwsze, za szkołą, po drugie, za pracą, bo wiedziałam, że muszę i pracować, i chodzić do szkoły. No i byłam w Alejach Ujazdowskich, bo powiedziałam sobie, że co jak co, ale w Aleje Ujazdowskie to pójdę odpocząć po tym chodzeniu po Warszawie i szukaniu pracy. I w Alejach Ujazdowskich spotkałam moją koleżankę, która siedziała z tyłu za mną w szkole, w gimnazjum. Ona przyjechała z Francji trzy lata przed wojną, a ponieważ mówiła po polsku, więc także do tego gimnazjum przyszła i zdała tak jak ja. A muszę powiedzieć paniom, że ja zdałam do gimnazjum, było pięć osób na jedno miejsce w tym gimnazjum kupieckim w Gdyni. I ja byłam sama, nikogo ze mną nie było, nikt nie przyszedł. Ciotka nie poszła, tylko dała mi adres, wszystkie papiery były załatwione wcześniej i na egzamin przyszłam sama. Nie znałam absolutnie nikogo. Nawet nie miałam czasu i możliwości mieć tremę albo bać się tego egzaminu. Tylko oglądałam, że wszyscy się jakoś znają, że tam się przekrzykują, te dziewczyny się znają jakoś. Widocznie chodziły albo do tej samej szkoły, albo gdzieś… W każdym razie jedna z drugą, inne z innymi, wszystkie się tam między sobą porozumiewały, a ja stałam jak kołek pod ścianą i myślałam: „Boże kochany, ja jestem sama, ja nie wiem, czy ten egzamin zdam. Żebym zdała ten egzamin, no bo jak nie zdam, no to…”. A ja nawet nie wiem, nie wiedziałam, że to się zdaje egzamin. Myślałam, że jak przyniosę świadectwo, takie bardzo dobre, jak miałam, że mnie od razu przyjmą do gimnazjum. A tu trzeba było zdać egzamin z matematyki i z polskiego. No i jak zobaczyłam siebie na liście, że zdałam, że zostałam przyjęta, no to byłam bardzo szczęśliwa. No ale ja tak przeskoczyłam.
Spotkałam koleżankę w Alejach Ujazdowskich. Bardzo żeśmy się ucieszyły, że w ogóle jesteśmy, że jesteśmy znowu razem. Ją wysiedlono z matką. Przy czym muszę powiedzieć, że ona miała matkę rodowitą Niemkę. Ta matka miała dużo kłopotów, ponieważ Niemcy, jak ona się starała o pracę z reguły gdzieś w takiej instytucji, ponieważ miała świetną znajomość swojego języka, wobec tego mogła się posługiwać się tym językiem. I jak musiała napisać życiorys jakiś, to wychodziło, że ona jest Niemką, no to naturalnie był problem, że dlaczego ona nie wraca z powrotem do swojej narodowości. A ona powiedziała, że ona ma narodowość polską, ponieważ ona ma męża Polaka, wyszła za mąż za Polaka i ona już w tej chwili nie jest Niemką, tylko jest Polką. No i zwalniali ją, zawsze ją zwalniali, i ona co i rusz zmieniała pracę, i do końca nigdy nie przyjęła folkslisty. Nigdy. Wspaniała kobieta była, pani Maria Zientarska.
Więc jak tę Jadwigę spotkałam, to mówię: „Słuchaj, może twoja mama… Czy twoja mama pracuje?”. – „Tak, pracuje, tutaj, widzisz, jest taka kantyna i moja mama jest takim szefem sali, że patrzy, czy jest wszystko dobrze nakryte, czy źle nakryte, czy wszystko jest, czy jest piwo w beczce, czy kufle są, czy są czyste i tak dalej. Jednym słowem to wszystko do niej należy”. Ja mówię: „To może ona pracę znajdzie tutaj”. A jeszcze przedtem zaszłam do Szpitala Ujazdowskiego, ponieważ znałam doktora Orłowskiego, którego szukałam w tym szpitalu, bo myślałam, że ten doktor Orłowski, [którego] poznałam przez wujostwo, że on by mi mógł pomóc, że mogłabym się zaczepić w szpitalu. Doktora nie było, powiedzieli, że nie wiedzą, gdzie jest, musi być w jakimś szpitalu w Warszawie, ale u nich nie ma. Natomiast bardzo dobrze, że ja przyszłam, bo oni potrzebują wolontariuszy. Wtedy oni nawet nie używali tego słowa „wolontariat”, tylko: „Potrzebujemy opiekunów sal. Mamy pełno żołnierzy – byli sami żołnierze w salach, polscy żołnierze – i nie mamy im co dać jeść. Więc szukamy młodych ludzi, którzy pomogą nam zdobywać jedzenie dla tych żołnierzy. My ich oczywiście wypuszczamy w miarę, jak zdrowieją, no ale mamy takich, których jeszcze na przykład czeka operacja, więc jeszcze trzeba operację zrobić, bo gdzieś tam odłamek jest, a gdzieś…”. Na przykład piętę jeden miał do zoperowania. No i od razu mi przydzielono salę podchorążych i powiedzieli: „To jest twoja sala, którą będziesz się opiekowała i musisz zdobywać choćby chleb. Ale zdobyć trzeba, bo oni są głodni”. Jak ja tę Jadzię zobaczyłam i usłyszałam, że mama w tej kantynie pracuje, to od razu sobie skojarzyłam, że w tej kantynie jest jakaś stołówka. Jak jest stołówka, to musi być kuchnia. A to było w gimnazjum Królowej Jadwigi, na rogu przy placu Trzech Krzyży. Znaczy panie wiedzą, gdzie jest gimnazjum Królowej Jadwigi, prawda?
No właśnie. Bo na samym rogu jest ulica Wiejska, która prowadzi do Sejmu, jest plac Trzech Krzyży i to była… Okna z sali wychodziły na plac Trzech Krzyży, z sali, gdzie zbierano uczniów na różne okoliczności, różne uroczystości, bo dawniej się robiło akademie różne. Taka duża sala była na pierwszym piętrze, to cały plac Trzech Krzyży właśnie z tej sali był widoczny. A na dole, w piwnicy właśnie, w dole była ta kantyna dla żołnierzy, gdzie oni przychodzili na śniadania, na obiady, nie pamiętam, czy na kolacje też, ale chyba też. W każdym razie dla nas… To znaczy ta Jadzia nie bardzo chciała pracować, ale ja powiedziałam: „Wiesz, jak będziemy we dwie, to więcej możemy tego jedzenia jakoś zorganizować dla tych podchorążych”. No i ona, chcąc nie chcąc, ze mną poszła do tej pracy.
A praca była taka, że obierałyśmy kartofle. Była sterta na podwórku kartofli, taka od ściany w dół lecąca, taka sterta kartofli. My na takich stołeczkach z takimi małymi nożami i cały czas pracowałyśmy, od rana, od godziny ósmej chyba do godziny drugiej. I cały czas nic, tylko obierałyśmy te kartofle. W każdym razie szefem tej kantyny był stary Niemiec, bardzo ponury człowiek. I ja pomyślałam sobie, że taki ponury, ale jeżeli ja ułożę sobie w domu przemówienie do niego po niemiecku, że ja mam bardzo dużą rodzinę i bardzo głodni są wszyscy, i czy mogłabym codziennie w bańkę dostać zupy, jak zostanie zupa, jak już się skończą obiady. Bo tylko były do jakiejś godziny wydawane posiłki w tej kantynie. Myśmy nawet nie miały wejścia do tej kantyny, tylko do kuchni. Kuchnia i my obok z tymi kartoflami na podwórku, a wejście było od Alej Ujazdowskich w dół do tej kantyny. Stamtąd wchodzili ci żołnierze. Więc ułożyłam sobie wszystko w nocy, wieczorem, jak mam to powiedzieć, no i podeszłam do niego kiedyś, powiedziałam, że mam do niego prośbę. On był bardzo zaskoczony, że ja mówię do niego po niemiecku. Popatrzył na mnie i mówi: „No to słucham, słucham”. Więc ja mówię: „Tak, proszę pana, ja mam bardzo dużą rodzinę i są wszyscy bardzo głodni. Nie ma ojca, ojciec jest w obozie, nie ma go. Wszyscy chodzimy głodni. W związku z tym chciałam pana prosić, że jak zostanie zupa, jak już będzie koniec wydawania obiadów, to żebym mogła bańkę zupy dostać”. Popatrzył na mnie i mówi: „Chodź ze mną”. No i ja poszłam i on mówi: „Powiedz kucharzowi, że codziennie możesz dostać bańkę zupy”. No i ja do tego kucharza mówię, że szef mówi, że ja mogę codziennie dostać bańkę zupy, oczywiście jak zostanie. A kucharz mówi: „A, spryciula”. No, ja nic nie powiedziałam i ten szef od razu się odwrócił i wyszedł. No a ja za nim też rzekomo wyszłam, ale jak widzę, że on w ogóle na mnie już nie zwraca uwagi, to wróciłam do tego kucharza i mówię: „Proszę pana, to nie jest tak, jak pan myśli. Chodzi o to, że pan jeszcze będzie mi musiał tego pomocnika swojego [dać], żeby mi chociaż do bramy szpitala tę bańkę zaniósł. Dlatego że ja potrzebuję dla żołnierzy chorych, którzy leżą w szpitalu, i ja muszę mieć coś do jedzenia. Szpital nie ma żywności”. – „No to nie mogłaś od razu mówić?” – „A jak mogłam jemu powiedzieć, że dla żołnierzy chcę mieć jedzenie? Powiedziałam, że mam dużą rodzinę”. – „No to dobrze, to wiesz co, to ja jeszcze im obetnę, każdemu kawałek mięsa, skrócę i będę wrzucał do tej bańki”. Ja mówię: „Wie pan, to ja przyniosę dwie bańki i w razie gdyby tam szef miał jakieś zastrzeżenia, to powiem, że to są dwie mniejsze, bo ja przecież jednej dużej nie poradzę, bo dla mnie za ciężko”. A on mówi: „Dobrze, przynieś dwie bańki i tak będę tutaj urzędował, żeby te dwie bańki zawsze były pełne. Bez względu na to, jaki będzie rezultat, to ja będę tę zupę tak wydzielał, żeby dla żołnierzy były bańki gotowe”.
Proszę pani, nie tak długo, dlatego że oni bardzo szybko się zorientowali, że Niemcy się interesują szpitalem, i bali się, że wyłuskają tych żołnierzy. Oni na razie mówili, że to są chorzy, ale przecież nie leżeli w mundurach, więc nie było widać, że to są żołnierze. Ale w ogóle bali się, bo przecież były akta w szpitalu wszystkie i tak dalej, więc oni w pewnym momencie postarali się wszystkich jak najszybciej ze szpitala do domów powysyłać, do jakichś takich… No, każdy miał… Wie pani, na przykład był taki podchorąży, taka moja pierwsza wielka miłość. W poduszkę płakałam, bo przychodziła dziewczyna starsza ode mnie, a ja miałam siedemnaście lat, to sobie myślałam: „To co za taką tego, to on nawet nie pomyśli o mnie. A do niego przychodzi dziewczyna, która już na pierwszym roku studiów była przed wojną i ładna, więc w ogóle kto ja jestem?”. […] Więc proszę pani, zarząd szpitala dość szybko ewakuował, znaczy rozstał się z tymi żołnierzami. Jeżeli trzeba było kogoś zostawić, to troszeczkę przesuwał do innych szpitali, na przykład do szpitala Elżbietanek, do doktora Trenknera, którego znałam osobiście bardzo dobrze i potem jechałam z nim do Gdyni, już po Powstaniu. On organizował pierwszy szpital w Gdańsku. Więc do [szpitala] Elżbietanek przekazali paru i chyba jeszcze gdzieś. Wie pani, tak roztasowali po innych szpitalach, tam gdzie była konieczność, żeby jeszcze zostali w szpitalu. Ale już na ogół ich kondycja była… Sądząc z tego, co widziałam, to kondycja ich była taka, że można ich było swobodnie już posłać do jakiegoś prywatnego domu. Na przykład jeden spośród tych podchorążych pochodził z Poznania, rodzina została wysiedlona, bo Poznań oczywiście też już był Reichem, więc matka i siostra przyjechały, w Warszawie wynajęły w Alejach Jerozolimskich mieszkanie i on wyszedł. Od razu robiono mu… notabene amputowano mu nogę do pół łydki. I ponieważ z tą piętą nie mogli sobie [poradzić]… Odłamek mu piętę tak zgruchotał, że nie mogli sobie z tym poradzić, jednym słowem musieli z powodu zakażenia amputować pół nogi.
Nie, już nie byłam, a to z różnych względów. Po pierwsze, szpital już był w jakimś sensie zorganizowany i dostawał przydziały żywnościowe. Już jako szpital egzystował, a nie taki… Bo w tym czasie kiedy ja byłam, to były początki i ten szpital tak wyglądał, jakby był szpitalem organizowanym przez samych lekarzy, prywatnym, a do nikogo nie należał. Jakby nie należał do żadnych władz miejskich i tak dalej, tak to wyglądało, na pozór. Naprawdę nie wiem, jaka była organizacja dokładnie, ale tak to wyglądało. A potem już było widać, że szpital już ma jakąś hierarchię, już gdzieś należy, że jest wydział zdrowia w ratuszu i oni już załatwiają różne sprawy i tak dalej, tak że oni już nie bardzo potrzebowali.
Poza tym któregoś dnia przyszła bardzo, bardzo elegancka pani, Niemka i znowu – nas tam było trzy – powiedziała: „Wszystkie trzy ze mną natychmiast idziecie”. No i poszłyśmy z nią. Zaprowadziła nas na piętro, tam gdzie była ta piękna sala szkolna, i powiedziała tak: „Tu będzie kawiarnia dla oficerów i wy będziecie tutaj pracowały. Ty będziesz…”. A jeszcze jedna koleżanka pochodziła z Rypina, też wysiedlona i też z mojej szkoły, Basia Lorenc nazywała się. Byłyśmy już we trzy z tymi kartoflami i mieszkałyśmy już razem u mamy [koleżanki], u pani Zientarskiej. Wszystkie trzy mieszkały w jednym pokoju, a ona z córką w drugim pokoju, z siostrą Jadzi w drugim pokoju. I przyszła i powiedziała: „Wszystkie trzy zostawiacie te noże i idziecie ze mną na górę”. Powiedziałam do niej: „No tak, ale będzie się gniewał szef, że nieobrane kartofle”. – „Szef nie ma nic tu do gadania” – powiedziała po niemiecku. No i poszłyśmy na górę i ona od razu rozdzieliła role. „Ty będziesz robiła kawę – do Basi powiedziała. – Ty będziesz przy…” – pokazała od razu jej dużą taką maszynę do parzenia kawy, ogromna była, taka profesjonalna, jak w kawiarniach bywa. Do Jadzi powiedziała: „Ty będziesz naczynia zmywała, a ty – do mnie – a ty będziesz ciastka wydawała kelnerkom za bufetem”. A ona miała miejsce za bufetem, siedziała i cały czas na całą salę patrzyła, a jeżeli na przykład przyszedł jakikolwiek oficer do mnie, żeby sam sobie wybrał ciastko i jakoś od razu widać było, że on przychodzi nie dla tych ciastek, tylko dla mnie, to ona natychmiast interweniowała, natychmiast wstała i powiedziała: „Miło, że pan się fatygował sam, ale kelnerka na pana życzenie może każde ciastko panu przynieść i służyć panu, tak że niepotrzebnie pan się fatyguje”. I go od razu odsyłała na miejsce. Była szalenie o nas dbająca. Wieczorem, mimo że miałyśmy przepustki, to ona nas odprowadzała do domu, ponieważ domyślają się panie, że ci oficerowie, jak patrzyli na takie młode dziewczyny jak my, to uważali, że mogą stać może na dole i ewentualnie może coś nam proponować, no nie wiem. W każdym razie, no, zachowywali się jak mężczyźni, po prostu. A my miałyśmy dosłownie naprzeciwko mieszkanie w Domu Ericssona. Nie wiem, czy państwo wiedzą, który to jest Dom Ericssona, przedwojenny. Bo w Warszawie każdy był czyjś i jakiś tam, no więc Ericssona Dom to był firmy Ericsson. Tam mieszkały artystki, to był super dom w Alejach Ujazdowskich. Dzisiaj to by było naprzeciwko Klubu Lekarza, bo jest taki klub za szkołą, szkoła jest na rogu, a potem jest Klub Lekarza, z panem Woy-Wojciechowskim, który jest tam kierownikiem. Zresztą komponuje piosenki, jak panie wiedzą albo nie, a jego żona pisze teksty. No to już dawno, lata całe, on jest taki lekarz komponujący. Zresztą bardzo dużo lekarzy jest piszących wiersze, komponujących, studiujących historię sztuki. Wszystkich lekarzy, których znam, a znam dużo, to muszę powiedzieć, że każdy ma jakieś tego typu artystyczne zamiłowania, niezależnie od swojego zawodu. Widocznie to jest odskocznia.
Sami Niemcy, bez kobiet. Tylko mężczyźni, oficerowie. I na przykład ta pani Anna Marie Jungmeyer, bo tak się ona nazywała, potem cudowny przyjaciel Polaków, utrzymywała potem cały teatr polskich aktorów, a to już jest następna sprawa. Wspaniały przyjaciel Polaków, wspaniały. Ona była tam niedługo, ale jak była… Tam był fortepian i tam każdy, kto grał na pianinie czy na fortepianie, mógł usiąść i mógł coś na przykład zagrać dla wszystkich, którzy siedzieli. Niemcy byli rozmiłowani w muzyce i tak zauważyłam przynajmniej, no, wszyscy ci oficerowie, każdy znał jakąś czy to arię operową, czy z operetki, czy z opery. I bardzo wielu ich siadało do fortepianu, bo to był fortepian, i zaczynało grać. Bardzo często ktoś podchodził i zaczynał śpiewać do tego. Tak że był taki minikoncert przy tej okazji, ale to oni sami. A ona miała taki zwyczaj, że jak już wszyscy siedzieli i już pili wino czy piwo, czy jedli ciastka i pili kawę, to ona ubrana w bardzo ładną, bardzo elegancką suknię, zawsze miała orchideę. Potem dopiero dowiedziałam się, skąd te orchidee są w Warszawie. Bo nie mogłam zrozumieć, skąd ona ma orchidee do sukni. Ale taka jedna orchidea, no, była chyba przez dwa tygodnie ciągle żywa. I ona przechodziła między jednym rzędem, tutaj byli i tu byli, i potem drugą stroną i każdemu się kłaniała. Ale zauważyłam jedno: Jej mówili oficerowie: Heil, a ona nigdy nie podniosła ręki i nigdy nie mówiła: Heil Hitler. A oni między sobą jak się pozdrawiali i tam ktoś przyszedł nowy, a chciał się dosiąść [do stolika], to wszyscy mówili: Heil Hitler. A ona nigdy, ona przechodziła i tylko skinęła głową, z taką dystynkcją wielką pozdrawiała. Pytała, czy wszystko w porządku, przychodziła z powrotem i siadała za tym bufetem tak, że była taka szafa, jej nie było widać, a ona tak po przekątnej widziała całą salę i widziała zaplecze, gdzie było zmywane, gdzie były kawy robione. To wszystko miała na oku. No i do mnie ustawicznie mówiła. Bez przerwy coś do mnie mówiła. Więc jeżeli ja czegoś nie wiedziałam, to pytałam, mówiłam, że ja nie rozumiem, nie rozumiem tego, o co to chodzi. To ona mi na migi pokazywała. I ja nawet nie wiem, jak szybko… Chyba w pół roku zaczęłam płynnie mówić po niemiecku. W ogóle miałam bardzo dobre podstawy, bardzo… Gramatykę [pamiętam] do dzisiaj, w nocy mogę się obudzić i czasy odmieniać wszystkie – mimo że tyle lat nie używam języka, to mogę do dzisiaj. Taką świetną miałyśmy germanistkę, wspaniałą, która notabene zginęła, zatopili cały statek z jakiegoś obozu żeńskiego na morzu – wywieźli ich i zatopili razem ze statkiem Niemcy. Ona była tak do obozu wywieziona. Pani Halina Strzelecka nazywała się, bardzo wspaniała germanistka.
Oczywiście w stosunku do nas były tylko zakusy, jak do młodych dziewczyn. Wie pani, jakieś dusery usiłowali nam mówić, jeżeli tylko udało im się przyjść do bufetu, bo inaczej nie. Bo pani Jungmeyer od razu przepędzała, nie pozwoliła.
Nie, wtedy nie. Myślę, że to było jeszcze za wcześnie, dlatego że, proszę pani, te kartofle to obierałam chyba nie dłużej jak trzy miesiące. Ja nie pamiętam, ale nie sądzę, żeby to było dłużej jak trzy, cztery miesiące. A w tej kawiarni też nie dłużej jak pół roku to trwało. Potem przeniosła się do pałacu Blanka na szefa stołówki ta pani Jungmeyer. I powiedziała: „No, was to z sobą nie zabiorę, ale ciebie zabieram z sobą – to znaczy mnie – bo ty mówisz po niemiecku, będziesz moim tłumaczem. Tam jest personel polski, to ja ciebie będę potrzebowała. To ja ciebie zabieram ze sobą”.
Może ja dlatego lepiej mówiłam po niemiecku i szybko mówiłam, że w Gdyni u mojej przyjaciółki, ponieważ ona także miała u urszulanek język niemiecki i ja miałam dwa języki, niemiecki i angielski (miałam dwa obce języki, ona miała tylko niemiecki). I wieczorem… Jej tata był szefem Działu Gospodarczego Komisariatu Rządu. Teraz jak kiedykolwiek ktoś z państwa będzie w Gdyni, to proszę popatrzeć, jaka piękna jest tablica dziękczynna mieszkańców Gdyni dla niego na Wojewódzkim Zarządzie w Gdyni. On został rozstrzelany przez Niemców, wywleczony ze szpitala, ranny jako oficer, ranny – został wywleczony i rozstrzelany. Bardzo dobry Polak, cudowny człowiek. Ukwiecał tę Gdynię tak cudownie i tak o nią dbał, jakież to było pięknie czyste miasto. I piękne.
Więc dłużej to nie trwało jak pół roku i ona mnie zabrała do tego pałacu Blanka. Przy czym poszła ze mną od razu do jakiegoś księgowego, że ma mi ustalić pensję, bo ja tu będę pracowała, bo ona mnie potrzebuje jako dolmeczera, to znaczy tłumacza. A on powiedział, że absolutnie on nie ma w ogóle możliwości, nie ma etatu i nie ma możliwości, żeby mi płacić. Jak ja chcę, to mogę za darmo pracować. Ja powiedziałam: „No nie, za darmo to ja nie mogę pracować, bo ja się muszę uczyć i mam wydatki. Poza tym żyć muszę, nie mogę za darmo pracować”. I wtedy ona powiedziała: „Dobrze, to my załatwimy inaczej. Będziesz pracowała w ratuszu”. I ona zadzwoniła do ratusza, nie wiem, z kim rozmawiała wówczas, ale przyszedł Dawidowski i ona mówi: „Powiedz temu panu, że będziesz pracowała w ratuszu. Do mnie będziesz przychodziła na cztery godziny dziennie, a resztę godzin u niego. W ten sposób będziesz zatrudniona w ratuszu”. Więc ja powiedziałam: „Proszę pana, no jest taki problem, że ona mówi, że tu potrzebuje mieć tłumacza”. A on mówi: „To wszystko bardzo dobrze się składa, bo ja tu też potrzebuję mieć kogoś, więc to bardzo dobrze, to ja akceptuję od razu, bez problemu. Będziesz pracowała w ratuszu, nawet już wiem gdzie. U mnie, w moim dziale gospodarczym mam miejsce i będziesz pracowała i dostaniesz pensję. Normalną, taką dla początkującego pracownika, to dostaniesz pensję – nie pamiętam, ile dostawałam – a tu będziesz przychodziła, tak jak ona mówi, na cztery godziny dziennie, a na resztę godzin do mnie”. I tak było.
A potem ona bardzo świetnie wszystko robiła. Mianowicie natychmiast wpadła na to, że Polakom, którzy pracują w tej kuchni… Było tam tych ludzi naście z kelnerkami, ze zmywaczkami naczyń, bo nie było maszyn żadnych do zmywania. Jedna była od zmywania kotłów, inne były od zmywania wszystkich talerzy, naczyń, szklanek i tak dalej. No i był kucharz Koperski, który przed wojną zdobył I nagrodę na konkursie kucharzy w Londynie i dlatego go Niemcy poprzez Arbeitsamt gdzieś w papierach wyłuskali i go, jak ja mówię, „ciupasem” przyprowadzili. Bo on nie [chciał], powiedział: „Przyszli i kazali przyjść do pracy tutaj, czy chciałem, czy nie – i mówi – bo pracowałem przecież w restauracji”. Pracował u Langnera. Na placu Teatralnym był pan Szymański, który miał przed wojną Oazę i restaurację. W Oazie były występy i świetna restauracja, a potem w czasie okupacji nie było już żadnych takich występów, więc on miał taką świetną restaurację przy placu Teatralnym, nazywała się U Langnera. Nie wiem, dlaczego U Langnera, bo on nazywał się Szymański. Taki bardzo, bardzo elegancki, wytworny pan, starszy, bardzo miły zresztą.
Tak, ona zaczęła organizować dla Polaków paczki. Powiedziała: „Słuchaj, będziemy robiły przydziały dla Polaków, co dwa tygodnie Polacy dostaną przydział. Mamy w tym magazynie tyle klusek, tyle jajek, tyle wszystkiego, to damy im przydział. Obliczysz, ile to kosztuje, i zaksięgujesz, bo ja…” Aha, ja księgowałam wszystko, co przychodziło i co wychodziło, to wszystko księgowałam, taka pseudoksięgowość była, którą ja robiłam. No i mówi: „Weźmiemy takie duże torby, poprosimy pana – nie pamiętam, jak się nazywał ten zaopatrzeniowiec – żeby kupił dużych takich toreb, i będziemy w te torby ładowali. I tak zrobimy raz, dwa, w ciągu dnia, ja z tobą, a Czesio będzie nam tylko dowoził”. (Czesio to był chłopak, wspaniały chłopak, wspaniały Polak, który był przez prezydenta Starzyńskiego zrobiony z gazeciarza gońcem. Prezydent go na ulicy jako gazeciarza spotkał, on nie wiedział, że z prezydentem rozmawia, proponował gazetę, prezydent się nim zainteresował, że on taki bystry, i mówi: „Przyjdź do mnie jutro”. I jak on poszedł do ratusza, to zrobił z niego gońca. Był cudowny chłopak. Potem powiem, co robił, jak utrzymywaliśmy cały ratusz z nim, we dwójkę). No więc ona robiła te torby, ja obliczałam według cen, które myśmy płacili. Nie żeby ona chciała coś zarobić, absolutnie, grosza nie [brała], tylko wszystko to odprowadzała do kasy, do tego [księgowego] na dole. Tam ten księgowy był i ona powiedziała oficjalnie: „Ja tutaj wprowadzam taki zwyczaj i to oficjalnie, i to jest zwrot z tego, co my płacimy za to, co kupujemy”. Jeżeli ona dała każdemu pół litra wódki, dziesięć jajek i resztę nasypała klusek i zadzwoniła na wartownię, że dzisiaj będą wszyscy wychodzili z dużymi torbami, bo dostali deputat, tak to się nazywało, no to ona wiedziała, że te pół litra wódki to jest połowa ich pensji. Więc jeżeli dwa razy w miesiącu dostaną po pół litra wódki, to będą szczęśliwi, że tyle zarabiają. I tak to ona robiła. Ale niestety bardzo krótko to trwało, bo nie wiem skąd, nie wiem jak, znalazł się hotelarz, prawdziwy hotelarz, znaczy po szkole hotelarskiej. Starszy pan, nazywał się Laue, z żoną. I on objął stanowisko szefa tej kantyny, natomiast ona przeszła do bufetu w Teatrze Polskim.
W Teatrze Polskim odbywały się przedstawienia po południu dla Polaków, na przykład operetka była po południu dla Polaków, a dla Niemców o godzinie siódmej czy tam o ósmej, już nie pamiętam dokładnie. W każdym razie wszyscy, którzy śpiewali i którzy po wojnie jeszcze śpiewali, i których na pewno nazwiska znacie, to wszyscy byli zatrudnieni, wszyscy grali w operetkach. Mało tego, ponieważ filharmonia nie istniała, bo filharmonii nie było i w związku z tym muzycy nie mieli co robić, to w niedzielę o dwunastej godzinie w Teatrze Polskim odbywały się koncerty symfoniczne muzyki klasycznej. Dołżycki dyrygował, był dyrygentem głównym w filharmonii, chyba był nawet dyrektorem muzycznym przed wojną. Więc Dołżycki dyrygował, Niemczyka brat, tego Leona Niemczyka, aktora, był wirtuozem skrzypiec i Jastrzębski, drugi. Dwóch wirtuozów skrzypiec było. I oni występowali jako wirtuozi na zmianę, jedną niedzielę Niemczyk, drugą niedzielę… Dlaczego mówię tak dokładnie? Dlatego że ja na te koncerty chodziłam. Ja chodziłam. Przyznam szczerze, że chodziłam na występy „skowronka Warszawy”, to znaczy pani… czasem mi brakuje nazwiska… Szczepańska. Lucyna Szczepańska. „Słowik Warszawy”. Ona występowała na pięterku, na Foksal, w kawiarni, też co niedzielę miała swój recital.
Nie, zostałam, bo ten Laue powiedział: „Nie ma mowy, żeby poszła”. Powiedział do niej: „Ty nie potrzebujesz, tam masz tylko bufet dla Niemców, to po co ci dolmeczer? Tobie tam niepotrzebny. A poza tym jakbyś potrzebowała, to Halinchen do ciebie przyjedzie i ci przetłumaczy, co będziesz chciała. Ale tak, nie ma powodu”.
Proszę pani, ja po prostu pisałam odpowiedzi na pisma różne. Ludzie pisali w różnych sprawach. Ratusz to był zupełnie tak jak przed wojną, ratusz istniał i ratusz zorganizowany był ze wszystkimi działami. Życie mieszkańców miasta w zasadzie podlegało organizacji takiej samej jak przed wojną. Oczywiście nie było takich możliwości jak przed wojną, bo i pieniędzy nie było, już nie dostawali, ratusz nie dostawał takich pieniędzy jak przed wojną na nic.
Przecież to, co przed wojną robił prezydent Starzyński, przecież dzisiaj nie daliby sobie rady wykupić tyle terenów, ile on wykupił terenów dla miasta. Na przykład, nie wiem, czy państwo wiedzą, że cała ulica Stołeczna dzisiaj nazwana ulicą Popiełuszki – tak ludzie protestowali bardzo nie dlatego, żeby nie nazywać ulicy Popiełuszki, bo to bezsporna rzecz, że powinna taka ulica być, tylko chodziło o to, że to było nieomal dziecko Starzyńskiego. On wykupił wszystkie tereny wokoło tej ulicy, żeby z Żoliborza poprzez całą Warszawę zrobić magistralę wylotową do Katowic i do Krakowa, żeby to była magistrala przez miasto lecąca i do wyjazdu na Kraków i Katowice. On miał w ogóle wspaniałą wizję rozwoju miasta i dlatego wykupywał bardzo dużo terenów w Warszawie. Dlatego nie miał problemów potem. Jak chciał zrobić coś dobrego, coś zbudować, to nie miał problemu, bo już miał wykupiony teren. On po prostu był wizjonerem jako prezydent miasta.
Do końca, do Powstania i w Powstanie.
Tak.
Po prostu ja byłam w ratuszu, to Dawidowski mówi do mnie: „Słuchaj, czy ty należysz gdziekolwiek?”. Ja mówię: „Nie, nie miałam jeszcze czasu, dlatego że po pierwsze, sprowadziłam do siebie siostrę, musiałam się zająć jej szkołą, muszę pomagać, bo jest bardzo, bardzo jakoś leniwa, jeśli chodzi o naukę. Poza tym sama musiałam zrobić maturę, więc wszystko razem jakoś… I praca, i matura, i organizacja życia własnego z siostrą, żeby siostra chodziła do gimnazjum, to wszystko jakoś do tej pory… Nie, chociaż – mówię – mam chłopaka, który przychodzi i co niedzielę razem z nim czyszczę pistolet na stole. Ja rozkładam, mam taki super obrusik różowy, on to sobie czyści, cały czas”.
Mój mąż później, Janusz Żelaski, którego nagranie macie. On spotkał z kolei kolegę jakiegoś, który też go zapytał… „Słuchaj, ja w Warszawie nie miałam kolegów”. Czyli ja nie miałam tak zwanego środowiska w Warszawie, bo moje środowisko było w Gdyni i te dwie koleżanki to były z Gdyni, a nie z Warszawy. On był w Warszawie, więc on miał środowisko. I spotkał kolegę, chyba z Szarych Szeregów albo z innej [organizacji], w każdym razie z organizacji harcerskiej, i zapytał: „Ty już należysz gdzieś?”. On mówi: „Nie, nie należę jeszcze nigdzie”. – „No to przyjdź dzisiaj wieczorem, tu i tu, będzie tego, to zobaczymy, i zobaczysz, bo przecież chyba chcesz”. A on mówi: „Oczywiście, chcę”. No i w ten sposób jeden drugiego wciągał.
Ale wtedy to ja jeszcze nie znałam mojego męża, jak on się zapisywał. Natomiast Dawidowski powiedział: „Słuchaj, mała, czas najwyższy, żebyś pomyślała o tym, żeby należeć do organizacji podziemnej, bo tutaj możemy dużo zrobić. My robimy, bo my mamy swoją własną organizację, która należy do AK, ale my się rządzimy tutaj sami, bo my organizujemy prace, które wynikają z naszej bezpośrednio… Zresztą zobaczysz jaką pracę. I ty nam także musisz pomagać. I w związku z tym, zastanów się, czy chcesz”. Powiedział mi, czym to grozi, jakie są warunki takiej pracy i tak dalej. No, ja powiedziałam, że ja się nie muszę zastanawiać. On mówi: „Jak się nie musisz zastanawiać, to wobec tego ja zorganizuję jeszcze w tym tygodniu osoby, przed którymi złożysz przysięgę, które są w naszym zespole. I wtedy już będziesz wykonywała polecenia, które będziesz dostawała bezpośrednio ode mnie”. No i dostawałam.
To była formuła, która… była napisana formuła, że „Ja – taka i taka – świadoma sytuacji, jaka obecnie panuje w Polsce, i wroga, którego mamy, który okupuje Polskę i tak dalej – była taka formuła – będę się starała pracować na korzyść Polski i Polaków, przeciwko okupantowi i wykonywać rozkazy organizacji”. I tam był taki warunek, jakby sine qua non, tylko to było tak ujęte ładnie, że nie będę niczego robiła, choćbym myślała, że robię dobrze… że bez rozkazu niczego na własną rękę robiła nie będę, tylko zawsze wszystko będę wykonywała według rozkazu. A jeżeli będę miała jakąś propozycję sama od siebie, to najpierw przyjdę z tą propozycją do nich i powiem, i oni zdecydują, czy to może być, czy nie może być. […] No więc taka formuła jakaś była napisana, którą ja miałam powtarzać. Dawidowski czytał, a ja powtarzałam. Że nigdy, szczególnie chodziło… Ten wstęp to nie, ale chodziło o to, że nie mam prawa w ogóle niczego na własną rękę wykonywać. Choćbym myślała, że jest to najlepsza rzecz, jaką mogę zrobić, to nie mam prawa niczego robić bez zawiadomienia wcześniej i uzgodnienia z nimi, i otrzymania od nich zgody. Natomiast z reguły będę dostawała zadania od nich.
Tak.
Zawsze Dawidowski mówił: „My mamy własną konspirację ratusza”, ale nigdy nie była wymieniana jakakolwiek nazwa tego, tylko „własna konspiracja ratusza”. I rzeczywiście robili sporo różnych rzeczy. I takich mniej ważnych, ale w jakiś sposób ważnych dla ludzi, dla ratusza. No a już na przykład sprawa, [z] którą przyszedł kiedyś do mnie, z listą – to już do mnie przyszedł, do pałacu – i mówi: „Muszę z tobą rozmawiać. Wyjdziesz?”. Ja mówię: „Wyjdę”. No więc wyszliśmy przed drzwi wejściowe i on mówi: „Mam tutaj listę, są na niej ludzie, którzy są w łapankach zatrzymani na Skaryszewskiej, w obozie przejściowym. Oni muszą być jutro zwolnieni ze Skaryszewskiej, bo jeżeli jutro nie zostaną zwolnieni, a najdalej pojutrze, to będą wywiezieni do Niemiec, a oni nie mogą w żadnym wypadku być wywiezieni do Niemiec. Oni są tu bardzo potrzebni, są cenni i nie ma mowy o tym, żeby wyjechali do Niemiec. Więc musisz załatwić to z Leistem, żeby on ich zwolnił”. Ja mówię: „No ale jak to załatwię?”. A on mówi: „A tego to ja nie wiem. To jest rozkaz. Sama główkuj i zobacz, jak masz to załatwić, ale mnie to nie interesuje, jaką formę to przybierze i jak ty to będziesz załatwiała. To mnie nie interesuje w ogóle. To masz i musisz załatwić”. No, nie będę opowiadała, że już w ogóle nie wiedziałam, co kto do mnie mówi, tak byłam zdenerwowana tym takim dużym zadaniem, bo miałam mniejsze przedtem, to były łatwe, ale to… Sobie myślę: „No jak ja to załatwię, no jak ja zrobię?”. Leist miał sekretarkę, oboje pochodzili z Bawarii, oboje byli katolikami. Ona była w wieku mniej więcej czterdziestu sześciu, tak pod pięćdziesiątkę pani. Szalenie miła, elegancka, niewdająca się w żadne dyskusje, niemająca żadnych jakichś wygórowanych życzeń. Jeżeli prosiła, to najwyżej o kawę, ale nigdy nie prosiła o coś ekstra dla siebie, bo ona tu jest sekretarką szefa i tak dalej. Nie ma mowy. Była bardzo skromną osobą, ale bardzo inteligentna. Miała swój pokój, no i ja pomyślałam sobie, że pójdę do niej i najpierw z nią porozmawiam. No i przyszłam i mówię do niej: „Mam ogromny kłopot i muszę z szefem to załatwić, bo chodzi o to, żeby szef to załatwił, bo pani mi tego załatwić nie może. Tylko szef jest władny to załatwić, ale ja nie wiem, jak mam mu to powiedzieć. Co ja mam zrobić?”. A ona mówi do mnie tak: „Słuchaj, jeżeli sprawa jest bardzo ważna, to powiedz mu zwyczajnie, bardzo zwyczajnie. Nie rób żadnego przedstawienia, żadnych takich rzeczy. Powiedz mu najzwyczajniej w świecie, on to zrozumie. Nawet jeśli jest to sprawa dla ciebie państwowej wagi. I zobaczę, czy szef jest wolny… Aha, jest wolny”. Wzięła mnie za ramiona, wepchnęła od razu do niego, a potem mi powiedziała: „Zrobiłam to dlatego od razu, bo jakbyś się zaczęła zastanawiać, to jeszcze dłużej by trwała twoja niepewność”. A ja wyszłam rozpromieniona, podziękowałam jej, powiedziałam, że załatwiłam sprawę i bardzo dziękuję. I ona mi potem powiedziała: „Widzisz, dlatego cię wepchnęłam. Przepraszam bardzo, że cię wzięłam za ramiona i wepchnęłam w drzwi”. Nie wiedziałam, [kto był na liście], bo tej listy nawet nie otwierałam, bo pomyślałam sobie, co mi dadzą nazwiska, których nie znam. Nieważne były nazwiska, ważne było, jak ja to załatwię. Ja to trzymałam cały czas w dłoni i sobie myślałam, jak ja to mam załatwić. Więc nie myślałam i nie zaglądałam do tego, bo gdybym zajrzała, to bym sama wiedziała, że trzeba tę listę zmienić. Nie musiałby mi Leist tego powiedzieć. Stanęłam przed nim, a on mówi do mnie: „No i co, dziecko? Masz jakiś problem chyba, bo przyszłaś do mnie po raz pierwszy. Nigdy niczego nie potrzebujesz, o nic nie prosisz, a tutaj nagle widzę, że masz jakiś problem”. Ja mówię: „Tak, mam bardzo duży problem”. – „A co to w ręku trzymasz?” A ja mówię: „No właśnie, to jest problem. W łapance ostatnio bardzo dużo złapali ludzi z ratusza. Jeżeli ich nie zwolnimy jutro, to znaczy pan, tylko pan musiałby ich zwolnić w SS, na Szucha”. – „No tak, jeżeli kogoś zwolnić, to tylko w SS na Szucha”. Ja mówię: „Tak i jeżeli się ich nie zwolni, to oni wyjadą do Niemiec, a my nie będziemy mieli w ogóle kim robić podwód i różnych rzeczy, które potrzebujemy robić w ratuszu dla was”. On mówi: „No to pokaż mi tę listę”. Otwiera tę listę i mówi tak… Popatrzył, tak jakby czytał i mówi: „Rozumiem, że nie sama pisałaś tę listę”. Ja mówię: „Nie, nie pisałam sama”. – „Bo gdybyś ty pisała tę listę, to myślę, że przy twojej inteligencji pomyślałabyś, że ta lista jest bardzo źle zrobiona. No, zobacz ją”. A ja popatrzyłam i mówię: „Ja wiem, tu musi ktoś odejść z tej listy”. – „No właśnie, pomyśl sama, jak mogę dać listę do nich, dokładnie czterdziestu. Dokładnie czterdziestu złapano? Przecież od razu pomyślą, że tu coś jest nie tak. Wiesz, jacy są na Szucha podejrzliwi. Jeżeli chcesz, żeby to było jutro gotowe, to weź tę listę i zostanie pani Runge – tak nazywała się ta sekretarka – dotąd, aż ty tej listy dzisiaj nie przyniesiesz. Bo ja jutro muszę przez gońca z samego rana tę listę wysłać, a przed tym telefonicznie rozmawiać. Więc nie wiem, ile wyrzucicie, ale powinno być trzydziestu sześciu, trzydziestu siedmiu na liście, ale nie czterdziestu. Kogo wyrzucicie, ja nie wiem, ale musicie usunąć przynajmniej trzy nazwiska”. Ja mówię: „Tak, oczywiście”. I wzięłam, powiedziałam: „Dziękuję bardzo, to ja przyniosę do pani Runge tę listę. Zaraz to przepiszę i przyniosę”. A on mówi: „No dobrze, ja to jutro załatwię”. Zadzwoniłam do Dawidowskiego i mówię: „Słuchaj no, sprawa jest taka i taka i trzeba to załatwić. Ja nie wiem, kogo wyrzucić. Musisz to szybciutko wziąć, szybko napisać, ja to dzisiaj jeszcze muszę złożyć, bo on mówi, jeżeli to ma być jutro załatwione, to on musi tę listę dzisiaj mieć, a jutro z samego rana odesłać na Szucha i najpierw rozmawiać tam, z kim trzeba. Ale powiedział, że załatwi”. – „No, to najważniejsze – mówi – a o resztę się nie martw. Przyślij Czesia”. Ja Czesiowi dałam listę i powiedziałam: „Czesiu, w ręce pana Dawidowskiego i umów się albo zostań, najlepiej zostań u niego, żeby od razu przepisali i od razu żebyś mi tę listę przyniósł”. I rzeczywiście Czesiu został, przepisali tę listę, zrobili trzydzieści siedem nazwisk.
