Henryka Kowalik „Róża”
Henryka Kowalik, pseudonim „Róża”, uczestnik Powstania Warszawskiego, „Szarych Szeregów”. Urodziłam się 17 lutego 1929 roku w Polsce.
Sanitariuszka młodsza; byłam także kolporterem prasy.
- Proszę powiedzieć, jak pani zapamiętała 1 sierpnia 1944 roku?
Jako dziewczyna – wtedy czternastoletnia – dla mnie to było coś niezwykłego, że mogę iść, uczestniczyć w Powstaniu. To był dla mnie wielki zryw.
Była zbiórka. Myśmy już wcześniej mieli zbiórki, już [wcześniej] się wszystko ustalało. Ale później to był naprawdę zryw. Jak to się mówi – kapitalny.
- 1 sierpnia gdzieś w lesie była zbiórka?
Nie, mieliśmy w Chotomowie swoją bazę i tam mieliśmy zbiórki. Stamtąd rozchodziliśmy się na podzielone rejony. Każdy [miał] swoją funkcję. Wtedy już trwały naloty, zrzucali bomby i byli ranni. 2 sierpnia zaraz zginął dowódca 3. kompanii, który był naszym dowódcą, porucznik Stefan Krasiński, kierownik miejscowej szkoły w Chotomowie.
Nie, to była akcja między Chotomowem a Legionowem Przystankiem, dwa kilometry od Chotomowa. To była akcja naszych starszych chłopców, którzy brali udział [w akcji] z bronią. Wtedy bardzo dużo ludzi zginęło. Zginął też starszy kolega. W kronice jest jego narzeczona. Dowiedziała się o jego śmierci, wzięła popsuty karabin i poszła na Niemców. Razem zostali zabici i razem są pochowani. Romeo i Julia.
W Chotomowie. W kronikach są i w książkach. Narzeczeństwo, którzy razem zginęli.
- O nich mówi się w pani środowisku „Romeo i Julia”?
Mówi się tak. To znaczy my tak sami im daliśmy. Wyszła książka o Chotomowie i Jabłonnie, między innymi w tej książce jest opisana historia Romea i Julii.
- On zginął, ona się o tym dowiedziała, wzięła karabin…
Tak, i też [się zabiła]… Razem byli w konspiracji. Wtedy miała dwadzieścia lat i zginęła razem z nim.
- Pamięta pani może ich nazwiska?
Ona nazywała się Maria Henryka Narostkówna, moja imienniczka, a on się nazywał Antoni Grabowski, z Chotomowa. Ona była z Legionowa.
- Pani miała jakąś sympatię?
Miałam sympatię. Jeszcze wtedy trudno było mówić o sympatii. Poznaliśmy się w „Szarych Szeregach”. O rok [starszy] harcerz, mój mąż przyszły. Tak ta znajomość trwała, trwała, wojna się skończyła, poszedł do służby zasadniczej, wrócił i zostaliśmy małżeństwem. Od czternastu lat się znaliśmy.
- Pamięta pani swojego pierwszego rannego?
To była kobieta, która mieszkała w Chotomowie. Zrzucili bombę, od odłamku została ranna i nie przeżyła. Oprócz tego nasza koleżanka, Zosia Pachulska, została ranna w kolano. Też pamiętam. Przeżyła, ale już nie żyje niestety.
To były takie przeżycia. Wtedy miałam czternaście lat, inaczej wszystko się brało. Dla mnie niektóre rzeczy były satysfakcją: że się mogę komuś przydać, że mogę uczestniczyć, że mogę komuś pomóc. To jeszcze było dla mnie najważniejsze, że wszystko robiłam po cichu, żeby nikt się nie dowiedział, bo takie były wymogi.
Ojca nie miałam, mama wiedziała, ale na przykład rodzeństwo moje młodsze już nie. To była wielka tajemnica.
- Jak trwało Powstanie, pani cały czas była z oddziałem?
Cały czas byłam ze swoimi.
- Gdzie? W lesie się nocowało?
Różnie było. W lesie w Choszczówce mieliśmy różne spotkania, bo tam były magazyny i tam się odbywały szkolenia, tam wydawane były rozkazy. Tam była nawet fabryka broni prostej, jak to było potrzebne, była naprawa. Lasy. Partyzantka.