Sprawa dopiero zaczęła się komplikować następnego dnia, kiedy Leist mnie wezwał i mówi: „Ja sprawę załatwiłem telefonicznie, wysłałem. Ona zaraz wróci do mnie, niedługo, ale pojutrze rano ty musisz pojechać z doktorem Kaufmannem… nie Kaufmannem, Weberem, bo – mówi – doktor Kaufmann powiedział, że będzie to załatwiał doktor Weber. Ale ty musisz z doktorem Weberem…”. Bo to był dział zdrowia, no tak jak teraz jest, to tam oni mieli swój własny, swoje całe biura i mieli także dział zdrowia. I tam właśnie takim głównym lekarzem był ten doktor Kaufmann, a doktor Weber to był taki cywil, który powłóczył nogą, coś miał, widocznie dlatego nie był nigdzie na froncie, bo był młody stosunkowo, ale jakoś powłóczył bardzo jedną nogą. I [Leist] mówi: „Musisz jechać z nim na tę ulicę i musisz tłumaczyć, bo on musi każdemu wystawić zaświadczenie, że się nie nadaje na wyjazd. I ty musisz tam to wszystko przetłumaczyć, tak że musisz z nim jechać. Inaczej nie mogę, bo ja nie mam innego tłumacza dla niego”. No więc rzeczywiście powiedziałam: „Oczywiście, że pojadę z doktorem Weberem”.
Następnie jakoś przedstawili mi tego doktora Webera. Był to rzeczywiście niestary człowiek, jakieś miał czterdzieści dwa, czterdzieści cztery, może coś w tym stylu. No i zaczęło się już na placu Teatralnym, bo dawniej jeździły tramwaje z placu Teatralnego. Kiedy wsiadaliśmy do tramwaju, ja chcę wsiąść do tramwaju, a on idzie do tramwaju, [bo] tam one miały pętlę i stały. On mówi: „Ale gdzie pani wsiada?”. Ja mówię: „No, ja wsiadam tam, gdzie jest moje miejsce”. A on mówi: „Nie, pani jedzie ze mną”. Ja mówię: „Nie, tam to jest nur für Deutsche, więc ja nie mogę jechać, bo ja nie jestem Deutsche”. A on mówi: „Ale pani jedzie ze mną. Albo pani jedzie ze mną, albo nie jedziemy”. Ja mówię: „No, nie może pan uzależniać od tego, gdzie ja jadę, czy my jedziemy, czy nie, bo to załatwił pan Leist sprawę”. A on mówi: „No tak, ale jedziemy razem załatwiać sprawę. Proszę wsiadać tam, gdzie ja”. Mogą sobie panie wyobrazić, jak ja się czułam, jadąc na Skaryszewską (to jest na Pradze), taki kawał drogi. Cały czas nie wiedziałam, jak mam schować twarz i głowę, gdzie, żeby mnie ktoś ze znajomych, z przyjaciół nie zobaczył, że ja jadę w tramwaju nur für Deutsche, w tym przedziale. Po prostu czułam się… Chyba najgorzej w swoim życiu, jak się czułam, to w tym momencie, kiedy on mi kazał wsiąść do tego nur für Deutsche. To wyglądało w ten sposób, że on z tej listy wyczytywał, przychodził taki delikwent i on pytał go, na co on choruje. Więc jak ja się zorientowałam, że to trzeba ustalić, że on na coś choruje, to momentalnie przejęłam już jego rolę i mówiłam do tego, kto przyszedł: „To jak długo pan cierpi na ten żołądek?” i robiłam oko, bo on siedział koło mnie, Weber, więc nie widział, że ja do tego puszczam oko. A on wtedy mówił: „Aaa – patrzył w niebo, w sufit – no, już ponad dwa lata”. No to on tam pisał, że jest chory na żołądek, już choruje tyle i tyle, i tego… I następny. I każdemu trzeba było chorobę wymyśleć. Nie było to trudne, bo dużo ludzi choruje na żołądek, dużo ludzi z wątrobą ma kłopoty, więc nie było to takie trudne. Ale w każdym razie…
Wszystkie trzydzieści siedem osób załatwiliśmy, bo tyle osób dali zgodę na Szucha. Bo Leist to załatwił, że ta lista została już przez Szucha, przez SS podpisana, załatwiona, tylko trzeba było tu takie formalności dokonać. Musiał być lekarz, musiał zobaczyć, czy ktoś na coś choruje, jaki to jest. Prawdopodobnie tamci też chcieli mieć jakąś dla siebie przykrywkę, że zwalniali ludzi, którzy nie mogli jechać do pracy do Niemiec, bo są w jakimś sensie upośledzeni.
Cztery takie listy do… Aż kiedy poszłam do szpitala, to załatwiłam cztery takie listy.
A do szpitala poszłam dlatego, że w pewnym momencie Laue powiedział, ten mój szef, że oni wyjeżdżają za trzy tygodnie czy coś, czy… „Za niecały miesiąc my będziemy wyjeżdżali i ciebie zabieramy ze sobą. Tak że przygotuj się na to, że jedziesz z nami jako tłumacz”. A ja mówię: „Ale dokąd ja mam jechać?”. –„Najpierw jedziemy przez miasto Oświęcim, następnie jedziemy na dół, do Monachium, a potem… potem nie wiem, to szef będzie decydował”. To znaczy Leist.
Jak ja to usłyszałam, jak usłyszałam w ogóle słowo Oświęcim, to myślałam, że oni jadą do tego obozu coś tam robić. To tak spanikowałam strasznie, że ustaliłam z kolegami… A już zaczęłam chodzić na medycynę, dwa lata miałam medycyny do Powstania. No bo nie miałam na co, to mówią: „Chodź z nami”. Tam strasznie dużo miałam tych [kolegów]. Sowiński, taki słynny ortopeda, Jurek Czajkowski, Krysia Żelazowska, Lisowska Krysia. Strasznie dużo miałam tych kolegów, z którymi zaczynałam, i oni wszyscy po wojnie zostali lekarzami, tylko nie ja. Ale ja bym i tak lekarzem nie została, bo już jak zaczęły się prosektoria drugiego roku, to ja „wysiadłam”. Tak że nie, nie, w ogóle nie myślałam o tym. Chciałam być adwokatem, więc myślałam o tym, żeby na prawo pójść po wojnie. No ale tak się złożyło, że nie mogłam.
Nie, nie odmówiłam. Tylko jak mi to powiedział, to za dwa dni zaczęłam się skarżyć, że mnie strasznie [boli]. A już ustaliłam z kolegami, na co mogę chorować tak szybko, żeby do szpitala mnie „zapuszkować”. A, znaleźliśmy doktora Orłowskiego, który był w Szpitalu Dzieciątka Jezus w alei Niepodległości. I już z nim też oni już ustalili wszystko, że mnie zabierze. A on mówi tylko: „Ja nie mogę długo trzymać, tylko jak będzie trzeba, to musimy coś wyciąć, dlatego że ja muszę zdawać, tutaj wszystko jest sprawdzane przez Niemców. Ile kto leży, na co leży i tak dalej, więc długo trzymać nie mogę. Rozpoznać chorobę mogę dwa, trzy dni, a potem to już muszę coś robić”. No więc tak było, że ja zaczęłam udawać, że mnie to bardzo boli. I tak udawałam, udawałam, no już chyba… A potem to już powiedziałam, że nie wytrzymuję i że muszę iść do lekarza. No to powiedzieli, to ten Laue mówi: „To przecież u nas jest doktor Kaufmann, wspaniały lekarz, to on natychmiast będzie wiedział, co tobie jest”. A ja mówię: „Nie, ja nie pójdę do doktora Kaufmanna, nie pójdę. Mam przecież swojego lekarza w ratuszu. Przecież tam jest kobieta lekarzem, to ja wolę iść do kobiety, nie chcę do mężczyzny”. Udałam, że jestem taka słodka idiotka po prostu. No i on mówi: „No tak, rzeczywiście, no masz tam lekarzy, to możesz iść”. No i przyszłam i powiedziałam, że muszę iść do szpitala. No i poszłam do szpitala. I byłam w szpitalu, jak oni wyjechali. Ja wyszłam przed Powstaniem cztery dni albo pięć.
Wycięli mi wyrostek, bo nie mogli mnie trzymać. Oni nie wyjeżdżali, a ja nie mogłam już dłużej być, więc nie mógł mnie trzymać w szpitalu. Wobec tego powiedział: „Wyciapiemy żołądek, ten – on to tak bez problemu mówi – wyrostek. I tak niepotrzebny, i tak niepotrzebny”, mówi. Więc wycięli mi wyrostek.
Warszawa, 14 sierpnia 2014 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Adamowicz
Kontynuacja nagrania zarejestrowana 28 sierpnia 2014 roku w Warszawie. Rozmowę prowadziła Urszula Adamowicz
Proszę pani, bardzo duże torby papierowe. Wstawiała to, co było najdroższe w owym czasie, to znaczy każdy dostawał pół litra wódki, bo przy sprzedaży półlitrowej butelki wódki były spore pieniądze. Następnie dziesięć jajek, których także nie było tak dużo. I na to jeszcze ewentualnie po kawałku masła, bo masło było wówczas rozprowadzane w beczkach, w takich małych beczkach. Nie pamiętam, czy miały dwadzieścia pięć kilo, czy może były nawet większe, ale przypuszczam, że miały po dwadzieścia pięć kilo. Małe takie beczułki. I myśmy to kroili, więc do tych paczek tylko papiery były potrzebne, i szybko Czesio Bubis, który był tym gońcem i który pomagał wszystko nosić… Jak zaopatrzeniowiec przywoził, to on układał w magazynie, dalej nosił kucharzowi wszystko na górę. Jednym słowem, wszystko co do noszenia, to on załatwiał. No więc on był silnym chłopakiem i miał taki duży nóż, i od razu kroił. Nie było żadnej wagi, tylko mniej więcej na oko, każdemu żeby był taki sam kawałek, to tak pi razy oko. To strzelał i do papierka. Ja zawijałam, zawijałam i do torby. Bo to wszystko musiało być robione bardzo szybko, ponieważ ona była bez przerwy zajęta na górze, ciągle miała jakieś telefony, ciągle… zresztą Leist urzędował niedaleko, bo całym długim korytarzem tylko się szło do Sali Malinowej i obok Sali Malinowej dawnej, reprezentacyjnej, były pomieszczenia, gdzie urzędował właśnie Leist i jego sekretarka. I dalej były jego mieszkania. Więc ona musiała bardzo skrócić swoją nieobecność, a wszystko to pakowanie działo się na dole w magazynie. Magazyn był bardzo duży, wygodny, więc wszystko to się tam działo. I dopiero te paczki Czesio nosił wszystkie na górę. Każdy od razu brał swoją paczkę i każdy [dostawał] na wierzch, na tym, co mówiłam, a więc wódka, jajka, kawałek masła, czasem odwrotnie, nie masło, tylko herbaty było trochę… Z tym mieliśmy duży kłopot, bo nie mieliśmy takich małych torebek, no więc ja skręcałam takie „tutki”, jak się je dzisiaj lody, z papieru skręcałam, taki [zwinięty] na dole, tam sypałam herbatę i od razu na górze zwijałam. Więc to był taki jak dzisiaj do lodów, taki rożek. Więc była czasem herbata, a na wierzchu cała masa klusek. Klusek było bardzo dużo i bardzo dobrych. Nie wiem skąd, wszystko właściwie oni… od Meinla przywoził zaopatrzeniowiec, pan Basiukiewicz. Miał taki trójkołowy samochód śmieszny i tym samochodem właśnie robił zaopatrzenie. No i te kluski były na wierzchu jako taki właściwie widok, że ona głównie kluski rozdaje, że nic specjalnego nie daje tym Polakom, tylko kluski. Zresztą potem to samo przejął jej następca, którego ja ugadałam do tych paczek, dlatego że (ale to już jest dalsza sprawa) Jungmeyerowa bardzo szybko odeszła do Teatru Polskiego. Ale w tym czasie kiedy była, dwa razy w miesiącu dostawali Polacy taki tak zwany deputat. Ona wówczas dzwoniła na wartownię, że wszyscy zatrudnieni w kuchni Polacy, w kuchni i w kantynie… Bo były i kelnerki także, które w międzyczasie, jak nie kelnerowały, to pomagały w kuchni na przykład przy krojeniu jarzyn, przy obieraniu tych jarzyn i tak dalej. No więc one pracowały jako pomoc kuchenna i potem szybciutko się przebierały w takie fartuszki i podawały do stołu.
A bardzo dobrze. Ponieważ to był starszy pan, który był z zawodu hotelarzem, jako hotelarz opowiadał mi, że w nauce hotelarskiej on musiał zaczynać od wszystkiego, od sprzątania poprzez dyrektorowanie. A więc również i prowadzenie kuchni. To wszystko było w nauce hotelarskiej w Niemczech, tak mi opowiadał przynajmniej. On właściwie był takim, powiedziałabym, dobrotliwym starszym panem, w przeciwieństwie do swojej żony, która była typową Prusaczką. Bo nie wiem, czy państwo wiedzą, ale ja się zorientowałam, mając do czynienia z bardzo dużą ilością Niemców, że w zależności, z jakiego landu pochodził człowiek, to byli bardzo różni ludzie. Więc jego żona, nigdy nie pytałam o to, skąd pochodziła, ale absolutnie była to twarda Prusaczka i taka właśnie bardziej z okolic Berlina niż z południa Niemiec.
Bardzo zły. Nie to, że negatywny, ona była bardzo niemiła, nieprzyjemna, [po prostu] była nieprzyjemną kobietą, po prostu była złym człowiekiem.
Trudno powiedzieć „agresywna”. Ona się bardzo wtrącała i bardzo często jej mąż ją karcił, był dość ostry w stosunku do niej i mówił: „Maria, ty tutaj nie rządzisz, tylko ja. I przestań się wtrącać!”. Ale ona uważała, że ona [jest] tak jak jej mąż, ona tutaj jest tą gospodynią, która widzi więcej niż jej mąż, bo jej mąż albo nie chce widzieć, albo nie widzi czegoś. I na przykład ona zarządzała… kobiety wszystkie… Bo panowie, którzy kelnerowali, przychodzili z ratusza. Wśród nich był i doktor, weterynarz. Przychodzili tacy, którzy mieli taką postawę dobrą i którzy byli zręczni, powiedziałabym, tak że mogli to nosić łatwo i jakoś po prostu… Jeden ma predyspozycje do tego, żeby być kelnerem, a drugi nie ma, więc głównie tacy, którzy mieli predyspozycje. Przychodzili, przychodziło ich trzech. W tym dwóch młodych i jeden starszy pan, ale starszy pan, który widocznie miał do czynienia coś z tym zawodem, bo był z nich najlepszy. Kobiety, które pracowały jako pomocnice, jedne zmywały kotły, inne zmywały naczynia, bo żadnych zmywarek innych nie było, miały szatnie na półpiętrze, wyżej. No więc miały tam swoje szafki, przebierały się rano, jak przychodziły, zakładały specjalne ubrania do kuchni, fartuchy specjalne, zawsze czyste, wszystko to… Była taka folksdojczka, która nigdy do nikogo się nie odzywała, stara panna, a potem się okazało, że to był zupełnie niezły człowiek, ale pozornie była taką mroczną osobą. Miała może pięćdziesiąt kilka lat i prowadziła na dole w kantynie bufet. W jej gestii leżało na przykład całe oddawanie do prania wszystkiego i segregowania tego. I obrusy, i fartuchy, i dla kucharzy, i dla personelu, dla wszystkich – to wszystko było w jej gestii. Więc ta żona szefa czasem wpadała na pomysł, że ona zrobi kontrolę na górze tych szaf, które one miały do ubierania i tam trzymały swoje torebki, wszystko, co miały, to znaczy ubranie, w którym przychodziły. I że ona zrobi kontrolę, dlatego że one na pewno kradną, że na pewno, jeżeli robią przy jedzeniu, to na pewno coś wynoszą. Ja jej tłumaczyłam, że gdyby wynosiły, to byłoby to widoczne, a wartownia widzi, czy ktoś coś niesie, czy nie. Mieliśmy wszyscy powiedziane, bo przecież byli i mężczyźni, że jeżeli cokolwiek niesiemy, to wartownia ma prawo nas sprawdzić, czy my czegoś nie wynosimy potajemnie. Więc mówiłam: „Gdyby tak było, jak pani sądzi, to przecież wartownia by ich kontrolowała. Wartownia nigdy nie kontroluje nikogo, a więc one niczego nie noszą, one mają tylko torebki i nic więcej”. Mimo to ona upierała się, żeby kontrolować. Ja powiedziałam: „Proszę bardzo, niech pani kontroluje. Jestem absolutnie pewna, że one niczego nie biorą. Im bardzo zależy na tym, żeby pracować, więc na pewno niczego nie biorą”. – „Ale ty będziesz ze mną kontrolę prowadziła”. Powiedziałam: „Nie. Pani robi kontrolę, to pani idzie i kontroluje, ale ja nie jestem…”. – „A nie, chodzi o to, żeby był ktoś, żeby był Polak, który stwierdza, że ja z kolei niczego im nie podrzucam”. A więc ona miała w głowie takie myślenie już charakterystyczne dla człowieka, który nie tylko, że sam nie ufa, ale zdaje się, że i jemu nie bardzo można ufać. Tak sądzę. No ale ja w międzyczasie… zawsze mówiłam… Ten pierwszy raz to powiedziałam: „Tak, zaraz z panią pójdę, oczywiście, tylko pani pozwoli, że najpierw muszę kucharzowi powiedzieć wszystko, jakie zlecenie dostałam od pani męża, a potem pójdziemy”. No więc poszłam do Koperskiego i głośno tym, które stały, powiedziałam: „Jedna z was musi iść na górę zrobić szybko jakiś porządek, jeżeli coś tam macie, bo ona chce zrobić kontrolę. I ja wstrzymam jak długo mogę, ale nie bardzo długo mogę, tak że…”. Ale mówiłam cały czas do Koperskiego to, co one miały usłyszeć. Nie do nich się zwróciłam, tylko cały czas mówiłam do Koperskiego. „Jedna z was musi iść na górę, wszystko zobaczyć, czy jest w porządku, że jak przyjdziemy, żeby niczego nie znalazła”. A jedna z nich mówi: „Dziękujemy, natychmiast jedna pójdzie, ale nie żadna z nas. Zaraz to załatwimy, ale żeby nam pani dała dziesięć minut”. – „Tak, oczywiście, dziesięć minut jestem w stanie ją zatrzymać, bo ja tu jeszcze z panem Koperskim porozmawiam”. No i z Koperskim rozmawiałam o niczym, przekazałam mu niewiele tych… a potem mówiłam: „Wie pan, niech mi pan powie, jak to pan robi, ten bulion á la Royal. Bardzo mnie to interesuje jako kobietę, więc niech pan mi powie, jak to się tego… A poza tym zależy mi na tym, żeby z panem porozmawiać chwilę, żeby ona jeszcze poczekała sobie, aż tam ktoś z nich pobiegnie na górę i wyczyści wszystko, co potrzeba”.
Tak, to się działo po zrobieniu matury. Zrobiliśmy sobie w jednym mieszkaniu, tam gdzie mieszkałam, u pani Bromirskiej, bal maturalny, no to musiało trwać całą noc, ponieważ, jak pani rozumie, była godzina policyjna, a więc jeżeli zeszliśmy się wszyscy przed godziną policyjną, no to nie mogliśmy wyjść przed godziną szóstą rano. Tylko do godziny szóstej rano była godzina policyjna. Czyli zabawa trwała całą noc. Tak że była matura, była zabawa, no i potem gdzie kto pójdzie. Mój mąż na przykład, którego koledzy wszyscy uważali, żeby szedł na medycynę, że to najprościej, że otworzyli, że jest ta szkoła pielęgniarstwa imieniem Orłowskiego, że będzie doskonałym chirurgiem i tak dalej, tam mu tłumaczyli. On powiedział, że nie, nie widzi siebie w charakterze doktora, natomiast pójdzie do Wawelberga i Rotwanda, bo [szkoła] jest otwarta. A to była Wyższa Szkoła Inżynierska Wawelberga i Rotwanda, na ulicy Mokotowskiej, po przekątnej Teatru Powszechnego, [właściwie] Współczesnego, przepraszam. […] Nawet do dzisiaj można tam jeszcze zobaczyć, bo jeszcze dziesięć lat temu oglądaliśmy z mężem, pokazywał mi posadzkę, na której palono wszystkie dzienniki, wszystkie dokumenty, które dotyczyły i studentów, i profesorów. Po zakończeniu szkoły a przed wejściem Niemców… Bo Niemcy oczywiście pozwolili otworzyć tę Wyższą Szkołę Inżynierską tylko dlatego, że potrzebowali w fabrykach takich troszeczkę lepiej przyuczonych robotników, nie zupełnie robotników, tylko kogoś, kto zna się na pracy inżynierskiej. No więc dlatego tę półwyższą szkołę taką pozwolili otworzyć.
A właśnie. Koledzy, oczywiście ci, z którymi razem robiłam maturę, a jeżeli mam dobrą jeszcze pamięć, to był Andrzej Janowski i Jurek Czajkowski, Jurek Luberda i Sowiński, bardzo słynny ortopeda, który pracował z profesorem Grucą w Konstancinie [Sowiński] przerósł profesora Grucę i pan profesor wysłał go jako dyrektora do szpitala na Bystrem w Zakopanem. Taki był szpital dla dzieci. I jego żona, ftyzjatra, bardzo dobry ftyzjatra, Zosia, i Krysia Żelazowska, która mieszkała na Noakowskiego. No któż tam jeszcze… mój mąż, ja… A jeszcze był ktoś, kto poszedł właśnie… Bo jeszcze cała masa poszła na przykład z mężem do Wyższej Szkoły Inżynierskiej Wawelberga i Rotwanda. Na przykład poszedł Władek Bromirski, który potem był we Wrocławiu inżynierem-elektrykiem, bardzo dobrym, był on, był Hani brat… jak on się nazywał… Był to słynny bardzo inżynier, u którego Stasio Jankowski praktykował, bo miał pracownię architektoniczną, Woyzbun. I Jurek Woyzbun poszedł właśnie do szkoły inżynierskiej, brat Hani Jankowskiej, to znaczy żony Stasia Jankowskiego. No, Hania nie z nami, Hania była starsza o dwa lata od nas i dlatego Hania o rok wcześniej zrobiła w ogóle maturę. Ale Woyzbun, jej brat Jurek, z nami robił. No i namówili mnie, po prostu mnie namówili: „Chodź”. Ja mówiłam: „No tak, ale jak to będzie, czy to nie będzie kolidowało z moją pracą, bo ja pracować muszę, ale jak to będzie wyglądało?”. – „Nie martw się. Jeżeli nawet nie będziesz mogła być na jakimś wykładzie, to my wszystko zanotujemy i ten jeden wykład potem ci dokładnie zrelacjonujemy, tak że nie będziesz miała żadnych kłopotów. Ale myślę, że sobie poradzisz i że będą cię zwalniali na naukę”. No i tak było.
Czasem nie mogłam się zwolnić, to znaczy były takie momenty, na przykład miał przyjechać do Warszawy Frank z Krakowa. I Frank miał być goszczony przez Leista. Wtedy musiałam troszkę dłużej zostać, bo wszystko tłumaczyłam, co mój szef, ten od kantyny… Cały czas był zdenerwowany, że ten Frank przyjeżdża i że musi tę kolację jakoś tam elegancką zrobić. Chociaż Leist mówił, że kolacja ma być zwyczajna. Owszem, [jak będzie] jakaś przystawka, to będzie nadzwyczajnie, ale nic nadzwyczajnego na tę przystawkę żeby pan Koperski nie robił. Tylko tyle, że będzie przystawka, której normalnie nie ma. Ma być normalna kolacja, żeby się specjalnie nie wysilać. To on powiedział.
Nie. Nie, Frank przyjechał, nawet nie podchodziłam jakoś do okien, żeby się wychylać i patrzeć, jak ta kawalkada wjechała na podwórko przez główną bramę. Powiem szczerze, że nie chciałam tego oglądać. Nie wiem dlaczego. No i on wszedł głównymi drzwiami, tak że… A ja widziałam zawsze na przykład Leista, jego rodzinę, która czasem przychodziła, sekretarkę, która czasem przychodziła, prosiła o kawę, to widziałam, oni przychodzili korytarzem takim długim, który był połączony z kuchnią. Natomiast do głównego wejścia nigdy nie wchodziłam i nigdy tamtędy nie chodziłam, a Frank wszedł głównym wejściem i Frank był przyjmowany w Sali Malinowej, a więc nie w prywatnych mieszkaniach Leista, tyko w Malinowej Sali. I to też, zdaje się, on tam był z kimś, był z obstawą jakąś, ale nie wiem, czy oni tam wszyscy siedzieli przy stole. Tego nie wiem, bo ja tam nie musiałam wchodzić i nie wchodziłam, tylko mój szef tam urzędował cały czas. A ja tylko tutaj z Koperskim – co on mówił, to mu tłumaczyłam, co ma zrobić, czego nie zrobić i tak dalej. Ale nie widziałam. Wiem, że ta kolacja nie była specjalnie wystawna i specjalnie jakaś ogromna. Była tak, jak sobie życzył Leist, zwykłą, dobrą kolacją z przystawką.
No właśnie. Więc na przykład wtedy prosił, żebym nie wychodziła wcześniej, dlatego że będę mu potrzebna. No to ja wtedy nie poszłam, ale wtedy zadzwoniłam. Miałam przecież telefon, zadzwoniłam do kolegi, do przyjaciela (myśmy się bardzo przyjaźnili z niektórymi), że nie będę na wykładzie któregoś z profesorów i bardzo proszę, żeby tak skrupulatnie napisał cały wykład, żebym ja mogła zrozumieć wszystko. To znaczy książek było niewiele. Kupowaliśmy nawet niektóre książki i bryki. Na ulicy Świętokrzyskiej, od Nowego Światu, Świętokrzyska, po lewej stronie była zbombardowana… Były ruiny na Świętokrzyskiej i w tych ruinach byli tak zwani bukiniści, którzy sprzedawali właściwie wszystkie bryki książek potrzebnych do gimnazjum. Na przykład moja siostra tam chodziła kupować sobie bryki książek, które powinna była przeczytać. Ona kupowała bryki, czyli skróty takie, że nie czytała całej książki, tylko taki skrót, i uważała, że przeczytała książkę. No ale nie kochała się uczyć, więc dlatego nie czytała wszystkiego.
Owszem. Na ulicy Daniłowiczowskiej urzędował szef kwaterunku niemieckiego. Ja go widzę, ale nie mogę sobie przypomnieć, jak się nazywał. Wysoki, postawny mężczyzna, dość ostry w sposobie bycia, bo przychodził na obiady, więc… a ja raz w tygodniu zastępowałam tę Kati, tę folksdojczkę, która prowadziła. A ponieważ ona nie miała wolnego żadnego innego dnia, to raz w tygodniu dostawała w środku. Tam ona sobie wybierała, środa czy wtorek, i ja wtedy urzędowałam na dole, w kantynie za bufetem. No, wtedy nawet lubiłam tę pracę, a to dlatego, że wtedy mogłam sobie kupić sporo papierosów. Papierosy nie stwarzały dla mnie dużego kłopotu w przeniesieniu przez wartownię, a ja kupowałam dla wszystkich kolegów po paczce papierosów. Oni mi zwracali pieniądze, a ja kupowałam. Ona zresztą mówiła zawsze: „Ilekroć pani mnie zastępuje, to znacznie więcej idzie wszystkiego”. Ja mówię: „To znaczy czego?”. – „No, na przykład papierosów”. Ja mówię: „No bo znacznie więcej do mnie do bufetu przychodzi osób na rozmowę”. – „A, no tak, no tak. Do mnie nie przychodzą”. No i na tym się kończyło. Udawałam, że po prostu… A ja te papierosy sobie kupowałam i od razu Czesio Bubis się nimi zajmował – nie ja, tylko on – jak oni wychodzili, to on szybciutko zabierał paczkę, gdzieś tam zawsze zakamuflował. I dopiero jak ja wychodziłam, to już papierosy miałam u mnie w szafie. Bo szafę zawsze miałam swoją otwartą, nigdy nie zamykałam swojej szafy.
Był napad na niego, był zamach na niego i go zabili. Zabili go, ale spośród wszystkich, którzy brali udział w tym zamachu, a podobno było więcej, jednego złapali i przywieźli na podwórko pałacu Blanka. Kazali mu się położyć na brzuchu. Pamiętam, że przyjechali po niego z Szucha. I był wśród tych przyjezdnych taki… no, przyjeżdżali… ci, którzy przyjechali, byli z czapkami SS. I pamiętam jednego spośród nich, zanim [złapanego] zabrali, to [esesman] zdążył takim pejczem… Miał pejcz, tym pejczem bił go strasznie po plecach. Nie muszę pani mówić, że nie mogłam patrzeć na to, jak on go bije. Nie wiem, ile razy uderzył, bo dla mnie wystarczyło, że go dwa razy uderzył i ja momentalnie odeszłam od okna, bo nie mogłam na to patrzeć. Tak jak nie mogłam patrzeć na Brzozową, na rozstrzelanie ogromnej ilości ludzi po tym, jak zabili Kutscherę.
Już świadkiem rozstrzelania nie, bo już nie mogłabym… Widzi pani, wtedy kiedy przywieźli na Brzozową… Bo z okien pałacu Blanka, jeżeli pani zna pałac Blanka, jak wygląda, bo te okna, gdzie ja pracowałam, są w dalszym ciągu, to z tych okien po przekątnej widać z jednej strony Teatr Wielki i ulicę Brzozową, na końcu, która biegnie wzdłuż placu Teatralnego. Znaczy tak jakby zamykała plac Teatralny. Przywieziono ich wszystkich do ulicy Brzozowej. Stanęły na placu Teatralnym ogromne ciężarówki z ludźmi ubranymi – sami mężczyźni to byli – ubranymi w papierowe, długie koszule. Oni otworzyli… I przede wszystkim w ratuszu zabroniono w ogóle wszystkim pracować od strony placu Teatralnego. Wszyscy musieli odejść ze swoich pokoi biurowych w głąb. W każdym oknie stał żołnierz niemiecki i nie pozwolono żadnemu Polakowi oglądać tego, co się dzieje na placu Teatralnym. Natomiast u nas, w pałacu Blanka, sytuacja była inna. Szef poszedł do kuchni i powiedział tylko panu Koperskiemu jako głównemu kucharzowi, że prosi, żeby żadna z pań w tej chwili nie kręciła się koło szatni ani nie chodziły na górę do pokoi swoich, tylko żeby wszyscy byli na miejscu. A ja byłam w biurze, ponieważ ja miałam taką pseudoksięgowość, to znaczy trudno to nazwać księgowością, ale musiałam wszystko, co przychodziło z towarów, zapisać i potem, jak wydawaliśmy rzeczy w tym magazynie, to również zapisać, co zostało danego dnia wydane do kuchni. I ja pisałam na maszynie po polsku. Do Bacutila pisałam zapotrzebowania na wszystkie rzeczy, na przykład jajka, makaron, szpinak w puszkach, kasza jakaś, no różne rzeczy, które były…. Wszystko to, co do jedzenia było potrzebne, to do Bacutila musiałam te zapotrzebowania pisać. To ustalał ten Niemiec, co mu tam w głowie świtało, że będzie gotowane. I to co potrzebował, ja pisałam takie zamówienie i to zamówienie zabierał mu zaopatrzeniowiec, właśnie ten pan Basiukiewicz, i po to wszystko jechał, żeby przywieźć do magazynu. Więc do mnie w ogóle nie powiedział ani słowa, czy ja mogę, czy nie mogę. A ja zobaczyłam przez okno… Stanęłam po prostu przy oknie i zobaczyłam, że przyjechały ogromne furgony. Oni pootwierali klapy… Aha, stał taki cały pluton egzekucyjny, ustawiony vis-à-vis ściany na ulicy Brzozowej.
Dużo, proszę pani. To były trzy samochody, a na każdym pełno. Wiem, że wtedy rozstrzelali tam bardzo dużo osób.
A w plutonie? No, to był taki podwójny szereg, ale jakby pani powiedzieć… Ja tego nie mogłam policzyć, to było za daleko, ale mogę pani tak na oko powiedzieć, że ten pluton był tak jak od tamtej ściany, no, do tej ściany, tak długi był.
Stał na ulicy i oni stali podwójnie, ale podwójnie nie jeden za drugim, tylko przemiennie. To widziałam, że tu stali ludzie, a drugi pluton stał… Ten stał między tym, między tym, poustawiani przemiennie, cały ten pluton egzekucyjny. I zrobili tak, rozsunęli ten pluton w pewnym momencie i jak wszystkich z tych samochodów zdejmowali… I to było już właściwie najgorsze dla mnie przeżycie, jak oni spuścili te klapy. Klapy przecież nie były takie, że po nich można było leciutko zejść, tylko one troszeczkę ukośnie zwisały. Ale generalnie, to bardzo trudno było po nich zejść, a na górze w każdym samochodzie stali żołnierze z karabinami i tymi kolbami ich wszystkich, tak jakby bijąc ich, posuwali i oni padali na dół, niektórzy. Niektórzy zeszli normalnie, niektórzy padali, no to ich jeszcze kolbą uderzali i oni się podnosili. Ich wszystkich ustawiali na ścianie na Brzozowej. I jak widziałam, jak oni ich z tych samochodów [wyrzucają], to już potem nie mogłam [patrzeć], już nie mogłam dalej… Już nie tylko słyszałam strzały, ale już dalej nie mogłam tego oglądać. Wiem tylko, że dostałam od pani Stefanii butelkę tokaju.
To jest inna zupełnie historia, bo przed tym ktoś zdradził piwnicę Raczkiewicza, hrabiego. Taki był pasaż i w tym pasażu tam miał Raczkiewicz swój dom, mieszkanie i piwnicę i tam było trzy tysiące butelek wina. I te wszystkie wina przyjechały do nas, do piwnicy. I ja pamiętam, ponieważ z Czesiem, jak mojemu szefowi już się znudziło pisanie, ile tych butelek i jakiego wina, to układanie już mu się znudziło, to poprosił, żebym ja już spisywała to wszystko, a on odpocznie. I wtedy oczywiście z Czesiem, pierwsza rzecz, to mówiłam najpierw: „Czesiu, trzy skrzynki wyniesiesz, a potem zobaczymy, czy jeszcze będziemy mogli. Już nie patrz jakie, tylko jak leci, i postaw w piwnicy, a potem sobie je będziesz przenosił do ratusza”. I wtedy właśnie poszłam po pracy do ratusza i pani Stefania mi dała butelkę tokaju i powiedziała: „Masz dziecko, bo chyba dzisiaj ten dzień ciężko ci będzie przeżyć”. No więc właśnie tego dnia przyszłam, pamiętam, do domu i po raz pierwszy w życiu upiłam się, dlatego że sama siedziałam i piłam to. A moja siostra się bardzo denerwowała, że ja nigdy czegoś takiego nie robiłam i skąd ja to mam, i dlaczego to robię. A ja po prostu chciałam w jakiś sposób zapomnieć o wszystkim, co widziałam, a to było straszne. A do tego jeszcze muszę powiedzieć, że wśród rozstrzelanych było dwóch braci Heńczów. To byli nasi przyjaciele. Przyszli po tego młodszego do domu, a ten starszy akurat się zjawił i zabrali obydwu. Potem państwo Heńczowie mieli na Nowym Świecie (już po wszystkim) taki sklep z porcelaną i szkłami i myśmy z mężem nie mogli tam do nich w ogóle nawet wejść, dlatego że nie wiedzieliśmy, jak się zachować. Bo była to rozpacz okropna, bo oni tylko mieli tych dwóch synów i obydwu synów zabrali, i obydwu wtedy właśnie rozstrzelano na Wierzbowej.
Nie, nie, widziałam potem z listy, kogo rozstrzelano, bo tam potem zrobiono listę rozstrzelanych. Ale ponieważ dużo ludzi wtedy jakoś złapano w łapankach, nie skierowano na Skaryszewską, tylko zabrali tam właśnie na Szucha. To był jedyny taki raz, że nie trafili ludzie na Skaryszewską, tylko na Szucha. […]
Absolutnie tak. Dlatego że ona chciała, żebym koniecznie z nią przeszła do Teatru Polskiego. Natomiast jej następca, pan Laue, powiedział: „W żadnym wypadku. Nie musisz mieć tłumacza, dlatego że tam będziesz prowadziła swój własny bufet, a ja tu muszę mieć tłumacza, więc nie ma mowy. Absolutnie. Nie, nie zgadzam się, nie pozwolę”. Na to ja powiedziałam, że: „Ilekroć będzie pani potrzebowała mojej pomocy, to proszę do mnie zadzwonić i ja nawet przed godziną policyjną przyjdę, jak nie będę miała czasu po pracy, to…”, a mój szef powiedział do niej: „A ja ci przyrzekam, że nawet w ciągu dnia, jeżeli będziesz bardzo potrzebowała Halinchen, to ona przecież jest niedaleko stąd, to ona podskoczy do ciebie tramwajem i przyjdzie z powrotem do pracy”. No i tak się umawiali i tak było, że jak ona dostawała przydział towaru dla siebie do bufetu, to zawsze do mnie dzwoniła. Nic nie mówiła, tylko powiedziała: „Czy mogłabyś do mnie przyjść, bo bardzo ciebie potrzebuję”. Ja powiedziałam: „Oczywiście, mogę”. Tylko ustalałam godzinę, kiedy mam czas. A jeżeli wiedziałam, że mogę wyskoczyć w ciągu dnia, to mówiłam: „Zaraz porozmawiam z szefem, jest koło mnie”. I mówiłam: „Dzwoni Anna Marie, czy mogłabym wpaść”. – „Możesz”. No to ja mówię: „To ja mogę od razu przyjechać. Długo to będzie trwało?”. – „Nie, jak wiesz”. – „Dobrze, to zaraz przyjadę”. Przyjeżdżałam, ona miała towar, miała mały magazyn. Na dole był bufet, na piętrze pierwszym był bufet polski, prowadził go pan Dereń i pani Munclingerowa, oboje aktorzy. Jeszcze po wojnie żyli długi czas. I ona mówiła: „Podziel wszystko dokładnie na pół i poproś pana Derenia, żeby przyszedł, żeby to sobie wszystko zabrał, jak będziesz gotowa”. No więc ja starałam się jak najszybciej to podzielić, tylko pierwszy raz to zapytałam: „A jak z płatnością? Ile on ma płacić?”. – „Tyle ile jest w fakturze, ani grosza więcej. Tyle ile w fakturze, bo ja tyle muszę mieć z powrotem, ale absolutnie nic więcej”. Więc ona dawała pół przydziału swojego. Ja ją pytałam: „No dobrze, a jeżeli powiedzą, dlaczego pani tak często takie duże zapotrzebowanie składa, to co pani powie?”. – „To powiem, że Niemcy są żarłoczni”. I nic więcej. I zaczęła się śmiać. Bardzo mi się to podobało.
Ona w ogóle nic sobie z tego nie robiła, a gdzie tylko mogła, bardzo, bardzo pomagała Polakom. Tam pomagała, tu pomagała, a Dereń przychodził z Munclingerową i mówili: „Panno Halusiu, dzięki niej my wszyscy tutaj żyjemy. Bo przecież mamy tyle towaru, że mamy czym handlować i po prostu mamy czym zabezpieczać niektórych aktorów, którzy nie mają żadnej pracy”. Więc ona naprawdę starała się bardzo pomagać polskim aktorom. Nie mówiąc już o tym, że jak potrzebowała, to prosiła, że jeżeli chcą, to może któraś z aktorek, jedna czy dwie, przyjść i roznosić kawę, herbatę w czasie przerwy teatralnej. Bo oni głównie właściwie sprowadzili całą masę aktorów niemieckich, aktorów dramatycznych i operetkowych. I na zmianę były [grane operetki] (właściwie Lehára, jak leci, wszystkie operetki grali, mieli cały zestaw aktorów) i sztuki teatralne. A czasem przyjeżdżali z Niemiec (nie wiem skąd, z jakiego miasta i skąd przyjeżdżał zespół aktorski) i jakąś sztukę wystawiali w Teatrze Polskim. Tylko oni mieli swoje godziny, to znaczy zawsze w godzinach wieczornych, a Polacy mieli przedstawienia w godzinach popołudniowych.
Nie.
Oczywiście, przecież wiedziałam, że będzie Powstanie. Cały czas się o tym mówiło od jakiegoś czasu. Dlatego tak strasznie na przykład się bałam, żeby mnie nie zabrali z sobą, bo oni w pewnym momencie mówili: „My wyjeżdżamy, będziemy wyjeżdżali niedługo i ciebie zabieramy ze sobą. Bo będziemy potrzebowali także tłumacza, bo my jedziemy najpierw do Oświęcimia”. No więc jak usłyszałam słowo Oświęcim – a wiedzieliśmy, co to jest Oświęcim – to w ogóle myślałam, cały czas kombinowałam, co zrobić, żeby mnie nie zabrali ze sobą. No więc uradziliśmy tam z chłopcami, właśnie jak byłam na jakichś wykładach, mówię, że taki mam problem wielki, nie wiem, co tu zrobić. „Chyba się w jakimś szpitalu ukryję, tylko jakim? No, najprościej bym… poproszę doktora Orłowskiego w Szpitalu Dzieciątka Jezus, może by mnie przechował”.
Tak, tak. No i właśnie ja najpierw udawałam bardzo, że mnie to boli, że bardzo boli, przecież chcieli mnie koniecznie do doktora Kaufmanna, tego głównego ich doktora, a ja powiedziałam: „Są lekarze w ratuszu, ja mam swoich lekarzy, ja nie muszę chodzić tutaj do lekarza, tylko mam swoich lekarzy w ratuszu”.
O, to było na miesiąc przed Powstaniem A oni wyjechali… Ja jeszcze byłam w szpitalu, bo przecież Orłowski mnie trzymał najpierw w szpitalu chyba tydzień, a potem powiedział, że już nie może dłużej, tylko musi coś zrobić. No więc postanowił, że wytnie mi ten wyrostek, bo ja jeszcze… jeszcze oni byli i jeszcze nie mogłam wyjść z tego szpitala, żeby nie pojechać. Ja tak teraz myślę, że oni wyjechali mniej więcej dwa tygodnie przed Powstaniem. Jungmeyerowa przyszła do mnie do szpitala z kwiatami. Ja powiedziałam, że kwiatów nie wolno w szpitalu, a ona mówi: „Nie, ja przyniosłam je dla ciebie, ale żebyś tutaj dała, tu jest kaplica, więc żebyś dała do kaplicy te kwiaty”. Bo to był taki duży kosz białych róż. I ona mi powiedziała: „Słuchaj, już prawie wszyscy wyjechali. Ja wyjeżdżam jutro. Nie wiem, co się będzie działo, ale tak: Rosjanie bardzo szybko nacierają. A tu w Warszawie sprowadzają bardzo dużo wojska i bardzo dużo takich wyborowych jednostek. Więc jeżeli cię to interesuje, to chcę ci powiedzieć, że jest bardzo dużo wojska”. I ja wtedy powiedziałam to i Andrzejowi, który był cały czas w szpitalu. Właściwie już od początku mieliśmy takie pseudo właściwie ćwiczenia, ale to takie były mizerne, no ale ci, którzy chcieli być chirurgami, to już byli przy operacjach nawet. Więc powiedziałam Andrzejowi i powiedziałam: „Andrzejku, przekaż to Januszowi, żeby dowództwu przekazał na Żoliborzu. A ja mojej mamie przekazałam i ona się skontaktuje z Dawidowskim i jemu też to powie”. No i wszystkim, komu trzeba było, to przekazałam to, co mi Jungmeyerowa powiedziała. Że do Warszawy ściągają doborowe jednostki i chyba będą… A jeszcze ona powiedziała: „Podejrzewam, że będą się bardzo bronili, żeby Rosjanie nie przeszli Wisły”. A myśmy wiedzieli, że ma być Powstanie, tylko nie wiadomo było kiedy.
Natomiast mieliśmy pierwszą… Ja już wyszłam ze szpitala, już Niemców [nie było], już Leist wyjechał i cała ta grupa, został personel polski i został jako zastępca Leista doktor [Hermann] Fribolin, którego zabili Powstańcy. Już przy mnie, dlatego że jeszcze on żył, kiedy prosił, żeby ktoś przetłumaczył, że on chce coś powiedzieć. I Dawidowski szybko mnie znalazł i mówi: „Chodź szybciutko, przetłumacz, o co mu chodzi”. I pamiętam, że leżał na podłodze Fribolin, bardzo się zdziwił, jak mnie zobaczył. Ja mówię: „Słyszałam, że pan ma jakieś życzenia, więc słucham”. A on powiedział: „Ja nie mam praktycznie żadnych życzeń poza tym, że chcę umrzeć na białym prześcieradle i na jakimś łóżku, a nie na podłodze”. I tylko tyle. Dawidowski stał obok, ja przetłumaczyłam, a Dawidowski mówi: „A skąd ja wezmę białe prześcieradło?”. I ja mu mówię, bo przecież ja tam miałam tych prześcieradeł jeszcze trochę, tych obrusów, ale nic nie powiedziałam, a przetłumaczyłam mu: „Pan mówi, że nie mają żadnych białych prześcieradeł tutaj, bo tu nie są mieszkania, tylko biura”. A on na to mówi: „Ja mam wszystko w samochodzie moim, kluczyki są w moim mundurze i proszę, że… Ja zaraz postaram się wyjąć i dam kluczyki, proszę otworzyć samochód i wziąć białe prześcieradło, i ja proszę, żebym mógł umrzeć na białym prześcieradle i na czymś”. No i Dawidowski wziął te kluczyki, ktoś poszedł, rzeczywiście przynieśli białe prześcieradło. I ten ktoś jeszcze, pamiętam, powiedział: „Ach, żebyście wiedzieli, jak ten samochód jest wyładowany pod sam sufit”. On już był gotowy do ucieczki i nie zdążył. No i rzeczywiście Dawidowski spełnił jego życzenia. Położył go na tym białym prześcieradle, nie pamiętam, na czymś tam było, chyba na jakichś dwóch zsuniętych stołach, coś takiego. Położył go i on umarł.
Tak. Tak, dlatego że wie pani, jeżeli wyrostek nie jest chory, tylko zdrowy, to jest tylko kwestia rany, która ma się zrosnąć. No ale ja jeszcze byłam tam te parę dni w szpitalu i zdążyli mi zdjąć szwy. Mama przyjechała po mnie i ja z powrotem wróciłam do pracy. I 27 lipca… Bo musiałabym wszystko poszatkować i sobie na papierze poukładać, bo wie pani, pamięć ludzka jest zawodna, wszystko w głowie to mam poukładane, ale żebym pani powiedziała, ile to było… Wiem, że 27 lipca już mieliśmy pierwszą zbiórkę powstaniową. O tym nikt nie pisze w ogóle, tylko pisze… w jednym miejscu znalazłam… Ostatnio przeczytałam książkę Sławomira Kopera, „Miłość w Powstaniu”, chyba tak się nazywa ta książka, była w zeszłym roku wydana, o ile sobie przypominam.
W ratuszu.
A to trwało sporo, bo gdzieś się naradzano, myśmy czekali. To była dziwna sytuacja, dlatego że z nami nie… Myśmy siedzieli w pokoju. Z nami oczywiście była pani Stefania i był ten doktor… Widzi pani, jak byłam tu poprzednio, to pamiętałam jego nazwisko, a w tej chwili mi wyleciało. Ale to tak bywa, że mnie nazwisko wylatuje, a potem za chwilę być może, że sobie natychmiast przypomnę i pani powiem. Wszyscyśmy siedzieli, a Dawidowski z jakimś dowództwem… [Nie wiem], jakie to było dowództwo, czy to było dowództwo odcinka tego ratusza i placu [Teatralnego] całego, i ulicy Długiej, i Miodowej, i Teatru Polskiego całego, Brzozowej, całego tego odcinka. Nie wiem, czy to było to dowództwo, czy inne dowództwo, bo nam nie powiedziano, jakie dowództwo, tylko że są narady dowództwa. A potem tylko Dawidowski mi powiedział, że główny sztab zdecydował… jak wszyscy… oświadczył, że Powstanie zostało odwołane. Na skutek wielkich próśb generała Sosnkowskiego i generała Andersa Powstanie zostało odwołane.
Tak wtedy powiedział. To był 27 lipca. Ale wszyscy mają być w gotowości, że to nie jest ostateczne, ale na razie Powstanie zostało odwołane. A Dawidowski do mnie powiedział, że generał Anders i Sosnkowski cały czas mówią, że absolutnie nie powinno być Powstania, że nie wystarczy mieć żołnierzy, tylko trzeba mieć jeszcze do tego broń. A oni wiedzą, że Niemcy w Warszawie są bardzo dobrze uzbrojeni i że nie ma Powstanie żadnych szans na powodzenie. Żadnego powodzenia Powstania nie przewidują i dlatego dowództwo na razie Powstanie odwołało, a my mamy być w gotowości.
Aż do pierwszego. I ja dostałam, na przykład z samego rana dostałam telefon od Dawidowskiego: „Halusia, zbiórka. Proszę, żebyś była na miejscu”. A ja mówię: „Tak, będę. Mamę tylko wyekspediuję na dworzec, bo jestem umówiona z ryksiarzem, ale mama już jest spakowana, więc ryksiarz zaraz przyjedzie, mamę tylko posadzę na rykszę i pojedzie mama, a ja natychmiast się zjawiam”. Bo ja przez plac Piłsudskiego bardzo szybko zawsze docierałam pieszo. Zresztą innej komunikacji tam nie było, to był kawałek drogi. Właśnie do Brzozowej szłam przez plac… do Brzozowej i ukośnie, do pałacu Blanka, przez plac Teatralny. Przy czym w owym czasie na placu Teatralnym chodził tramwaj, tam była pętla. Tam chodziła na przykład „czternastka”, która szła na Czerniakowską. Bardzo dobrze pamiętam, ulicą Trębacką do Nowego Światu i potem w dół, do Czerniakowskiej jechała „czternastka”. A to pamiętam dlatego, że na Czerniakowskiej 126 mieszkał mój chłopak, znaczy przyszły mąż i nawet bywałyśmy u jego mamy czasem na obiedzie z moją mamą.
Warszawa, 28 sierpnia 2014 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Adamowicz
Kontynuacja nagrania zarejestrowana 28 października 2014 roku w Warszawie. Rozmowę prowadziła Urszula Adamowicz.
Trudno powiedzieć, że się czuło. Oczywiście, że wśród przyjaciół i wszystkich tych, którzy byli zaangażowani w Powstanie, tośmy wiedzieli, że będziemy mieli zbiórkę, o której godzinie, i że Powstanie będzie. Tośmy wiedzieli już przed południem, rano. Ja dostałam wiadomość bardzo wcześnie rano, dlatego nawet rano z mamą poszłam do kościoła bardzo wcześnie, bo o siódmej, żeby mama mogła jeszcze być w kościele, żeby mama wyjechała zgodnie z planem. Miała pociąg gdzieś koło dziesiątej, a ryksza przyjeżdżała o dziewiątej i ja miałam natychmiast być w ratuszu. I na ulicy, jak biegłam do ratusza… Bo dzwonił do mnie już dwukrotnie Dawidowski, że bardzo prosi, żebym mimo wszystko natychmiast przyszła. Dawidowski, jak pani wie, był intendentem ratusza i tamże mieszkał. No i to był główny przywódca organizacji naszej w ratuszu. Bo ratusz miał własną organizację, oczywiście należącą do AK, ale rządził się własnymi prawami, ponieważ ratusz miał bardzo dużo rzeczy do robienia we własnym zakresie i w zakresie tym, który mu zlecała również armia podziemna, to znaczy rząd podziemny, bo tak to należało traktować, że AK było jakby ramieniem rządu londyńskiego. Więc on bardzo się denerwował, że ja nie przychodzę, a ja mówię, że muszę wyprawić mamę. I jak biegłam przez plac dzisiaj Piłsudskiego i potem Brzozową do placu Teatralnego, to w ogóle nie wyczuwało się w żadnym stopniu… Ludzie przynajmniej nie byli ani spanikowani, ani nie było jakiegoś specjalnego niepokoju. W każdym razie w tych miejscach nie czuło się absolutnie atmosfery, że coś się będzie działo. Nic nie było. Tak że do pracy dotarłam normalnie. W pracy wydałam szybko wszystko, co należało wydać panu Koperskiemu, to znaczy głównemu kucharzowi, [czyli] prowiant do jedzenia, ponieważ ja miałam klucze od magazynów żywnościowych, a taka była umowa między mną a Dawidowskim, że ja kluczy nikomu nie powierzam. I pamiętam, że o godzinie jedenastej przyjechał nasz zaopatrzeniowiec, pan Basiukiewicz, który był zaopatrzeniowcem właśnie dla tej kantyny niemieckich urzędników, i on przyjechał tym swoim trójkołowym samochodzikiem z prośbą do mnie, że chciałby zabrać do domu coś, bo przecież będzie Powstanie, a on nie ma w domu nic, co by stanowiło jakiś zapas. Niby twierdzą wszyscy, że to będzie trzy dni trwało, ale na wszelki wypadek on chciałby coś z magazynu wziąć, na przykład trochę jajek, ewentualnie klusek i jeszcze tam czegoś, marmolady czy czegoś, już nie pamiętam dokładnie. Ja powiedziałam: „Oczywiście, jak najbardziej. Pójdziemy do magazynu i weźmie pan to, co pan uważa za potrzebne dla rodziny. Wszyscy zresztą dostaną wszystko, co potrzebują”. On nie zabrał dużo rzeczy, ale zabrał tyle, ile chciał tam… Pamiętam, że z tą marmoladą to był taki kubełek z rączką, metalowy, to znaczy taki lekki on był, blacha lekka, a w środku taka marmolada, ja wiem, bardziej buraki i jabłka niż cokolwiek innego. W każdym razie zabrał to wszystko i pojechał. Pojechał i powiedział: „No to ja już tutaj nie jestem potrzebny”.
Jak on pojechał, to gdzieś około godziny pierwszej – a obiad był wydawany, o ile sobie przypominam, o godzinie drugiej – przed pierwszą zadzwonił do mnie Dawidowski i mówi: „Słuchaj, ja nie mogę do ciebie przyjść, ponieważ już na placu Teatralnym…”. Ja mówię: „Wiem, widzę, że jest pełno wojska niemieckiego na placu Teatralnym i ja już słyszałam strzały w okolicach restauracji U Langnera”. To było po przekątnej, jak się z Trębackiej na plac Teatralny wychodziło, to był Teatr Wielki i po przekątnej była ta restauracja – idąc z Trębackiej, po prawej stronie ulicy, przy placu. Już widziałam bardzo dużo wojska i zastanawiałam się, jak to jest możliwe, że plac jest kompletnie wymieciony z ludzi, nie ma żadnego człowieka. Jest pusto i jest wyłącznie wojsko niemieckie. I on mi powiedział: „Nie mogę do ciebie przyjść, ponieważ… Musimy przecież wszystko ustalić, to, cośmy mieli do godziny czwartej ustalić, a tutaj okazuje się, że ja [nie] mogę już wyjść z ratusza. I co teraz zrobić?”. Więc ja mówię: „Zrobimy tak, że ja poproszę o klucze w…”. – „Czy masz chleb, no i ile tego chleba?”. Ja mówię: „No, przynajmniej ze trzy bochenki, bo tak to nie będę miała pretekstu, żeby otworzyć [drzwi] na półpiętrze do ratusza, które są zawsze zamknięte i klucze są zawsze na wartowni. Więc ja powiem, że potrzebuję, żeby przyszedł wartownik z kluczami, ponieważ potrzebuję chleb. A chleba nie mamy, nie ma zaopatrzeniowca, nie przyjechał, my nie mamy chleba do obiadu i potrzebujemy chleb. I ratusz nam da chleb, ale musi ktoś otworzyć mi te drzwi”. W związku z tym ten komendant tej wartowni powiedział: „Dobrze, to ja wyślę pani żołnierza z kluczami”. I przyszedł taki młody człowiek z kluczami. Aha, i jeszcze powiedziałam do Dawidowskiego: „Tylko jak będziesz miał ten chleb, to przygotuj sobie wszystko, co masz do powiedzenia mnie, a ja wiem, co mam powiedzieć tobie. Żeby biorąc ten chleb, szybko powiedzieć. Ja chleb siłą wpakuję temu wartownikowi i powiem: »Proszę to zanieść do kasyna«, a sama będę zamykała drzwi. Dlatego przy nim raz będę w prawo kręciła, a raz w lewo. Dlatego żeby drzwi były otwarte. Bo mam pomysł, co zrobić dalej. I ja ci to szybko muszę powiedzieć”. – „Ale o co chodzi?” – „No nie wiem, czy mam podsłuch, czy nie, w każdym razie nie sądzę. Zresztą tu już nikt po polsku nie mówi. Ja bym chciała, żeby plan był taki, żeby wszyscy żołnierze weszli schodami, które ja zostawię wyłożone czymś, na przykład obrusami, żeby weszli do stołówki i wszystkich od razu mieli na muszce, dlatego że, tak jak się dowiedziałam, powiedział już mi Czesio, wszyscy są uzbrojeni. Wszyscy mają krótką broń w pracy”. Widocznie od paru dni byli uzbrojeni. Nie wiem, bo ja przyszłam na trzy dni przed Powstaniem, bo przedtem zadekowałam się w szpitalu, bo przecież oni chcieli, żebym ja pojechała razem z nimi, jak się wynosili. Więc ja mówię: „Ja mam cały plan gotowy i musisz szybko to wszystko wysłuchać, i wszystko uzgodnić, i co masz do powiedzenia, to musi być błyskawicznie, żebym ja mogła, zamykając drzwi, żebyś mi wszystko mówił. Ja powiem najpierw, a potem ty. I będę te chleby oglądała i będę patrzyła, czy dosyć, czy nie, będę mówiła. Nie wiem, czy dość, czy nie. Będę wtykała temu żołnierzowi jeden na drugi szybko i będę…”. Powiedziałam: „No to luks. Niech pan idzie do kucharza, a ja zamknę drzwi”. I on stał i patrzył. Więc ja te drzwi zamykałam tak, tak, tak… I mu klucz oddałam do ręki. I Dawidowskiemu powiedziałam: „My będziemy wszyscy w białych fartuchach na dole o piątej. Wy musicie… Część wojska powinna przyjść schodami wyłożonymi przeze mnie obrusami, żeby nie było niczego słychać, tylko żeby cichutko weszli, stanęli w drzwiach i wszystkich od razu mieli na muszce, a drugą część przyprowadzić powinien Czesio Bubis pod piwnicami”. Bo w pałacu Blanka były piwnice i podpiwnice. Te podpiwniczenia nie były Niemcom w ogóle znane. Oni w ogóle nie wiedzieli, że istnieją podpiwniczenia. Notabene te piwnice kryły szczątki ogromnej ilości piszczeli, czaszek. Nie wiem, skąd to było? Myślałam nawet pójść, bo tam był konserwator zabytków w pałacu Blanka, myślałam nawet tam pójść, powiedzieć i zapytać, żeby oni może to zbadali, skąd to się tam wzięło. Ponieważ jak z Czesiem Bubisem organizowaliśmy przerzuty do ratusza jedzenia, na przykład beczułkę masła, na przykład skrzynkę jajek, na przykład dwie skrzynie czy trzy alkoholi i różnych takich rzeczy… Myśmy cały czas zaopatrywali ratusz w artykuły żywnościowe. Dzieliła te artykuły sekretarka prezydenta Starzyńskiego, pani Stefania. Więc Czesio, który znał te przejścia i kiedyś pokazał mi, bo ja chciałam wiedzieć, którędy on to taszczy… Bo on zawsze najpierw do piwnic szybciutko odkładał to, cośmy organizowali, przychodził zaraz, żeby nie było tego, że przyjdzie ten Niemiec i nie ma Czesia, tylko jak nie było tego szefa, szef powiedział: „Wiesz co, idź sama i sama to wszystko załatw, mnie się nie chce. A Czesio poprzynosi”. To był taki program, że mówiłam: „No to najpierw nosisz do piwnicy, przychodzisz i załatwiamy swoje sprawy normalne”. Więc kiedyś, jak wiedziałam, że ten szef poszedł się położyć, bo powiedział, że miał jakiś zastrzyk robiony przez ich lekarza i że pójdzie się położyć tego dnia, to powiedziałam: „Czesiu, pokaż mi, którędy ty te rzeczy targasz”. A on mówi: „Proszę bardzo”, i pokazał mi. Szliśmy piwnicami, potem był uskok w dół i dopiero szło się wtedy… nierzadko on szedł na kolanach, przed sobą to popychając. To nawet były sporej wysokości te podpiwniczenia, bo nie można było stanąć, ale nie było tak, że na przykład na brzuchu trzeba było się czołgać, tylko jak człowiek nie był zbyt duży, to mógł bardzo schylony przejść. Jeżeli był wysoki, to musiał na kolanach przechodzić. Więc jak zobaczyłam tę ilość piszczeli, czaszek, różnych takich rzeczy, to zwiałam stamtąd z przerażenia i powiedziałam: „Ja tu więcej w ogóle nie przyjdę. Że ty w ogóle się nie boisz tędy chodzić”. A on się zaczął śmiać i powiedział: „A czego się mam tych kości bać? To jakbym się bał, to bym w ogóle niczego nie mógł przenieść do ratusza”. Ja mówię: „No, oczywiście, to dobrze, że się nie boisz, bo ja bym nie przeszła tędy”.
W każdym razie ustaliłam, że część żołnierzy powinna przejść z… Ja poślę wcześniej Czesia Bubisa, żeby on ich przeprowadził pod piwnicami. Bo jak się wychodziło z piwnicy, to był dosłownie tylko przez podwórko rzut beretem do wartowni. Jeżeli oni wyszliby z tego i wylecieli, to najwyżej straciliby trzy, cztery osoby, nie więcej, ale natychmiast opanowaliby całą wartownię.
Tymczasem sprawa potoczyła się inaczej. To znaczy pierwsza część, tak jak powiedzieliśmy, zeszli po tych schodach, po obrusach i wszystkich urzędników w czasie zupy… Bo ja to obliczyłam, [jak] kiedyś niosłam zupę, [więc] powiedziałam tylko, o której godzinie powinni już być. I to była godzina druga dziesięć, druga piętnaście, czyli u nas to Powstanie nie było wcale o godzinie piątej, tylko zaczęło się przy obiedzie. A druga część… I myśmy wszyscy, jak kelnerki zniosły zupę na dół, to kelnerki już były w białych fartuszkach, kucharze byli w białych fartuchach, a cały personel, to znaczy te panie, które zmywały kotły i naczynia, te, które pomagały, to dostały szybko fartuszki, ja też się ubrałam w fartuch, i wszyscy zjechaliśmy, część windą, część schodami na dół, tak jak było ustalone, żeby żołnierze mogli odróżnić nas od Niemców. Więc było powiedziane, że my, wszyscy Polacy, będziemy w białych fartuchach. Tak to wszystko ustaliłam z Dawidowskim. Rzeczywiście, ci, którzy zeszli po schodach, to się wszystko udało. Ci, którzy wpadli podpiwnicami, nie byli wszyscy, tylko dowództwo inaczej pomyślało cały ten zamach, całe to wejście, że tak powiem, na wartownię. Dlaczego sobie wymyślili spuszczanie ludzi z okien po linach, to tego do dzisiaj nie wiem. I to jest dla mnie do dzisiaj… Zresztą nikt chyba nie chciałby już do tego wracać i przyznawać. Myślę, że dowódcy to już na pewno, bo byli starsi dużo, to już nie żyją, ale nie chcieliby się do takiego blamażu przyznać, ponieważ było to najgłupsze z rzeczy, jakie mogli zrobić. Ponieważ Niemcy jak zobaczyli, że po linach spuszczani są ludzie, to do nich jak do kaczek wszystkich strzelano, a my przez okienka w piwnicy patrzyliśmy, jak oni spadają na beton, na tę betonową posadzkę. Płakaliśmy wszyscy jak bobry w tej piwnicy. Nie mogliśmy sobie dać rady z tym, jak można i dlaczego. Dlaczego, skąd taki pomysł, żeby spuszczać po linie z okien ludzi? Wtedy kiedy tam już nie było urzędników, to oni po prostu drzwi wyważyli, weszli i po linach spuszczali całą masę tych młodych ludzi. Naturalnie z tych, których spuszczali po linach, nie przeżył żaden.
Nie liczyliśmy, bo nie było możliwe pójść na zewnątrz potem, dlatego że w taki sposób nie mogła być opanowana natychmiast wartownia. Przecież to trwało, nim oni wartownię zdobyli, dlatego że właśnie w taki trochę niepoważny sposób to załatwili. Gdyby nie było na linach tych ludzi, tylko ci, którzy wyskoczyli do wartowni, to byłoby zupełnie co innego. No ale stało się, jak się stało. I ja uważam, że to prawdopodobnie nastąpiło na skutek… że dowództwo taki miało plan, tak sobie wymyśliło i uznało, przypuszczam, uznało, że plan cywila, to znaczy Dawidowskiego… Bo mnie nie znali, dowództwo, które miało ten odcinek, mnie nie znało, znało mnie tylko z tego, co im Dawidowski mówił. Ale co w ogóle kobieta miała tam im do gadania? Tam było dowództwo, tam był cały plan i na tym koniec. Ja potem pytałam Dawidowskiego: „Jak to możliwe? Jak to w ogóle możliwe, że dopuściłeś do tego?”. A on mówi: „Ja nie miałem nic do gadania, ponieważ dowództwo było z AK, przyszło na miejsce o godzinie [jedenastej] i oni rozpracowywali plan. Ja im mówiłem o całym tym planie, oni to przyjęli, jak wiesz, wszystko to, co jeżeli chodzi o stołówkę, się udało, bo wszyscy jak jeden [mąż] wyszli z podniesionymi rękami i wszystkich jako jeńców zabraliśmy”. Natomiast, jeżeli chodzi o wartownię, no to trzeba było ją zdobywać potem, ponieważ oni od razu uzbrojeni wszyscy wyskoczyli, a jeszcze do tego dołączyli natychmiast żołnierze z placu Teatralnego. Bo na placu Teatralnym jacyś żołnierze niemieccy już byli przedtem. Więc podejrzewam, że dlatego tak długo trwało zdobycie wartowni, że dołączyli do wartowni żołnierze z placu Teatralnego.
No, potem to już… Potem to już natychmiast musiałam iść do ratusza, ponieważ najpierw mnie wezwał… No, naturalnie musieliśmy trochę ochłonąć z tego, co się w ogóle działo. A poza tym zaraz mnie wezwał Dawidowski, że jestem potrzebna natychmiast, więc poszłam.
Okazało się, że najpierw mnie prosił o to, żebym poszła do jakiegoś pomieszczenia, gdzie leży Fribolin, to jest zastępca Leista. Doktor Fribolin, którego postrzelono w jego gabinecie, to znaczy szturmem zdobyto. On się zamknął w gabinecie i powiedział, że jeżeli ktoś będzie wchodził, to on będzie strzelał. No więc oni się prawdopodobnie przygotowali, ja przy tym przecież nie byłam, jak oni szturmowali jego gabinet, bo to było na piętrze, tam gdzie Leist urzędował, a Leist i cała ekipa wyjechała wcześniej z Warszawy, więc zastępował go właśnie ten doktor Fribolin. I jak oni wyważyli drzwi i wpadli, to go postrzelali bardzo i zanieśli do ratusza. I on coś mówił Dawidowskiemu, ale Dawidowski nie mógł sobie z tym poradzić, nie wiedział, o co chodzi, więc mnie wezwał natychmiast. No więc ja przyszłam, on leżał na podłodze i pytam się… On był bardzo zdumiony, że ja w ogóle jestem wśród, jak określał, Banditen. Pytam go, że „pan ma jakieś życzenie i prosi intendent, żebym powiedziała, jakie jest pana życzenie, bo on nie rozumie tego, co pan mówi”. A on powiedział: „Ja mam tylko jedno życzenie. Ponieważ ja i tak umieram, to chciałbym umrzeć nie na podłodze i na czymś, na białym prześcieradle. To jest jedyne moje życzenie”. A na to Dawidowski do mnie powiedział: „A skąd ja mu teraz wezmę białe prześcieradło?”. Bo już wiedział, że białych prześcieradeł nie ma. Ja to wszystko już na schody zużyłam. Ja powiedziałam: „My nie mamy tutaj w ratuszu białych prześcieradeł, bo tu nie ma żadnych pokoi do nocowania”. A na to on powiedział: „Bardzo proszę, żeby ktoś wyjął z mojej kieszeni kluczyki od samochodu. Samochód stoi na dziedzińcu, a w samochodzie są białe prześcieradła”. No i jak poszli już żołnierze do tego samochodu, to samochód był wyładowany, przygotowany do odjazdu. On nie zdążył po prostu uciec. Nie zdążył uciec, to się za szybko wszystko zaczęło i on nie zdążył wyjechać. Wyładowany był podobno, jak mówił mi Dawidowski, pod sam sufit. Przynieśli mu to białe prześcieradło i rzeczywiście jakieś chyba, nie pamiętam, czy dwa biurka złączył, czy jakieś ławy dwie, nie pamiętam, co to było. W każdym razie położyli to białe prześcieradło, przenieśli go z podłogi. On zresztą niedługo umarł i tam go na podwórku gdzieś zakopali.
A potem to już w ogóle była tylko walka. No i w międzyczasie… no, było bardzo dużo rannych, bardzo dużo zabitych. No właśnie tych zabitych chowaliśmy i trzeba było te trumny wydawać. On prosił, żebym mu policzyła, ile mamy tych trumien, bo tam był cały skład trumien w ratuszu, […] bo mówi: „Będziemy musieli wiedzieć, ile mamy, żeby potem ewentualnie jak przyjdzie potrzeba, to chować już bez, ale póki są trumny, to będziemy chowali w trumnach”.
Proszę pani, nie policzyłam ich, bo nie miałam na to jakoś głowy, żeby liczyć trumny, tylko tak, jak spojrzę dzisiaj, na to pomieszczenie, gdzie one stały, to myślę, że było około trzydziestu. Tak mniej więcej. W każdym razie trumna dla… Czwartego dnia, jak zmarł Baczyński, to jeszcze trumna dla niego była i Baczyńskiego pochowaliśmy w trumnie. Ale chyba była to ostatnia trumna.
Proszę pani, nie wiem dokładnie liczbowo, ilu było żołnierzy, ale przypuszczam, z tego co wiem, jak wpadli, ta grupa, która wpadła do stołówki, może liczyła piętnastu, czternastu, o, tylu. Druga grupa, która z przerwą wychodziła z tych piwnic, to była najpierw, to przybyło ich, to… Aha, chcieli nas ustawiać pod ścianę, powiedzieli: „To Niemcy, to my od razu z nimi tu załatwimy na miejscu”. Więc ja powiedziałam: „No przecież chyba rozmawialiście z dowództwem i wszystko było ustalone, że my będziemy w białych fartuchach, wszyscy Polacy. Nie rozumiem, dlaczego nikt wam tego nie przekazał. Nie wiecie o tym?”. – „Nic nie wiemy, nie tego… Pod ścianę wszyscy”. A tam już druga grupa leciała i ktoś krzyczał: „Tam w tych białych fartuchach to są Polacy! Uważajcie!”. No więc stąd wiem, że te dwie grupy, jedna… ten Czesio przyprowadzał ich, to znaczy najpierw jedną przyprowadził, a potem drugą wyprowadził. To było w tej pierwszej grupie też nastu. Tak jak wpadli taką grupą to może było ich szesnastu, siedemnastu, nie wiem, tak na oko mówię. Przecież nie sposób było w takiej sytuacji liczyć. Potem druga grupa była chyba mniejsza, ze dwunastu. No więc jak policzę wszystko razem, no to ich musiało być na dole wszystkich nie więcej jak trzydzieści osób, nie mówiąc o tych, którzy byli na linach, no to z każdego okna była jedna lina, to można powiedzieć, że było około dziesięciu osób. Tak że w sumie musiało być około czterdziestu osób. Bo już potem nie przypominam sobie, żeby ktoś dochodził, jakaś grupa dochodziła.
Cała ta grupa już potem operowała w okolicach Szpitala Maltańskiego, część na Miodowej. Jak już zdobyli wartownię, to już tutaj nie mieli nic do roboty i było… Blisko przecież było Stare Miasto. Więc oni tworzyli chyba przyczółek Starego Miasta. Tak mi się wydaje, że to nie była grupa niezależna w tym miejscu, tylko to była grupa, która tworzyła w ogóle całą grupę Starego Miasta, tak mi się wydaje. Ale naprawdę jeżeli chodzi o te wojskowe sprawy, przyznam szczerze, że nikt z nas nie miał nawet… Proszę sobie wyobrazić, że to wszystko byli młodzi, wspaniali ludzie. Myśmy każdego śmierć przeżywali tak, że naprawdę trudno nam było o czymkolwiek innym myśleć, jak o tym, jak giną ci młodzi, wspaniali ludzie. To było bardzo duże przeżycie dla nas, ogromne przeżycie. A szczególnie, że ciągle mnie wzywał do czegoś Dawidowski. Ja byłam stale potrzebna. „Halusiu, idź pomóc, zastrzyki trzeba robić, nie nadążają”. „Halusiu, idź, zanieś Stefanię, na plecach choćby, czy zatargaj ją w bezpieczne miejsce, żeby ona mogła chociaż troszkę leżeć”. Ona nie chciała opuścić ratusza, pani Stefania. Cały czas mówiła do mnie: „Prezydent by na to nie pozwolił. Prezydent by na to nie pozwolił. Prezydent by do tego nie dopuścił. To, co robią, to jest bez sensu. Nie dopuściłby do tego. To był człowiek myślący, on by do tego nie dopuścił”. Cały czas mówiła to. Była tak przerażona ciężko, a poza tym nie mogła chodzić, więc ją trzeba było nosić po prostu. Ja byłam wtedy młoda, nie byłam nigdy osobą dużą, nie byłam nigdy potężną, tylko byłam szczupła, młoda, no ale siłę miałam młodzieży, tak jak młodzież ma siłę w sobie. No to ją targałam, brałam za ręce, nogi wlokły się po ziemi i ja ją targałam na przykład gdzieś, żeby ją położyć, żeby miękkie krzesełka znaleźć dla niej, zestawić jakoś, coś tam położyć, to kawałek dykty, to czegoś, kombinować. W każdym razie Dawidowski mówi: „Ja Stefanię daję pod twoją opiekę i martw się o nią sama. Dlatego że ona musi coś zjeść, ona musi…”.
A myśmy tego jedzenia przecież już drugiego dnia nie mieli. To znaczy były jajka, była wódka, były kluski, ale nie było już możliwości gotowania, więc… Chleba nie było. W ratuszu był jeszcze zapas chleba, więc te racje tam wydzielano w jakiś sposób, ale już na przykład później to Dawidowski prosił, żebym ja zdobywała gdzieś jedzenie dla Stefanii, żebym cokolwiek mogła zdobyć. A myśmy, proszę pani, zawsze po pół szklaneczki wódki zamiast jedzenia. I to było wystarczające, żeby zaspokoić głód. Bo tego było dużo, tak że nikt nie brał w tym sensie, że Dawidowski miał klucze, wydzielał i on się opiekował. Ja już nie miałam kluczy do magazynu, tylko od razu zdałam klucze do magazynu. Uznałam, że ja już nie rządzę, tylko rządzi magazynem intendent, więc klucze oddałam. No ale tam nie było nic takiego, nie było żadnych ciasteczek jakichś, czegoś takiego, batoników, czekolady, czegoś w tym stylu, absolutnie nie. Takich rzeczy nie było. Tam były produkty do gotowania, a nie do konsumowania od razu. Tak że trochę było trudności z jedzeniem, no ale jakoś… Na przykład widziałam, że jajek było dużo, więc widziałam, że na surowo jajka chłopcy roztego i wypijali. Dziurkę sobie robili i jakoś wypijali, no bo to też było jedzenie.
Nie, nie. Nie, oni mieli rozkaz i ruszali i w ogóle nie było żadnych tego typu „cześć”, „my idziemy”, pożegnania, coś. Nie, nie, absolutnie. Nawet nikt nie wiedział, gdzie kto idzie, bo każdy dostawał rozkaz, po parę osób dostawało rozkazy i gdzieś szli, ale w ogóle nie było tego, że gdzieś się żegnali, ktoś… Może, wie pani, chłopcy i dziewczęta, którzy byli zaprzyjaźnieni, to może tak, może się żegnali, ale generalnie nikt nie mówił „cześć” czy tam „do widzenia”. Ja tylko zastanawiałam się cały czas nad tym i o tym mówiłam z Dawidowskim, jak to jest możliwe, że jest dowództwo tutaj i przyszło trzech młodych ludzi, to znaczy Baczyński i dwóch jego kolegów, którzy nie mogą się dostać na swój odcinek do… Zresztą gdyby się dostali na Wolę, to chyba zginęliby bardzo okrutną śmiercią tak jak wszyscy na Woli. Bo to były te pierwsze dni, gdzie wszyscy na Woli na skutek rozkazu Hitlera, który mówił, że zabijać wszystkich jak leci. Nieważne, kobiety, dzieci, starców, żołnierzy przede wszystkim – wszystkich zabijać. Nikomu życia nie darować, wszystkich zabijać. I to był ten pierwszy rozkaz Hitlera: wszystkich zabijać. I to padło właśnie na Wolę. I ta Wola dlatego… Te szańce usypanych, spopielonych ciał ludzkich na Woli to właśnie były z Woli, z tej Woli, gdzie wszyscy byli zabijani. A potem wszyscy… Zresztą teraz wiem, kto to te szańce układał, kto je zapalał, kto… Dlaczego? Dlatego że teraz jak znaleźli się ci dwaj mali chłopcy, których prowadziłam… Ale to później powiem, w jaki sposób wyszłam, bo ja nie wyszłam z ratuszem.
A właśnie. Widziałam go wcześniej z tymi dwoma młodymi ludźmi, bo Dawidowski mi go pokazał. „A jest tutaj wśród nas – mówi – Baczyński, bo nie dostał się na Wolę do swojej jednostki”. Ale ja wtedy powiedziałam: „Ale oni się plączą tutaj, bo ja ich widziałam, takich trzech młodych ludzi. Dlaczego nie można ich wcielić tutaj do jednostki? Dlaczego muszą, jak nie są na Woli, to dlaczego nie są tutaj, tylko tak chodzą i nie bardzo wiedzą, co mają ze sobą robić. Oni są bardzo sfrustrowani, bardzo zdenerwowani, więc dlaczego nie może ich dowództwo jakoś zaangażować tutaj? Przecież są żołnierzami”. Na to wzruszył ramionami Dawidowski i powiedział: „Wiesz, nie mówmy na ten temat, bo miałbym wiele do życzenia, jeżeli chodzi o dowództwo, ale nie pora w tej chwili rozmawiać na ten temat”. Nie chciał w ogóle rozmawiać.
Było to trzeciego dnia, już wnosiłam rannych z taką Krysią, pielęgniarką. Jak na filmie widziałam, że rannych niosą po trzy, cztery osoby jednego rannego, to sobie pomyślałam, że coś tu jest nie tak. Dlatego że myśmy we dwie nosiły jednego rannego do Szpitala Maltańskiego. Owszem, przystawałyśmy, kładłyśmy go na [ziemię] i same obok kładłyśmy się, żeby nas snajper z dachu gdzieś nie trafił. Zresztą raz tak było, że przeleżałyśmy aż do wieczora, a ten, którego niosłyśmy, zmarł nam na noszach, ponieważ jemu od snajpera jakoś tak seria poszła, że cały kręgosłup [był zniszczony], i on nam zmarł. A myśmy leżały przy tym, udawałyśmy nieżywe i dopiero wieczorem wróciłyśmy do ratusza.
Więc byłam bardzo zmęczona – to było trzeciego dnia – i szukałam, żebym mogła chociaż na chwileczkę gdzieś się położyć, chociaż pół godziny się przespać. Bo tamte noce były nieprzespane, ciągle było coś do roboty. Tymczasem Dawidowski przyszedł, jak ja tak szukam czegoś, mówi: „Czego ty szukasz?”. Ja mówię: „Szukam, bo chciałabym się gdziekolwiek położyć, na biurku jakimś czy coś, żeby chociaż troszkę, piętnaście minut, pół godziny odpocząć”. A on mówi: „No to ci się dzisiaj nie uda, dlatego że właśnie niosę i szukam ciebie, bo będziesz musiała wydrukować dzisiaj odezwę do mieszkańców”. Ja mówię: „A w ilu egzemplarzach?”. – „No, starczy ci roboty na pół nocy, a drugie pół będziesz chyba spała, ale robota jest na pół nocy i to musi być zrobione dzisiaj”. Zaprowadził mnie tam, gdzie… to był pokoik nieduży, stał rotaprint taki stary, farba taka, to pamiętam, to wszystko stało obok, papiery leżały, ryza, no i dostałam ten [tekst] do drukowania. Przyznam szczerze, że nie bardzo wiem, co w tej odezwie było. Nie wiem. Chyba ją czytałam, ale nie wiem, co było. Do narodu, do mieszkańców Warszawy. Nie do narodu, tylko do mieszkańców Warszawy. I drukowałam tę właśnie odezwę.
Sama. Tak, sama. To jest prosta sprawa. Tam nawet dwóch ludzi nie ma jak [zaangażować], tam można tylko na zmianę robić przy takim rotaprincie, ale nie we dwoje, tylko jeden to robi. Owszem, żeby ktoś przyszedł i zastąpił, i robił dalej, tak. W pewnym momencie drzwi się otworzyły i weszli we trzech, wszyscy, Baczyński i ich dwóch, i któryś z nich, nie pamiętam który, mówi: „No, nareszcie tego dzięcioła znaleźliśmy, bo ktoś stuka i stuka, i cały… Chodzimy po wszystkich pokojach i patrzymy, gdzie to tak stuka cały czas, tutaj jest niby cisza, niby odpoczywają wszyscy w nocy…”. No bo w nocy nie było strzelaniny, w nocy rzeczywiście ani Niemcy nie strzelali, ani Polacy. Nie wiem, czy tak zawsze jest na wojnie, ale w każdym razie w nocy nie strzelali. No i mówi: „I nareszcie. To pani tutaj tak: puk puk, puk puk, puk puk”, bo to się tym rusza. Ja mówię: „Tak właśnie, jak to dobrze, że panowie przyszli i są, to mi pomożecie, to ja chociaż troszeczkę na podłodze się tutaj położę w kąciku i piętnaście minut się zdrzemnę, a wy za mnie to zrobicie, bo to bardzo prosta robota”.
I tak patrzę na Baczyńskiego, a on miał taką odznakę „Agricoli” (to się nazywało „Agricola”). Ja mówię: „O, ma pan »Agricolę«”. A on mówi: „A skąd pani wie, że to jest »Agricola«?”. A ja mówię: „Wiem, ponieważ mój chłopak ma taką samą”. – „A jak się nazywa chłopak? Przecież jeżeli ma »Agricolę«, to znaczy że się wszyscy znamy”. Ja mówię: „Czy panu chodzi o nazwisko, czy pseudonim?”. – „Nie, nie, pseudonim”. No więc powiedziałam pseudonim, a on mówi: „To przecież jest mój szef od minerki. To jest szef, który mnie uczy minerki, uczył mnie cały czas, nas wszystkich, jak tu jesteśmy”. A ja mówię: „Tak, to się zgadza”. Bo on uczył minerki, ponieważ skończył Wawelberga i Rotwanda, więc miał to przygotowanie inżynieryjne…
Bo to była Wyższa Szkoła Inżynieryjna Wawelberg i Rotwand, bardzo znana w Warszawie. Niemcy nie pozwolili uruchomić politechniki, natomiast pozwolili na tę szkołę na Mokotowskiej… Po przekątnej Teatru Współczesnego? Tak? Na Mokotowskiej jest? Tak, Współczesny jest na Mokotowskiej, i tak po przekątnej na drugiej stronie do dzisiaj istnieje ten budynek szkoły. Nawet tam oglądałam, z mężem kiedyś chodziliśmy oglądać, bo on mi pokazywał, gdzie palili w nocy wszystkie akta. Jak skończyli szkołę, to natychmiast w nocy przyszli i z dozorcą, oczywiście za zgodą rektora, wszystko znieśli i wszystko palili w holu. I podłoga tam jest tak jakby marmurowa czy wykładzina taka jak marmur (zresztą można to zobaczyć, dlatego że ja to widziałam), i taki jest… coś w rodzaju takiej niecki zostało, zupełnie krąg taki, jak się robi palenisko duże, gdzie ludzie siedzą naokoło, to właśnie taka niecka została po tym. To mi mąż mówił: „O, widzisz, właśnie to zostało po paleniu tych wszystkich [dokumentów]”. I on, ponieważ akurat skończył tego Wawelberga… A Niemcy pozwolili dlatego, że potrzebowali do Niemiec tak zwanych inżynierów. Mówię, wszystko jedno, czy byli to półinżynierowie. Po dwóch latach to jeszcze nie byli inżynierowie, ale mieli już te półwyższe studia. Wobec tego oni takich potrzebowali i na to pozwolili, żeby ta szkoła funkcjonowała, i potem chcieli ich wszystkich wywieźć do Niemiec. Zresztą przyszli do tego i tam zastali szkołę pustą. Nie było już nikogo w szkole, żadnych adresów, niczego, wszystko było spalone, wymiecione dokładnie. Tak że oni nikogo absolutnie z tej szkoły nie złapali. Może złapali, ale nie wiedzieli, że akurat z tej szkoły jest, bo nie mieli żadnych dokumentów.
No i Baczyński właśnie mówi: „To jest mój szef od minerki, nooo. To gdzie teraz jest?”. Ja mówię: „Jest na Żoliborzu, jest w oddziale »Żmii«”. A on mówi: „Tak, to pewnie już w tej chwili gdzieś w lasach jest i zbiera zrzuty”. A ja mówię: „Pewnie tak, bo miały tam być”. A on mówi: „Ano właśnie. Żebyśmy to mogli się tam dostać. Ale w tej chwili stąd wyjść nie da się. Jest tutaj »kocioł« obstawiony wojskami niemieckimi do tego stopnia, że…”. On powiedział coś takiego, to był trzeci dzień Powstania, powiedział: „To się miało skończyć, ale my – użył słowa „cholera”, bo powiedział – w cholerę rozwalimy całe miasto, a to się nie skończy”. Ja mówię: „Skończy się, jakoś się zawsze kończy, więc i to się skończy”. On mówi: „Nie widzę takich możliwości”. A ja jeszcze powiedziałam: „No, wie pan, zawsze istnieje możliwość poddania się, żeby nie cierpieli ludzie”. A on mówi: „Tak, to też jest wyjście i chyba z tego skorzystają najprędzej. Bo nie da się walczyć z Niemcami… No widzi pani, żaden z nas nie ma broni, żaden. Myśmy szli bez broni. Mieliśmy tam coś niby dostać naboi, ale czy dostalibyśmy, tego nawet nie wiem”. No i mówi: „No to co chłopaki, zabieramy się, niech pani kładzie się gdzieś, tak jak pani mówi, na ziemi, nie na ziemi. Ale po co na ziemi, niech pani może jakieś biurko znajdzie czy coś”. A ja mówię: „Nie, ja tu się w kąciku położę, bo jak panowie będą mieli dość, to mnie obudzą i ja dalej będę robiła”. – „A ile tego ma być?” No więc powiedziałam, ileś tam, dwieście tysięcy czy ileś, coś koło tego. I oni mówią: „No to zabieramy się do roboty, zastąpimy panią. Robota prosta, to zastąpimy”. I rzeczywiście, zrobili wszystko i wtedy mnie obudzili i sobie poszli. Mówią: „No to my też idziemy się przespać. Teraz pani wstaje, a my idziemy się przespać”. Ja podziękowałam i to było wszystko tego dnia, tej nocy.
A następnego dnia bardzo było brak wody. Pamiętałam, że tam była na piętrze łazienka, mieszkanie prywatne tego szefa, który były szefem od tej stołówki. Tam było mieszkanie jakieś i przy tym mieszkaniu była łazienka, bo oni zawsze mówili, na przykład czasem narzekali, że nie ma ciepłej wody czy coś tam, to stąd wiedziałam, że mają łazienkę i ciepłą wodę. Zresztą musieli mieć ciepłą wodę, bo przecież Leist też tam mieszkał, tylko Leist mieszkał w tej części frontowej pałacu Blanka, tam gdzie była Malinowa Sala i były te pomieszczenia takie bardzo jak tutaj, gościnne, tylko że w dużo lepszym stylu, naturalnie. No więc tam mieszkał Leist i tam miał biuro, ale połączone to było wszystko korytarzem z kuchnią i z tym biurem, gdzie był ten Niemiec jako szef tej stołówki dla urzędników. Bo była to stołówka dla urzędników, którzy na… no, jak się ta ulica nazywała, […] graniczyła z ratuszem. Taki budynek, duży, bardzo nowoczesny budynek, z tyłu graniczył z ratuszem, a wychodził na ulicę Daniłowiczowską chyba. Więc oni tam właśnie od ulicy do tego budynku… I to było z tyłu, za pałacem Blanka, ale on jakoś tak był usytuowany, że z jednej strony bokiem pałac był widoczny, znaczy z okien pałacu z boku można było oglądać ten budynek. Tak że jak my byliśmy w piwnicy, to okienkami widzieliśmy właśnie wtedy, jak padali ci ludzie, bo ten budynek stał tak prostopadle do tego naszego małego budyneczku, który stał przy ulicy, do dzisiaj stoi, taki jednopiętrowy.
I szłam, żeby zobaczyć, czy tam trochę wody nie dostanę w tej łazience, może gdzieś zostało trochę wody, żeby się chociaż troszkę umyć, troszeczkę. I wtedy zobaczyłam, że oni wszyscy trzej idą w głąb, dalej, a Koperski, który jeszcze do domu nie dotarł… Dopiero później dotarł do domu, też w nocy poszedł, odważył się, bo on na Senatorskiej mieszkał, więc w nocy kiedyś… I już były po prawej stronie gruzy. Nie wiem, jak to było, że za ratuszem już po prawej stronie były przy placu Teatralnym gruzy. Więc on jakoś przez te gruzy w nocy dotarł. I Koperski, który jeszcze był, ten kucharz główny, mówi do nich: „Chłopcy, uważajcie tylko na okna, bo tam jest snajper i zabił już dwóch młodych ludzi, którzy wychylili się przez okno. Nie wychylajcie się, najlepiej nie dochodźcie wcale do tych okien, bo on z drugiej strony jest na dachu”. Niebawem, ledwo to powiedział, ja zobaczyłam, że otwarte okno i oni we trzech siedzą na oknie. I tak, nie doszłam do tej łazienki i jeszcze chciałam krzyknąć, jak już padł strzał i już chłopcy krzyknęli: „O Boże”, już złapali Baczyńskiego i zanieśli obok do pokoju na taki czerwony duży dywan. Położyli go na tym, szybciutko pobiegł jeden po pomoc. Ja podeszłam do Baczyńskiego zobaczyć… Wzięłam puls, zobaczyłam, o co chodzi, gdzie go trafił. Baczyński był nieprzytomny, leżał, miał z lewej strony, tutaj, dziurę w głowie. Muszę powiedzieć, że nawet z tej dziury nie bardzo lała się krew, tak że wie pani, normalnie jak kula gdzieś komuś wejdzie, to leje się krew. To nawet z tej dziury nie leciała… Ja tak myślałam: „Boże, to znaczy będzie żył, nawet krew nie bardzo się…”. I już był od razu lekarz, zaraz przybiegł lekarz, zaraz przybiegły sanitariuszki dwie, żeby go zabrać do sanitariatów naszych tych. A lekarz ukląkł koło mnie i ja powiedziałam: „Panie doktorze, chyba nosić to nie ma już co, bo on nie żyje”. A lekarz mówi: „No, zobaczę”. Sprawdził i mówi: „Ma pani rację. On nie żyje”. Wiedziałam, że nie ma pulsu, nie ma niczego i rzeczywiście…
Wie pani, widziałam poprzednio dwóch młodych ludzi, których nieśli, i którzy także już byli nieżywi od tego snajpera. Piękni, młodzi chłopcy. Pierwszego widziałam pierwszego dnia, od razu. I muszę pani powiedzieć, że to było tak dla mnie przerażające, to był taki piękny ten chłopak, tak piękny blondyn, i myślałam wtedy: „Boże, jak to jest możliwe? Dopiero byli tutaj wszyscy i już niosą chłopaka. Gdzie, jak on… w jaki sposób go zabili? Gdzie go zabili?”. Wie pani, dostawałam takiego… jakby w głowie mi się kręciło od myśli: „Gdzie mogli go zabić? Przecież dopiero tutaj niedawno widziałam tego chłopaka razem ze wszystkimi. Jak to się stało?”. Okazało się, że był tam… wpadli tam już na górę, nad wartownię… Jak już zdobyli wartownię, nad wartownię wpadli i od razu do okna. I właśnie w tym oknie zginął pierwszy, potem drugi. Tak że wieczorem… Potem przyszedł Dawidowski i powiedział: „No to wieczorem będziemy go chowali”. Ja mówię: „ O ile pamiętam, to jeszcze jest trumna”. A on mówi: „Jak nie będzie, to zginiemy, a dla niego musi być trumna”. A ja mówię: „Ja pamiętam, że chyba jest jeszcze”. A on mówi: „To i dobrze”. No i rzeczywiście była trumna. I wieczorem, szarówka już była, jak się wychodziło z tyłu, z ratusza na dziedziniec z tyłu, na taki trochę jakby ogród, trochę krzewów było, drzewka były. Był to zielony teren z tyłu za ratuszem. I pamiętam, jak się wychodziło, to prosto w samym rogu pochowali Baczyńskiego, na prawo.
Była to szarówka już. Przypuszczam, że tych, którzy byli na pogrzebie, zawiadomił sam Dawidowski. Było nas, policzyłam, dziewiętnaście osób. To byli ludzie z ratusza, byli także ci dwaj jego koledzy. Dawidowski był chyba ze swoją córką, bo była to dziewczynka, tak może miała… Ja nie wiedziałam, czy on ma dzieci, ile dzieci, tego nie wiedziałam, ale musiała być jego córka, bo on tak machinalnie głaskał tę dziewczynkę po głowie, widziałam, że był bardzo wzruszony. Potem ktoś zaintonował hymn. Tak, to wszystko odbyło się cicho, no i bardzo wzruszająco, bo wszyscy byli oczywiście bardzo wzruszeni. Każdy udawał, że nie płacze. No i ta trumna była. Oczywiście on już był zamknięty, tak że trumna nie była otwierana w ogóle. Nie było takiej sytuacji, że przed samym wpuszczeniem do grobu otwierano czy coś, nie, takich rzeczy nie było. To już przedtem zamknięto trumnę i [jak] już przyszliśmy, to trumna stała obok dołu. Potem sami panowie tam sobie jakoś poradzili, że zmontowali jakieś takie sznury, na których to wpuścili… To wszystko to Dawidowski jakoś pomógł zorganizować. Zasypali, odśpiewaliśmy i wyszliśmy. To wszystko. Nic więcej nie było.
Nie. Nie. Nie przypominam sobie, żeby był ksiądz.
No, modlitwę tośmy sami, chyba nawet ja sama zaczęłam mówić i „Ojcze nasz”, i „Zdrowaś Maria”, i wszyscy to odmówili. No tak, nie było księdza, bo by to ksiądz zaczął. A Dawidowski powiedział tylko na głos, że straciliśmy chyba największego poetę. Ale krótko bardzo powiedział. Nie, nie, mówił tylko, że straciliśmy. „Tracimy bardzo dużo cennych ludzi, takich, którzy by się Polsce przydali, a dzisiaj straciliśmy… chowamy – coś w tym stylu – chowamy chyba jednego z największych poetów polskich najgorszych lat, jakie przeżyliśmy, i Powstania”. I to wszystko. Nie było długiego przemówienia, było króciutko powiedziane, że straciliśmy największego chyba poetę. Koledzy nic nie mówili, chyba byli tak bardzo przejęci, że chyba nawet nie udałoby im się wydusić coś z siebie, bo widać było, że byli bardzo ze sobą zaprzyjaźnieni, wszyscy trzej. Przynajmniej tak jak ja ich widywałam i jak oni byli wtedy, w nocy, wszyscy trzej, jak mówili o Powstaniu, że to jest bez sensu wszystko, to widziałam, że musieli być ze sobą bardzo zaprzyjaźnieni, bo byli wszyscy jednego zdania, byli wszyscy bardzo jakoś zmaltretowani tym, że po pierwsze, się nie dostali… A przecież nie wiedzieli wtedy, co się na Woli wydarzyło, bo tego jeszcze nikt nie wiedział, co na Woli się stało. To był za krótki okres, żeby „poczta” dotarła. Nawet może i dowództwo wiedziało już, ale chyba nie rozpowszechniało takich wiadomości, żeby po prostu nie siać paniki, bo to było przerażające. Domyślam się, że takich rzeczy, nawet jeżeli dowództwo wiedziało, to chyba słusznie nie rozpowszechniało. Ale to byli ludzie bardzo zaprzyjaźnieni ze sobą.
A nie wiem. Nie wiem, nie pytałam o ich nazwiska. Oni się nie przedstawili, a ja nie pytałam. Ja wiedziałam tylko, że Baczyński jest Baczyński, bo mówiliśmy o [nim]. Nawet mówiłam: „Ja mam parę wierszy pana w domu, od męża”. A on mówi: „Aaa, chyba sobie przypominam, że mu coś dawałem, bo powiedział, że jego dziewczyna lubi poezję. No to nie wiedziałem, że to pani”. A ja mówię: „No tak”. No bo wtedy nikt nikomu nie mówił „ty”, tylko wszyscy oczywiście sobie mówili per „pan”, „pani”, mimo że byli mniej więcej w jednym wieku, to znaczy Baczyński był ode mnie dwa lata starszy. Ja byłam z dwudziestego trzeciego roku, on był z dwudziestego pierwszego i ci chłopcy obydwaj też tak mniej więcej. No więc jak żeśmy rozmawiali, to właśnie tak… Ja wiedziałam o tym, że on jest on. Wtedy powiedziałam, że znam jego wiersze.
Sprawiał wrażenie człowieka wyjątkowo smutnego, smutnego, zagubionego. Nie wiem, czy ten smutek wynikał z tego, co widział, jak to idzie wszystko i jaką Niemcy stanowią siłę (bo rzeczywiście to widać było, jaką siłą byli Niemcy w Warszawie, to już wszyscy poznali), czy to wynikało z tego, że widział, jak to Powstanie się toczy, czy z tego, że się nie dostał, czy z tego, że w ogóle to wszystko nie idzie tak, jak było powiedziane, jak sobie wyobrażano, że to trzy dni i będzie po wszystkim, że jakiś „kocioł” zrobią, że Niemców w „kocioł” wezmą, że coś i tak dalej. Więc wyjątkowo smutny, przygnębiony. Wyraźnie bardzo przygnębiony. A poza wszystkim muszę powiedzieć, że Baczyński był takiej słabej konstrukcji, generalnie rzecz biorąc, i fizycznej, i psychicznej. To było widać na jego twarzy, malowało się to na jego całej postaci. Jego sposób stania, jego sposób mówienia, jego… Był tak jakby go ciężar od razu przygniótł i on był jakiś… O ile jego dwaj koledzy jeszcze udawali trochę, że są weseli, powiedzmy, chociaż nie byli weseli, ale udawali, że nic się nie dzieje, o tyle Baczyński był absolutnie przygnębiający w sposobie bycia, w sposobie mówienia, w sposobie wyglądu. Przede wszystkim Baczyński był bardzo szczupły, bardzo mizerny. Wszyscy mówili, że Baczyński jest blondynem. Ja nie bardzo… Ja zawsze myślałam… Jak potem ktoś mówił „Baczyński blondyn”, to ja zawsze go widziałam jako jasnego szatyna, ale nigdy nie widziałam, żeby on był blondynem, tylko taki jasny szatyn był. Nie miał czapki, był z gołą głową. Miał na sobie takie śmieszne spodnie, bo były bardzo ładnie uszyte, to widać było, że chyba mamusia musiała te spodnie uszyć albo żona, ktoś, kto specjalnie dla niego uszył z takiego zielonego sukna, z jakiego Niemcy mieli spodnie. Do tego miał koszulę, rozpiętą koszulę w jakąś krateczkę, ale taką delikatną, niewidoczną, trudno by mi było określić. W każdym razie nie była to biała koszula, tylko była niby biała, ale w jakąś krateczkę. No a ponieważ już parę dni chyba była na nim (no tak, [był] czwarty, to był trzeci dzień, jak ja go widziałam, no i w warunkach nienajlepszych), to ona już była taka troszkę sfatygowana. Poza tym miał marynarkę szarobrązową. Nie była ani brązowa, ani szara, tylko szarobrązowa. Aha, i miał buty z cholewami. Ale nie takie, jak dzisiaj by się powiedziało, szpanerskie. Dawniej też takie były. W czasie okupacji była moda, że od Kielmana noszono buty z cholewami, piękne, takie błyszczące, takie jak panowie nosili. Ale on miał zwykłe buty z cholewami, takie powiedziałabym, troszkę krótsze niż normalnie się nosi. Były troszeczkę krótsze i cholewka troszkę odstawała. To wszystko, tak jak go widzę, tak pamiętam. Tylko nie pamiętam, jakie miał buty. Butów nie pamiętam, jakie miał. No, miał te buty duże, długie… A właśnie, miał długie buty, a ja mówię, że butów nie pamiętam. Miał długie, ale nie dokładnie długie do samego kolana, tylko tak troszeczkę poniżej, czyli, jakby to powiedzieć… W każdym razie były to buty z cholewami. Miał buty z cholewami. A oni, ci dwaj… Jeden też miał buty z cholewami, a drugi miał zwykłe, wiązane, tak, bo sobie zawiązywał na oknie. Kładł nogę na okno i zawiązywał. Miał sznurowane kamasze, takie duże kamasze. To pamiętam, jakie oni wszyscy mieli buty.
Wie pani, to była wełna. To była wełniana marynarka, takie troszeczkę jak są marynarki tweedowe, taki pieprz z solą, tylko że w kolorze właśnie szarobrązowym. Zwykła, niedługa, krótka marynarka z kieszeniami. I miał w tej klapie tam „Agricolę”, nic więcej.
Nie. Nie, on w ogóle… Powiem szczerze, że nie śmiałabym w sytuacji, jaka była, w ogóle pytać o żonę, bo to byłoby z mojej strony wyjątkowo nietaktowne.
Nie. Też wydaje mi się, że on by nikomu nic nie mówił, nawet jeżeli coś przeżywał. Był bardzo smutny. Bardzo. Bardzo smutny, przygnębiony, taki, wie pani, jak mówi się potocznie, człowiek przydeptany. On tak właśnie wyglądał. On wyglądał na człowieka niesłychanie psychicznie słabego. Nie był to człowiek, który sobie z psychiką daje radę. To był raczej człowiek, który z psychiką musiał mieć kłopoty, bo był słaby psychicznie. To na pewno. Tak przynajmniej wyglądał.
No właśnie on mówił o Powstaniu. On mówił, że to wszystko jest bez sensu. Że całe miasto pójdzie chyba z dymem, a my tego Powstania nie skończymy. W każdym razie on był bardzo przygnębiony i był… Nie był optymistycznie nastawiony, nie było optymizmu w nim.
Zresztą powiem szczerze, że już drugiego dnia to już optymizmu nie było. Owszem, [była dyskusja], gdzie co mają robić, gdzie walczyć, jak walczyć, czym walczyć, tak. Wszyscy kombinowali jak, gdzie, ale nie było już tego szalonego optymizmu, o którym się mówi, że chłopcy byli tak „napaleni”. Owszem, wszyscy chcieli walczyć. Tak, chcieli walczyć, walczyli, słuchali rozkazów. Nie było żadnych takich, którzy się dekowali, jak to by się dzisiaj powiedziało, że ktoś się ukrywał, że udawał chorego czy chciał odpocząć, czy coś. Nie, nie było takich. Wszyscy jak jeden chcieli walczyć, to na pewno. Ale wielkiego już takiego optymizmu nie było. O ile pierwszego dnia jak oni wpadali, to widać było, że oni nabuzowani są, że są przekonani, że to właśnie już, już zaraz i będzie wszystko i po wszystkim, tak jak im mówiono. No a potem już się zaczęły… Każdy myślał już, tak jak widział, co się dzieje. A jeszcze przecież dopiero był to początek. Jeszcze nie było i sprawy tej tankietki na Starym Mieście, nie było jeszcze niczego. Już o tankietce później wiedzieliśmy. A ja przecież wyszłam z… Zaniosłyśmy z tą Krysią do Szpitala Maltańskiego rannego chłopaka. I ja mówię do niej: „Tu na ulicy Senatorskiej mieszka pan Koperski, kucharz i ja wiem gdzie. Pójdziemy, bo wiem, że co jak co, ale trochę zupy to na pewno dostaniemy od pani Koperskiej, bo ona zawsze gotuje zupę. Mąż się jej chwali, nie je zupy, tylko mówi, że żona w domu gotuje lepszą niż on. I na pewno dostaniemy, chociaż troszkę zupy. Już jestem tak głodna”. A ona mówi: „No a ja?”. A ja mówię: „Ale przede wszystkim dostaniemy w słoiczek zupy dla pani Stefanii i to jest najważniejsze. Poproszę, żeby dała słoiczek jakiś, to przyniesiemy dla pani Stefanii, bo ona jest głodna, ja naprawdę nie mam skąd tego jedzenia zorganizować dla niej. Więc może tam dostanę zupy i kawałeczek chociaż, jakąś kromkę chleba”.
No i właśnie jak poszłyśmy tam na Senatorską, rzeczywiście w piwnicy ich nie było, w domu, bo ktoś nam powiedział: „W piwnicy są wszyscy i tam gotuje pani Koperska. I wszystkim zupę już dawała, obiad, prawie wszyscy zjedli, tak że nie wiem, czy coś tam dostaniecie”. No i weszłyśmy do tej piwnicy, dostałyśmy tej zupy jeszcze i ja mówię, że strasznie chciałam dla pani Stefanii trochę. A pan Koperski mówi: „No trudno, dolej wody, zrób, co chcesz, ale dla Stefanii musimy mieć tej zupy trochę, bo ona naprawdę jest bardzo biedna”. I ona znalazła słoik, w ten słoik wlała tej zupy i w momencie kiedy dosłownie zakręcała zakrętkę słoika, to usłyszałyśmy: Alle raus! Ja mówię: „Krzyczą, żeby wszyscy wychodzili”. No ale przecież coś trzeba zapakować. Ja mówię: „Nie, nie trzeba, tylko trzeba wychodzić, bo inaczej to spłoniemy, bo oni rzucają coś takiego… Wszystko jest rozwalone, tlące się, palące, i jak tutaj żeśmy szły, to już tu wszystko koło was jest spalone. Nie ma mowy, żebyście coś zabrali”. I wszyscy rzeczywiście wyszli tak, jak stali.
Był to, proszę pani, koniec sierpnia. Żyłam bez kalendarza. Ani nie wiem, który to był dzień kalendarzowy, ani nie wiem, który dzień tygodnia, absolutnie. Było mi to w ogóle… Nigdy nie myślałam, jaki to jest dzień, jak żeśmy zaczynały pracę. Nie wiem. Po prostu. Myślałyśmy tylko, czy jeszcze to będzie trwało, czy już nie, czy już się skończy, czy jeszcze nie. I to był koniec sierpnia, było bardzo gorąco, był bardzo duży upał. Było przepiękne niebo, bez jednej chmurki… Bo jak staliśmy i oni nam powiedzieli, że wszyscy mamy stanąć twarzą do muru i ręce do góry, i z tyłu repetowali broń, wobec tego że ich było bardzo dużo, tych Niemców, jak spojrzałam, to myślałam po prostu, że nas będą rozstrzeliwali wszystkich. No bo po co repetują broń? No po to, żeby strzelać. Myślałam, że w ogóle… I tak sobie myślałam, popatrzyłam na… Bardzo się bałam. Najpierw w ogóle się trzęsłam tak, że dosłownie wydawało mi się, że stać nie mogę, bo nogi mi chodziły całe. Tak się bałam tego, że mnie właśnie rozstrzeliwać będą. W pewnym momencie spojrzałam, niebo było takie niebieskie, piękne… Nie wiem, coś się stało takiego w mózgu widocznie, przestawiło się na taki dziwny spokój, kompletny spokój, tak jakby się nic nie działo. Tylko patrzyłam na to niebo i myślałam: „Jaka szkoda, że już więcej nie będę widziała takiego nieba”. O niczym więcej nie myślałam. Wtedy mi przeleciał taki piękny film, te klatki jedna za drugą przelatywały tak szybko, ale jak wyraźnie. Od momentu kiedy siedzę jako zupełnie małe dziecko, może… No tak, bo dwa lata miałam, jak właśnie ta klatka była, kiedy ja siedzę najpierw z wujkiem w ogrodzie, na kocyku i jem cebulę. Ale to wszystko opowiadać to jest długo. A proszę pani, klatka leci tak szybko, że pani ten obraz widzi i to szybciutko przelatuje. Potem widzę, że siedzę na kołysce mojego brata, mama mi mówi, żebym nie bujała kołyski, a ja bujałam i spadłam z kołyski razem z bratem. On wyleciał, a ja na pupę usiadłam. Miałam dwa lata dopiero. I to wszystko na tej klatce, proszę pani, zobaczyłam. I potem jak do szkoły poszłam, jak do gimnazjum poszłam, wszystko mi przeleciało przed oczami, tylko nie Powstanie i nie to, że stoję pod ścianą z rękami do góry, że będę rozstrzelana. W ogóle to już nic nie czułam, nie wiedziałam kompletnie nic i wtedy nagle oni powiedzieli, że odwrócić się i… A to już się palił dom. Myśmy się już odsuwali, wszystkie kobiety, mężczyźni.
Dlatego że to było tak, że oni mówili: Alle raus! i jak tylko ludzie wyszli, to oni nie czekali, czy wszyscy wyszli, czy nie, momentalnie [podpalali]. Mieli coś takie, takie zapalniki dziwne, była to rączka taka chyba jak… Granaty mają chyba taką rączkę, prawda czy nie? Ja nie wiem, jak wygląda, ale na wierzchu była taka bańka i oni to… W momencie kiedy z całej siły rzucali w mur, w okna, tak jak leci, na ścianę domu, to momentalnie zajmowało się pół domu ogniem. Ale to błyskawicznie. Ja nie wiem, jakiego typu były to zapalniki, że natychmiast ogarniały dom płomienie, ogromne języki duże płomienia.
Tak że w momencie kiedy poszłam na film zmontowany z tych kronik filmowych, które robili ci bracia… Oni tam potem do tego jakoś dodali trochę tekstów jakichś, dialogów, ale ja tam co innego słyszałam. Tam w pewnym momencie były takie krzyki. Takich krzyków nie słyszy się nigdy, jak były te, które były ludzi, którzy zostali w domu i palili się żywcem. Tego się nie da zapomnieć. To były krzyki wręcz zwierzęce. Nie da się opisać. To było coś okropnego. Człowiek był bezsilny – ani pomóc, ani lecieć w ogień nie mógł. Nie mógł w ogóle nikt nikomu pomóc. I ta świadomość, że tam jeszcze są ludzie, którzy nie zdążyli bądź zejść z łóżek… Wiem, że potem kobiety mówiły, bo płakały w tym, jak nas pędzili, to mówiły, że został dziadek czy ktoś tam chory w łóżku. No więc musieli się ludzie spalić i musieli bardzo cierpieć i krzyczeć. Dlatego te krzyki były takie okropne, nie do zapomnienia w tych domach. Bo kto nie wyszedł, ten się spalił, ten już nie wyszedł. Jeżeli ktokolwiek… Dlatego, proszę pani, ja na przykład w tej kolumnie, w której szłam (ogromna to była kolumna, bo to było parę domów na Senatorskiej opróżnianych i myśmy wszyscy szli razem), to nie widziałam, żeby ktokolwiek niósł jakąkolwiek walizeczkę czy koszyk – kompletnie niczego nikt nie niósł. I potem się zastanawiałam, bo widziałam ogromne ilości rzeczy na boku ulicy Wolskiej, ogromne ilości w pootwieranych różnych walizkach, różnych koszykach, a nawet w takich jakichś zawiązanych chustach. I zastanawiałam się, skąd ci ludzie byli i w jaki sposób ich wyprowadzano, że zdążyli zabrać, a potem to wszystko rzucali na ulicy, bo nie byli w stanie tego nieść. Dlatego że nas pędzono pod domami, które ciągle się tliły. One były wypalone, ale z góry jeszcze widziała pani takie małe płomyki gdzieś, tu, tam i od czasu do czasu leciało coś na dół, kawałki czegoś leciały. Zwęglone, ale jeszcze żywy ogień również. Leciało, to myśmy odskakiwali. [Leciało] do tego stopnia, że ja, mimo że pod spodem nie miałam, poza majteczkami nic, to fartuch sanitarny, który miałam na sobie, miałam na głowie, bo jak mi leciały te takie małe różne odcinki żarzące się, to ciągle z tej głowy wszyscyśmy sobie zrzucali. Ja już miałam tego dość i wzięłam fartuch na głowę i tak szłam.
Miałam tylko jakąś ulotkę i one leżały, można było sobie wziąć. Chyba one były rozdawane tym z poczty. Była jakaś odezwa, że… Ale to nie były gazetki, tylko to były raczej odezwy, tak jak ja drukowałam, tak jeszcze gdzieś były drukowane i u nas one były, można było sobie wziąć. Tak jak ja pamiętam, to w treści chodziło o to, żeby wszyscy solidarnie pomagali sobie i żołnierzom w miarę możliwości, że Powstanie powinno się skończyć niebawem. Ale niebawem, to nie wiem, to było takie słowo…
A nie, wtedy już nie, radia słuchałam, ale znacznie wcześniej. Z nasłuchu to słuchałam, u Dawidowskiego słuchałam. Bo w piwnicach był nadajnik. I był i w jedną stronę, i w drugą. Myśmy wiadomości mieli, więc można było słuchać, tylko wtedy, kiedy pozwolił.
Powiem szczerze, że w czasie Powstania to już nie było jak, nie było kiedy, ciągle człowiek był zajęty, ciągle. Ja pomagałam, robiłam zastrzyki. Ponieważ i na medycynie, na drugim roku medycyny mieliśmy, to tak jakby przewidywała kadra naukowa, że będą nam te rzeczy potrzebne. Nie pytano nas, czy gdzieś ktoś należy, czy nie należy, ale to wynikało z rozmów z profesorami przy jakiejś okazji, przy stopniach wpisywanych do indeksu. Miałam indeks, był taki drukowany, jakby to powiedzieć, na rotaprincie czy na czymś takim, w każdym razie nie w drukarni, ale był indeks. I stopnie były wpisywane do tego stopnia, że już po wojnie jak poszłam do tego kardiologa, profesora Żery, to jak tylko weszłam – a przecież już miałam koło czterdziestki, a pan profesor już był staruszeczek zupełny i zaraz niedługo potem umarł – to spojrzał i powiedział do mnie: „Dziecko, przecież ja ci wpisywałem nie tak dawno do indeksu notę. To jakim ty lekarzem jesteś?”. A ja mówię: „Nie jestem w ogóle lekarzem, panie profesorze”. – „Dlaczego?” Ja mówię: „A długo by było mówić na ten temat, no ale nie jestem”.
Nie. Nie, zupełnie nie. Nie mieliśmy żadnych wiadomości, nie były wiadomości upowszechniane, w ogóle.
Nie, jakoś wie pani, nie miałam styczności z tymi młodymi ludźmi, którzy zajmowali się [pocztą]. Ale powiem dlaczego. Mnie się wydawało, że plac Teatralny, który graniczył z placem dzisiaj Piłsudskiego i pałacem Brühla, obstawiony był absolutnie, bo tam tak czy inaczej codziennie było niemieckie wojsko. Był cały pałac Brühla, był Dom Bez Kantów, ten wojskowy, duży, od Krakowskiego Przedmieścia, to był wojskowy. Niemcy tam byli. Dalej, tutaj, gdzie dzisiaj ćwiczą, ta kadra, wie pani, reprezentacyjna, to tu wszędzie byli Niemcy. Cały ten teren był bardzo mocno obstawiony Niemcami. Zresztą muszę pani powiedzieć, że i co lepsze mieszkania to także były przez Niemców i całe Aleje Ujazdowskie no to były absolutnie całe zajęte przez Niemców. Wszystkie domy były Niemcami zajęte. O nie, jeszcze Galińska… Na rogu Mokotowskiej i placu Trzech Krzyży, i Alej Ujazdowskich była kawiarnia Galińskiej i jej dom. I za nią był Ericssona Dom, to w czasie okupacji tam mieszkali, nawet mieszkała taka słynna profesorka, która uczyła śpiewu, bo nas chciała uczyć tego śpiewu koniecznie w czasie okupacji. To [był] ten dom i potem za nim jeszcze był po prawej stronie, za nim był jeszcze dom, w którym straszyło, i tam już w ogóle nikt nie chciał mieszkać. To był notabene dom, w którym i po wojnie nikt nie chciał mieszkać. Wie pani, to jest jakaś kuriozalna zupełnie historia domu, w którym straszy, to znaczy ten dom w Alejach Ujazdowskich za Domem Ericssona. A lewa strona była… [Było] gimnazjum Królowej Jadwigi na samym rogu i cała lewa strona od razu, od początku, łącznie z gimnazjum Królowej Jadwigi zajęta przez Niemców, wszystko. I potem dalej, właśnie za domem, który straszy, już były takie śliczne domy, takie piękne, ozdobne, takie jak dzisiaj są wyremontowane… Jakby pani poszła w Aleje Ujazdowskie, to by pani zobaczyła, jak pięknie niektóre [wyglądają]. Niektóre są w remoncie, niektóre będą dopiero, widać, że się szykują, ale przepiękne to są domy. I to były bogate domy, prześliczne, takie jak pałacyki małe. To wszystko było zajęte przez Niemców, aż do Szucha, gdzie było słynne SS, gdzie urzędował Kutschera, którego zabili.
No, muszę pani powiedzieć, że nie, w czasie Powstania na pewno nie. W czasie okupacji tak, ale w czasie Powstania nie. W czasie okupacji miałam dużo kontaktów z różnymi, na przykład z Żydami miałam dużo kontaktów, bezpośrednio.
Matka mojego męża bez przerwy kogoś woziła do majątku pod Kielcami. Tam mieszkali… Ciotka Wilkoszewska ich to miała majątek w Poznańskim, ale rodzina druga była w Kieleckim. Matka mojego męża woziła wszystkich, których jej podrzucano… O, był taki… jak on się nazywał… Mieli wytwórnię płyt na Nowym Świecie przed wojną. Potem on był korespondentem muzycznym, sam był pianistą, był korespondentem muzycznym, w Wiedniu urzędował i pracował w „Życiu Warszawy”. No to jego przecież najpierw wywiozła matka, później mojego męża. Jego wywiozła najpierw i on do tej partyzantki trafił pierwszy. Potem właściciela domu fabryki Schichta, pana, jak on się nazywał, naprawdę nie wiem, potem miał nazwisko Kamiński. Potem jego woziła. No to ja ich wszystkich znałam, bo oni przebywali czasem u mnie parę dni, a dopiero potem mama jego zabierała… Nie zawsze mogła do siebie wszystkich brać ze względu na ludzi, bo ludzie byli bardzo różni, więc nie wiadomo było, kto rzeczywiście nie zdradzi. A ja mieszkałam w takim domu, który miał… Zdecydowaliśmy wszyscy, mieliśmy takiego pana, który pilnował domu. Miał taki boks, jak się wchodziło i każdego z tego boksu sprawdzał, kto i tak dalej. Ale jeżeli ja mówiłam: „Panie Władysławie, dzisiaj tutaj do mnie przyjdzie taki potężny pan z panią, będzie się tak i tak nazywał, to jak pan zobaczy, oni są oboje trochę otyli, to do mnie będą”. – „Dobrze, jak powiedzą, że do pani, to ja ten…”. Mało tego, ci panowie, którzy teraz się ze mną skontaktowali, ci chłopcy, mówią do mnie tak… Bo ja prosiłam, żeby mi mówili „ty”, że ja nie mogę do nich mówić inaczej jak „ty”, bo trudno mi ciągle trzymać tę małą rękę w ręku, którą cały czas prowadziłam tego chłopca jednego, a dzisiaj mu mówić, on jest… ma siedemdziesiąt sześć lat, i mówić mu „Proszę pana”. Więc mówię: „To już mówmy sobie »ty«”. I oni mi mówią, ten starszy mówi: „Ja pamiętam, jak byliśmy u ciebie na imieninach i tata powiedział potem do nas, że u Halusi, to sami chłopcy z lasu na imieninach byli. No i my”. I śmiał się, że sami chłopcy z lasu. Ja mówię: „No, akurat nie byli z lasu, ale rzeczywiście byli prawie z lasu, bo chodzili do lasu strzelać co niedzielę. To prawda”. Więc ja się bardzo śmiałam, że nawet Koperski zauważył, że u mnie bywali sami chłopcy z lasu.
Proszę pani, pamiętam, że czterech wywiozła do tej partyzantki, znaczy do majątku. A oni z tego majątku potem przeszli do partyzantki. I tak, ten właściciel Domu Schichta, tej wytwórni Schichta… Wie pani, gdzie to było? To było tutaj, gdzie Centralna Rada Związków Zawodowych. Coś to pani mówi czy nie? Nad Wisłą. Taki duży dom na Mariensztacie, na dole. Ogromny dom, który zajęła Centralna Rada Związków Zawodowych. A dzisiaj to tam jest chyba taki Centralny Ośrodek Dentystyczny jakiś i jeszcze coś tam, bo to duży dom. To to był właśnie Dom Schichta. I miał takiego ogromnego jelenia, który jak wieczorem… Jak byłam u ciotki po drugiej stronie, bo czasem zostawałam u niej na noc, ona mieszkała tuż przy Wale Miedzeszyńskim, na ulicy Brukowej, tuż przy wejściu do portu, i stateczki jak szły do portu, to zawsze oświetlały tę wodę, to ten jeleń odbijał się w tej wodzie, zawsze. To jeszcze ciągle był to Dom Schichta. No ale tego właściciela to już odwiozła. Jego dzieci… To znaczy to była przyjaciółka mojego męża matki, [która] skończyła CWSan. w Warszawie i wyszła za mąż za pana Kamińskiego, to znaczy młodego Kamińskiego. Oni cały czas w Andrychowie mieszkali oboje i nikt nie myślałby ani przez moment, że to jest Żyd. Ale już jego córka, Ewa, która do dzisiaj odzyskała od swoich wujostwa… odzyskali dom Wisła w Krynicy, który był w pewnym okresie domem Orbisu, to gdyby pani ją zobaczyła, to by pani od razu wiedziała, że ona jest Żydówką. A ojciec kompletnie nie. Zresztą mam jeszcze fotografię matki męża, jak oni są razem w Krynicy. Wie pani, Krynicy była specjalna, gdzie ludzie jeździli, te takie lisy ogromne i suknie do ziemi, to wszystko, to ja takie zdjęcia jeszcze mam z tej Krynicy. To tam właśnie jest ten pan Kamiński. W życiu by pani nie powiedziała, że to jest Żyd. Był inżynierem i pracował w fabryce obrabiarek w Andrychowie jako naczelny inżynier.
Tak, tak. Fagot. Ludwik Fagot. Znany bardzo, był dziennikarzem w „Życiu Warszawy”, był potem korespondentem w Wiedniu. To on był w partyzantce, jego wywiozła najpierw. Fagot pojechał najpierw, potem była chyba siostra Fagota.
Nie, z getta to już mój mąż raczej się tym trudnił w swojej komórce, w „Żmii”, oni specjalizowali się w tym, mieli jakieś podkopy. A jak jeden wykryli Niemcy, to potem robili w innym miejscu i wyciągali ich. To już mój mąż się specjalizował. Ja nie, nie byłam zaangażowana.
Nie, nigdy matka jakoś o to [nie zabiegała]. Wtedy kiedy żyła, nigdy nie występowała o to. Proszę pani, to jest tak, jakby pani powiedzieć… Jak pan Koperski, który bez przerwy prosił mojego męża, żeby mój mąż w jakiś sposób mnie zmusił, żebym… że on może w każdej chwili wejść do Cyrankiewicza, bo był jego kucharzem po wojnie, i że jako kucharz… A jak przyjeżdżał Gandhi do Polski dwa razy, to w ogóle do Krynicy jeździł na te słynne zabiegi i wyłącznie z panem Koperskim. Nie chciał żadnego kucharza innego. Swojego zostawiał w Warszawie, a tylko z panem Koperskim jeździł. Cyrankiewicz mu oddawał pana Koperskiego, tego, który pracował w pałacu Blanka. Właśnie ojciec tych dwóch synów, o których ja mówiłam przed chwilą, że właśnie ich teraz spotkałam, co ich wyprowadzałam do Włoch przez żyto. I proszę pani, jak on błagał mojego męża, żeby mnie namówił, żebym ja z nim poszła, że przecież za wszystko, co robiłam dla Polaków, tych, którzy pracowali w pałacu, i wszystkich, którzy pracowali w ratuszu, i aktorów w Teatrze Polskim, więc za wszystko, co robiłam, to ja przecież muszę coś dostać. Że nie można tak, żeby nikt nic mi nie dał. A mój mąż mówił: „Panie Stasiu, to wszystko zależy od mojej żony. Ona mówi, że były takie czasy, że robiła to, co mogła robić, bo tak należało robić, ale nie po to, żeby jej ktokolwiek cokolwiek dawał. Ona jest tego zdania i ja nie mam zamiaru jej do niczego namawiać. To jest jej decyzja. Ona nie chce nawet należeć do ZBoWiD-u”.
Cały czas tam potem mieliśmy kontakty po wojnie. Fagot ożenił się z Austriaczką, pianistką też, był muzykiem. Mieszkali jakiś czas w Warszawie, tośmy bywali u siebie. Oni bywali, ta Rożika i on, u nas, i my u nich. W Wiedniu byliśmy u nich. Ona jeszcze do niedawna do mnie pisała kartki. Po jego śmierci jeszcze długo korespondowałyśmy. Mówiła, co z dzieckiem, że on kształci się w Ameryce na pianistę i tak dalej. […]
Warszawa, 28 października 2014 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Adamowicz
Kontynuacja nagrania zarejestrowana 14 listopada 2014 roku w Warszawie. Rozmowę prowadziła Urszula Adamowicz.
Oczywiście, tak. W czasie Powstania? Pani mówi konkretnie o samym Powstaniu?
Wie pani, trudno mi powiedzieć. Owszem, modlili się ludzie ze strachu. Tak, w piwnicach się modlili. Generalnie byli to na ogół starzy ludzie, którzy modlili się… Jak pani wchodziła do piwnicy, jak weszłam na przykład do piwnicy tam do Koperskich, żeby coś zjeść, to słyszałam, jak się modlili, różaniec odmawiali. Jak były jakieś kapliczki na zewnątrz, takie które były w Warszawie bardzo często na podwórkach (te kapliczki jeszcze zostały w wielu miejscach), to przy tych kapliczkach, wiem, że się odbywały różne modły. Nie msze, ale modły, to znaczy ludzie przychodzili pod kapliczki i się modlili, wtedy kiedy nie było zagrożenia dla nich, to znaczy najczęściej w nocy. Ale tak jak mówię, tak jak ja widziałam, to raczej były to takie modlitwy, wie pani, w obawie, w strachu, no to wtedy wszyscy właściwie zwracali się do Boga. Tak bym to oceniła, ale trudno jest to nazwać życiem generalnie jakimś takim religijnym. Był potworny strach.
Nie przypominam sobie. Poza tym, że pamiętam, jak chowaliśmy Baczyńskiego i odmawialiśmy i „Ojcze nasz”, i „Zdrowaś Mario”, i „Wieczny odpoczynek racz mu dać Panie”, to tak. No to było przy pogrzebach. Ale tak, żeby w ciągu dnia ktoś chciał gdzieś pójść się pomodlić, nie zauważyłam tego. Przyznam szczerze, że może gdybym sama szukała tej możliwości, ale jakoś nie szukałam. Aczkolwiek w każdą niedzielę chodziłam zawsze do kościoła, to w czasie Powstania jakoś nie przyszło mi to do głowy, no bo nie było szansy, żeby pójść do kościoła. Potem ludzie już jakoś sobie wypraktykowali tak, że wiedzieli w jakich godzinach, bardzo wczesnych, zanim zaczną strzelać, zanim zacznie się bitwa, można pójść na mszę i msze się odbywały. To wiem choćby z opowiadania pana Zagrodzkiego, który był z moją matką i potem moją matkę chował, jak ona nie wróciła z kościoła, i on ją poszukiwał, i znalazł vis-à-vis rozbitej Filharmonii. I ją chował. No to właśnie mówił, że wszystkie panie z reguły chodziły rano już o piątej do kościoła garnizonowego na Moniuszki. Tak że to życie religijne było, absolutnie tak.
Wie pani, w moim otoczeniu, w otoczeniu, gdzie byłam, nigdy nie słyszałam, że usiedli i śpiewali. Myślę, że wynikało to stąd, że ta jednostka wojskowa (nie mogę tego nazwać, bo nie wiem, czy to była kompania, czy to był oddział, nie znam się na tym, więc nie będę dywagowała, co to było), że to byli ludzie, którzy bezpośrednio byli związani nie tylko z pałacem Blanka i Ratuszem, ale także ze Starym Miastem, bo to było bardzo niedaleko. Jeżeli pani orientuje się, jak plac Teatralny jest powiązany ze Starym Miastem, choćby z placem Zamkowym bezpośrednio, a przecież przy placu Zamkowym była zwarta zabudowa naokoło… Więc bardzo ściśle była ta jednostka związana ze Starym Miastem. Oni po zdobyciu pałacu Blanka byli również zaangażowani w walki na Starym Mieście.
Nie. Nigdy nie miałam broni. Zresztą tej broni nie było i niewyobrażalne jest, żeby ktoś, jakakolwiek choćby siostra, nie pamiętam, żeby miała choćby krótką broń. Może były takie sytuacje, że dostała jakiś mały pistolet, ale nie było tego, ponieważ dla chłopców nie starczało broni. Na przykład ci [dwaj], którzy byli z Baczyńskim, żaden nie miał niczego, nie mieli żadnej broni. Inna rzecz, że oni dopiero szli chyba po tę broń, bo na punkcie, na którym mieli się znaleźć, to tam niektórzy dostawali broń, ale nie wszyscy, nie starczało dla wszystkich broni. Dostawali różne rzeczy, filipinki, to były takie małe bomby zapalające. Były takie jak pudełka, płaskie. To nie był granat, tylko… Ale trochę granatów, trochę filipinek było, no więc oni coś tam mieli. Butelki z benzyną, filipinki, granatów trochę. Ale jeżeli chodzi o broń, to także nie każdy żołnierz miał broń. Takiej widocznej broni, jak pani sobie dzisiaj wyobraża, to nie mieli Powstańcy. To znaczy niektórzy mieli zawieszony karabin, przewieszony przez ramię, ale to byli bardzo nieliczni. Natomiast krótką broń miało wielu, ale taką zupełnie małą, to znaczy małe jakieś „szóstki”, „dziewiątki”, małą, krótką broń. Natomiast ile mieli do tego nabojów, to już tego pani nie powiem. W każdym razie z bronią było bardzo źle. Tak, raczej mieli… Właśnie do dyspozycji były ciągle te butelki, były filipinki, były granaty. Też nie za dużo wszystkiego. Generalnie nie mieli dużo broni, tak jak widziałam.
Pani pozwoli, że ja na to pytanie nie odpowiem. Po prostu nie chcę odpowiadać na to pytanie.
Nie, właśnie nie było. W tej kompanii, która była w pałacu Blanka i która potem przeszła na Stare Miasto, w ogóle nie było członków AL-u. A [wiem] to dlatego, że ja wręcz pytałam Dawidowskiego: „Czy macie także członków AL-u, czy tylko AK?”. I na to Dawidowski mi odpowiedział: „No tak się składa, że nie ma nikogo z AL-u, że mamy samych z AK”. No więc jeżeli tak odpowiadał, to znaczy że tak było.
Tak, Koperski krzyczał: „Chłopcy, uwaga na okna! Nie zbliżajcie się. Nie chodźcie – czy – nie zbliżajcie się”. Trudno mi dzisiaj, wie pani, powiedzieć, jakie to padły dokładnie słowa, czy „nie zbliżajcie się”, czy „nie chodźcie”. W każdym razie były takie słowa: „Chłopcy, uważajcie! Broń Boże, nie chodźcie do okien – czy – nie zbliżajcie się do okien, ponieważ jest tam snajper i już dwóch zabił, właśnie w oknach”.
Zastanawiałam się właśnie, dlaczego mimo wszystko to zrobili. Zrobili to we trzech, nie tylko Baczyński. Z tym że Baczyński jeden usiadł na oknie. On jeden, z daleka widziałam, że usiadł.
Tak, tylko nie umiem w tej chwili dać pani odpowiedzi, czy okno już było otwarte, czy on lub któryś z jego kolegów otworzył. Tego nie wiem, bo jak weszłam i zobaczyłam, i usłyszałam, co mówi Koperski do nich, i zobaczyłam, że on już siedzi na oknie, to okno było otwarte. A więc jak dalece… Czy okno było otwarte i on dlatego usiadł, czy otworzył i usiadł, trudno mi jest dzisiaj powiedzieć. Momentu, kiedy on siadał na to okno, nie zauważyłam, tylko już go zobaczyłam siedzącego. A przed tym – bo przecież nim ja doszłam, ja szłam z korytarza – już Koperski krzyczał: „Chłopcy, uważajcie, nie podchodźcie od okien! Tam jest niebezpiecznie, bo snajper strzela, już dwóch zabił”. Więc oni szli, a nim ja doszłam, jeszcze przeszłam przez kuchnię, jeszcze przeszłam… i to było widoczne. Bo to takie były drzwi pootwierane na przestrzał i ja to widziałam. Jak doszłam do pewnego miejsca, to ja już zobaczyłam, że on siedzi, i jeszcze nie zdążyłam dojść tam, gdzie chciałam skręcić do łazienki, jak już padł strzał i Baczyński upadł. I oni już natychmiast… Oni nie siedzieli z nim na oknie, tylko byli obok. Bo oni natychmiast go podnieśli i natychmiast go zanieśli obok do pokoju. W pokoju był ogromny czerwony dywan, bo i pokój był duży, i oni na tym dywanie go natychmiast położyli, i jeden z nich natychmiast biegiem pobiegł po pomoc. Rzeczywiście doktor przybiegł szybko bardzo. Bardzo. Mnie się wydawało, że to trwało, że to niemożliwie, że to tak jakby doktor był za drzwiami. Że to tak szybko nastąpiło. I doktor, i dwie pielęgniarki. I ja już klęczałam przy nim. I miałam w ręku jego dłoń, i patrzyłam, sprawdzałam puls. Ale puls był niewyczuwalny. I jak lekarz przybiegł i się pochylił, to ja już powiedziałam do lekarza, że nie ma pulsu. I lekarz sam zobaczył, i powiedział: „Tak, ma pani rację. On nie żyje”.
A ja wiedziałam, że on nie żyje, ponieważ był taki… Wie pani, widziałam ludzi, jak umierali, to się widzi, jak umierają. W pewnym momencie to jest coś takiego, jakby nastąpił taki gwałtowny zryw, taki zryw ciała całego, a potem taki kompletny luz i upadek – tak jakby upadł dodatkowo, a przecież ktoś leżał. A pani widziała, że ten ktoś dodatkowo tak jakby upadł. Tego nie można tak sprecyzować i określić bardzo dokładnie, bo to trzeba zobaczyć. Ale to się widzi od razu, że ten ktoś niestety umiera, że ten strzał był śmiertelny. Tak samo było z Baczyńskim. Natychmiast był… no, nieprzytomny. Ale to było widać, że ta dziura w głowie była tak duża, tak znaczna, mimo że nie tak bardzo krwawa, nie było tego, co normalnie jak strzelają, to krew się leje, gdzieś cieknie po ubraniu. A u niego właśnie nie. U niego ta krew sączyła się delikatnie, tej krwi było bardzo mało. Ja się zastanawiałam, że to na pewno da się uratować, skoro nie ma tej krwi. Ale nie pomyślałam o tym, że mózg prawdopodobnie nie jest ukrwiony aż tak jak inne części ciała, gdzie są unerwione części ciała. Na przykład jeżeli ktoś dostanie w opłucną, która ma najwięcej unerwionych miejsc, i z niej, jeżeli nawet robią operację opłucnej, to cieknie krew, trzeba przypalać, każdą żyłkę trzeba natychmiast przypalać, żeby krew nie leciała. Więc tej krwi leci natychmiast dużo. Tak pomyślałam sobie, że ten mózg, który jest widoczny, jest taką masą trochę bezkrwawą. Zresztą potem ja już nie… Rozumie pani, że to było takie przeżycie, że… Nie byłam osobą, która z ciekawości patrzyła dalej na niego. Bo dla mnie było to tak straszne przeżycie, że jak lekarz przyszedł i te dwie pielęgniarki, to ja tylko do lekarza powiedziałam: „Nie ma pulsu” i „On nie żyje”. Powiedziałam, mówię: „On nie żyje”. A lekarz powiedział: „To niemożliwe, zobaczymy”. I zajął się nim, za chwilę się odwrócił, a ja już stałam, już nie patrzyłam na tę dziurę w głowie. Po prostu nie mogłam na niego patrzeć, bo on był taki… Od razu ta twarz zrobiła się taka szara, nieżywa. A przecież go widziałam poprzedniej nocy i była zmęczona, widać było, że oni chyba nie jedli. To było widać na twarzach, że byli psychicznie zmęczeni tym, że nie dotarli na miejsce, tym, że się błąkają i nie wiedzą, co z sobą począć.
I jeszcze pani powiem coś. Ja się zastanawiałam wtedy, jak to jest możliwe – potem sobie dałam odpowiedź na to – jak to jest możliwe, że gdyby w lesie znaleziono w czasie trzydziestego dziewiątego roku, kiedy także widziałam żołnierzy w lasach, którzy walczyli, bo myśmy uciekali przez lasy z rodziną, to jeżeli byli jacykolwiek żołnierze, to ich natychmiast wcielano do tych, którzy stanowili jakąś grupę. I tutaj cały czas myślałam, jak to jest: trzech młodych ludzi błąka się, nikt się nimi nie interesuje, oni są zdegustowani, oni są zmęczeni tym, przeżywają to, że nie zdążyli do swojej drużyny dostać się. I nikt się nie interesuje, żeby ich wcielić? A potem pomyślałam sobie zaraz: „Wszyscy wiedzieli, że jest Baczyński”. Więc jeżeli wiedział o tym Dawidowski, Dawidowski powiedział mnie i innym, że oni są, i myśmy ich widywali, to ja sobie pomyślałam: „Prawdopodobnie oni chcieli oszczędzić Baczyńskiego, ale nie mogli wcielić dwóch i jego zostawić, bo jak on by się czuł jako żołnierz”. Mimo że on kompletnie na żołnierza nie pasował wśród nich. Ale wszystko jedno, on się tym żołnierzem czuł. I pomyślałam sobie, że prawdopodobnie ja źle myślę, że nie mogli go wcielić, bo być może wiedzieli, kogo oszczędzają. A nie mogli oszczędzać tylko jego, a tych dwóch wcielić, bo on by powiedział: „No, przepraszam bardzo, a ja? Dlaczego nie ja?”. Więc dlatego wszystkich trzech w ogóle jakoś tak potraktowali jak obcych. Bo tego ciągle nie mogłam zrozumieć przez te trzy dni. Dlaczego ich od razu nie wcielają, żeby się oni psychicznie lepiej poczuli. Że oni nie są w tej drużynie, to są w innej, ale są. No ale potem znowu zaczęłam właśnie kombinować w ten sposób, że jeżeli wiedzieli, że to jest Baczyński, to znaczy że być może chcieli go oszczędzić. Nie umiem sobie na to pytanie odpowiedzieć. Najpierw byłam po prostu zadziwiona tym, że jak można tolerować to, żeby się trzech żołnierzy pętało, nie wiedziało, co z sobą zrobić i nikt się nimi nie zajmuje, i nie chcą ich wcielić, czy nie mogą, czy… Na czym to polega? Ja tego nie mogłam zrozumieć. No a potem zaczęłam myśleć nad tym i doszłam do wniosku, że może właśnie dlatego nie chcieli.
Nie, myślę, że było to lekceważące po prostu, takie… Była cisza wokoło i wtedy kiedy Koperski to mówił, to nic się nie działo, nie było żadnej strzelaniny, bo praktycznie zdobyty był już pałac Blanka. Już w ogóle nie strzelano w pałacu Blanka, bo już wartownia nie istniała, wszystkich już pokonali i właściwie nie było powodu strzelania, więc prawdopodobnie już przesunęli się na Stare Miasto. I ja myślę, że on po prostu zlekceważył to i pomyślał, że [skoro] jest taka cisza ogromna, że nareszcie wyjrzy trochę na świat. Tak to potraktowałam. Nie, w żadnym wypadku nie sądzę, żeby on się wystawiał na śmierć. Aczkolwiek był bardzo zdeprymowany, bardzo. I to, co powiedział, że: „Rozwalimy w cholerę to miasto, a Powstania nie skończymy” – w nocy jak mówił. To chyba miał jakieś przeświadczenie, że coś jest nie tak, że to nie tak idzie, skoro Powstanie miało trwać trzy dni, a tu dopiero jest jakiś początek złego, a nic dobrego, bo wokoło się wszystko paliło. Te łuny ogromne ognia, które widzieliśmy, to o czymś świadczyły. I dlatego to powiedział.
Bo naokoło było przecież… Jak nosiłam rannych do Szpitala Maltańskiego, a Szpital Maltański był na Bielańskiej, więc trzeba było przejść tą stroną, gdzie stał ratusz, do ulicy Senatorskiej i przejść do Bielańskiej kawałek. A tam już były gruzy. Już domy, które stały, już były w gruzach, już szło się po gruzach, więc cała ta część placu Teatralnego była w gruzach, przez te trzy zaledwie dni. A przecież wiem, że Baczyński był czy poprzedniego dnia, czy drugiego dnia Powstania… No tak, to był trzeci dzień, w nocy, jak on był, wtedy jak przyszedł, jak ja te ulotki drukowałam, to była trzecia noc. A on był albo poprzedniego dnia, albo z pierwszego na drugiego dnia w Teatrze Wielkim. Oni tam byli we trzech i wrócili z powrotem do ratusza. Więc on widział, że jest jakaś taka już cisza kompletna. I ja podejrzewam, że to było po prostu zwyczajne jakieś lekceważenie niebezpieczeństwa. A to, że [Koperski] powiedział: „Uważajcie, bo tam jest snajper i już dwóch zabił”, to oni uważali, że ten snajper, skoro jest taka cisza kompletna, to znaczy że snajper się przeniósł tam, gdzie ma kogo zabijać. Ja tak to sobie odczytałam. W każdym razie nigdy nie myślałam o tym, że on się specjalnie wystawiał na śmierć. On był bardzo, bardzo zdeprymowany, tak. To było widać. On był psychicznie załamany wszystkim jakoś. On chyba więcej przeczuwał, niż wiedział. Wie pani, każdy artysta jest bardzo delikatnej konstrukcji psychicznej. Dlatego myślę, że on bardziej odczuwał to wszystko, i całe niebezpieczeństwo, i dalej, to co się dzieje, chyba wyolbrzymiał. No i słusznie, że wyolbrzymiał, bo właściwie prawie całe miasto spalili. To, co zostało, to tak nie dużo, że słusznie tak myślał. Zresztą to było widoczne, te łuny ognia, które oglądaliśmy co nocy i w dzień, świadczyły o tym, że miasto pada.
Wie pani, trudno jest bardzo… Indywidualnie każdy ma swoje odczucia, ale powiem tak. Wielu się bało, po prostu, zwyczajnie się bało, to było widoczne. Ale jak musieli się zerwać i pójść do akcji, to natychmiast byli gotowi do akcji. Nie było widać po nich ani strachu, ani ociągania się. Po prostu szli. Był rozkaz i oni szli. Tak że ja myślę, że po prostu to było typowe zachowanie, takie jak się szkolili przez cały czas. Zanim Powstanie wybuchło, to przecież oni się szkolili, chodzili na strzelanie do lasów kabackich, do Kampinosu. Pamiętam, że mój mąż także jeździł gdzieś na Pragę, daleko gdzieś na Pragę, także uczyć strzelania, bo już po wojnie przyjeżdżali młodzi ludzie do niego. Nawet przyjechał, pamiętam, ktoś z Bydgoszczy, ktoś z Torunia, jakiś młody człowiek, żeby mu podpisał oświadczenie, że cały czas był szkolony przez [niego] i on go właśnie szkolił, oni pamiętali, kto szkolił, potem dowiadywali się chyba przez Czerwony Krzyż, gdzie mieszka, no bo w Warszawie trudno było tak normalnie znaleźć człowieka. Nikt nie wiedział, gdzie kto mieszka. Nawet mnie znajdowano tylko przez Czerwony Krzyż, więc przypuszczam, że przez Czerwony Krzyż znajdowano ludzi i do męża przyjeżdżali. Już byliśmy małżeństwem, już przecież on przyjechał z Włoch, z Anglii, bo był u Andersa i potem był dziewięć miesięcy w obozie przejściowym, zanim ich do Polski przysłano. Przybili statkiem do Gdańska z Glasgow. To przecież to trwało, bo to był rok czterdziesty siódmy, w styczniu, jak on wrócił. No to trwało od czterdziestego czwartego, piąty, szósty… dwa lata. No i troszkę więcej, bo to przecież od września to parę miesięcy. No ale byli w obozie, zanim ich wyzwolili z obozu, z Altengrabow, to trwało troszkę.
Nigdy nie słyszałam o tym, natomiast słyszałam i myśmy z tego robili sobie… Do dzisiaj żyje Staszek Bontemps, który brał udział dwukrotnie z mężem w jego batalionie… Bo mąż (jest taka książka, w której jest o nim wszystko napisane) miał samodzielny batalion saperski, który brał udział dwukrotnie w natarciu na Dworcu Gdańskim. I między innymi [Staszek Bontemps] był z nim na Dworcu Gdańskim. Potem z tego Staszka cały czas, jak mąż opowiadał, śmialiśmy się. I on mówił: „Już nic nie mów, nic nie mów…”. On dostał tak zwaną ocierkę, to znaczy przez twarz odłamek mu przeleciał. Tak jakby mu starł twarz i bardzo krwawiła cała [część twarzy] – kawałek tutaj mu urwał tej twarzy i bardzo krwawiła twarz. I on upadł i błagał właśnie męża jako dowódcę: „Janusz, zabij mnie, zabij mnie, żebym ja nie cierpiał, zabij mnie”. A mój mąż nie mógł sobie z nim poradzić, to mówi: „Jeżeli nie przestaniesz w tej chwili, to cię z drugiej strony huknę i będziesz miał z dwóch ranę. Przestań, nie umrzesz, zaraz cię zabierzemy, nic się nie bój. Wszystko w porządku, nie będziesz umierał”. No, to bywały takie momenty, że ktoś chciał, żeby go zabić, bo się bał, że zostawią go na tym polu i on będzie umierał w samotności. Więc, wie pani, były takie momenty, a to mąż z autopsji wiedział. A zresztą on u nas bywał i do dzisiaj, jak się spotykamy, to… On zresztą sam wygłaszał na męża pogrzebie jakieś przemówienie, wspominał go, był… I Budrewicz był w jego batalionie. Więc Budrewicz też się z niego śmiał zawsze, jak spotykaliśmy się w tym towarzystwie. Ale to był taki pojedynczy przypadek, że się bał, że go zostawią i że pójdą, i on będzie umierał. Ale nie było, proszę pani, takiego, który by chciał na przykład uciec. Tego nigdy nie słyszałam nigdzie. Owszem, bali się, ale nie ukrywali się. Nie było takiej sytuacji, że chcieli zostać gdzieś w piwnicy i nie wyjść z tego, nie. Myślę, że to wynikało po prostu stąd, że byli całe lata przygotowani na to. Przecież okupacja trwała pięć lat. Nie każdy był pięć lat w konspiracji, bo ta konspiracja zaczynała się na ogół w ten sposób, że jeden drugiego wciągał. To na tym polegało, że: „Jesteś już gdzieś zaczepiony?”. – „Nie”. – „No to przyjdź na jakieś tam zebranie i wciągniemy cię, bo ja już jestem”. I w ten sposób wciągano. Ale mąż w tej konspiracji był od czterdziestego roku, cały czas, no to było sporo czasu. A ja byłam dopiero od czterdziestego… trzydzieści dziewięć przyjechałam, czterdziesty… od początku czterdziestego pierwszego.
Początkowo z wielkim entuzjazmem. Że oni chcą wyzwolić Warszawę, że już nie będzie łapanek, że nareszcie… No, każdy myślał, że tak jak mówiono, że trzy dni, każdy gdzieś kogoś miał, kto w jakimś sensie był zaczepiony o konspirację. Ludzi, którzy nie brali w konspiracji udziału, było bardzo niewielu. To znaczy nie wszyscy… Powiem inaczej, nie wszyscy dokładnie byli przygotowywani do walki, ale w różny sposób konspirowali. To znaczy donosili [dla Polaków, jak] gdzieś coś widzieli, pracowali na przykład u Niemców, no, tak jak ja… Jeżeli coś mogłam tylko przekazać, to przekazywałam. Przekazywałam, że Frank jest w Warszawie – że ma przyjechać Frank, to natychmiast panu Dawidowskiemu przekazywałam, bo nie wiedziałam, czy to jest dla podziemia ważna wiadomość, czy nieważna. Tak że wszystkie tego typu rzeczy, które wiedziałam, to natychmiast przekazywałam, bez względu na to, co z tą sprawą robiono dalej, czy była potrzebna, czy nie była. Tak jak potem zwalniałam tych ludzi ze Skaryszewskiej. Myślałam, że jeżeli ja to napiszę, to że chociaż jeden człowiek się znajdzie, który pamięta, jak wyglądało to zwalnianie, bo przecież ja musiałam z tym doktorem jeździć na Skaryszewską i to ja musiałam tłumaczyć temu doktorowi, który podpisywał, że się nie nadaje w ogóle na wyjazd, ponieważ choruje na to i na to. I z reguły na coś każdy był chory albo nie nadawał się właśnie z powodu tego, że nie miał wszystkich zębów. To też było ważne, że nie miał wszystkich zębów na przykład, a jak tylko miał jakąś próchnicę i tak wyglądało, jakby nie miał zębów, to już on napisał, a mówiłam, że: „On nie ma w ogóle zębów”. No to ten pisał: „Nie ma w ogóle zębów”. I oni ludzi, tych, których wywozili do Niemiec, do pracy, to nie chcieli mieć chorych, takich, z którymi by mieli kłopot, tylko chcieli mieć ludzi zdrowych, pełnosprawnych, którzy będą dla nich pracowali.
Aha, jeżeli chodzi… A potem to już się zaczęło bardzo szybko… Pamiętam, że już wszyscy, których z Warszawy wypędzano i którzy jeszcze nie wiedzieli, co się stało na Woli, dopiero potem, jak szli, zobaczyli te spalone ciała, szańce ciał, a nie… Teraz mi opowiedział syn pana Koperskiego przy spotkaniu, ten starszy, ten, którego ja prowadziłam przez żyto, ten, który miał sześć lat, powiedział do mnie, że on pamięta wszystko w szczegółach, co się działo od początku, jak żeśmy wyszli z piwnicy i jak ojca oddzielono. I ja go pytałam: „A czy ojciec po powrocie opowiadał, co z nim zrobiono?”. I on powiedział: „Tak, ojciec powiedział, że jak ich oddzielono, to natychmiast czwórkami ustawiono i wszystkich zapędzono do Szpitala Maltańskiego, bo tam było bardzo dużo trupów i oni musieli te trupy znieść na ogromną stertę i… A Niemcy polali benzyną i podpalili. A oni musieli tych wszystkich, którzy nie żyli, zanieść na taką właśnie dużą stertę ciał. A potem, jak już to skończyli, to ich wywieźli do robót, do Niemiec. I on pracował u jakiegoś bauera, ale bardzo krótko, bo się zorientowano, że on jest kucharz, no to go znowu gdzieś zatrudniono, nie pamiętam, w jakiejś kantynie czy gdzieś, jako kucharza. Tak że on pracował najpierw u bauera, a potem u kucharza.
No właśnie, to było straszne. […] To był moment taki, że ja byłam z taką bardzo fest dziewczyną, była duża, czarna, bardzo piękna dziewczyna, Krysia, już nie pamiętam jej nazwiska, z którą poszłyśmy zanieść rannego do Szpitala Maltańskiego. A byłyśmy bardzo głodne. I ja jej powiedziałam, że pójdziemy do… „Mam tu [znajomych, tu] mieszkają państwo Koperscy – a już Koperski w nocy poszedł do domu, na Senatorskiej – pójdziemy na Senatorską, bo na pewno pani Koperska ma jakąś zupę, to zjemy chociaż po talerzu zupy. I przyniesiemy w słoiku zupę dla pani Stefanii, bo ona też nic nie jadła”. I poszłyśmy. Nie było ich w domu, tylko sąsiadka nam powiedziała, że wszyscy są na dole w piwnicy. Weszłyśmy do piwnicy, w piwnicy było ledwo jakieś takie ćmiące światło, nie było dobrego światła, ale od razu żeśmy zobaczyli, że dużo ludzi w piwnicy jest i dużo pani Koperska nagotowała zupy. I już oni mniej więcej byli wszyscy, a ona mówi: „No, jeszcze mam zupę, to zjecie tę zupę. Dobrze, dziewczynki, że jesteście”. I jeszcze nam dała tej zupy, myśmy zjadły i ja mówię: „I jeszcze teraz resztę to poproszę dla pani Stefanii w słoiczek jakiś, żebyśmy mogły jej zanieść”. Na co pan Koperski mówi: „Boże, to może jeszcze kawałek jakiegoś chleba zorganizuję, bo ona rzeczywiście bardzo biedna jest i już tam nie ma co jeść”.
No i w momencie kiedy ona zakręcała słoik – to bardzo dokładnie pamiętam – z tą zupą dla pani Stefanii, w tym momencie rozległ się głos: Alle raus! Więc ja dokręciłam ten słoik ja i mówię: „Oni mówią, żebyśmy wszyscy wyszli”. Tam niektórzy ludzie: „Ojej, a ja nic nie mam z sobą, to ja skoczę do domu”. Ja mówię: „Nie, nie, wyjdziemy najpierw, bo oni są tacy źli, że jeżeli ktoś nie spełnia ich życzenia, to będą strzelali, więc nie róbcie tego, wyjdźmy wszyscy”. No i wyszliśmy. I oni do wszystkich powiedzieli: „Wszyscy mają stanąć twarzą do ściany”. Jeszcze ja mówiłam: „Twarzą mamy stanąć do ściany, ręce mamy wznieść w górę i tak stać”. No i wszyscy tak stali, a z tyłu ustawił się od razu szereg żołnierzy i ja absolutnie i wszyscy (pani obok mnie stała, pani Koperska), wszyscy byli przeświadczeni, że oni nas zaraz zabiją, dlatego że oni tam repetowali tę broń, coś tam już z tą bronią robili, ale myśmy się nie oglądali, tylko staliśmy twarzą do ściany i ręce do góry. A oni jak zobaczyli, że już ludzie stoją, to już nie czekali, czy wszyscy wyszli, czy nie wyszli, tylko momentalnie weszło takich dwóch jeszcze z tyłu i poza tym szeregiem żołnierzy, zaczęli walić takimi śmiesznymi pociskami. Bo to wyglądało tak, jakby były granaty, bo miały taką rączkę i taką bańkę. Ja tylko tak spojrzałam okiem, jak to wygląda. Więc była taka bańka i rączka i oni z całej siły rzucali to, tak gdzie popadnie, ale w budynek, bo jeden z tej strony, drugi zaraz obok. I było to w ten sposób, że jak myśmy stali, to na naszych oczach momentalnie po rzuceniu tego, nazwijmy to, granatu… ja nie wiem… pocisku zapalającego, o tak, bo to raczej był pocisk zapalający, momentalnie cały ten kawał budynku był w płomieniach, w ogromnych językach płomieni. Tak że to były dziwne pociski, które natychmiast powodowały, że dom ogarniały płomienie ognia. To było zadziwiające. I drugi szedł dalej, rzucał pośrodku i cały dom od razu płonął. Jak dom płonął, no to my usiłowaliśmy się troszeczkę od tego domu odsunąć, ale oni powiedzieli: „Odejść i formować czwórki”. No, jak zaczęliśmy formować czwórki, to od razu od pierwszej czwórki zaczęli oddzielać mężczyzn na lewo, kobiety na prawo, z dziećmi i same – wszystkie kobiety z dziećmi na prawo, mężczyzn na lewo. No, naturalnie, nie będę opowiadała, że w sytuacji kiedy się mężów zabiera, no to naturalnie jest płacz od razu, wielkie [poruszenie], no, szlochanie i tak dalej, że zabierają im mężów. Ale równocześnie nikt nic nie mógł prosić ani mówić, dlatego że na naszych oczach jakiś mężczyzna o coś prosił Niemca, Liebe Herr, mówił do niego, Liebe Herr, nie umiał więcej powiedzieć. Ja do dziś, powiem szczerze, mam wyrzuty sumienia, że nie doszłam i nie zapytałam, o co chodzi temu Niemcowi, dlaczego go odpycha na długość swojego ramienia, żeby móc go zastrzelić.
Ale to wszystko było tak straszne, że… Myśmy się bardzo bali. Na początku to muszę powiedzieć, że myśmy byli tak przeświadczeni o tym, że nas będą rozstrzeliwali, że człowiek się cały trząsł. Nogi, [właściwie] wszystko mu dokładnie jak galaretka latało ze strachu. A potem nagle w jakimś momencie, trudno jest powiedzieć, czy w mózgu jest jakaś część mózgu człowieka, że coś się zamyka czy coś się otwiera, że absolutnie przestaje się bać. To tak jakby komuś momentalnie ktoś powiedział: „Już nie istnieje żadne niebezpieczeństwo i nie ma się czego obawiać”. A kompletnie człowiek… Ja przynajmniej zupełnie spokojnie stałam. Tak popatrzyłam w niebo, było takie piękne, niebieskie niebo, bez żadnej chmurki, i tylko pomyślałam: „O Boże, jak to przykro, że ja już takiego nieba nie zobaczę”. To była jedyna myśl, jaka przyszła mi do głowy. Nie że mamy czy kogoś nie zobaczę, tylko że takiego pięknego nieba nie zobaczę. W tym momencie, jak tak stałam, na to niebo spojrzałam, przeleciał mi przepiękny film przed oczami. To jest coś, czego się nie da opisać, dlatego że to tak jakby klatki leciały, jedna za drugim, ale tak szybko się przesuwały, że pani ma od… Ja miałam pierwszą klatkę, jak mnie mama posadziła, jak siedzę, to była druga, jak siedzę na ziemi, na kocu i wujek mnie karmi chlebkiem świeżym z taką cebulą z olejem, żółtym takim jakimś (to był rzepakowy, nie rzepakowy, tylko lniany nazywał się). I to była jedna klatka. Następna, ja już siedzę na kołysce jako dziecko i mama do mnie mówi, żebym nie rozhuśtała kołyski z moim bratem. Ale to bardzo szybciutko leciały, aż do momentu kiedy z mamą się kłócę, że mama nie chce wyjść do ryksiarza i nie chce wyjechać. A już całe Powstanie [to] w ogóle już nie było. Na tym skończyło się, na momencie, że ja z mamą, ja ją proszę i w końcu mówię: „Jesteś bardzo uparta, wobec tego ja bardzo się spieszę, słyszysz telefon, już dwa razy pan Dawidowski dzwoni. Ja już nie mam siły do ciebie”. I nie żegnając się, wyskakuję z domu. I to była ostatnia klatka. No więc tego filmu nie zapomnę, to było przeżycie dla mnie nieprawdopodobne. Ja tego nie mogę zapomnieć. Ja tylko czytałam w literaturze o czymś takim, ale nie wiedziałam, że coś takiego w ogóle naprawdę istnieje.
No i potem z nami formowano te czwórki, to już człowiek z takim spokojem… Odwracaliśmy się, ja tylko głośno mówiłam to, co oni mówili do nas, żeby formować czwórki, to ja mówię: „Mamy ustawiać się w czwórki”. Głośno mówiłam. No i ustawialiśmy się, oni oddzielili mężczyzn… segregowali od nas, od tego. I nas od razu popędzili tymi czwórkami na Wolę. I szliśmy ulicą Wolską. Pilnowali nas… Ja ciągle mówię o Ukraińcach, a dlaczego, to ja potem powiem, a sądzę, że to byli „własowcy”. Mówili, nie wiem, czy po rosyjsku, czy po ukraińsku, ja do dzisiaj nie wiem, w jakim języku mówili. Chociaż oficer w mundurze niemieckim, którego potem widziałyśmy, te wszystkie panie widziały we Włochach (zaraz [o nim] powiem), mówił po ukraińsku. Dlatego powiedziałam, że byli to Ukraińcy. A ktoś mi potem powiedział: „Pani się pomyliła, to nie byli Ukraińcy, to byli »własowcy«”. No a Własow, to wiecie, kto to był? Że to był zbuntowany generał rosyjski z wojny w trzydziestym dziewiątym roku, który w obozie jenieckim (nie pamiętam, którym obozie, czy w Auschwitz, czy w Mauthausen, nie w Mauthausen, w innym) stworzył grupę najgorszych oprawców, jacy istnieli, grupę, która działała na rzecz Niemców. On tę grupę stworzył spośród jeńców rosyjskich, których Niemcy, jak brali do niewoli, to ich również włączali do różnych obozów, takich, gdzie byli i Polacy, i Żydzi, i różni. I on z nich stworzył taką jakby specjalną kompanię, do specjalnych poruczeń, jeszcze gorszą od SS. To możecie sobie wyobrazić, jacy to byli ludzie.
Więc szliśmy tą ulicą, po drodze Niemcy pozwolili nam zrobić przystanek w pierwszym kościele na Woli. Pierwszy kościół na Woli to był taki chyba duży bardzo kościół, który… Potem jest cmentarz. No więc w tym kościele dali nam ludzie jacyś trochę wody do napicia się. Dlaczego? Dlatego że idąc cały czas, mieliśmy tlące się, dopalające domy. Z tych domów bez przerwy leciały kawałki palących się albo tlących się różnych kawałków dachów, ścian, okien, no różnych rzeczy. W każdym razie nie wolno nam było iść ulicą, tylko chodnikiem. Oni bardzo tego pilnowali. I te drobiazgi wszystkie dopalających się domów na nas leciały. No więc każdy to szybko z głowy strzepywał, żeby nie zapaliły się włosy. Matki dzieciom od razu… Nie miały co na te głowy wsadzić, żadnych chustek nikt nie miał, dlatego że nikt z sobą niczego nie zdołał zabrać. Gdyby ci, którzy poszli do mieszkań, żeby coś zabrać… Byli tacy, którzy z piwnicy pobiegli do mieszkań, ci nie wyszli. Zresztą jeszcze ludzie z tej naszej kolumny, z tego domu mówili, że nie wyszło dwóch starszych ludzi, którzy byli unieruchomieni w łóżkach. I dlatego powiedziałam, że jak widziałam ten film złożony z kronik, tam w pewnym momencie (nie wiem, czy to było specjalne nagranie, czy autentyczne, tego nie wiem) było słychać, jak się domy zapalały, taki zwierzęcy krzyk, nieludzki. To była pierwsza rzecz, jaka mną wstrząsnęła tak, że nie mogłam się uspokoić na filmie – to był właśnie ten krzyk, który mi przypomniał krzyk w tym domu palących się ludzi, którzy zostali i nie wyszli. Podejrzewam, że nie wyszło ich jeszcze więcej, dlatego że różne kobiety usiłowały pobiec po coś do domu jeszcze, żeby coś zabrać z sobą.
A nikt nic nie miał. My z piwnicy nie mieliśmy niczego w dłoniach, po prostu nie mieliśmy, tylko to, co na sobie. Więc szliśmy tą Wolską, to wszystko leciało na nas. A cała była spalona, cała, wszystkie domy były… tliły się jeszcze góry domów. I myśmy tak szli.
I pilnowali nas żołnierze, tacy z blachą, żołnierze Wehrmachtu. Byli to żołnierze na ogół nie młodzi, tylko już w dość zaawansowanym wieku, tak mniej więcej, jak oceniałam, po sześćdziesiątce. Jak ich widziałam, to myślałam sobie: „No tak, już Hitler nie ma w ogóle kogo brać do wojska i dlatego bierze już ludzi po sześćdziesiątce, żeby tylko w ogóle mieć żołnierzy. I tutaj nas pilnują”. Ale wśród nich było tak, że tu Ukrainiec – ja mówię „Ukrainiec”, ale naprawdę nie wiem, czy „własowiec”, czy Ukrainiec – tu dalej Niemiec. Wszyscy byli w mundurach niemieckich, z tym że Niemcy mieli takie te blachy, tutaj, a ci „ukraińcy” mieli tylko mundury, ale bardzo niechlujnie wyglądali, bo byli bez czapek, w jakichś takich… nie mieli takich butów, jak mieli ci żołnierze niemieccy, tylko zobaczyłam, że mają takie jakieś kapcie przeróżnego rodzaju, nazwijmy to, ale nie faktycznie obuwie prawdziwe. I oni też nas pilnowali. No i jeden spośród tych „ukraińców” od razu dopadł do mnie. Ja miałam fartuch sanitarny na sobie, nie miałam niczego. Poza majteczkami i fartuchem nie miałam nic więcej, ponieważ wszystko… Przed tym jak żeśmy szły do szpitala, ja myłam panią Stefanię i siebie, i zobaczyłam, że wszy ubraniowe się nie topią. A ja myślałam, że się topią, że ja to wszystko utopię. Więc, jak zobaczyłam, że się nie utopiły, to wszystko zrzuciłam i poszłam… świeży fartuch mi dały dziewczyny. Założyłam fartuch, opasałam się bardzo mocno i nic nie miałam poza majteczkami i fartuchem. Tylko swoje pantofle miałam, zresztą bardzo złe, ledwo szłam w nich. I ten „ukrainiec” dopadł do mnie i [chciał], zegarek żebym ja zdjęła. Więc ja nie chcąc się z nim jakoś… Ja nie chciałam się z nim targować o ten zegarek, a jedyna rzecz właściwie, jaką miałam, to był ten zegarek. Bo torebki nie miałam, bo z torebką, z którą poszłam, to ona została w ratuszu. I mówię do tego, żeby mi to zostawił. A on do mnie: Dawaj! I koniec. I zabrał mi ten [zegarek], wsadził do kieszeni marynarki wojskowej. Za chwilę szedł ten żołnierz niemiecki przy nas. Myśmy jakoś tak szły, że znowu był żołnierz, już niemiecki, a on tam został w tyle. I ja podeszłam do tego żołnierza, bo to taki starszy pan był i sobie pomyślałam, on taki też zdegustowany ten żołnierz. Nie był to taki, że on pędził, mówił coś, że nas poganiał, że coś od nas chciał, nie. On sam był taki, że widać było, że nie bardzo chciał być w ogóle tym żołnierzem, tylko wolałby chyba, żeby był w domu, a nie że go tutaj w ogóle zabrali. Więc ja do niego podeszłam i powiedziałam: „Proszę pana, ja nie mam niczego, jak pan widzi, nic nie mam w dłoniach. Ja mam tylko to, co na sobie. A ten żołnierz »ukraiński« – powiedziałam po niemiecku – zabrał mi jedyną rzecz, jaką mam, to znaczy zegarek. Czy pan nie mógłby spowodować, żeby on mi ten zegarek oddał?”. A on mówi: „Który?”. Ja mówię: „Ten blondyn, który jest tutaj”. Wezwał go i mówi: „Oddaj natychmiast zegarek!”, po niemiecku do niego. A ten łypnął na mnie wzrokiem, wyjął ten zegarek i mi dał. Pani Koperska, która koło mnie szła, mówi: „Pani Halusiu, on panią zadźga nożem. Boże, po co pani to zrobiła, po co pani…”, już zaczęła mi płakać, że on mnie zabije. Ja mówię: „Niech pani się uspokoi, my będziemy szły tak, żebyśmy stale były koło tego Niemca, a nie koło »ukraińca«. Jak Niemiec będzie szybciej, to my też podejdziemy szybciej, przeskoczymy. A jak Niemiec zostanie w tyle, to my też zostaniemy. W każdym razie od tego Niemca już nie odejdziemy, bo on przynajmniej wykazuje jakieś ludzkie cechy, chociaż trochę. Wobec tego jego się nie boję, a tamtego się boję”. No i tak szłyśmy.
I w końcu w pewnym momencie, już daleko… Aha, zobaczyłam nagle… tak jakby pani usypała ogromny taki szaniec przy chodniku. A już nie było domów, tylko już były jakieś pola i ogromny szaniec takiej ziemi, tak jakby usypanej ziemi, ale to nie była ziemia, tylko ja mówię do pani Koperskiej: „Proszę pani, czy tutaj gdzieś była fabryka zabawek?”. – „Dlaczego?” A ja mówię: „Niech pani patrzy, ile zabawek spalili. Boże, cała masa. Już idziemy i idziemy, a tu pełna sterta zabawek spalonych”. A ona do mnie mówi: „Dziecko, czy ty nie wiesz tego, że to są ludzie, a nie zabawki? To są spaleni ludzie”. Ja wtedy przystanęłam, zaczęłam się przyglądać, po raz pierwszy w życiu zobaczyłam spalonego człowieka. Zaczęłam się przyglądać i tak, widzę, że takiej wielkości mężczyzna i w spodnie faktura materiału, wszystko jest szare, faktura materiału na spodniach jest taka mała krateczka, krawat, wszystko jest… On był w krawacie, w marynarce, wszystko jest jak u lalki, malutkie takie rączki, spalony cały człowiek. W sumie taki człowiek, cały. Jak ja to dotknęłam, to to się wszystko rozleciało. Z przerażeniem popatrzyłam na wszystko i wtedy dopiero zobaczyłam, jakie to jest okropne zjawisko, że to są ludzie popaleni. I tak, człowiek jest taki malutki, a głowa cała, na przykład niespalona. Jak popatrzyłam na całe to zjawisko, które przede mną jest… Albo na przykład wystawała nagle cała ręka. Jednym słowem, było to coś, czego się nie da opisać. A to byli właśnie wszyscy z Woli, noszeni na taką stertę i podpaleni, i spaleni. I to, co się nie dopaliło, no to właśnie było niedopalone. A resztę było wszystko spalone i wszystko jedno na drugim leżało jak laleczki, takie jak zabawki. Więc to było coś nieprawdopodobnego. Teraz jak ten Koperski mi opowiadał, że ojciec nosił ze Szpitala Maltańskiego na stertę nieżyjących naszych żołnierzy i potem oni benzyną polewali i podpalali, to ja dopiero zrozumiałam, że tutaj całą masę widocznie ludzi w ten sposób… No ale potem już wiedziałam, co się stało na Woli i że to w taki sposób spalili właśnie ludzi, których wymordowali na Woli. Przecież ci, którym się udało przeżyć, to byli nieliczni, to byli ci, którym albo w jakiś sposób udało się uciec, albo ci, którzy nie dotarli do domu, albo tacy jak na przykład Baczyński i jego koledzy, nie dotarli na czas do swojej kompanii. I tak potem sobie pomyślałam: „Jak to śmierć śmierci nie jest równa. I jak to dobrze, że Baczyński umarł taką, a nie taką śmiercią, że nie strzelili mu kuli w głowę, że każdego wpychali, kula w głowę i następny”. I [ciało] na tym podwórku jeden na drugim leżało, a potem ich wynosili i układali właśnie wzdłuż drogi i podpalali. Bo przecież wszystkich w ten sposób zamordowano na Woli. Bo Wola była pierwszą dzielnicą, na której rozkaz Hitlera był wykonany. Potem Himmler zmienił ten rozkaz, ale pierwszą dzielnicą, która była właśnie na skutek [rozkazu Hitlera], tak jak Hitler sobie życzył – wszystkich zabić. Nieważne, kobiety, dzieci – wszystkich zabić. I oczywiście „bandytów”, bo Powstańców Niemcy nazywali Banditen, inaczej o nich nie mówiono.
W pewnym momencie myśmy to przeszli… A jeszcze przed tym szańcem ludzkich ciał widzieliśmy bardzo duże ilości rzeczy rozsypanych w walizkach, w koszach, a nawet były… Widocznie ludzie [brali rzeczy] w popłochu. Były takie jakieś sytuacje, że wolno im było chyba coś zabrać, bo były powiązane w jakichś takich cienkich, dużych kocykach w kratę, na krzyż powiązane. I potem to wszystko leżało, rozpadało się, bo ludzie nie byli w stanie tego nieść. Dlatego że wszyscy ludzie byli wygłodzeni, wszyscy byli zmęczeni. Nie wiadomo skąd, z jakiej ulicy szli, jak daleko szli, więc nie byli w stanie tych tobołów, tych walizek, tego wszystkiego nieść. Ale były takie sytuacje, że właśnie ludzie nieśli. To skoro tak dużo rzeczy było… Mało tego, na tych rzeczach bardzo często widziałam pieniądze rozsypane. Proszę mi wierzyć, w kolumnie nie widziałam nikogo, kto by się schylił po te pieniądze, a przecież to były dobre pieniądze w tym czasie – nie było ani jednej osoby, która by się schylała po jakąkolwiek z rzeczy czy po jakiekolwiek pieniądze. Było to zdumiewające, że wszyscy szli, ale nikogo to nie interesowało. Moja mama, która zginęła na ulicy Jasnej, naprzeciwko Filharmonii, od „krowy”, która rąbnęła w Filharmonię, miała otwartą torebkę, jak pan Zagrodzki ją znalazł, i wszystko, co w torebce było, było wyjęte, łącznie z jej obrączką z palca. Nie miała pierścionka, ale obrączkę miała i miała zdjętą z palca obrączkę. Czyli były w Warszawie niestety hieny, które buszowały po mieście, po zabitych i brali wszystko, co się dało. A tam nie było jednego człowieka, który by się… Inna rzecz, że to były same kobiety. Widocznie kobiety mają inną mentalność. Nie było nikogo, kto by się po to schylił, w ogóle, ani dzieci nie schylały się. No, dzieci były prowadzone za ręce albo malutkie, niesione cały czas przez matki na ręku, albo na plecach, bo już nie mogły na ręku.
W pewnym momencie zobaczyłam daleko, daleko przed nami, że zajeżdżają ogromne ciężarówki, których klapy zdejmują – miałam wtedy dobry wzrok – spuszczają klapy i ładują, znaczy żołnierze, którzy pilnowali, pomagają im wchodzić, kobietom z dziećmi na te ciężarówki duże. Jak ja to zobaczyłam, to pomyślałam: „To znaczy, że nas będą gdzieś wywozili”. Ale nie wiedziałam dokąd i nikt nie wiedział dokąd. Tylko taka myśl mi przebiegła przez głowę: „To znaczy że będą nas wywozili”. Być może do jakiegoś obozu, być może do pracy, nie wiadomo. No, jednym słowem, troszkę się przeraziłam, że znowu gdzieś nas będą wywozili. Kolumna troszeczkę przyhamowała i zobaczyłam, że obok nas jest taki ogromny narożnik żyta, wysokiego żyta, a dalej też były jakieś pola, ale co to było, nie wiem, coś zielonego. No, coś tam rosło, a tu był taki ogromny trójkąt żyta. A za żytem zobaczyłam, że jest droga prostopadła do naszej drogi, wąska, na której stoją kobiety, takie, które są w fartuszkach z kuchni, tak jakby wyszły prosto od gotowania. Stoją i wręcz tak ręce mają założone, i przyglądają się całej naszej kolumnie. Pomyślałam: „Zaraz, jak to jest, to znaczy że my jesteśmy na jakiejś… Gdzie my jesteśmy? Gdzie możemy być? Nie może być to dalej jak Włochy, dlatego że nie minęłyśmy żadnej miejscowości, której by droga prowadziła do głównej z dróg. To znaczy że to jest pierwsza miejscowość podwarszawska, czyli Włochy”. I myślałam tak: „Jeżeli one stoją wszystkie, nawet z dziećmi niektóre stały i przyglądały się tej kolumnie, i im w ogóle nikt nic nie mówi, to gdybyśmy przez to żyto przeszły do nich, to mogłybyśmy uniknąć tego transportu poprzez wywiezienie nas”. Ale to mi przemknęło, a ponieważ ciągle trzymałyśmy się tego Niemca, no to ja znowu wpadłam na pomysł, że ja znów pójdę do niego, bo nikt nie mówił po niemiecku z tej kolumny, i znowu powiem: „Proszę pana, niech nas pan puści w to żyto, bo my chcemy po prostu załatwić się, a tutaj na oczach wszystkich jest to takie dosyć dla nas krępujące i przykre. Niech nas pan wpuści w to żyto, to my pójdziemy i się załatwimy”. I mówię do pani Koperskiej: „I my przez to żyto pójdziemy do tych kobiet, które stoją”. A ona naturalnie w płacz: „Nie, pani Halusiu, bo pani nas w ten sposób zabije. Przecież jak my pójdziemy, to on wystrzeli i będzie w tym życie do nas strzelał”. A ja mówię: „No, zaraz zobaczę, ja się zorientuję. Ja na pewno nie będę pani narażała na to, żeby panią zabił, bo pani ma dzieci. Mnie może zabić, ja jestem sama, a pani ma dzieci, więc… Ale proszę mi zaufać. Ja tylko z nim porozmawiam”. Podeszłam do niego i mówię: „Proszę pana, bardzo pana proszę, czy mogłabym z dziećmi pójść w to żyto, załatwić potrzeby fizjologiczne, dlatego że nie mam jak tutaj na tej drodze. Gdyby nam pan pozwolił, to my byśmy w to żyto poszły”. A on na mnie popatrzył i powiedział, ale w taki sposób, że wiedziałam, że on wie, o co mi chodzi. I powiedział: Los. Co innego jest: Gehen Sie, a co innego powiedzieć: Los. Bo powiedzieć los to jest tak, jakby powiedział: „No to już! Idźcie!”. Wie pani, to jest zupełnie inna forma wyrażenia, że on pozwala, ale on wie, o co mi chodzi. I ja powiedziałam: „No to my idziemy”. Pani Koperska w ogóle nie chciała. Ja powiedziałam: „Proszę pani, idziemy, bo to jest jedyna nasza szansa, że nigdzie nie pojedziemy”. No i ona za mną poszła. Ja trzymałam tego Andrzejka za rękę, ona miała tego Henia na ręku. I powiedziałam: „A teraz, jak żeśmy…”. A ludzie byli tak zaaferowani tym, że tam już pakują na te autobusy, i tak byli przerażeni, że w ogóle nikt na nikogo nie zwracał uwagi. Jak weszłyśmy w to żyto, to ja powiedziałam: „No to teraz na kolana i idziemy tak, żeby nas w ogóle z tego żyta nie było widać, aż dojdziemy do drogi, gdzie stoją te kobiety”. I w ten sposób przez to żyto… Nie mówię już o tym, w jaki sposób szła pani Koperska, która zapłakiwała się, że nas zaraz zastrzelą, że co ja robię, że ja wyprowadzam ich na śmierć i tak dalej. No już nie będę tego wszystkiego opowiadała. Ja mówiłam do tego małego Andrzejka: „Andrzejku, uspokój mamę, poproś, żeby nie płakała, tylko żeby cichutko szła za nami, to zaraz stąd wyjdziemy i pójdziemy gdzieś, gdzie będziemy mieszkali”. A on szarpał mamę za sukienkę i mówił: „Nie płacz, mamo, pani prosi, nie płacz, nie płacz”. I ona tak szlochała w ten sposób.
I my przez to żyto przeszłyśmy i wyszłyśmy… Był rów i była droga asfaltowa, wąska. Z tej drogi oderwały się dwie panie i powiedziała jedna z nich głośno: „Idźcie za nami, bardzo wolno i nie oglądajcie się”. No, nie trzeba mówić, że jak pani Koperska usłyszała słowo „nie oglądajcie się”, to znowu zaczęła okropnie płakać. A tamta druga mówi: „Proszę [być] cichutko, nic nie płakać, tylko iść spokojnie z nami. Nic się wam teraz nie stanie”. I myśmy odeszły bardzo, bardzo… a tamte się nie ruszyły w ogóle, tylko dwie. One im powiedziały: „Wy nie odchodźcie. My tylko dwie pójdziemy”. I myśmy poszły za nimi, bardzo wolno idąc cały czas. No, nie będę mówiła o tym, że jednak mimo wszystko bałam się bardzo, szczególnie o nich, dlatego że brałam jakąś odpowiedzialność za tę trójkę. No i dopiero jak uszłyśmy bardzo, bardzo daleko, to ja stanęłam i obejrzałam się. Wtedy one się zaczęły bardzo śmiać, te dwie panie, cieszyć się. Obydwie nam się przedstawiły i powiedziały: „No to już jesteście bezpieczne. A tamtych wszystkich zabierają do obozu, przejściowego obozu, który jest zrobiony w Pruszkowie”. A myśmy przecież nie wiedziały, dokąd ich biorą. „W Pruszkowie jest przejściowy obóz, ale są tam potworne warunki, ponieważ jest bardzo dużo ludzi. Tam nie ma gdzie spać, nie ma gdzie się już położyć, a oni wszystko pchają do Pruszkowa. No i jeść nie ma co. A wy przynajmniej wyszłyście, zaraz was umieścimy, panią z dziećmi u gospodarza naszego, bo on ma duże mieszkanie, ma dom, a pani pójdzie z nami do naszego mieszkania, bo ja z siostrą mieszkam w pokoju z kuchnią, a mój mąż jest w Puszczy Kampinoskiej, bo jest na Żoliborzu u »Żywiciela«”. A ja mówię: „To znaczy że tam, gdzie mój chłopak. To możemy stąd pójść do Puszczy Kampinoskiej razem, pani i ja”. A ona mówi: „Ano właśnie, ja tak myślałam, żeby pójść do męża, to teraz przynajmniej będę wiedziała z kim. Pójdziemy razem, we dwie”. No i zaraz nas rozparcelowały.
Pani Koperska z dziećmi rzeczywiście miała idealne warunki. Dostała duży pokój z możliwością jedzenia u nich. Właściwie zaopiekowali się nią zupełnie jak rodziną. A mną ta pani Perełka z Zosią, swoją siostrą, zaopiekowała się, także zupełnie jak rodziną. Od razu mi jakąś sukienkę ta Zosia przerobiła, bo mówi: „W czym pani pójdzie do tego…”. A poza tym ona w ogóle nie chciała siostry puścić do Puszczy Kampinoskiej, a to dlatego, że ona potwornie bała się sama zostać. To była starsza panna, ta pani Zosia, i ona miała łóżko swoje w kuchni, a ta jej siostra z mężem mieli duże łóżko, duży tapczan w drugim pokoju i zajmowali właśnie ten pokój. I to było takie mieszkanie, pokój z kuchnią. No ale to trwało… takiego autentycznego wypoczynku… Ja powiedziałam, że najpierw chcę pójść do kościoła, chciałabym pójść do spowiedzi, ponieważ ja tyle przez te wszystkie lata się nakradłam rzeczy, muszę to powiedzieć temu księdzu.
Bo ja z tym Czesiem Bubisem przecież utrzymywaliśmy prawie cały ratusz tym, cośmy organizowali, znaczy ja organizowałam, a Czesio targał to wszystko piwnicami, a potem podpiwnicami jeszcze, to już na kolanach, do ratusza i pani Stefania to wszystko dzieliła na wszystkich pracowników w ratuszu. A myśmy tego sporo organizowali, dlatego że czasem była to beczułka masła, czasem była… A skrzynie jajek to dość często. Jak zakupy robił pan Basiukiewicz, który był zaopatrzeniowcem i przywoził towar dla tej kantyny, a szef mój, Niemiec, cywil, starszy pan, mówił do mnie: „Idź, moje dziecko, przyjmij ten towar, bo mnie się nie chce już tam chodzić do piwnicy, i wszystko zapisz tam w księgach. Wiesz, jak to trzeba zapisać, i tam wszystko ułożysz, masło tam, gdzie masło, kluski i tak dalej. Wszystko poukładacie z Czesiem. No i potem tylko żebyście dobrze zamknęli piwnicę”. Ja mówię: „Oczywiście”. No i jak tylko nadarzyła się taka właśnie okazja, że on prosił, żebym ja to sama robiła, że jemu się po prostu nie chce, to pierwsza rzecz, jaką zrobiliśmy, jak tylko otworzyłam magazyn, spojrzałam i wiedziałam, czego jest najwięcej i mówiłam: „Czesiu, dzisiaj robimy jedną skrzynkę jajek i tę torbę klusek i na dzisiaj koniec”. I on szybciutko to brał, wstawiał do piwnicy, dużo dalej niż był rzeźnik, bo tam rzeźnik urzędował, miał swoją taką dużą… duże pomieszczenie, gdzie rozbierał mięso, bo na ogół przywozili całego cielaka, pół krowy czy [coś takiego] i on to wszystko, to mięso „rozbierał”, jak to się mówi wśród rzeźników. Więc [Czesio] dużo dalej do piwnicy targał, postawił tylko w piwnicy i przychodził natychmiast do mnie, żeby gdyby ten szef zszedł, że on jest na miejscu razem ze mną. I że on to wszystko, co Basiukiewicz przywoził… A Basiukiewicz w ogóle nie był nawet zorientowany, że my to robimy. W ogóle poza [Czesiem] i mną nikt nie wiedział, w jaki sposób my to organizujemy. Pani Stefania zawsze się tylko bardzo dziwiła, że jak nam się udaje tyle rzeczy zdobyć. No to jej potem to wyjaśniałam, jak to robimy. Ale generalnie to naprawdę… Poza tym jeszcze namówiłam tego Niemca, żeby robić przydziały dla Polaków dwa razy w miesiącu, to znaczy raz na dwa tygodnie, że on będzie miał z tego pieniądze. No to robiliśmy przydziały, to już była jedna sprawa, a druga sprawa no to było to, że ten ratusz był zaopatrzony. I jak pani Stefania dzieliła na przykład jajka czy masło, to również myśmy naszą porcję dostawali. Nie zawsze i on, ten Czesio, i ja chcieliśmy, bo mówiliśmy, że my dostajemy te przydziały i nam to wystarcza, więc żeby nas nie brała pod uwagę, ponieważ byłoby to w stosunku do wszystkich pozostałych nieuczciwe, że my dwa razy dostajemy, i od Niemca jako Polacy pracujący w kuchni w kantynie… Bo wszyscy dostawali, i kelnerki, a i kelnerzy, którzy przychodzili tylko na podawanie z ratusza, przychodzili, przebierali się i jak obiad podawali, to przychodzili z ratusza panowie – wcale nie żadni kelnerzy, tylko pracownicy ratusza, urzędnicy – ubierali się w jakieś tam fartuchy białe i razem z kelnerkami podawali obiady, piwo, bo tam się serwowało, jak ktoś chciał piwo, to piwo, a jeżeli ktoś chciał jakiś napój cięższy, to przychodził do bufetu, gdzie urzędowała taka folksdojczka, Kati Schweitzer i ona sprzedawała. Miała wszystko w takim, maleńkim… o, taki zaułek mały. No, dokładnie było to tak jak między tymi ścianami. Z tyłu miała półkę, gdzie stały jakieś alkohole. Tutaj [leżały] papierosy jakieś, tu miała szafkę taką wysoką, przy której stali klienci, ci, którzy przychodzili na posiłki, i miała szufladki na pieniądze. Oni przychodzili, prosili, na przykład jedną wódkę i ona nalewała wódkę, oni wypijali, ale nie przy stoliku, tylko przy tym bufecie jej. Płacili i szli jeść obiad.
No i teraz wracam do Włoch. Dwa dni były, właściwie były to naprawdę dwa dni, poza tym, że biegałam na wszystkie… Bo jeszcze okazało się, że są uruchomione pociągi z Warszawy, Niemcy uruchomili, i część ludzi, których wyrzucali z Warszawy, ładowali do pociągów i oni tymi pociągami byli po Polsce rozrzucani. Dlatego bardzo dużo Polaków lądowało na różnych wsiach, bo oni gdzieś te pociągi zatrzymywali i część ludzi wysypywali, potem część dalej wysypywali i ci ludzie mieli sobie sami w jakiś sposób pomóc. No więc na wsiach przyjmowano warszawiaków. Nie była to dla nich najlepsza metoda, że tak powiem, życia, ale jednak nie trzymano ich gdzieś na podwórkach, tylko jednak kwaterowano ich, w bardzo podłych czasem warunkach, co zobaczyłam, jak odwiedziłam państwa Zagrodzkich, już jak weszli Rosjanie. No naprawdę, bardzo, bardzo byli krytyczni w stosunku do tych, którzy przyjeżdżali i traktowali ich troszeczkę, powiedzmy, że… Prawdopodobnie nie wszyscy, trudno generalizować, mówiąc, że wszyscy jednakowo postępowali, ale… Albo inaczej, można generalizować, że wszyscy na wsi byli niedobrze ustosunkowani do tych uciekinierów, natomiast były wyjątki, że bardzo dobrze traktowano ludzi. No więc były te dwa dni jakiegoś spokoju, poza tym że ja biegałam na… Pociąg przystawał we Włochach i krzyczałam cały czas imię i nazwisko matki, bo myślałam, że wśród tych ludzi, których wiozą, gdzieś będzie moja matka. No i tak przebiegałam tam i z powrotem te pociągi przez te dwa dni, a trzeciego dnia miałyśmy pójść do… czy nie… jeszcze szyła mi sukienkę i coś tam ta pani. Bo ja poszłam do kościoła, żeby mi cokolwiek dali do ubrania, bo w kościele podobno ludzie przynieśli dużo rzeczy dla warszawiaków. I ja też poszłam, no i mi taka pani… Ja mówię, że robi się zimno, a ja nic nie mam, może jakąś kurteczkę bym dostała, byle jaką, nieważne, może być pocerowana, byle bym mogła coś założyć na siebie. A ta pani powiedziała przy kościele w tym biurze: „Tutaj pani ma – tak mi rzuciła taką bajową kołderkę, dziecinną taką, niedużą, w kratkę, z takiej bai ciepłej, i powiedziała – to sobie pani weźmie na plecy, to pani będzie ciepło”. Ja mówię: „Ale, proszę pani, tyle wisi różnych takich rzeczy, kurtek, to może by mi pani [dała] coś takiego, żebym mogła włożyć na ręce, bo ja chciałabym jeszcze wrócić do Warszawy, do lasu, do Kampinosu, do tego…”. A ona mówi: „ Wystarczy pani to. Tym się pani okryje, to pani będzie ciepło”. W ogóle nie chciała rozmawiać. No więc nie wzięłam tej szmatki i przyszłam, i powiedziałam, że chciała mi dać taką dziecięcą szmatkę, ale nie wzięłam. No i te panie mi tam coś uszyły. I myśmy się cały czas szykowały, że już pójdziemy i nawet już przygotowały to tak, że jak my wyjdziemy, to pani Koperska z dziećmi przyjdzie do tej Zosi, żeby ona się nie bała, będzie z nią mieszkała i będzie wtedy wesoło, dobrze, bo będą dzieci. Jeść mają co, bo gdzieś tam w tych piwnicach ta pani Perełka miała naprawdę dużo jajek, kartofli, mąkę jakąś, jakieś kluski, coś, jednym słowem, była zaopatrzona dobrze. Więc tak żeśmy to ustaliły.
Tymczasem trzeciego dnia… Przed naszym domem był taki ogromny zielony teren, tak jakby to była taka czyjaś ogromna działka, z trawą. Nie było krzewów, nie było drzew, tylko sama zielona trawa. I taka duża, nazwijmy to, działka, takie pole, zielone pole. I trzeciego dnia przyjechali „ukraińcy”. To, co się działo, no to nas zmroziło. Po pierwsze, oni przyjechali z Warszawy z jakimiś kuframi, walizkami, zaczęli to rozpakowywać, ustawiać jakieś takie pseudonamioty, a w tych walizkach wyciągać… Widocznie gdzieś w dobrej dzielnicy w Warszawie buszowali, ponieważ tam były przepiękne damskie peniuary, leciutkie, koszule damskie nocne. I oni, jak to rozpakowywali, to się ubierali, na te mundury swoje takie brudne to wszystko wkładali, żartując między sobą. Słyszeliśmy, jak oni tak rechotali i tak się pokazywali w tym wszystkim, jakie mają rzeczy. No, to było dla nas przerażające. A ponieważ wszyscy mówili, już w Warszawie, że oni gwałcą kobiety – że podobno gwałcą kobiety – myśmy tego nie wiedziały, no więc troszkę martwiłyśmy się, że dokładnie przed naszym domem oni się rozlokowali na tym poletku. Wieczorem przyszedł do nas do tego domu, gdzieś chodził, a potem do nas przyszedł, oficer w niemieckim mundurze, blondyn, wysoki, jako mężczyzna bardzo piękny mężczyzna. Przedstawił się, że on jest z Kijowa, powiedział, że pochodzi z Kijowa, że on jest w armii niemieckiej i że on dowodzi tutaj tą sotnią. Ja nie wiem, nie zajrzałam jakoś do tej pory [do] słownika, co to znaczy sotnia, czy to jest… Teraz sobie uprzytomniłam, że powinnam to zobaczyć, i mówiąc do was, powinnam już wiedzieć, co to jest sotnia. Czy to jest jakiś oddział, czy to jest kompania, co to znaczy sotnia. [Powiedział], że ta sotnia to jest pod jego dowództwem i że oni mają przykazane, że nie wolno im wchodzić do mieszkań prywatnych. Więc on przyszedł uprzedzić nas, mieszkańców tu najbliżej będących, że gdyby coś takiego się zdarzyło, to po pierwsze, trzeba zacząć krzyczeć, otworzyć okno i krzyczeć. Jeżeli to zrobimy, to oni na pewno natychmiast uciekną i niczego złego nam nie zrobią. Ale generalnie jak się napiją, to mogą chcieć, że tak powiem, wejść do mieszkania, ale mają to twardo przykazane, że im tego robić nie wolno i że jeżeli to zrobią, to grozi im nawet rozstrzelanie tutaj na placu. No więc możecie sobie państwo wyobrazić, że na nas padł jakiś blady strach. Naturalnie ta siostra tej Perełki (nie bardzo wiem, jakie miała imię, mówiła do niej siostra Perełka, no więc widocznie tak mówiono na nią w domu) powiedziała, że w życiu nie pozwoli pójść siostrze do Kampinosu, że w ogóle nie ma mowy, żeby ona poszła, jeżeli tutaj są ci Ukraińcy. No i rzeczywiście nie trzeba było długo czekać… Bo myśmy się wybierały, mimo wszystko. Miała pani Koperska z dziećmi do niej przyjść i to było to zabezpieczenie i tak dalej. One tam coś przygotowywały, jakieś ubranie, bo pani, ta Perełka, miała, a dla mnie musiały (ja byłam dużo mniejsza, one były dwie duże panie) coś przygotować. Ta Zosia szyła dla mnie na maszynie coś i miałyśmy jednak pójść. Aż tu – chyba to był piąty wieczór – w nocy obudził nas jakiś krzyk, trzask. Oni wyważyli drzwi, krzyk był Zosi. Najpierw zgwałcili Zosię, bo ona spała w kuchni, a wejście było z klatki schodowej bezpośrednio do kuchni, nie było żadnego przedpokoju. Tak to budowano przedtem. Ale myśmy tego nie wiedziały, że ją zgwałcili, tylko wpadli, dwóch wpadło do nas, do pokoju. Jeden natychmiast zaczął się dobierać do tej pani Perełki i mówi do tego drugiego, na mnie pokazując: To rebionok. A ten podszedł do mnie, odchylił ten, i mówi: Kak rebionok? I ja w tej chwili, jak on to odkrył, to ja przeskoczyłam przez tego drugiego, który się dobierał, a pani się broniła, otworzyłam okno obok i zaczęłam strasznie krzyczeć. Nawet nie wiedziałam, że można tyle głosu z siebie wydobyć, ale pamiętałam, jak ten powiedział, że trzeba okno otworzyć i krzyczeć. I ja to zdążyłam zrobić i oni momentalnie uciekli. I ten, który jeszcze tam się zajmował Zosią [też]. Bo oni ją wszyscy po kolei zgwałcili, okazało się, i dopiero dwóch przyszło do nas, a trzeci się nią zajmował. I tych dwóch nie zdążyło nic zrobić tej pani Perełce, bo ona się bardzo broniła. Jak ja zaczęłam krzyczeć, to oni we dwóch i ten trzeci, wszyscy uciekli. Ludzie poszli tam do tej komendy na skargę, że oni w nocy weszli, że gwałcili kobiety i tak dalej. No i on przyszedł znowu do naszego domu i powiedział, że jak przyjadą z Warszawy po akcji, to on ich wszystkich ustawi w szeregu, przez cały ten długi [teren], pojedynczo, naokoło choćby, mamy przyjść i jeżeli rozpoznamy któregokolwiek z nich, to on natychmiast zastrzeli go na miejscu. Bo tak było powiedziane, że jeżeli coś takiego zrobią, to będą rozstrzelani. Muszę powiedzieć, że nikt z tego domu nie miał zamiaru pójść i dokonać tej lustracji, dlatego że wszyscy byliśmy w panicznym strachu. Z jednej strony, że jeżeli on rzeczywiście rozstrzela kogokolwiek, to przecież my nigdy nie będziemy bezpieczne w tym domu, dlatego że oni będą chcieli się tak czy inaczej zemścić. Będą mieli w nosie dowódcę. Bo to przecież była… Ja nawet wam nie powiem, jakiego typu ludzie. Nie wiem, skąd pozbierali takich ludzi. Ja sądzę, że to byli jacyś bardzo, po pierwsze, prymitywni ludzie, a po drugie, chyba kryminaliści. W ogóle słowa, które tam padały wśród nich, jak oni rechotali, jak oni z sobą, między sobą się zachowywali, jak o byle co jeden drugiego walił w twarz… Jak oni polowali na jakąkolwiek kurę, bo tam były kury, ludzie mieli kury, i rozpalali codziennie ognisko, polowali na jakieś kury czy kurczaka, jak złapali, natychmiast go na żywo przebijali takim wystruganym na końcu patykiem i w tych piórach palili nad tym… To trzeba było widzieć przedtem już te trzy dni, żeby nie chcieć w ogóle pójść na ten plac i rozpoznawać winnych. W życiu, nikt nie chciał tego zrobić, więc nie poszedł nikt.
No, najpierw na dole.
A nie, to był tylko chyba nasz dom. Ja dokładnie nie wiem, bo nasz dom był nie w szeregu stojący, tylko były… Tak jakby było podwórko, dom, podwórko, potem drugie podwórko i drugi dom, więc nawet powiem szczerze, że nie miałam się… Ludzie nie mówili, a myśmy się nie usiłowały dowiedzieć, czy oni w innych domach też to zrobili. Zresztą była sytuacja taka, że Zosia była w kompletnym szoku i trzeba było z nią natychmiast jechać do lekarza. Trzeba było od razu coś zrobić, bo w ogóle ona przestała mówić, w ogóle nie chciała z nikim rozmawiać, nie chciała jeść, nie chciała rozmawiać. Więc ta pani Perełka ją od razu zabrała do swojego znajomego jakiegoś lekarza we Włochach. Potem ją przyprowadziła, on jej dał jakieś środki uspokajające, coś, jakieś leki jej tam dał, nie mówiąc już o tym, że przepisał, co ma robić, jak ma robić ta siostra z nią, żeby… Przecież ona była w stanie… no, bardzo opłakanym, no co tu dużo mówić. Co będę wam mówiła, jeżeli trzech ją zgwałciło po kolei, a ona nigdy nie miała żadnego mężczyzny, była starą panną, no to możecie sobie wyobrazić, w jakim stanie była kobieta. Więc o tym, żeby pójść do tego lasu już tej pani Perełce się też odechciało i nie chciała już tej Zosi [zostawić], nie mogła nawet zostawić. A Zosia powiedziała, że nie ma mowy, żeby ją puściła. Natomiast ja bym poszła, no ale sama trochę nie wiedziałam jak, którędy i tak dalej. Ona znała drogę, ja nie znałam. Ale stało się coś takiego, że zaraz wieczorem znowu przyszedł do nas ten pan oficer, który mówił, że jest z Kijowa, dlaczego myśmy nie przyszły i dlaczego myśmy nie rozpoznały tych, którzy do nas weszli. Że to jest wielki błąd, ponieważ jeżeli tego nie dokonałyśmy, to oni mogą to jeszcze zrobić i tak dalej. No więc tłumaczyłyśmy mu, że przecież on może coś zrobić bez nas, żeby więcej taka sytuacja się nie powtórzyła. On powiedział, że on chyba wyciągnie jednego, byle jakiego i rozstrzela, i wtedy oni będą wiedzieli… I on to zrobił następnego dnia. Wyciągnął jednego, tam któryś zresztą doniósł, który był, i on go wyciągnął i na oczach wszystkich zastrzelił. I oni go zakopali na tym trawniku. Ale nie było żadnej kobiety, która by poszła i naskarżyła, i rozpoznała. I na tym rzecz polegała.
I od tego dnia zaczął ten facet przychodzić do nas co wieczór, przynosić nam herbatę. Najpierw nam przyniósł jakieś drobiazgi, dla każdej z nas, jakąś zdobytą broszkę. Myśmy powiedziały, że nie weźmiemy tego, że nie ma mowy. „To są rzeczy z Warszawy i to jest tak, jakby pan przyniósł nasze rzeczy i oddał komuś. My nie jesteśmy w stanie przyjąć żadnej takiej rzeczy od pana. I dziwne, że pan tego nie rozumie jako człowiek rzekomo wykształcony i nie może…”. Zresztą mówił po niemiecku bardzo dobrze. Ja mu powiedziałam: „Przecież pan mówi, że pan jest wykształcony, że pan jest po studiach…”. Tak jakby u nas skończył filologię polską, tak filologię rosyjską kończył, że był nauczycielem w liceum jakimś. To wszystko nam opowiadał. I niestety, powiedziałyśmy, że absolutnie, żeby sobie spakował te rzeczy, że my nie możemy tego w żadnym wypadku przyjąć. No i on taki niepyszny to wziął, ale zaczął do nas przychodzić z tą herbatą, że on u nas chciałby wypić z nami chociaż herbatę. I wyraźnie zaczął się do mnie zalecać. To znaczy mówił, że przecież mogłabym na przykład przyjść do niego do biura i jemu pomóc, bo on ma strasznie dużo papierków do roboty. Bo on ma tam przed tym dowództwem niemieckim coś tam, jakieś papiery, to ja bym mogła mu to popisać, to mogłabym chociaż mu pomóc i on by mi zapłacił za to. Ja powiedziałam: „Na razie to ja nie mogę, ja się zastanowię”. Nie powiedziałam od razu, że nie, bo nie chciałam stwarzać sytuacji takiej, że on od razu by wiedział, że ja twardo nie chcę, tylko powiedziałam, że na razie nie mogę, dlatego że pani Perełka już się umówiła, że będzie pracowała, bo ktoś musi pracować z nas, dla mnie szuka pracy, a pani Zosia doznała takiego wstrząsu i szoku, że ona nie może być bez opieki. Więc jeżeli pani Perełka jest w pracy, to ja muszę być z panią Zosią i ja nigdzie nie mogę pójść. Więc albo będzie pani Perełka pracowała, albo ja będę pracowała, i na zmianę będziemy tutaj z panią Zosią siedziały po tym, co się stało. On mówił: „No ale przecież na godzinę czy półtorej to pani może”. Ja mówię: „Jak będę mogła, to panu powiem”. No i uradziłyśmy… Ja powiedziałam: „Proszę pani, w sytuacji, jaka się wytworzyła… Myślałam, że tu przetrwam blisko Warszawy, że jak już wejdą Rosjanie, to będę blisko domu, że będę mogła pieszo pójść do Warszawy, czy będzie pociąg, czy nie, i od razu jakoś zobaczyć, co się dzieje. Ale chyba będę musiała pójść stąd”. I zrobimy to tak… Ta pani Perełka mówi, że jej bardzo przykro, bo myślały, że ja zostanę do końca i tak rzeczywiście, tak jak mówię, że byłoby bardzo blisko i im jest dobrze ze mną, i się już przyzwyczaiły, i tak dalej, ale niebezpiecznie, rzeczywiście on wyraźnie chciałby mnie zwabić do tego, żebym ja do niego przyszła. No więc ja to zrozumiałam jednoznacznie i dlatego powiedziałam tak: „Poczekamy, jak oni wyjeżdżają, to on z nimi wyjeżdża – z tym że on przyjeżdża wcześniej. I ja wtedy bardzo wcześnie, jak oni wyjeżdżają, to i ja sobie pójdę”. Bo już wtedy przestały chodzić chyba pociągi i trzeba było dojść do Żyrardowa. Już one mi tam coś uszyły, jakąś taką kurteczkę, coś, jakąś spódnicę miałam, bluzkę i jakieś buty takie, w których mogłam chodzić, i wyprawiły mnie. Dały mi na drogę jedzenie, jakieś kanapki i ja bardzo wcześnie rano, pamiętam, że… Bo oni wyjeżdżali prawie w nocy jeszcze, chyba o czwartej nad ranem, a ja o szóstej, jeszcze było ciemno, wyszłam z domu. I szłam pieszo do Żyrardowa, a w Żyrardowie rzeczywiście był pociąg. Ja wsiadłam i pojechałam do Radomska.
Warszawa, 14 listopada 2014 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Adamowicz
Kontynuacja nagrania zarejestrowana 16 grudnia 2014 roku w Warszawie. Rozmowę prowadziła Urszula Adamowicz.
W pociągu wydawało mi się, że jadę w swoje rodzinne strony, gdzie jest jakaś rodzina, więc doskonale będę się tam czuła, zwłaszcza że moja siostra, która pojechała na wakacje, i mój najmłodszy brat tam byli. Więc jechałam jakby zupełnie do swoich i myślałam, że tam trafi również moja matka, bo przecież w owym czasie nie wiedziałam, że matka nie żyje. Więc wszystko właściwie przebiegało normalnie, gdyby nie to, że w Kamieńsku... Jest taka stacja przed Gorzkowicami, a więc jeszcze przed Radomskiem jest Kamieńsk, Gorzkowice, Radomsko.
W Kamieńsku pociąg dłużej był zatrzymany niż powinien, bo jest mała stacja, i nagle ze wszech stron usłyszeliśmy Niemców, którzy mówią, że wszyscy raus, wszyscy mamy wysiąść. Więc znowu jakaś historia, że dopiero było raus z Warszawy, a teraz już z pociągu, i to na prowincji. To trochę było... nawet nie trochę, a bardzo zaskakujące. Tymczasem oni spośród wszystkich, którzy wyszli, wybrali młodych ludzi do kopania rowów okopowych. Między innymi i ja w tym byłam. A więc zabrali nas pod Kamieńsk, między Kamieńskiem a Gorzkowicami, kopaliśmy te rowy. Przy czym mnie było dość trudno... Zafasowaliśmy wszyscy buty, drewniaki, nawet powiedziałabym, że w życiu nie wiedziałam, że w drewniakach może być tak ciepło. To były jedyne buty, w których nigdy nie zmarzły nogi człowiekowi, więc były to takie kamasze wiązane powyżej kostki. Naturalnie ubrania niestety nie dali żadnego, tylko w tym, w czym byliśmy, w tym kopaliśmy te rowy.
I ja byłam, jak pani pamięta, po szpitalu i rzeczywiście troszeczkę mnie się odnowiła rana po operacji wyrostka i tam przeszkadzało mi to trochę, dlatego że nie miałam środków dezynfekcyjnych, żeby to przemywać, i w ogóle były bardzo trudne warunki sanitarne. W związku z tym bardzo trudno znosiłam to kopanie, szczególnie że ziemia wcale nie była łatwa do kopania tych rowów. Pomagali mi tam chłopcy, którzy niedaleko stali. Wreszcie ja się zdobyłam na odwagę i prosiłam Niemca, że ja mam kłopoty ze zdrowiem i że ja byłam w szpitalu i niedawno wyszłam ze szpitala, nie mówiąc, że byłam w Powstaniu, bo natychmiast byłabym warschauer Banditen, jak oni mówili. I że chciałabym, żeby mnie zwolnił z tego kopania rowów, że niedaleko, bo dwadzieścia siedem kilometrów stąd, mam rodzinę i chciałabym pójść, żeby móc dalej kontynuować leczenie, jak ja to nazwałam, rany, no bo chciałam to tak upiększyć, żeby to miało jakiś dla niego sens i wymiar. I mówiłam, że bardzo go o to proszę. No, jego zdumiał mój język niemiecki, znajomość języka niemieckiego, i chyba [dlatego] po długim zastanowieniu powiedział, że dobrze, on mnie zwolni. Odnotował to miasto, do którego ja chcę iść, i powiedział, że tam także jest praca dla Polaków, ponieważ tam stacjonują Niemcy i tam także potrzebują do pracy Polaków, być może dostanę pracę lżejszą niż kopanie rowów. Ale dostanę od niego takie zaświadczenie, że pracowałam przy okopach i muszę z tym zaświadczeniem udać się do ich biura natychmiast po przyjściu. No, wyliczył, jak długo ja będę szła, bo stamtąd nie było żadnej komunikacji, więc postanowiłam, że będę szła te dwadzieścia siedem kilometrów pieszo. On to obliczył na dwa dni, więc łaskawie sporo. Jak na trzynaście kilometrów dziennie, to nawet dużo obliczył. I ja przyszłam do domu troszkę wcześniej, niż on obliczył. Oczywiście już nogi miałam w bardzo złym stanie, bo jednak w tych drewniakach trochę się źle szło, ale jakoś tam przyszłam.
No i postanowiłam, że ja w ogóle nie zgłoszę się z tym zaświadczeniem, przypuszczając, że jeżeli on tam ma jakieś zaświadczenia i daje aż do Przedborza, to czy oni będą akurat wiedzieli o tym, że ja mam tu się zgłosić. No, byłam w błędzie. Ponieważ po trzech dniach zjawił się żołnierz u mnie w domu nagle, zapytał, czy tu mieszka taka i taka. Tak. Ja powiedziałam, że to ja jestem. [On na to, że] miałam się zgłosić już dzień wcześniej do pracy w ich biurze i dlaczego się nie zgłosiłam. No to powiedziałam, że dlatego się nie zgłosiłam, że mam chore nogi, ponieważ szłam dwadzieścia siedem kilometrów, nie jestem przyzwyczajona do takiego chodzenia w takich butach, jakie dostałam, a innych nie mam, i w związku z tym mam chore nogi i nie mogę chodzić po prostu. No to on to zamelduje, że… To jak długo ja będę miała te nogi chore. Ja mówię: „Przypuszczam, że jeszcze parę dni”. Postanowiłam w skrytości, że jak tylko on sobie pójdzie, to zanim będzie godzina policyjna, a już będzie szarówka, to jakoś z miasta pójdę w odwrotnym kierunku, także pieszo, żeby dojść do rodziny koło Włoszczowy. Oni tam kiedyś, dawno, dawno, brat mojego dziadka miał ogromny młyn, jeden z największych młynów w tych okolicach. I ja postanowiłam... Naturalnie młyna już nie było, bo Niemcy to zabrali jakoś, ale… Potem władza ludowa zabrała, jak już Niemcy odeszli i Rosjanie weszli to… Ale to tak na marginesie, no to im zabrała władza ludowa. I postanowiłam, że ja wyjdę. Chciałam wyjść, ale znacznie wcześniej przyszedł z powrotem ten sam żołnierz i powiedział, że do pracy to ja mam bardzo niedaleko, więc mogę sobie nogi owinąć albo włożyć jakieś skarpety i jednak przyjść, bo oni na mnie czekają, ponieważ, tak jak zeznał ten, który mnie zwalniał z tych okopów, ja mówię po niemiecku. Więc im jest bardzo potrzebny ktoś, kto mówi tym językiem, dlatego że nie mają nikogo do tłumaczenia i muszę natychmiast do pracy się zgłosić. Powiem szczerze, trochę się bałam, że jeżeli ucieknę sama, to [rodzina] będzie miała kłopoty, moja siostra, która była znacznie ode mnie młodsza. Ja miałam dwadzieścia jeden lat, a ona miała szesnaście, więc bałam się, że taka szesnastoletnia dziewczyna też im się do pracy może przydać, że będzie ona musiała iść do tej pracy. I ja się bardzo tego obawiałam. No, w tej sytuacji zostałam i rano poszłam zameldować się w tej pracy.
Okazało się, że praca była bardzo różna. Przede wszystkim tłumaczyłam… Szefem takiego biura całego był esesman. Jak zobaczyłam te znaki SS, no to nie muszę mówić, że mnie zmroziło. I on oświadczył, że to on będzie moim szefem, co potem miało dalsze reperkusje. No i tłumaczyłam różne jakieś oświadczenia Polaków. Tam, gdzie mogłam, to tak łagodziłam słowa, żeby… Niektórzy nie umieli sobie poradzić z pisaniem, więc nie chciałam, żeby Niemcy wykorzystali to i wobec tego tłumaczyłam tak, żeby było to z jednej strony prawdziwe, że gdyby mnie złapali na tym, że ja coś kręcę, żebym nie miała sama kłopotów, a z drugiej strony, żeby to złagodzić, powiedzieć: „Można tak, można tak przetłumaczyć”. Ale równocześnie pracował w tym biurze również doktor Merkau z Wiednia, Austriak, który był prawnikiem i on wszystkie jakieś sprawy prawne załatwiał tam w tym biurze. Również załatwiał sprawy prawne Polaków w Krakowie. Miał swoje biuro w Krakowie, do którego jeździł raz na dwa tygodnie i prowadził sprawy Polaków, którzy mieli w czasach zaboru austriackiego swoje domy pod Wiedniem, gdzieś w okolicach Wiednia, a nawet w samym Wiedniu. I on te sprawy prowadził, ponieważ ci ludzie… On oficjalne biuro miał chyba przy Karmelickiej, o ile pamiętam, bo raz jeden byłam, cały dzień tłumaczyłam różne sprawy z akt. Więc miał swoje biuro, miał szyld, tak zupełnie jakby oficjalnie prowadził biuro prawne dla Polaków. I to mnie o tyle zdumiało, że jeszcze nie mieliśmy wolności, a już Polacy korzystali z usług, można powiedzieć, Niemca (bo jeżeli on służył w armii niemieckiej jako Austriak, no to dla mnie to był częściowo jak Niemiec) i już prosili o egzekwowanie, żeby on im pomagał egzekwować swoje, nazwijmy to, dobra.
No więc miałam także tłumaczenia jego, do czasu, aż któregoś dnia listonosz przyniósł... nie do mnie do domu i tego nie mogłam się do dzisiaj dowiedzieć, dlaczego to zrobił, bo on w międzyczasie umarł, ten listonosz... Dostałam kartkę, do kartki był doczepiony taki Schein niemiecki na paczkę, od mojego chłopaka, który był w Altengrabow, w Niemczech, po Powstaniu, w takim obozie, gdzie były i kobiety, i mężczyźni. Z tym że były to jakieś, tak jak potem mi mąż mówił, stajnie, ogromne stajnie, zamienione na obozy. Przy czym kobiety były na innym podwórku, mężczyźni na drugim. I zamiast jakichś pryczy do spania to oni spali wszyscy w żłobach. Każdy dostał koc do spania i jakieś tam siano czy słomę do podłożenia i spali w tych żłobach. No a kto się nie zmieścił, no to spał na podłodze, na jakimś sianie lub słomie, przykryty tylko i wyłącznie jednym kocem. No więc przyniósł tę kartkę i nagle mnie ten esesman wezwał. Ja stanęłam i mówię: „Słucham?”. A on mówi od razu bardzo podniesionym głosem, że ja jestem bandytką warszawską, że byłam w Powstaniu, że jako bandytka warszawska nie powinnam się nigdy tutaj znaleźć, tylko powinnam być w obozie, a ponieważ tego nie zrobiłam i nigdzie się nikomu nie przyznałam do tego, to on odstawi mnie do Oświęcimia. No, nie muszę mówić, jak byłam tym wszystkim przerażona... I że powinnam pójść do biura, żeby wymeldować się z biura, i on w odpowiednim czasie, za dzień, dwa, przygotuje transport i mnie odwiozą do Oświęcimia jako warschauer Banditen. Wówczas, ponieważ tłumaczyłam dla tego doktora Merkaua różne rzeczy za darmo przecież, a nie za żadne pieniądze, poszłam do tego doktora i mówię do niego: „Proszę pana, pan – już nie pamiętam, jak się ten Niemiec nazywał – chce mnie odstawić do Oświęcimia, dlatego że dostałam kartkę od przyjaciela, który jest w obozie, w Altengrabow”. A on mówi: „To on nie ma prawa tego zrobić. Jeżeli to tylko jest kartka od przyjaciela, to on nie ma prawa tego zrobić. Każdy ma prawo wysłać kartkę do każdego, kogo zna, jeżeli potrzebuje pomocy, a szczególnie… We wszystkich obozach mają takie specjalne tak zwane Lebens Schein, które wysyłają do swoich rodzin, żeby im przysyłali raz na jakiś czas paczki. To jest taka normalna paczka i nie widzę w tym powodu do tego, żeby on panią wysyłał do Oświęcimia. Proszę poczekać, ja pójdę sam z nim to załatwiać”. Naturalnie trzęsłam się strasznie ze strachu, że on to zrobi, że mnie wyśle. Bo ten esesman był bardzo nieprzyjemnym człowiekiem, wcale nie starym, ale zaciętość jego ust, twarzy, była tak wyraźna i dominująca, że wiedziałam, z jakim człowiekiem się ma do czynienia. No ale poszedł ten doktor Merkau... I powiedział [mi jeszcze]: „A poza wszystkim to ja jeszcze mam w stosunku do pani plany. Dlatego że my jeszcze pojedziemy do Krakowa i pani skończy mi tam moją pracę. Bo bardzo dobrze pani to wszystko przetłumaczyła i ja rozumiem, że pojedzie pani jeszcze raz”. Ja mówię: „No, ja pojechać pojadę, ale jeżeli mnie zwolni pana szef…”. – „To już ja teraz idę do niego i będę z nim to załatwiał”. I poszedł. Poszedł, długo go nie było. Nie wiem, co mu mówił, jak mu mówił, jednym słowem załatwił, że ja zostaję.
Ale od tej pory zaczęła się moja gehenna w mieście. Dlatego że on mnie niszczył psychicznie. Wiedział, że miasteczko jest małe, wiedział, czym i jak może mnie niszczyć. Więc tak. Ja nigdy nie wiedziałam, kiedy mam się ukryć. Czy wtedy kiedy rano wstaję i myję się, czy się ubieram, czy to już jest za późno, czy może jak przychodzę do domu po południu, bo o każdej porze, obojętne kiedy, przychodził do mnie żołnierz i dawał mi rozkaz. Na przykład w niedzielę przyszedł i powiedział: „Pójdzie pani do tartaku – to było za miastem – do tartaku, gdzie mieszkają nasi koledzy – to znaczy Niemcy, bo co oni robili, nie wiem, i gdzie pracowali, w każdym razie nie w tym biurze – i wezwie pani – dał mi kartkę – tych trzech, i zaprowadzi ich do szefa”. Ja mówię: „A oni nie znają tego miasteczka i nie wiedzą, gdzie to jest?”. – „Wiedzą, ale szef powiedział, że pani ma przyjść razem z nimi”. Więc ja wzięłam tę kartkę i nie wiedziałam w ogóle, co mam z tym robić. Bo myślałam sobie: „Boże, jak ja będę szła z trzema Niemcami przez miasto w niedzielę, kiedy wszyscy idą do kościoła, kiedy wszyscy ludzie w jakiś sposób żyją w tym miasteczku normalnie”. Oni nie odczuwali tak jak na przykład w Warszawie czy gdziekolwiek w dużym mieście, w Krakowie czy w Warszawie, tego napięcia całego, które towarzyszyło okupacji. W małych miastach było troszkę inaczej. Niemców było znacznie mniej i nie było takiego... no, nie było na przykład łapanek, nie było wywożenia do Niemiec z małych miasteczek, tego wszystkiego nie było. Wobec tego możecie sobie wyobrazić, co czułam i namawiałam wszystkich, żeby ktoś ze mną poszedł, że ja sama nie mogę pójść. No ale nikt nie chciał pójść, bo dorośli mi mówili w ten sposób, sąsiad mi mówił: „Jeżeli pójdę ja, to powiedzą – a było to przed południem – że poszedłem po panią, żeby panią wyciągnąć od Niemców. To ja na to się nie mogę zgodzić, bo ja nie chcę nikogo w taki sposób ratować, żeby mnie powiedzieli, że ja chodzę i ewentualnie jakąś dziewczynę ratuję, która chodzi do Niemców”. A to przecież o to chodziło. W końcu było małżeństwo było wysiedlone z Łodzi. Nie pamiętam ich nazwiska, bo to wszystko za krótko trwało, bo Rosjanie przyszli, na szczęście niezbyt późno, tylko za niebawem, jeszcze parę epizodów było i potem już byli Rosjanie, więc nie było aż tak źle. Więc było małżeństwo, które mieszkało vis-à-vis mojej rodziny. Była to taka mała pani Jadwiga i miała bardzo dużego męża. Było to takie małżeństwo, pamiętam, że on bardzo wysoki, taki postawny mężczyzna, a ona strasznie taka mała kobietka. I oni we dwoje powiedzieli: „My pójdziemy razem z panią. Bez względu na to, co sobie ludzie będą myśleli, to będą także myśleli o nas, ale przecież w jakiś sposób musimy pani pomóc”. I oni we dwójkę ze mną poszli. Wyprowadziliśmy... to znaczy oni wyszli z nami, ci Niemcy natychmiast założyli płaszcze i wyszli z nami z tego tartaku. I ja powiedziałam do nich: „Panowie, droga jest prosta do waszego szefa. Mnie szef nie potrzebuje. Miałam was zaprowadzić, ale myślę, że wy sami doskonale traficie beze mnie”. A oni nie robili z tego problemu, że to szef mnie kazał ich przyprowadzić, tylko powiedzieli: „No rzeczywiście, my trafimy, tak, my sobie damy radę”. I poszli przed nami, a my w dużej odległości za nimi. Ale żeby było jeszcze śmieszniej, to akurat moje trzy koleżanki poszły na przebieżkę i wracały z lasu, koleżanki ze szkoły podstawowej, a jedna nawet już potem chodziła w Warszawie ze mną na studia. Dwie przed wojną zaczęły studia, chyba w Kielcach, wydaje mi się, czy… nie pamiętam, gdzie, w każdym razie nie w Warszawie. Może w Krakowie, bo w Kielcach chyba nie było wyższej uczelni przed wojną, więc być może w Krakowie, nie pamiętam gdzie, ale już studiowały. I one we trzy szły w momencie, kiedy myśmy właśnie wychodzili z tego tartaku. Ja zamiast od razu do nich dojść i powiedzieć, o co chodzi, to sparaliżowało mnie, po prostu mnie sparaliżował strach, co one sobie pomyślą o tym, że ja z tą panią z Łodzi gdzieś chodzę tam do tych Niemców, którzy tam mieszkają. Możecie sobie wyobrazić, że to było dla nas, dla mnie przynajmniej, przerażające.
Ale to jeszcze nie koniec. Za parę dni przyjechała do Przedborza ekipa, nie pamiętam, jak się nazywał ten kabaret, taki Pawłowski go prowadził, który potem na Montmartrze palta podawał i którego spotkałam w Paryżu już po wojnie jako starszego pana, który dalej właśnie był szatniarzem na Montmartrze, w takiej sporej kawiarni, nie w takiej maleńkiej kawiarence, tylko… Tenże Kazimierz, o ile pamiętam, Pawłowski chyba pochodził z Krakowa, stworzył grupę aktorską, która obsługiwała Niemców. Po prostu wszystkie dowcipy, wszystkie jakieś… taki pseudokabaret dla Niemców. I gdzie była większa ilość Niemców, tam oni jeździli, od miasta do miasta, i tworzyli grupę rozrywkową dla Niemców. No więc przyjechali do Przedborza. Ja dostałam bilet w trzecim rzędzie od sceny i powiedział do mnie ten esesman: „Na tym miejscu będziesz siedziała – on do mnie mówił „ty”, nigdy nie mówił mi „pani”, tylko pierwszy dzień, a potem mówił „ty”. – Będziesz siedziała, a po wszystkim, po przedstawieniu, nie idziesz do domu, tylko idziesz z tym, który koło ciebie siedzi, on ma polecenie, bo jest godzina policyjna, przyprowadzenia ciebie do mnie i będziesz podawała, a następnie pozmywasz wszystko, co będzie do zmywania. I dopiero jak skończysz pracę, to pójdziesz do domu”. Czyli takie nękanie mnie.
To było jedno. Następnie przyszedł do mnie znowu wieczorem Niemiec, oficer, „Czy jest tu pani taka i taka?”. Za późno było uciekać gdziekolwiek. To był parter, to było zastępcze mieszkanie. Moja rodzina przecież nie miała domu, bo się spalił doszczętnie. Więc przyszedł oficer, „Czy jest pani taka i taka?”. – „Jestem”. – „Ja tu mam kartkę od szefa, że pani będzie u mnie sprzątała po południu gabinet dentystyczny”. Ja mówię: „Ale przecież ja pracuję do godziny czwartej. Jestem bardzo późno w domu, to kiedy ja mam sprzątać u pana?”. – „Nie wiem, jest polecenie, że ja mam pani pisać zaświadczenia każdego dnia, że pani była i sprzątnęła gabinet”. A ja mówię: „A do tej pory to pan nie miał nikogo, kto sprzątał gabinet? Sam pan sprzątał?”. A on tak trochę zdetonowany mówi do mnie: „Nie, nie, oczywiście, że ja mam sprzątającą, która to robi”. Mówię: „To proszę mi powiedzieć, po co ja panu jestem potrzebna?”. A on mówi: „Właśnie sam się zastanawiałem, bo mnie pani nie jest potrzebna, ale szef tak zarządził, że to pani będzie przychodziła po południu i sprzątała”. A ja mówię: „A ta pani, która w ogóle sprząta, to też będzie przychodziła, czy tylko ja?”. A on mówi: „Nie, nie, tę panią ja zatrzymuję, bo ona już wie, jak sprzątać. Ja ją nauczyłem, co gdzie ustawiać i tak dalej, więc nie ma mowy, żebym ja zaczął uczyć teraz panią na nowo. Zwłaszcza że to jest bardzo późno. Ja w tych godzinach to jeszcze czasem muszę kogoś przyjąć, kto jest z bólem. Więc nie wiem, chyba dopiero po wyjściu tego kogoś. I muszę potem panią odprowadzić, bo już będzie godzina policyjna”. Było to bardzo niedaleko naszego domu, w domu dawnego dyrektora mojej szkoły podstawowej. Poszłam pierwszy raz. Ale poszłam po to, żeby z nim porozmawiać i powiedzieć: „Proszę pana, nie jest pan żołnierzem, tylko jest pan w mundurze pracownikiem cywilnym, który tutaj robi wszystkie zabiegi dla żołnierzy. Niech pan zrozumie, że ja mam pewną możliwość pracy do czwartej, to jest dla mnie dostatecznie dużo. A poza wszystkim co ja mogę u pana sprzątać? Przecież ta sprzątająca tu już wszystko robi. To co, ja mam tutaj dla pana do towarzystwa być? Przecież nie będę”. On zaczął ze mną rozmawiać, dlaczego mnie szef tutaj przysłał. Ja mówię: „Tego nie wiem. Pan zna bardzo dobrze swojego szefa i może się pan domyśleć dlaczego. A ja naprawdę nie wiem, dlaczego to zrobił. Wszystko – mówię – zaczęło się od tego, że mój chłopak przysłał do mnie takie zaświadczenie, które pozwala wysłać mu paczkę, i ja wysłałam cebulę i jakieś takie rzeczy, które chronią zęby i dają trochę witamin w organizmie, bo on jest w obozie po Powstaniu”. A on mówi: „Wie pani, może umówmy się tak: Ja pani będę te zaświadczenia wypisywał i pani będzie po te zaświadczenia przychodziła”. A ja mówię: „Proszę pana, a czy może być tak, że obojętne kiedy przyjdzie... Bo moja siostra ma tutaj swoją przyjaciółkę, ta przyjaciółka jej tu mieszka. Pan tylko ma część domu, a część domu ma mój dyrektor szkoły, przyjaciółką [siostry] jest jego córka. Ona tu przychodzi, codziennie są z sobą. Czy mogłaby moja siostra po prostu tylko do pana zastukać i wziąć zaświadczenie?”. „Tak. Przygotuję dla pani zaświadczenie, a siostra może to zabrać. Naturalnie warunek jest taki, że pani nie powie szefowi, że ja pani piszę zaświadczenia, bo wtedy to nie pani, tylko ja ląduję gdzie indziej”. Ja mówię: „Pan mi robi przysługę, to jak mogłabym opowiadać szefowi, że pan mi taką przysługę robi”. No i na tym się skończyło, że po te zaświadczenia chodziła moja siostra.
Dla mnie zaczęło się to o tyle nieciekawie, że Rosjanie weszli bardzo szybko, niespodzianie. Najpierw były huki naokoło, potem było słychać, że Niemcy biegają, potem następnego dnia jeszcze poszłam do pracy i oni powiedzieli, że wieczorem wyjeżdżają wszyscy i zabierają cały personel z sobą. I tak jak przyszliśmy do pracy, tak nas zabrali i wyjechali do Radomska. Z tym że bardzo szybko było ciemno i oni stanęli na obrzeżach miasta, wyszli do jakiejś chaty, a myśmy wszyscy, jak nas było chyba naście osób, może jedenaście, może dwanaście, tak żeśmy wszyscy rozbiegli się po tych polach. A ja miałam adres pana Juliusza Zagrodzkiego, który był w Warszawie moim sąsiadem i korzystał z mojego mieszkania w czasie Powstania. Ponieważ oni mieli maleńkie dziecko, [które] akurat urodziło się przed Powstaniem (chyba na dwa tygodnie przed Powstaniem urodziła się ta mała), prosili mnie, ponieważ ja mieszkałam na Mazowieckiej 11, wewnątrz, w drugim podwórku był dom oddany w trzydziestym dziewiątym roku do użytku i to był dom sześciopiętrowy, a oni mieszkali od ulicy Jasnej w podwórku, jednym podwórku dalej ode mnie... Ale było normalne przejście, bo to były trzy podwórka i jak bramy były zamknięte od Jasnej i od Mazowieckiej, to swobodnie w czasie godzin policyjnych wszyscy mieszkańcy chodzili, rozmawiali z sobą, zupełnie tak jakbyśmy żyli w wolnym kawałku jakiegoś miasta, bo przy zamkniętych bramach nie było nas w ogóle widać. I oni mieszkali od Jasnej na parterze, bardzo się bali, bo to był dom niski, że jak bomby będą padały, to [zginą], bali się i o siebie i o dziecko. A ja byłam z kolei na parterze w sześciopiętrowym domu, więc pytali, czy mogliby się na ten czas przenieść do mnie, na te trzy dni Powstania. Ja powiedziałam: „Ależ oczywiście, że możecie się przenieść”. Zwłaszcza że się z nimi przyjaźniłam na co dzień. Pan Zagrodzki to była bardzo znana postać w Warszawie, ponieważ był on w sześćdziesięciu procentach właścicielem Filharmonii Warszawskiej i w Filharmonii Warszawskiej do wojny miał także swoje mieszkanie. Mieszkał w Filharmonii, przy Filharmonii. A potem, jak Niemcy Filharmonię okupowali, to on był na parterze w jednym pokoju z kuchnią, mieszkali właśnie z żoną, na parterze przy Jasnej. Poza tym był plenipotentem dzieci Lardelliego. Lardelli był postacią niesłychanie znaną w Warszawie, miał ogromne kawiarnie, bardzo znany ogródek Lardelliego, gdzie występowała Ada Sari, gdzie wszyscy Polacy z przyjemnością przychodzili do tego ogródka, żeby posłuchać śpiewu Ady Sari w czasie okupacji. Tak że sam pan Zagrodzki był postacią bardzo w Warszawie znaną. I jeszcze do tego był właścicielem dwunastu kin. No więc resztę już same panie mogą sobie dopowiedzieć, że była to postać naprawdę w Warszawie znana. No i pan Zagrodzki napisał do mnie kartę, do Przedborza, bo mama będąc z nim razem w Warszawie, napisała, że gdyby się cokolwiek stało, to żeby napisał pod ten adres, bo tam jest jej rodzina, to będą wiedzieli, co się z nią stało. I pan Zagrodzki napisał, że mama zginęła, i napisał, gdzie ją pochował osobiście, że pochował ją na skwerku. Na Sienkiewicza był taki skwerek, długo jeszcze po wojnie chodziłam tam ze świeczką i kwiatkami na 1 listopada, tam gdzie ona była pochowana przez niego, i tam paliłam świeczkę i kładłam kwiatki. Teraz już ogródka nie ma, zostało tylko jedno drzewo i ogromnie wysokie domy. Bo to był taki placyk od Sienkiewicza, to był właśnie taki skwerek wielkości trzy razy tak jak ten pokój, taki długi.
I ponieważ pan Zagrodzki napisał, gdzie jest z żoną i z tą maleńką córeczką, to ja przez te pola, jak dotarłam do miasta, to szukałam… A on na obrzeżach Radomska mieszkał. Znałam Radomsko i dotarłam do nich. I to, co zobaczyłam, to wstrząsnęło mną, w jaki sposób warszawiacy byli traktowani przez ludzi, którzy… Normalnie każdy człowiek, który pomagał warszawiakowi, to chciałby w jakiś ludzki sposób pomóc. A tutaj on, żona i dziecko mieli pokoik... Ten pan miał bardzo duży dom. Oni mieli pokoik taki, że stało podwójne łóżko, wypchane nawet nie siennikiem, tylko słomą. Ponieważ nic z Warszawy nie wynieśli, to nie mieli prześcieradła, tylko na słomie spali. A dziecko… było przejście między dwoma krzesełkami, gdzie leżało dziecko na dwóch krzesełkach – krzesła odwrócone oparciami na zewnątrz tak, że ściana i oparcia, i dziecko w środku, w jakimś beciku. Oni na tym łóżku i przejście dosłownie – dosłownie – tej szerokości i przy wejściu odrobinę więcej miejsca. I to było całe ich mieszkanie, które oni dostali od tego pana właśnie, żeby mogli mieszkać. Oczywiście nie wiem, jak było ogrzewane to całe mieszkanie, ale oni ogrzewania nie mieli. U nich było zimno, oni mieli… On zdobył jakąś maszynkę elektryczną, na której się gotuje coś, jedna taka fajerka, która się rozgrzewała bardzo, do czerwoności. Tą maszynką ogrzewali i mieszkanie, i równocześnie gotowali coś dla tego dziecka, ewentualnie jakąś kaszę dla siebie.
Proszę sobie wyobrazić, że ja do nich przyjechałam i jak to zobaczyłam… A już w Radomsku byli Rosjanie. Oni byli w odległości pięćdziesięciu, siedemdziesięciu metrów od torów kolejowych, może sto metrów, trudno mi dzisiaj to wyważyć. Może sto metrów od torów kolejowych. I stanął pociąg. Pani Zagrodzka jako taka osoba dość praktyczna, jak zobaczyła, że ludzie z tego domu i obok z domu biegną z tego pociągu i targają jakieś walizy, to sama też pobiegła i przyniosła dwie walizy. Czegoś. I mówi do nas: „Czego wy siedzicie tutaj? Wszyscy chodzą i znoszą, z tego… Tam stanął pociąg i tam jechali Niemcy, nikogo nie ma, wszyscy pouciekali. Pusty pociąg z walizami stoi, a wy tutaj siedzicie w tym pokoiku, zamiast iść po coś i przynieść”. A pan Zagrodzki mówi: „A co my mamy przynosić? Przecież to są jakieś ludzkie rzeczy. Po co nam takie rzeczy?”. – „No, choćby się ubrać w coś – ona mówi – a poza tym w ogóle może coś będzie na wymianę, do zjedzenia, może będziemy coś z tego, jakieś korzyści mieli przynajmniej. Przecież niczego nie wynieśliśmy”. Czyli praktycznie podeszła. I na siłę, krzykiem nas wypchnęła do tego pociągu. Myśmy poszli do tego pociągu i pierwsza rzecz, on mnie podsadził, bo bardzo wysoko były stopnie. Ja [byłam] w tych swoich drewniakach nieustająco, nie bardzo mogłam wchodzić, on mnie podsadził. On za mną, my wchodzimy. Siedzi w gipsie nogi po same uda, siedzi kobieta i krzyczy: Hilfe! Hilfe! Więc ja mówię do niej: „Pani jechała do domu pewnie?”. A ona mówi: „Tak, jechałam do domu, ale wszyscy się gdzieś rozbiegli. A chyba Rosjanie są tutaj, bo strasznie strzelają. Pomóżcie mi, ja mam nogi w gipsie, proszę, pomóżcie mi”. No i my stoimy we dwoje. On patrzy na mnie, ja na niego i równocześnie mówimy: „No to cóż, zabierzemy ją do tego gospodarza, zobaczymy, może jutro rano odwieziemy do szpitala?”. On wziął pod pachy, ja pod nogi, naturalnie w tych butach nie mogłam na tych schodkach w ogóle się oprzeć, bo były śliskie bardzo. Tak że ja razem z nią, pan Zagrodzki dalej za mną. Ona tylko jęczeć zaczęła okropnie, bośmy wszyscy troje upadli z tego wysokiego stopnia, z tego pociągu na dół. Ale pozbieraliśmy się i ja mówię: „Panie Juliuszu, to może pan pójdzie do tego gospodarza i poprosi, żeby nam dał takie zwykłe sanie. Tam u niego w sieni zobaczyłam, że stoją takie zwykłe, ordynarne sanki duże, to by pan tutaj przyprowadził, to byśmy ją położyli na tych sankach i poprosili gospodarza, żeby ona mogła w sieni przenocować, bo dzisiaj nie damy rady. Ale jutro rano byśmy ją zawieźli do szpitala”. A on mówi: „No właśnie, też tak myślę. Ale czy ten gospodarz w ogóle zechce? Bo pani wie, nam nie bardzo chciał dać lokum, myśmy go uprosili, ubłagali o ten kąt, więc nie wiem, jak to będzie. Szczególnie jak się dowie, że to jest Niemka”. A ja mówię: „To proszę powiedzieć, że mamy ranną kobietę i że trzeba ją po prostu przenocować, nic nie mówiąc, bo co pan będzie mówił”. – „No dobrze, pójdę spróbować”. Poszedł, przyprowadził te sanki i rzeczywiście postawiliśmy ją w takim holu. Właściwie był to prawie jak wiejski dom, że jest taka duża sień po jednej stronie mieszkania, a po drugiej stronie [miejsce] chyba dla jakiegoś dobytku, tam chyba coś było, czy krowa, czy coś było dalej, i ten pokoik maleńki, który zajmowali państwo Zagrodzcy.
Rano postanowiliśmy, że pójdziemy z nią do szpitala. Pani Zagrodzka powiedziała, że w ogóle szkoda, że na głowę nie upadliśmy, tylko [wyraziła się] inaczej, żeby coś takiego robić. No ale uważaliśmy, że każdemu człowiekowi trzeba pomóc, jak prosi, błaga o pomoc, bez względu na to, kto jest. A tu do tego kobieta. Nie wiadomo, w jakich okolicznościach się przecież znalazła, czy z przymusu, czy nie, wszystko jedno, prosi o pomoc. Wzięliśmy ją tymi sankami, bez żadnego śniadania, nawet nie wypiliśmy herbaty. To znaczy herbaty to nie było, tylko coś tam zaparzali takiego, jakieś ziele, ale nie wiem jakie. No i napiliśmy się tego i pojechaliśmy z nią we dwójkę tymi saniami. Dochodzimy do takiej szerokiej poprzecznej ulicy i zobaczyliśmy ogromny szereg robotników i Rosjan, którzy od nich łapią dowody osobiste. A tam było na każdym napis Kennkarte, no bo Niemcy dawali kenkartę, czyli karta rozpoznania, dowód osobisty, kenkarta. Wszyscy mieli kenkarty przecież w czasie okupacji jako dowody osobiste, ze zdjęciami. Rosjanin jeden trzyma i od każdego łapie i krzyczy po rosyjsku, że wszyscy są Niemcami, wszyscy mają po niemiecku napisane, że to jest ich dowód, bo ze zdjęciem. Czyli wszyscy Niemcy, to ich wszystkich należy rozstrzelać i ustawia tych do strzelania, a my z tyłu z tą kobietą. A z tyłu nas zauważył inny Rosjanin z karabinem i mówi: „No już, stawać razem i dowód dawać”. Ja nie miałam w ogóle dowodu, a pan Zagrodzki wyjął tę swoją kenkartę. No, toże – mówi – giermaniec. No i nas ustawili, z tyłu postawiliśmy tę Niemkę. I oni zaczynają repetować broń. My mówimy: „Boże, to już niby wyzwoleni mieliśmy być, a tymczasem wpadliśmy jako Niemcy do rozstrzału tutaj”. Pan Zagrodzki mówi: „Ja mówię po rosyjsku, więc może ja…”. Wyszedł i prosi, że on chciałby, jak to powiedział, ze starszyną jakąś tam rozmawiać. A on mówi: „Nie ma żadnej tutaj tego…” [niezrozumiałe] czy jakoś tak brzydko powiedział do niego i [nakazał], żeby się do szeregu wsunął, i zaczynają repetować broń. A z tyłu, daleko, biegnie jakiś oficer i krzyczy: Postoj! Postoj!, daleko. I któryś się odwrócił. A on krzyczy i wygraża palcem: Postoj! Przybiegł, cały zdyszany i mówi: „Ty durak – do niego – przecież popatrz na ich ręce, popatrz, jakie oni mają ręce. To są robotnicy tutejsi, żadni Niemcy. Takie oni mają dowody”. I zaczął strasznie na nich krzyczeć. Oni zupełnie jak ogłupiali, te karabiny pospuszczali, zaczęli oglądać ręce tych robotników. Zagrodzki już swoje schował, no bo nie miał tych robotniczych rąk. Ja to w ogóle stałam prawie z tyłu, za Zagrodzkim chowałam się. No i powiedział, żeby się rozejść. Jak się wszyscy rozeszli, to myśmy nie mogli w ogóle kroku z tą Niemką zrobić. Tak jakby nas przykuło do ziemi, że czekaliśmy do końca, aż nas rozstrzelają. Bo byliśmy naprawdę tak pewni, że zostaniemy rozstrzelani, że w końcu ta sytuacja cała wydała nam się wręcz niemożliwa, że my ocaleliśmy nagle. No, ja mówię: „Panie Juliuszu, to chodźmy stąd jak najszybciej, żeby już zakończyć to wszystko, chodźmy”. Pytam się jakiegoś faceta, gdzie tu jest szpital. „A niedaleko, tu przy głównej trasie, która wiedzie do Częstochowy. Jak pójdziecie w lewo, to zaraz będzie szpital widoczny na takiej uliczce prostopadłej. Będzie duży napis: szpital. Tak że niedaleko macie”. No i do szpitala trafiliśmy z nią. Tam te siostry biegały też jakieś bardzo zdenerwowane. Ja jedną z tych sióstr złapałam i mówię: „Proszę pani, mamy taką dziwną tutaj historię, bo ranną Niemkę mamy i nie wiem, co z nią zrobić. Przywiozłyśmy ją do szpitala”. A ona mówi: „No tak, właściwie co zrobić? No, tylko do szpitala. A ona ma do tego nogi w gipsie, to znaczy, że ma połamane. No to co, zostawcie ją, to…”. Ja mówię: „Ale czy pani ją gdzieś tutaj umieści?”. „No tak, łóżka jeszcze są wolne, bo tu pełno jest ludzi, rannych dużo jest i…”. Ja mówię: „Ale jakich rannych?”. Ona mówi: „Przeważnie, proszę pani, są chorzy, którzy już byli w tym szpitalu. Więc są chorzy i chorych pozsuwaliśmy takich, których mogliśmy, po dwóch na jedno łóżko, a reszta to są ludzie, [którzy] w jakiś sposób zostali ranni, nie wiem, czy przypadkowo poranieni, czy kula się zabłąkała, czy jak. No nie wiemy, jak to się stało, w każdym razie są ranni. Jest nawet dwóch Rosjan, także rannych żołnierzy. No, taka zbieranina. Więc ją gdzieś też położę”. Drugą zaraz wezwała, zabrały ją z tych sanek i zabrały gdzieś na pierwsze piętro. No i myśmy z panem Zagrodzkim z tymi sankami pojechali do domu.
Po tym wszystkim postanowiłam, że już są Rosjanie i samochodów dużo bardzo jeździło rosyjskich, że ja pojadę do Przedborza po jakieś kartofle dla nich. Kartofle, cebulę, chleba trochę. Czegoś im przywiozę, bo nie miałam ich gdzie zabrać, bo nie miałam domu, do którego mogłabym ich zabrać, ale przywiozę im coś do jedzenia. Postanowiłam, że wyjdę na rogatki, no i tam się zabrałam z jakimś tam na skrzynię. Skrzynia była pusta. Ale mróz był tak straszny, że w pewnym momencie samochód stanął, oni mnie zdjęli, ale ja stanąć nie mogłam, bo cała zamarzłam, wszystko miałam oszronione. Oni mnie zanieśli do jakieś chaty, postawili, taki oficer mówi: „Jak tu sobie posiedzisz, to zaraz będzie ci lepiej, a my tu tylko zjemy i pojedziemy do Przedborza”. I rzeczywiście zjedli, mnie też dali jakiejś herbaty, a tam już ich znali, więc widocznie oni już byli i znowu jechali, bo jakąś jajecznicę z kartoflami razem jedli, tak z dużą ilością boczku. Wiem, że jedli to tak łapczywie. I dostałam tej herbaty. Pytali mnie, czy też chcę jeść. Ja już nic nie chciałam, tylko chciałam jak najszybciej być w tym Przedborzu. I wjeżdżamy do Przedborza, a na rogatkach stoi taka żenszczyna, kobieta, która reguluje ruch. Zatrzymuje ten samochód… Aha, ponieważ ja strasznie zmarzłam, to ten oficer mówi tak: „Szoferka jest na trzy osoby. To wsiadaj z nami i pojedziesz, bo tam to już dalej nie możesz tak jechać, jak jechałaś, bo byśmy ciebie żywą już nie zawieźli”. No i rzeczywiście wsadzili mnie i ta pani, która regulowała ruch, w mundurze, zatrzymuje samochód i to tuż przed miastem, już są domy, i mówi do tego oficera z pretensjami, że jak on mógł mnie zabrać do szoferki. Więc on tłumaczy, że jest tak strasznie zimno, że ja prawie zmarzłam, zamarzłam, a ja do Przedborza jadę do rodziny. A ona mówi do niego: „Wy pierwszy, kierowca drugi i ona trzecia” – do NKWD w tym domu. No i oni poszedł jeden, poszedł drugi, a ja trzecia. Przyszłam, siedział taki oficer, nogi wyciągnięte. I cała spowiedź była, jak matka, babcia, prababcia. Szczęśliwie wiedziałam, jak się prababcia nazywa. Wszystko to zapisał, wszystko jak ten… I potem do mnie mówi: Wy Giermanka. A ja mówię: „Dlaczego?”. – „Dlatego że wy macie taką rubaszkę germańską”. Ja miałam sweter, czarny golf, który dostałam już od siostry i miałam taki czarny golf-sweter. Normalny, czarny sweter, tylko z wywiniętym kołnierzem. No to był niemiecki, on mówił, że dlatego jestem Giermanka, że mam tę rubaszkę, ten sweter. A jak popatrzyłam, a on tak siedział jak pan, i powiedziałam: „Jeżeli ja Giermanka, to wy toże Giermaniec”. A on mówi: „A ja dlaczego?”. „Bo u was sapogi germańskie”. A on te nogi natychmiast tak postawił i mówi: „O, wy chytraja. Wy chytraja. Nie wychodzić z domu, nie wolno. Macie siedzieć i nigdzie wam stąd nie wolno się ruszać. Bo wy chytraja”. Ja myślę: „Rzeczywiście chytra jestem, że mu powiedziałam, że on też Giermaniec, bo ma sapogi”. Jak ja mam sweter i jestem Giermanka, to znaczy on też jest Giermaniec. No i ten oficer przyszedł do mnie zapytać, czemu ja nie idę do domu, że oni mnie jeszcze na skrzyni podwiozą do domu. A ten mówi: „Ona sama pójdzie, bez was, a wy żeby jechali sobie”. No i przyszłam do domu i powiedziałam, wszystko opowiedziałam, co i jak. I wtedy mój wuj powiedział: „No cóż, my ich bardzo dobrze znamy. Myśmy wyszli z Kaziem z więzienia – to znaczy, z bratem swoim, obydwaj wujowie – wyszliśmy z więzienia. Wypuścili nas, ale bardzo dobrze żeśmy ich poznali. Wieczorem natychmiast musisz stąd uciekać. Jeżeli tak powiedzieli, to musisz uciekać”.
I rzeczywiście, zrobiło się ciemno i w drugą stronę miasta wywieźli mnie właśnie do Włoszczowy, a stamtąd rodzina wywiozła mnie do kolei taką furmanką i ja pojechałam tak, żeby być jak najbliżej Warszawy, tyle, ile się dało, pociągiem, który jechał z Częstochowy. I to było taki właśnie pierwsze moje spotkanie z Rosjanami. To chciałam właśnie powiedzieć, jak dalece byli nieufni w stosunku do nas, jeżeli zwykły sweter, tylko cały i przyzwoity, mógł w ich wyobraźni stworzyć obraz Niemki a nie Polki. Tylko dlatego, że to było dobre i przyzwoite.
No, wszystkich w szpitalu wystrzelali na łóżkach.
Wszystkich. Jak leci.
Rosjanie, tak.
Nie, personel jak się zorientował, co się dzieje, to uciekł, po prostu.
Pierwsza rzecz, to zatrzymałam się w Radomsku. W Radomsku miałam znajomych jeszcze sprzed wojny. I tam się zatrzymałam, a miałam w tym… Ponieważ już wiedziałam, że mama nie żyje, i już wiedziałam, że muszę się zająć rodzeństwem, więc musiałam… Przede wszystkim wiedziałam, że mój brat młodszy ode mnie o niecałe dwa lata, mając lat czternaście, uciekł z domu do partyzantki, do Jędrusiów tak zwanych, w Kieleckim, i cały czas był tak zwanym synem pułku. No aż potem już nie był, bo potem to już miał dziewiętnaście lat, więc już był normalnym żołnierzem. Ale był bardzo głupim człowiekiem, dlatego że nie miał żadnego rozeznania politycznego. Miał skończone siedem klas szkoły podstawowej, nic więcej. Umiał strzelać i umiał być w partyzantce, to wszystko. Poza tym niczego więcej nie umiał. W związku z tym ja do Radomska specjalnie trafiłam po to, żeby tam byli chłopcy, o których wiedziałam, że byli w partyzantce u „Jędrusiów”. Pomyślałam, że być może oni już są w domu. Jeżeli tak, to będę prosiła, żeby oni wyłuskali mi z lasu brata. Bo przecież nie zostawię go w lesie, bo on jest za głupi na to, żeby cokolwiek rozumieć. Jak zostanie w dalszym ciągu w lesie, to czeka go koniec marny. Trzeba go w jakiś sposób z tego wyciągnąć. Będę musiała ich zebrać wszystkich troje i coś zrobić, gdzieś umieścić nas wszystkich, zająć się na razie pracą po to, żeby ich posłać do szkoły, żeby każdy miał jakiś zawód. To znaczy najmłodszy i moja siostra, która już zaczęła gimnazjum w czasie… Na Świętokrzyskiej było gimnazjum handlowe i ona chodziła już dwa lata do gimnazjum handlowego w czasie okupacji. Ten mały dopiero co skończył szkołę podstawową i powinien iść do gimnazjum. A ten dziewiętnastoletni w ogóle miał tylko siedem klas szkoły podstawowej i nic więcej, czyli musiałam dla niego szukać jakiejś szkoły, zawodowej czy innej, takiej, która by mu dała możliwość życia samodzielnego, bo przecież trudno było oczekiwać, że ja będę ich wszystkich cały czas utrzymywała, żywiła i tak dalej. Tylko chciałam przede wszystkim, żeby oni pokończyli jakieś szkoły, żeby byli samodzielni. Więc potem już z tymi chłopcami jak nawiązałam kontakt… Oni byli i powiedzieli, że oni postarają go się z tego lasu wyciągnąć. Nie wiedzą, kiedy to nastąpi. Jeżeli ja im dam adres, gdzie mieszkam, to oni do mnie dadzą na pewno znać albo przyjadą. Bo ja powiedziałam im od razu: „Ja będę starała się… Jeżeli będę miała mieszkanie w Warszawie, to oczywiście zostanę w Warszawie. Jeżeli w Warszawie mojego mieszkania nie będzie, to nie będę w Warszawie, tylko będę starała się pojechać do Gdyni, bo tam mam przyjaciół i u przyjaciół na pewno znajdę lokum. I wtedy wszystkich ściągnę do Gdyni”. Więc żeby wiedzieli. W Warszawie podałam im adres, gdzie mogę się znajdować, jeżeli mieszkanie będzie, a w Gdyni także podałam adres, gdzie na pewno będę, jeżeli nie będzie mnie w Warszawie. Oni w pewnym momencie – to znaczy w pewnym momencie, bo to upłynęły miesiące – powiedzieli, że z całą pewnością zjawią się u mnie razem z Konradem, to znaczy z moim bratem. I zjawili się w Gdyni razem z moim bratem. I powiedzieli, że oni go przywieźli, ale po pierwsze, mam im zwrócić pieniądze za bilet, który mu zapłacili, i mam ich wysłać do Anglii. I to będzie zapłata za to, że mojego brata mi przywieźli. A jak będą w Anglii, to mi wtedy zapłacą. No więc ja dostałam… byłam w Gdyni…
Nie, jeszcze trwała, jeszcze na Helu była strzelanina i dopiero za parę dni skończyli na Helu wojnę i prowadzili wszystkich jeńców ulicą Świętojańską. A ja już patrzyłam z biura, w którym pracowałam, patrzyłam, jak oni wszyscy idą. A tak to jeszcze ciągle były strzały i strzelanina była z morza na Hel i odwrotnie. Tak że Niemcy jeszcze strzelali na Helu, ostrzeliwali się, a już w mieście był spokój. Już właściwie w mieście tak jakby wojny nie było, a na Helu jeszcze strzelali. I potem zobaczyłam za parę dni, jak ich wszystkich prowadzą. Strasznie dużo ich było. Prowadzili, to przecież cała Świętojańska jest bardzo długą ulicą w Gdyni. Jeżeli państwo kiedykolwiek byli, to wiedzą, a jeżeli nie, to naprawdę Świętojańska chyba ma ze trzy kilometry. Ona wiedzie przez całe miasto. Bardzo piękna, duża ulica, wiedzie wzdłuż morza, koło basenu jednego i drugiego, znaczy basenu Kościuszki, gdzie odpływały statki do Ameryki, i basenu… dalej takiego, właściwie to już nie basen był, tylko sama promenada Puławskiego, koło Komisariatu Rządu, gdzie Kamienna Góra się kończyła i Świętojańska. Ponieważ ja od razu trafiłam do przyjaciół, z tym że tego pana nie było cały czas, nie wiedzieliśmy, co się z nim dzieje. Okazało się, że Niemcy rozstrzelali go w pierwszych dniach. Jak weszli, to w pierwszych dniach wojny rannego wyciągnęli ze szpitala, posadzili pod mur i rozstrzelali jako wyższego urzędnika Komisariatu Rządu. No więc była tylko w tym domu ta żona – tam gdzie ja byłam, gdzie mieszkałam – była ta [żona], ja mówiłam do niej „ciociu”, ona i moja przyjaciółka Renia, która zresztą była u mnie na urlopie, i jak Niemcy weszli, skończyło się, była kapitulacja, to po nią przyjechał jej wuj i zabrał ją do Gdyni. I ona z matką w Gdyni zostały. Przyjechała do nich ciotka z Berlina, która cały czas była w Berlinie, wyszła za mąż tam i… Była już starszą osobą. Zameldowała się tam w ich mieszkaniu, w tym domu i dzięki temu one w jakiś sposób... nie musiały ewakuować się z Gdyni, tylko mieszkały z tą swoją ciotką, a ta ciotka była właścicielką ich mieszkania. Tak jakoś tam załatwiła jako Niemka.
Z bratem poszłam natychmiast… A tak. Jak się skończyła wojna, to były ogromne obwieszczenia. Najpierw poszłam do kapitana Maciejewskiego, którego znałam, z prośbą, żeby mi pomógł załatwić szkołę szyprów morskich dla mojego brata, bo szkoła już się zaczęła i ja nie miałam żadnych możliwości wejścia, żeby jakoś mi to pomógł załatwić. A on mi pomógł rzeczywiście i [brat] zaraz poszedł do szkoły. Potem się ukazały za dwa, trzy tygodnie ogromne obwieszczenia na murach, że jeżeli ktokolwiek był na przykład w partyzantce czy działał przeciwko Niemcom, czy gdzieś w Armii Krajowej i tak dalej, to żeby się zgłosić do Urzędu Bezpieczeństwa na Kamiennej Górze i oni wymażą całą przeszłość. Jeżeli sam się zgłosi, to się zrehabilituje, tak jakby się nie wiadomo z czego rehabilitował. Nie miał się z czego rehabilitować, bo wszyscy, jeżeli gdzieś byli, czy w partyzantce, czy w innej armii, na przykład [Armii] Krajowej, to przecież działali przeciwko wrogowi. Więc właściwie z czego się miał rehabilitować, to nie wiem. No ale tak było napisane, że oni mu to wszystko wymażą z przeszłości i będzie mógł normalnie chodzić do szkoły czy zacząć pracę i tak dalej.
Pani pytała mnie, jak było po wojnie. Ja mówię, że po wojnie było cudownie, dlatego że jak ogłosili, że wojna się skończyła, to wszyscy byli zachwyceni, że nareszcie nie ma okupanta, nareszcie jest wolność, i nikt wtedy politycznie nie potrafił myśleć, że połowa kraju to już nie jest nasza, że ewentualnie będzie inna część nasza i tak dalej. Nikt na taki temat na razie nie myślał, tylko każdy myślał, że jest wolność, że nie ma okupacji. A jak się ukazały obwieszczenia na murach, to dla nas przed wojną każde obwieszczenie, które było przyklejone na murze, to była świętość. To wiadomo było, że to jest coś bardzo ważnego, trzeba uważnie przestudiować i wszyscy się muszą do tego zastosować. To tak przynajmniej nam zostało wszystkim z przedwojennego myślenia. Więc jak przeczytałam to obwieszczenie, że jeżeli ktoś się zgłosi dobrowolnie, powie, gdzie był i co robił, to wszystko będzie w porządku i ten ktoś już może normalnie żyć, no to wzięłam mojego brata, żeby mu gdzieś tam może ktoś potem nie powiedział, że było obwieszczenie, ja nie poszłam, nie załatwiłam, nie zrobiłam tego, co należało. Wobec tego wzięłam go któregoś dnia, prosiłam, żeby się w szkole zwolnił, i poszliśmy z samego rana… Ja z pracy się zwolniłam i poszłam na Kamienną Górę do Urzędu Bezpieczeństwa, razem z bratem. Zapytano nas, po co przyszliśmy. Powiedziałam, że brat był w partyzantce i chcieliśmy się zgodnie z obwieszczeniem zrehabilitować. No to ten pan oficer powiedział: „A, świetnie, świetnie, to zaraz przyjdzie tutaj ktoś i zaraz z wami to wszystko spisze”. No i przyszedł inny oficer, wszystko spisał, „od Adama i Ewy”. Dobrze, że pamiętałam moich pradziadków, to znaczy nazwisko i imiona, bo byłabym w kłopocie, gdybym tego nie pamiętała. No ale wszystko, wszystkie ciotki, wujów, wszystkie, całą rodzinę [musiałam] opisać, gdzie byli, co robili i tak dalej. Z tym że oczywiście na wiele pytań można było powiedzieć: „Nie wiem, bo mnie tam nie było. Nie wiem, co robili. Wiem, że pracowali, ale co robili, nie wiem”. W każdym razie spisali to wszystko, spisali to, co mówił mój brat, w jakim oddziale był, gdzie i tak dalej. I nagle ten pan powiedział: „No to podpiszecie to”. I myśmy to podpisali, to cośmy powiedzieli, co on pisał. Aha, jeszcze prosiłam, że ja chcę to przeczytać, a on mówi: „To znaczy co? Obywatelka nie ma do nas zaufania?”. Ja mówię: „Zaufanie to ja mam, ale ja nie wiem, czy obywatel dobrze napisał to, co ja mówiłam”. No to on jakoś na mnie spojrzał z ukosa, ale mówi: „Proszę bardzo”. Ja to przeczytałam, poprawiłam to, co uważałam, że nie tak napisał, jak ja mówiłam, i powiedziałam, że ja poprawiam to, bo to nie tak powiedziałam, tylko tak, to to przekreślam i piszę na górze inaczej, tak jak powiedziałam. „Uhm”. No i podpisaliśmy. I on wstał, zamknął drzwi. My patrzymy, my nie mamy klamki, tylko drzwi są zamknięte i my nie możemy wyjść, a on sobie poszedł, nic nie mówiąc w ogóle że „zaraz wrócę” czy „zaraz was puszczę”. No nic, kompletnie, ani słowa. On powiedział: „Dobrze, w porządku. W porządku”. Wziął te papiery, wsunął do szufladki, podszedł do drzwi, zamknął te drzwi. Myśmy nawet nie wiedzieli, dopiero jak nas zamknął, tośmy zobaczyli, że tej klamki nie ma. Ja mówię: „Nie mamy klamki, nie mamy jak wyjść”. Więc siedzimy, mój brat mówi: „No to przecież zaraz przyjdzie i nas chyba puści, no bo co ma z nami robić? Przecież chyba nas nie zamkną, bo nie mają za co?”. Ja mówię: „No, też tak myślę”. No i siedzimy, i siedzimy. Siedzimy i siedzimy. Robi się już późne popołudnie, a my ciągle siedzimy. Ja mówię do mojego brata: „Słuchaj, ja tutaj coś zaraz zrobię, ale pamiętaj, nie dziw się niczemu, co będę robiła, tylko jak wpadnie ktoś, to powiedz, że moja siostra ma coś z głową nie w porządku i nie może być zamknięta, bo wtedy dostaje czegoś, takiej choroby, że nie może w ogóle… takiego szału dostaje, bo ona nie może być w zamknięciu. Ona zawsze to miała. I że ona jest chyba chora na głowę. I nic więcej nie masz mówić, tylko to, co ci mówię. I żebyś się nie dziwił nic, nie masz nic w ogóle dodawać, ujmować, tylko to, co ci mówię”. A on mówi: „A czy ty nie zrobisz jakiegoś głupstwa?”. Ja mówię: „Nie, nie zrobię”. I zaczęłam kopać w te drzwi i krzyczeć: „Złodzieje! Łobuzy! Otwierać! Złodzieje! Złodzieje! – i nie krzyczeć już „łobuzy”, tylko – Złodzieje, otwierać! Złodzieje!”. I kopałam w te drzwi, tak jak tylko mogłam [najmocniej]. I to się roznosiło tak, że nagle wpada ten oficer. „Co tu się dzieje?! Co to za krzyk?” A mój brat recytuje dokładnie. A ja do niego i za klapę go tutaj [łapię], patrzę mu prosto w oczy. „Złodzieje! Złodzieje! Ratunku! Złodzieje! Ratować!” On mi tu ręce odpycha, a mój brat mówi: „Proszę pana, ona nie może być w zamknięciu, bo ona ma coś z głową”. A on otworzył drzwi: „Won stąd!”, i wypchnął nas. A ja cały czas tam po drodze: „Złodzieje! Złodzieje!” – krzyczę. I poszliśmy. Jak zeszliśmy z Kamiennej Góry, jak usiedliśmy sobie na ziemi, jak zaczęliśmy się śmiać we dwójkę, że nareszcie jesteśmy wolni. Nawet nie wiedziałam, co my robimy. Że przecież obwieszczenie takie proste, oni wszystko spisali, co chcieliśmy, absolutnie wszystko. I zamknąć nas, i nie pozwolić ani wyjść, ani [nic]? No przecież choćby fizjologiczne potrzeby załatwić. No nic. No i wtedy zrozumiałam jedno, że to nie jest takie proste i że te obwieszczenia to nie są obwieszczenia przedwojenne i nie należy tych obwieszczeń traktować tak, jak traktowali moi rodzice i ja razem z nimi, jak czytałam to wszystko bardzo poważnie przed wojną, tylko że to jest zupełnie coś innego. Wtedy to zrozumiałam bardzo dokładnie. Pomyślałam sobie: „Taka stara jestem – bo tak do siebie mówiłam – i taka niemądra. Że w ogóle nie pomyślałam przez moment, że to może być już nie to”.
Zostałam jeszcze w Gdyni do czasu, aż moja siostra zrobiła maturę, a mój brat skończył szkołę szyprów morskich i zaczął pływać. On dostał pracę, moja siostra nie chciała [iść na studia]. Mimo że ja chciałam jej stypendium jakieś w związkach zawodowych załatwić, żeby na studia poszła, ale ona nie chciała i załatwiłam jej pracę w Gdyni, w centrali rybnej, w biurze. Mieszkanie zostawiłam, bo już wtedy… 13 stycznia czterdziestego siódmego roku wrócił mój przyszły mąż, z Glasgow statkiem do Gdańska. A właściwie w Glasgow to tylko był obóz przejściowy, bo on był u Andersa po tym, jak przeszedł przez Łabę, jak przepłynęli, to zarekwirowali sobie jakiś tam motocykl u jakiejś pani, która miała motocykl w szopie. Poszli, zarekwirowali, pojechali nim do Monachium, a z Monachium do Gallipoli, do armii Andersa. I tam w armii Andersa od razu ich przydzielono. Mój mąż od razu dostał przydział, znaczy przeszkolenie miał na... jak to się nazywa… […] No, w każdym razie był czołgistą, tak to powiem. W każdym razie przeszedł takie przeszkolenie, miał mundur, w tym mundurze wrócił zresztą. Potem, jak rozwiązali armię Andersa, to zrozumieli panowie, że już dalej wojny nie będzie. Bo ja pytałam, dlaczego pojechali do Andersa, do Gallipoli, a nie wracali do domu, a oni powiedzieli obydwaj: „No bo myśmy myśleli, że dopiero teraz będzie druga wojna”.
W czterdziestym ósmym.
Nie, żadnych… O, miałam, ale z innego powodu. Ale to nawet nie na taką opowieść. Miałam w Gdyni poważny problem z Urzędem Bezpieczeństwa po tym, jak byłam z bratem. Dostałam list z Londynu od mojego wuja, że on z kamieniołomów… Bo on w Powstaniu był i dostał się do kamieniołomów, zabrali go do Austrii. W kamieniołomach pracowali także Anglicy i on tam się zaprzyjaźnił ze Szkotem i ten Szkot był jedynakiem, i tak się… [Wuj] mu pomagał, bo ten Szkot on był znacznie słabszy i tak się uparł, żeby jechał z nim do rodziców, że rodzice go usynowią, że przecież on już nie ma rodziców, że on będzie miał brata, żeby koniecznie... Ale on mu wytłumaczył, że on z nim nie może do Edynburga pojechać, bo on chce pojechać do Londynu i założyć szkołę w Londynie. I to zrobił zresztą. Dostał od razu obywatelstwo od królowej i medal. Natychmiast, jak założył tę szkołę cukierniczą w Londynie, to dostał i obywatelstwo angielskie, i medal od królowej. A ten chłopak do niego tylko przyjeżdżał.
Dostałam od niego list. Napisał do mnie takim trochę... że tak mu jest smutno, że matka zginęła, że tak jakby nie dopilnował tego, że ona poszła jednak na tę Jasną i zginęła. I coś jeszcze w tym liście napisał, że rzeczy, które matka zabezpieczyła, on podwójnie zabezpieczył i żebym ja się nie martwiła, że one są świetnie zabezpieczone. Tak że do dzisiaj są świetnie zabezpieczone. I po tym liście natychmiast zjawił się u mnie pan w mieszkaniu, który ni mniej, ni więcej, tylko od razu „z mety” zaproponował mi wyjazd do Londynu. Powiedział: „Proszę pani, my proponujemy pani wyjazd do Londynu na szkolenie, w ambasadzie przejdzie pani przeszkolenie, bo my już mamy ambasadę w Londynie. Przejdzie pani przeszkolenie i będzie pani pracowała w ambasadzie”. A ja mówię: „Ja nie mogę, proszę pana, jechać, ponieważ ja mam dzieci na utrzymaniu”. – „My wiemy, ale my się nimi zajmiemy i będą miały wszystko to, co pani im zabezpiecza. I wyżywienie, i szkołę, i mieszkanie – wszystko będą miały. Tak że niepotrzebnie się pani będzie martwić, bo to wszystko będą tutaj miały. A pani będzie na szkoleniu… zwłaszcza że pani tam ma przecież wujka”. A ja mówię: „Istotnie, mam wujka. Ale do Londynu nie pojadę, proszę pana”. – „Ale dlaczego nie? Przecież warunki proponujemy pani bardzo dobre, bo zajęcie się rodziną, a pani przeszkolona byłaby odpowiednio i miałaby pani pracę w ambasadzie bardzo dobrą. Zresztą pani angielski trochę zna”. A ja mówię: „No istotnie, znam”. – „No to nie miałaby pani dużego kłopotu, żeby nabrać tylko wprawy”. Ja mówię: „Ale ja nie chcę, proszę pana, wyjechać. Ja chcę sama pokierować losami mojego rodzeństwa”. – „Proszę się zastanowić. Daję pani do namysłu tydzień. Za tydzień tutaj wrócę do pani. Proszę się zastanowić”. Ja powiedziałam: „Wie pan, ja uważam, że niepotrzebnie będzie pan wracał, bo ja już dzisiaj wiem, że do Londynu nie pojadę. Nie mam predyspozycji, proszę pana, do pracy w ambasadzie”. – „A skąd pani wie, czy pani ma predyspozycje?” Ja mówię: „Proszę pana, wiem, jaką pracę lubię, jakiej nie lubię. Ja po prostu pójdę z powrotem na studia, a nie do pracy żadnej”. A on mówi: „No, niech pani się zastanowi dobrze i ja tutaj przyjdę”. Przychodził, proszę pani, bez mała rok. W końcu się zdenerwowali chłopcy, którzy mieszkali na tym samym piętrze, każdy miał kawalerkę z nas, razem pracowaliśmy, razem… A jeszcze zaczął mnie straszyć, że: „Ja wiem, żeście stworzyli tutaj klub, zbieracie się raz w tygodniu w tym klubie i dyskusje prowadzicie”. Ja mówię: „Jeżeli pan wie, że stworzyliśmy klub, że się spotykamy raz na tydzień, to pan wie doskonale, to pan pod drzwiami stoi, to pan wie, o czym dyskutujemy. Proponuję przyłączyć się do nas. Też pan pójdzie do tej samej czytelni, też pan sobie weźmie książeczkę, będzie pan czytał razem z nami, potem będzie pan dyskutował. Co tydzień o innej książce dyskutujemy i o tej, którą pan przeczyta, też będziemy dyskutowali, jak pan chce z nami dyskutować o książkach”. No to nic nie odpowiedział i znowu przyszedł za tydzień. I znowu to samo. Że taka praca, że ja taką szansę mam, jak mi się w życiu nie powtórzy się taka szansa. Ja mówię: „Wie pan, zawsze człowiek coś zyskuje, coś traci. Nigdy nie wie, co wybiera dobrze, a co źle, ale ja już wybrałam, więc niech mnie pan nie namawia, ponieważ nie mam zamiaru jechać do Londynu”. No i w końcu, jak już nie mogliśmy sobie z tym dać rady, to mówię do chłopców: „Coś z tym trzeba zrobić”. A oni mówią: „Po prostu weźmiemy faceta tutaj i powiemy mu, co o nim myślimy. Ponieważ on stoi pod drzwiami, to jeżeli on wie, że my mamy ten klub nasz, i wie, że my czytamy i dyskutujemy nie o polityce, tylko o książkach, to znaczy, że nic nam zrobić nie może. My go tutaj weźmiemy, wy wyjdziecie, a my sobie z nim po męsku porozmawiamy”. – „No ale jak »po męsku«?” – „Powiemy, że jeszcze raz tutaj przyjdzie, spuścimy go z szóstego piętra na dół bez windy”. No i on rzeczywiście nie przyszedł więcej. Nie wiem, co mu powiedzieli.
Mój Boże, jak trudno jest mówić o najlepszych, w ogóle o dobrych wspomnieniach. Chyba sam początek, sam początek, kiedy myśleliśmy, że to naprawdę, tak jak oni powiedzieli, będzie trwało trzy dni. Że my tak łatwo wszystko załatwimy, zwyciężymy. Nie wiadomo jak, nie wiadomo czym, ale że skoro naczalstwo myśli, to znaczy, że to jest przemyślane, że wiedzą, gdzie, co i jak, ilu jest Niemców, jaką my mamy broń, jaką oni mają. Po prostu w pierwsze dnie człowiek myślał o tym, że to wszystko jest absolutnie przemyślane. Skoro Anders wzywał do tego… bo to z nasłuchu. Przecież myśmy mieli w piwnicach nasłuch pod pałacem Blanka. Przecież Dawidowski cały czas miał nasłuch pod piwnicami. Bo były piwnice i potem się w pewnym miejscu schodziło jeszcze raz w dół i były podpiwniczenia. Tak że w pałacu Blanka były nie tylko piwnice, ale jeszcze były pod piwnicami drugie piwnice, tak jakby były piętrowe piwnice. Z tym że te drugie piwnice, niżej, były dużo niższe, tak że trzeba było być bardzo schylonym, chodząc. [...]
Najtrudniejsze było samo wyjście, to znaczy… Właściwie, wie pani, jak człowiek myśli, to tak: najtrudniejsze było wyjście, ze względu na to, żeśmy myśleli, że będziemy rozstrzeliwani. To pod tym względem. Ale potem, jak myślę o tym szańcu spalonych ciał na Woli, to wydaje mi się, że to było moje najgorsze przeżycie. Jak myślę o tym, jak wyszła kobieta z dwójką dzieci, żeby wyjść spod tych głowni, które na głowę leciały, które spadały, i wyskoczyła ta tankietka, i reszta jest nie do opisania, to wydaje mi się, że to było najgorsze przeżycie. Tak że jak myślę o tym, jak widzę Baczyńskiego z tą dziurą w głowie, a dopiero go widziałam, że siedzi, a ten Koperski krzyczał i ja, żeby [odszedł] z tego okna, bo tam snajper, a tu on już pada i natychmiast na tym dywanie leży, i ta dziura taka, i patrzę na mózg, proszę pani, człowieka, to nie wiem, czy to to było najbardziej przykre. No a wczoraj z człowiekiem rozmawiałam. I nie wiem, nie umiem pani… A jak patrzyłam pierwszego dnia, jak się Powstanie zaczęło, jak oni na tych linach spuścili tych naszych chłopaków, a ci z wartowni wszyscy jak do kaczek strzelali i te ciała buch na to podwórko z betonu. Jaki to odgłos był tych ciał, które spadają, proszę pani. To chyba to było największe przeżycie, bo to było pierwsze przeżycie. I to było najgorsze. Nie umiem pani segregować tych przeżyć, bo to jest… Każde w sobie jest tak straszne, że ja nie potrafię pani powiedzieć, żeby ich hierarchię ustalić. Każde w sobie było bardzo, bardzo straszne.
Taka jak powiedziałam, proszę pani, jak powiedziałam pani Gutek w tym wywiadzie. Tyle nawoływał generał, żeby nie robić Powstania – a szczególnie Sosnkowski, do którego miałam największe zaufanie – żeby nie robić Powstania, że nie wystarczy mieć ludzi, trzeba jeszcze mieć broń. Potem, jak to się zaczęło i już wiedzieliśmy, że to nie jest takie proste wszystko, że to Powstanie było niepotrzebne, że [zginęło] tyle ludzi cywilnych, którzy nie musieli zginąć. A tych młodych, proszę pani – sam kwiat polskiej inteligencji. Bo kto się zapisywał do konspiracji, do AK? Sama inteligentna młodzież. Bo jeden drugiemu mówił: „Ty już należysz?”. – „Nie, nie należę”. – „No to chodź, to przecież przyjdziesz na pierwsze zebranie i wszystko my ci poświadczymy. A chcesz należeć?” – „Tak, chcę należeć”. I każdy jeden drugiego wciągał, wciągał, wciągał. Więc dlaczego nie powiedzieli od razu, że to nie ma w ogóle żadnych szans powodzenia? Jak można było w ogóle okłamywać samych siebie. To znaczy jak pani przeczyta tego amerykańskiego historyka, który punkt po punkcie, w ogóle nie komentując, pisze, jak było. Chcieli, proszę państwa, od razu wziąć Niemców w „kocioł”. Czym wziąć w „kocioł”? No chyba nie sznurkami. W jaki „kocioł”? Jak Niemcy byli i w Alejach Ujazdowskich, i w pałacu Brühla, i w pałacu Blanka, i proszę pani, szedł… cała do Woli była obsadzona kolumna. Ta Jungmeyerowa, która do mnie do szpitala przyszła, powiedziała: „Słuchaj, nie wiem, czy to ważne, ale specjalistyczne jednostki wojska ściągają do Warszawy. Nie wiem, czy będą się z Rosjanami chcieli bić, czy… Nie wiem, o co chodzi, ale możesz powiedzieć, komu chcesz, bo ja wyjeżdżam”. Ja to przecież przekazałam.
Nie, proszę pani, nie można w tych kategoriach rozpatrywać. Były takie czasy i taki był rozkaz, i tak się robiło. W ogóle nie można tymi kategoriami myśleć, w ogóle się nie da. Czy ja żałuję? Ja żałuję wszystkich ludzi, którzy zginęli niepotrzebnie, ale nie żałuję swojego udziału, bo tak trzeba było. Wszyscy mieli stanąć, to wszyscy stanęli. Bo taki był rozkaz. A nas przecież tak wychowano, w takim duchu. Bez względu na to kto co myśli o patriotyzmie, to pani powiem, że ten patriotyzm w nas tkwił, to się ssało z mlekiem matki. Ja muszę powiedzieć, że w trzydziestym dziewiątym roku, tuż przed wejściem Niemców, mama do mnie powiedziała: „Chodź ze mną, bo nie mam złota, jak wiesz, żadnego, ale wzięłam od taty obrączkę i moją obrączkę, i pójdziemy, bo w rynku zbierają złoto na jedno działo, które za to kupią. Oddamy te dwie obrączki”. Poszłam z matką moją, ona miała dwie obrączki, taty i swoją. Zaniosłyśmy i tam siedziała pani, która spisywała, i każdy oddawał, co miał ze złota. Inni, jak mieli coś złotego, to dawali coś złotego innego. Ale tak jak moja mama miała tylko obrączki, to dała tylko obrączki. Ja jej w czasie okupacji te obrączki kupiłam, na Nowym Świecie. Poszłam na pięterko, u takiego pana i kupiłam jej te obrączki. I jej, i tacie.
Warszawa, 16 grudnia 2014 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Adamowicz