- Pani miała mundur? Jak była pani ubrana?
Nie, nie. Absolutnie zwyczajnie, po prostu w dresie się chodziło. Dres był uszyty z koca, bo nie było innych możliwości. Tak się chodziło.
- Torbę sanitariuszki pani miała?
Tak, torebkę podrzędną. Kursy się przechodziło. A przysięgę harcerską składaliśmy na cmentarzu w Chotomowie. Przy małej chorągiewce, po cichutku odśpiewana Rota. Tak się wszystko zaczęło.
- To jeszcze przed okupacją [Postaniem?- red.]?
Jeszcze przed, tak.
Nie, wieczorem. O zmierzchu.
Było sporo, bo ciągle ktoś przybywał.
- Dużo było Niemców w okolicach Chotomowa, Jabłonny?
Bardzo dużo było. Później, już ostatnio, kwaterowali u nas. Wyrzucali niektórych z ładniejszych domów. Tam później, jak się Powstanie skończyło, był prawie pół roku front. Lasy, Chotomów, z drugiej strony Legionowo, a my byliśmy jako wieś. Tu był od Powstania, od października do stycznia, front.
- Jak trwało Powstanie, nie słyszała pani głosów, żeby iść do miasta, do Warszawy?
Oczywiście, że były głosy, ale to odnosiło się do starszych kolegów i oni poszli pomagać Powstańcom. Jednej koleżanki mąż był w Powstaniu, stracił rękę, między innymi on był w Warszawie. Nas, młodszych, jeszcze tam nie wzywali, ale starsi – bardzo dużo poszło na wezwanie, by pomóc.
- Było widać płonącą Warszawę?
Było, oczywiście, że było, naturalnie. Łuny wszędzie wieczorem były widoczne.
- W czasie Powstania odbieraliście w lesie jakieś zrzuty samolotowe?
Nie, tu akurat nie, ale w Warszawie się odbywały. Koleżanki […] rodzony brat był pilotem, który tu z Anglii przylatywał i miał ileś zrzutów nad Warszawą. Też jest w kronice opisany. Słyszałam pogłoski, że zrzucali, a Niemcy przejmowali po to, żeby do nas strzelać. Bo przecież nie wszystko się tak utrafiło, że akurat tu, gdzie trzeba.
- Miejscowa ludność współpracowała?
Oczywiście. My, jako młodsi harcerze, też współpracowaliśmy. Zupy się gotowało dla partyzantów, szyło się rękawiczki (kiedyś nie było tak jak teraz), skarpety się robiło na drutach, żeby wspomóc tych, co w lesie są. Bardzo pomagali.
- Wieczorami były takie momenty, że na przykład ognisko się rozpaliło?
Nie, ognisko nie, bo to było bardzo ryzykowne. Ale mieliśmy wieczorki ciche, pośpiewało się, jakaś nadzieja, że będzie dobrze. Nikt nie pomyślał, że będzie źle, tylko że będzie dobrze, że jeszcze troszkę, jeszcze troszkę…
- Co się śpiewało? Jakie piosenki?
Przeważnie harcerskie.
„Płonie ognisko” i jeszcze wiele, wiele innych.
- A pani najgorszy moment w czasie Powstania?
Najgorszy moment z Powstania, to nie [pamiętam], oprócz rannych, ale [pamiętam] z konspiracji. Szłam z Nowego Dworu przez las, niosłam coś, ale nawet nie wiem co, bo nigdy się nie wiedziało. Trzeba było przejść przez granicę, bo była Gubernia i Rzesza. Była granica między Chotomowem a Legionowem. Szłam i zabłądziłam. To była późna jesień, śnieg, mróz. Sama przez ten las przeszłam. Czekałam na koleżanki, ale się nie doczekałam, bo jak Niemcy stali na granicy, to później każda w inną stronę się rozeszła. Czekałam, czekałam, nie doczekałam się. Widzę, że się zaczyna wieczór. Idę przez las, a ten las to jest prawie dziesięć kilometrów, zmęczona, zmachana, po śniegu. Wydłużyłam sobie drogę, zamiast iść prosto, odbiłam troszkę w prawo, a tam był winkiel – tu się las kończył, a tu jeszcze był – do Jabłonny. Wyszłam na ten dłuższy las. Idę, ale patrzę – prześwit jest. Mówię: „Boże, już wyjdę z tego lasu!” Wychodzę z lasu, rzeczywiście wyszłam, ale nie wyszłam na centralną wieś, tylko na koniec. Wyszłam zadowolona, już wiem, gdzie jestem, obejrzałam się. Już się robiło ciemno. Jak się obejrzałam, zobaczyłam ten straszny las, ciemny, tak sobie pomyślałam – jak dziś tu siedzę, to słowa pamiętam – mówię: „Boże, żeby teraz wyszedł Niemiec i powiedział do mnie: »Wracaj z powrotem przez las albo cię zastrzelę«, to bym chyba to drugie wybrała”. Tak był dla mnie straszny ten las, dla takiej dziewczyny. Jak się obejrzałam, mówię: „Boże!” – i ten moment tak zapamiętałam, pamiętam do dziś.
- Jak trwało Powstanie w Warszawie, czy mówiło się coś o zbliżających się Rosjanach, że Rosjanie tutaj dotrą?
Jeśli chodzi o nas, to nie. Może starsi koledzy mieli jakieś większe wiadomości, ale jeśli chodzi o nas, harcerzy, to raczej ogólnie się mówiło, nie było nic konkretnego.
- Czekali, że przyjdzie pomoc?
Zawsze mieliśmy taką nadzieję. Nikt nie pomyślał, że będzie źle, tylko że będzie dobrze, że będzie lepiej, że będzie cudownie, bo już to się wreszcie wszystko skończy.
- Kiedy się pani dowiedziała, że Powstanie upadło?
Wtedy kiedy upadło, bo przecież rozkazy zaraz przychodziły i od razu się dowiedzieliśmy, momentalnie.
- Powiedzieli, że do domu? Przecież tam był front, byli cały czas Niemcy.
Tak, tam był front, ale później to się wszystko porozpadało. Partyzantka była w lesie, nas po Powstaniu, po kapitulacji, wypędzili ze wsi, żeby było bezpieczniej i myśmy poszli do lasu. W lesie jak to w lesie. Dużo tam było: partyzanci i tacy, i tacy. Z lasu pojechaliśmy pod Nowy Dwór. Tam mieliśmy znajomych. Już wszystko się rozpadło, już nie było tego, nie było tamtego. Niemcy przyjechali pewnego dnia, zabrali budą wszystkich od tych znajomych, starszych i młodszych i dzieci, wywieźli aż do Zakroczmia. Tam byliśmy trzy dni w obozie. Później nas wypuścili.
- To jakiś obóz przejściowy?
Przejściowy, tak. Może tego nie można nazwać obóz, tylko odosobnienie. Później front już naprawdę się zbliżał, to nas wypuścili, bo co będą robić z kobietami, z dziećmi?
- Jaki to był okres? To już był 1945 czy 1944 rok?
1944 jeszcze. To było po Powstaniu, po kapitulacji.
- To był październik, listopad?
Koniec października.
- Wróciła pani wtedy z mamą?
Nie, stamtąd wyemigrowałyśmy (bo z mamusią nas było troje rodzeństwa, już ojca nie miałam) do Płońska, tam, gdzie się urodziłam, tam była mojej mamy siostra i oni nas przygarnęli. Tam byliśmy do samego wyzwolenia.
- Kiedy przyszli tam Rosjanie?
19 stycznia.
Tak, 19 stycznia.
- Pani pseudonim „Róża” skąd się wziął?
Myśmy sobie wspólnie wybierali, harcerki i harcerze. My chłopcom, chłopcy nam i padła taka rzecz: „A »Róża«?”. – „Może być »Róża«”.
- To chłopcy zaproponowali?
Konkretnie chłopcy.
- Ostatnie pytanie: czy jakby pani miała znowu czternaście lat, poszłaby pani do Powstania?
Poszłabym, na pewno bym poszła. Jak powiedziałam: wyszłam z lasu i była straszna rzecz, ale na drugi dzień już mi to wszystko minęło i znów się chodziło. Po prostu wszystko odeszło. Wszystko było już zapomniane.
Warszawa, 29 lipca 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama