Henryk Łukaszewicz „Edward”
Nazywam się Henryk Łukaszewicz, urodziłem się w maju 1925 roku. Moi rodzice to Zuzanna z domu Parczewska i Edward Łukaszewicz, który pracował na kolei, początkowo jako pracownik w lokomotywowni, potem jako konduktor pociągów towarowych. Przechodząc do mnie: ukończyłem szkołę w 1939 roku. Nazywała się szkoła powszechna siedmioklasowa, ukończyłem akurat tuż przed wojną. Zdawałem jeszcze egzamin do gimnazjum na Targowej, to chyba było mechaniczne gimnazjum numer 15, ale 1 września wybuchła wojna. Zamiast do szkoły… Nie mogłem zacząć pracy, dopóki nie skończę piętnastu lat, takie było rozporządzenie. W związku z tym cała pierwsza zima wojenna przebiegała dla mnie bardzo radośnie. Prawie całą zimę przejeździłem na łyżwach. W domu zakładałem łyżwy (drogi były udeptane), na łyżwach wjeżdżałem do domu z powrotem. Ale zima się skończyła.
Dwunastego maja skończyłem piętnaście lat. Rodzice mi załatwili (nawet przy tym nie byłem) pracę u „Jarnuszkiewicza”. Oczywiście to były jakieś powiązania, znajomości. Podanie napisałem dopiero, jak już pracowałem. Sądzę, że znajomości były z tym, który załatwiał sprawy kadrowe, ale nie pamiętam jego nazwiska. To dla mnie była wysoka szycha. Zacząłem tam pracować jako uczeń tokarstwa metalowego.
- Proszę opowiedzieć o samym zakładzie „Jarnuszkiewicza”.
Zakład „Jarnuszkiewicza” był znany przed wojną, szczególnie z produkcji łóżek metalowych, z tym że robił na wyposażenie szpitali. Duży zakład „Jarnuszkiewicza” był chyba w Kijowie.
Nie, w Kijowie. Po rewolucji zakład przejęło państwo.
W Warszawie była filia.
- Później ta filia stała się głównym zakładem.
Głównym, dlatego że zakład zasadniczy…
- Bolszewicka Rosja go rozparcelowała?
Bolszewicka Rosja go zabrała, jakoś inaczej go nazwali. To był duży zakład, więc nie zlikwidowali. Natomiast „Jarnuszkiewicz” to była spółka akcyjna.
- ”Jarnuszkiewicz i spółka”.
Oni już nie żyli. Była to spółka akcyjna. Właściciele tej spółki postanowili rozbudować zakład w Warszawie. W związku z tym postawiono biurowiec od ulicy Grzybowskiej i magazyny. Na dole był sklep z wyrobami, które produkowała fabryka. Każdy mógł sobie wejść i kupić, co ewentualnie chciał. Natomiast zasadnicza produkcja się rozwinęła w łóżkach metalowych na wyposażenie szpitali. Zaczęto produkować stoły operacyjne i narzędzia chirurgiczne. W związku z tym to było potrzebne dla Polski w 1939 roku. Jak Niemcy zajęli Warszawę, przemysł zaczął się ruszać, to były produkty dla armii niemieckiej też bardzo potrzebne. Nie zlikwidowali tego zakładu, a przeciwnie, rozwinęli ilościowo, a mieli maszyny, urządzenia, wszystko gotowe. Pierwszy rok mojej praktyki był na różnych oddziałach.
- Trafił pan do „Jarnuszkiewicza” w 1940 roku?
Tak.
- Dużo pracowników było? Jacy byli to pracownicy? Zarządcą musiał być Niemiec.
Tak.
Ale to chyba na tyle, że dostał stopień nie folksdojcza a
Reichsdeutscha.
Niemiec spolszczony. To jeden ze wspólników oczywiście. Był szefem, dyrektorem zakładu.
- To później będzie istotne w pańskim opowiadaniu.
On był zasiedziały w Polsce, jego życie się koncentrowało w Warszawie.
- W każdym razie żywił pewne ciepłe uczucia do Polaków, nie był typowym Niemcem z tamtych czasów?
Nie, może nawet był uczuciowo bardziej związany z Polakami niż z Niemcami. Nazwiska już teraz nie pamiętam, ale to jest do odtworzenia, dlatego że jak likwidowano tę fabrykę na Grzybowskiej, wybudowano chyba na Jagiellońskiej zakład, który przejął ludzi i produkcję. Teraz istnieje chyba pod firmą Zakład Produkcji Rentgenów. Zaraz za wałem jest wybudowana fabryka. Przeniesiono ją i na miejscu tej fabryki wytyczono ulicę Jana Pawła II.
Było chyba około trzystu osób. Pracowaliśmy na trzy zmiany, dlatego że zapotrzebowanie na nasze wyroby było duże. Ile moglibyśmy zrobić, to oczywiście wszystko Niemcy i wojsko zabierali.
- Kadrą kierowniczą byli Niemcy?
Trafiłem jako uczeń do majstra. Umowa została podpisana z majstrem, który nazywał się Daneker, mieszkał w Wesołej. Pierwszy rok odbywałem praktykę po różnych wydziałach pod nadzorem majstra Murawskiego. Jak miał na imię, nie pamiętam. Był majstrem nad oddziałami typu ślusarskiego, natomiast Daneker był majstrem nad oddziałami typu mechanicznego: tokarnie, frezarki i tak dalej. Nie umiem powiedzieć, komu podlegała odlewania, bo był piec i była odlewania.
Tak, montownia i tak dalej. Było dużo różnych oddziałów. Trafiłem ostatecznie do działu mechanicznego jako uczeń tokarstwa metalowego. Moim bezpośrednim zwierzchnikiem był pan Franciszek Drożdżyński, który mieszkał w Błoniu. Już nie żyje, ale jego syn żył, jest młodszy, więc warto wymienić to nazwisko, bo on też był bardzo w to zaangażowany. Kiedy zlikwidowano po roku getto… Getto było od listopada 1940 roku chyba do końca 1941 roku. Kierownik narzędziowni Józef Kapler w swoim organizacyjnym udziale należał do oddziału w Piastowie. Oni dostali zrzuty stenów angielskich, a on (jako mechanik z urodzenia i wychowania) rozebrał tego stena, obejrzał wszystkie części, powiedział: „To jest tak prosta produkcja, konstrukcja, że spróbuję zrobić u nas takiego stena”. Zaczęliśmy od tego, że najpierw żeśmy zrobili trzy sztuki próbne, które poszły do lasu na badania, na przestrzelanie, na badania zacięć. Z tym że do tych trzech sztuk nie zrobiliśmy magazynków. Próby przeszły pozytywnie, prawie nie było zacięć. Nie mam szczegółów, dlatego że nie miałem wglądu do tego, zresztą nie wiem, czy w ogóle było na piśmie coś zrobione. Ponieważ okazało się, że są dobre, w zawiązku z tym nawiązano kontakty organizacyjne z fabryką erkaemów na Mińskiej. Lufy, które u nich odpadały (bo były krzywo przewiercone, otwór nie był centryczny) [dawali] na złom. Ten złom ludzie zaufani kradli, przekazywali nam. Z takiej lufy erkaemu były trzy lufy do stena, z tym że oczywiście trzeba było pociąć i obrobić. Zaczęliśmy pierwszą serię. Nie wiem dlaczego, ale chyba dziewięćdziesiąt osiem sztuk była pierwsza seria. Oczywiście wtedy już więcej ludzi było potrzeba. Ponieważ pracowałem na jednej z lepszych maszyn, która się nadawała do produkcji tak dokładnej jak sten (to znaczy wiercenie luf, wrzecion) byłem od początku w to wciągnięty. Oczywiście pod nadzorem Drożdżyńskiego, za niewiedzą (teoretycznie według mnie) majstra Danekera.
- Pan wiedział, że są to części broni?
Tak.
Tak. Na samym początku, jak robiliśmy te trzy sztuki, to Drożdżyński mi powiedział, że to są części do karbidówek, że robimy karbidówki.
Jako lampki. Natomiast potem już niestety musieli mnie wciągnąć. Złożyłem przysięgę na ręce Kaplera. Produkcja się rozwijała. Dla mnie to było bardzo uciążliwe, dlatego że byłem młody, byłem praktykantem, w związku z tym musiałem chodzić do zawodowej szkoły. Rano przychodziłem na siedem, osiem godzin pracy w zakładzie. Jeżeli tego dnia miałem lekcje, to siedem godzin i wychodziłem wcześniej do szkoły zawodowej, która była obowiązkowa, żeby można było zdawać egzamin na czeladnika. Do szkoły się [szło] na pięć godzin lekcyjnych, cztery godziny lekcyjne. Rodzice mieszkali w Miłośnie pod Warszawą, po szkole wieczorowej jechałem do domu. Ale na rano musiałem być.
Kiedy już zaczęto robić przygotowania właściwie do produkcji seryjnej, to chyba Kapler (ale przez kogoś) nawiązał kontakt ze strażą pożarną na Ciepłej. Teraz tam jest chyba Muzeum Straży Pożarnej. Pod ich egidą została stworzona sekcja pożarnicza w naszym zakładzie (jako tak zwana straż przemysłowa, ale to była straż pożarna), ponieważ zaczęły się naloty rosyjskich samolotów na Warszawę, zaczęły się bombardowania. Dlatego uzgodniono, że co trzecią noc (bo były trzy zmiany) przychodzimy. Było nas kilkunastu. Teoretycznie, jeżeliby nie było nalotów (było pomieszczenie, łóżka) mogliśmy spać, bo następnego dnia od siódmej rano trzeba było podjąć pracę. Natomiast myśmy wykorzystali to inaczej, to znaczy jak już wszyscy wyszli z zakładu, myśmy zaczynali produkcję części do stena.
- Przemysłowa straż ogniowa powstała wtedy, kiedy już dyrekcja zaczęła podejrzewać?
Jeszcze nie. Wszystko to było organizowane przez Kaplera i jego kolegów. Jak już zaczęliśmy przygotowywać się do pierwszej serii, to jak wszyscy wychodzili po dziennej zmianie, zaczynał się tak zwany dyżur, myśmy robili części całą noc. Z tym że jak o siódmej przychodzili pracownicy do zakładu, już musiało być wszystko posprzątane. Myśmy udawali, że całą noc żeśmy przespali. Ale cały dzień trzeba było znów pracować dla fabryki. Dobrze, że to była co trzecia noc, to jeszcze dwie noce zostawały na spanie. Tak żeśmy zrobili pierwszą serię, dziewięćdziesiąt osiem sztuk. Przyjęto. Z tym że już nie było getta, w związku z tym wynosiliśmy to z zakładu w teczkach. Jako uczniowie mieliśmy prawo mieć teczki. Jak się szykował transport, to inni ze strażnikiem (on tam mieszkał zresztą z całą rodziną) szli na wódkę. Spijali go tak, że on na portierni spał, a myśmy wtedy wynosili w teczkach (we dwóch, we trzech) rozmontowane steny w częściach, w paczkach po trzy steny (czy cztery nawet) jako książki. Myśmy wynosili to z fabryki na Ciepłą. Tam była meta, tam żeśmy zostawiali paczki i szliśmy do domu z pustymi teczkami. Wtedy zaczęło się finansowanie, bo nam jednak płacili za tę pracę. Nie pamiętam, jakie to były stawki, ale stawki niewiele większe od rzeczywistości, a rzeczywistość była ograniczona. Ale trzeba było materiały kupować.
- Czy Armia Krajowa w finansowała państwa pracę i materiały przynajmniej w części?
Finansowała. W zasadzie musieli sfinansować wszystko, z tym że przy produkcji chyba już drugiej serii… Bo jak zakończyliśmy pierwszą, wszystko przeszło ładnie, rozpoczęliśmy drugą serię dziewięćdziesięciu ośmiu. Może z układu materiałowego to wynikało, że seria wynosiła dziewięćdziesiąt osiem sztuk. W trakcie produkcji drugiej serii Kapler miał wpadkę, ponieważ w swojej narzędziowni montował ze swoimi pracownikami. Jeden nie żyje, a drugi to Stasio. Zdarzyło się tak, że nie zwrócił uwagi, że nabój był w zamku. Wystrzelił i kula trafiła w przewody elektryczne. Była awaria, wszystko [naprawili] we własnym zakresie, ale to wzmogło czujność majstra Danekera. Któregoś dnia on wpadł do narzędziowni, kiedy był montowany sten. Bez słowa zabrał tego stena, poszedł do dyrektora. Oczywiście zarządzono u nas mobilizację. Byliśmy przygotowani organizacyjnie i zbrojnie na taką sytuację, liczyliśmy się z tym, że dyrektor zadzwoni po Niemców, sprawa się może rozwinąć. Ale Daneker wrócił bez stena, a za chwilę był telefon do Kaplera od dyrektora, który go wzywał do siebie. Kapler poszedł do dyrektora. Opowiadał nam to. Jak przyszedł, to dyrektor odsunął szufladę, wyjął stena, położył na biurku, mówi: „Wiem, że robicie, wiem, że z naszego materiału robicie. Ale żeby was więcej nikt na tym nie złapał!”. Oddał stena, Kapler wziął pod fartuch, przyniósł z powrotem. Jeszcze pytał: „A co Daneker?”. − „Daneker obiecał, że będzie milczał”. Na tym zapewnieniu żeśmy skończyli drugą serię.
- Mogło się skończyć tragicznie.
Mogło, tak. Byłoby trochę rzezi. Myśmy byli przygotowani, uzbrojeni, tak że łatwo byśmy się nie poddali, ale wtedy na pewno byłyby ofiary. Kiedy odebrano już drugą serię, zaczęliśmy przygotowywać zespoły do trzeciej serii, ale już trzeciej serii nie zdążyliśmy zrobić, bo wybuchło Powstanie.
W czasie Powstania Warszawskiego w fabryce stworzono punkt naprawy stenów, wykorzystując części, które były już zrobione. Jak sten uległ jakiejś awarii w trakcie walki, to przynoszono go do fabryki, wymieniano część albo dwie, reszta była w porządku, znów szedł do walki. O tym to tylko mogę powiedzieć, że słyszałem, ponieważ na dzień przed wybuchem Powstania normalnie po pracy pojechałem do domu. Mieszkaliśmy w Miłośnie Kolejowej pod Warszawą. Niemcy tej nocy wysadzili linię kolejową od Mińska Mazowieckiego do Warszawy czy dalej w kierunku Siedlec, nie wiem. Już nie było czym dojechać do Warszawy. Zostałem w domu. Tego dnia czy następnego wybuchło Powstanie.
- Nie wiedzieliście w fabryce, że Powstanie wybuchnie?
Myśmy się spodziewali, ale oficjalnie nie wiedzieliśmy nic na ten temat. Ci, co mieszkali w Warszawie (ponieważ po południu wybuchło Powstanie), przyszli rano do pracy i już zostali. Byli wykorzystywani jako ci, którzy remontują uszkodzone steny w czasie Powstania.
- Jak by pan powiedział o samym stenie? Czym się różnił od angielskiego, jak wyglądał?
Nie różnił się niczym. Myśmy robili to bez dokumentacji. Sten został zrzucony, rozebrany przez Kaplera na części. Każdy dostawał swoją część i musiał robić. Na swojej maszynie byłem zdolny robić lufy, z tym że na tokarce, niegwintowane. Potem Kapler zaprojektował i wykonał przeciągarkę, na której gwintował lufy. Dlaczego podkreślam tą sprawę? Dlatego że to była jedyna wytwórnia w Polsce, która robiła lufy gwintowane. Był szereg różnych warsztatów, zespołów. Też produkowali steny w różnych ilościach. To opisał w książce „Produkcja broni w czasie okupacji” dyrektor Muzeum Wojska Polskiego, Satora. Wnikał w szczegóły, bo to była jego praca doktorska.
- Te maszyny były bardzo precyzyjne. Sama maszyna była unikatową sprawą.
Unikatową. Ta przeciągarka jest w muzeum, widziałem na własne oczy. Czy jest w ekspozycji, nie wiem. W każdym razie dyrektor Muzeum Wojska Polskiego, który odbierał od nas te eksponaty (to znaczy nie ode mnie, bo dalej poszedłem inną drogą, już nie wróciłem do „Jarnuszkiewicza” do produkcji) podpisał Kaplerowi zobowiązanie, że eksponaty, które bierze do Muzeum Wojska Polskiego, będą w stałej ekspozycji. Kiedy mój wnuczek już trochę dorósł, zaczął się tym interesować, byłem z nim w Muzeum Wojska Polskiego. Faktycznie, te eksponaty były wystawione. Jeszcze tak było, że była grupa z przewodnikiem, który zaczął opowiadać o tych stenach, ale nieściśle. Wtedy nie wytrzymałem, powiedziałem, że to nie tak. Tej grupie, którą miał przewodzić, zacząłem opowiadać, jak było faktycznie. On mi potem zadał pytanie: „Skąd pan wie?”. Mówię: „Dlatego że to przeżyłem, byłem uczestnikiem”. On oczywiście mi pogratulował, ale na tym się skończyło, już więcej tam nie byłem.
- Zdaje się, że na tych polskich stenach była bita punca z orłem?
To były jedynie te, które były produkowane na Grzybowskiej. Miały na obudowie zamka magazynka wybijane WP – Wojsko Polskie i numer kolejny.
Tak, i orzełek.
- To ciekawa historia. Skąd ten orzeł się wziął?
Przed wojną firma „Jarnuszkiewicz” robiła na zlecenie wojska jakieś urządzenie. Nie umiem powiedzieć, nie chcę fantazjować. Z władz wojskowych dostali stemple.
- Zdaje się, że to były kasy pancerne.
Chyba tak, ale nie jestem pewien. W związku z tym u „Jarnuszkiewicza” w narzędziowni był przechowywany stempel z orzełkiem i WP. Numery już się wybijało jako cyfry.
- Po tym można było poznać, czy jest to polski sten czy też jakiejś innej proweniencji?
Tylko „Jarnuszkiewicz” to miał: orzełek, WP, numer. To jest sto procent produkcja „Jarnuszkiewicza”. Inni w całej Polsce nie mieli tych stempli, nie mogli wybijać, w związku z tym obudowa magazynku była gładka. Tylko na naszych stenach były wybijane te oznaczenia.
- Ile tych stenów mogło powstać? Oczywiście trudno powiedzieć z dokładnością co do jednego.
Na pewno dwie serie po dziewięćdziesiąt osiem sztuk plus trzy początkowe. Natomiast była przygotowana trzecia seria w częściach, ale już niezmontowana.
- Części do trzeciej serii mogły być wykorzystane.
Były wykorzystywane do naprawy uszkodzonych w czasie Powstania. Ponieważ były robione na wzorcu angielskim, w związku z tym były identyczne rozmiarowi. Do każdego stena pasowały części, które były w zapasach firmy „Jarnuszkiewicz”.
Wymieniać można było swobodnie, niezależnie skąd sten pochodził.
- Można szacować, że powstało około dwustu?
Dwieście.
Nie, chyba nie, dziewięćdziesiąt osiem [razy dwa] to jest sto dziewięćdziesiąt sześć i trzy – sto dziewięćdziesiąt dziewięć. W zmontowanych stenach nie przekroczono chyba dwustu. Natomiast te części to już była trzecia seria.
- W fabryce produkowano same steny, a magazynki gdzie były produkowane?
Początkowo, chyba do pierwszej serii… Nie wiem.
- Później też magazynki robiono?
Magazynki były robione (jak myśmy to nazwali) na sztancy. Nie wiem, jak nazwać dział, gdzie były same prasy. Były wytłaczane. Ponieważ w wyrobach „Jarnuszkiewicza” były wyroby także tłoczone z blachy, w związku z tym były maszyny, tylko trzeba było zorganizować ludzi, którzy byli pewni i umieli to robić.
- Pierwsze lufy do stenów były wykonywane z części od erkaemów?
Cały czas.
Cały czas. Przynosili gotowe lufy, krzywo wywiercone, które na Mińskiej zostały odrzucone. Jakimi drogami, to nie wiem, ale w każdym razie do nas przychodziły. Myśmy to cięli na trzy i z jednej lufy erkaemu wychodziły trzy lufy dla stena. Obrabialiśmy je oczywiście. One były już z otworami. Na otworze żeśmy obrabiali, żeby to było centrycznie.
- Kaliber stena produkowanego u „Jarnuszkiewicza” był 9 milimetrów?
Tak.
- A lufy, które przychodziły, były 7,92?
Rozwiercało się, ale to już był proces technologicznie prawie się nieliczący, to można było na różnych maszynach robić.
- To jest bardzo trudne, żeby nie mając żadnej dokumentacji skopiować, odtworzyć części.
Z oryginału żeśmy robili.
- Tak, ale nawet z oryginału.
Miało się suwmiarkę, mierzyło, robiło się identyczne.
- Słyszałem, że na terenie fabryki był komin.
Był.
- W tym kominie były próby?
Pierwsze przestrzeliwanie było. Fabryka znajdowała się właściwie na terenie obecnej ulicy Jana Pawła II, wejście było od Grzybowskiej 25. Natomiast była brama wyjazdowa (ale nie dla pracowników) na Ciepłą. Wzdłuż ulicy Grzybowskiej było chyba jeszcze kilka domów. Pierwszy był 27, potem był 29, chyba 31 już był na rogu Ciepłej i Grzybowskiej. Jak zacząłem pracować, to przy wejściu od Grzybowskiej już stał frontowy budynek Grzybowska 25, od ulicy. Jak się wchodziło tym budynkiem przez portiernię, to było podwórko, po lewej stronie był dział montażu i magazyny wyrobów gotowych, natomiast po prawej stronie była kotłownia. Przechodziło się. W ramach kotłowni stał komin, jak to wtedy w fabryce o własnym napędzie. Myśmy mieli napęd na tokarki pasami transmisyjnymi. Nie to, że tokarki miały swój silnik i włączało się. Cały czas transmisja chodziła, mieliśmy tylko wałki do przesuwania pasa na koło osadzone na napędzie do tokarki. To nie były nowoczesne maszyny. Nam chodziło o to, żeby były dokładne. Ta maszyna, na której pracowałem, była chyba po niedawnym remoncie, dlatego była jedną z najdokładniejszych. Przy tej maszynie miałem bardzo denerwujące przeżycie. Stałem i miałem zamontowany fragment zamka, wałek. On był najpierw toczony, a potem był frezowany. Jak był sfrezowany, to wracał na tokarnię i był wiercony z drugiej strony wagowo, żeby waga nie przekraczała określonej wielkości. Miałem to na maszynie. Najpierw musiałem oczywiście tę powierzchnię zrównać (to się nazywało planowanie), a potem w tym wytaczałem iglicę. To był wtoczony rowek i iglica wyrobiona. To się robiło z dokładnością największą, jaką można było, dlatego że wprowadzenie naboju było przez ten zamek pazurkami, które na wałku były wyfrezowane. Te pazurki zabierały nabój, wprowadzały go do komory nabojowej. Moment, kiedy wałek docisnął, powodował zapalenie spłonki. Wtedy następował wystrzał. Wystrzał odrzucał z powrotem wałek, który zresztą był na sprężynie. Oczywiście, jeżeli to był strzał pojedynczy, to już zostawał w pozycji odwiedzionej, a jeżeli był seryjny, to latał w tą i z powrotem, wprowadzał za każdym razem nabój z magazynku do komory zapłonowej. Zapłonowa to może niewłaściwie, w każdym razie do komory nabojowej. Bardziej to określenie pasuje.
Miałem to w maszynie, obrabiałem. Najpierw planowałem, to znaczy wyrównywałem ścianę. W pewnym momencie widzę (bo to była cała hala, kantorek majstra Danekera przy wejściu), że wyszedł Daneker z kantorka i rżnie prosto do mnie. Przyszedł, stanął z drugiej strony maszyny i stoi bez słowa. Oczywiście włosy mi trochę dęba stanęły, ale zacząłem sobie frezować maleńkim wiórkiem, na tyle maleńkim, że się udało to jeszcze wykorzystać, że nie zmarnowałem. Ale liczyłem się z tym, że będę planował dotąd, dopóki on będzie stał po drugiej stronie. Dla mnie to były wieki, a w sumie to nie wiem: minuty, może nie. Postał, odwrócił się, poszedł z powrotem.
On wiedział.
Spolszczonym.
Tak. Daneker był swego czasu w cechu metalowców tokarzy. Cech rzemieślników mieścił się w Alejach Ujazdowskich. Tam składałem papiery i stamtąd otrzymałem dyplom tokarza, który zresztą mam do dzisiaj gdzieś w papierach.
- Byłby pan uprzejmy opowiedzieć o tym kominie? Jak przestrzeliwanie się odbywało?
Najważniejsze było działanie Kaplera, który zdobył klucze. Nie wiem, w jaki sposób, ale w każdym razie bez niego to się nie odbywało. Jak chcieliśmy przestrzelić czy on chciał, żebyśmy przestrzelili, to nam otwierał właz do komina, myśmy tym włazem wchodzili. To był spód komina, w górze się widziało tylko taki talarek, trzeba było w ten talarek strzelać. Ponieważ to był solidny komin, to na zewnątrz nie było słychać, głos się rozchodził dopiero z wylotu komina, oczywiście zgodnie z akustyką. Ale to była tylko zabawa, dla nas to uciecha była.
- Podobno kiedy sten, który był na warsztacie u pana Kaplera, wystrzelił, kiedy kula utkwiła w instalacji, on sprytnie zadziałał, bo podobno pół fabryki wysiadło, było spięcie.
Nie, światło wysiadło.
- Podobno sprowokował bójkę?
Tak, rzucił czymś w to miejsce. Jak majster przyleciał, to śladu po stenach nie było.
- Nie było widać, że kula utkwiła w instalacji?
Kuli nie było widać, bo był wbity w pręt. Powstało jakieś opowiadanko, że chłopcy się bili, jeden w drugiego rzucił, nie trafił, że ten pręt utkwił, spowodował zwarcie.
- Podobno pozostali robotnicy w fabryce, którzy nie byli zaangażowani w straż ogniową i w produkcję stenów, trochę nieprzychylnie patrzyli na was.
Bali się następstw, że jeżeli by się to wydało, gestapo by nie pytało, kto robił, kto nie. Zabieraliby wszystkich. Oczywiście losy byłyby różne. Na pewno by już nie wrócili do fabryki, bo byliby w obozach niemieckich. Czy by przeżyli, też nie wiadomo.
- Ile osób było zaangażowanych?
Chyba największa grupa to było dwadzieścia cztery osoby. To wtedy, kiedy już zamki robiliśmy, magazynki, kiedy byli sztancownicy, jak to można nazwać. Zaczynało nas chyba nie więcej jak dziesięciu. Najpierw zaczynało się w przygotowanie narzędziowni, potem chodziło o mechaniczną obróbkę. To tokarz Drożdżyński, myśmy u niego byli praktykantami: ja i Dawidowski Marian. Myśmy robili to początkowo jako części do karbidówek. Natomiast był jeszcze oczywiście frezer. Teraz nie pamiętam jego nazwiska, ale ich było o tym nazwisku trzech. Czy to kuzyni? Chyba kuzyni, nawet bracia może o tym samym nazwisku.
- Podobno pozostali pracownicy w fabryce na panów patrzyli, że panowie bardzo chcecie albo Niemcom pomóc, albo dużo zarobić, bo zostajecie po godzinach.
To drugie. Myśmy zostawali jako strażacy. Nie każdy się nadawał do straży pożarnej, ale za te dyżury płacili. W związku z tym jeżeli, to była zazdrość finansowa, że myśmy więcej zarabiali. Ale zarobki były nie najwyższe.
- Pan codziennie przyjeżdżał z Miłosnej do pracy i albo wracał do domu, albo szedł do szkoły po pracy?
Do domu jechałem dziewiąta, dziesiąta wieczór.
- Tak od 1940 roku do 1944, do wybuchu Powstania?
Do Powstania, tak. Po wojnie nie wróciłem już jako tokarz do fabryki. Być może, że zadecydowało zdanie mojego kolegi. Zakochałem się, chciałem się ożenić z dziewczyną, ale ona była z pochodzenia Rosjanką. On zajmował się biżuterią. Chciałem, żeby mi obrączki zrobił. Jak mu powiedziałem, że chcę się ożenić (on już był żonaty, miał jedną córkę), popatrzył na mnie: „Henio, na cholerę ci to? Do szkoły byś poszedł, pouczył się jeszcze”. I rozjaśnił mi w głowie, że właściwie to mam tylko zawodówkę.
- Od małżeństwa kolega pana odwiódł?
Tak. Spowodował, że mnie się w głowie rozjaśniło. Pojechałem do Warszawy, poszedłem do kuratorium w Alejach Jerozolimskich. Powiedzieli mi, że od nowego roku kalendarzowego powstaje liceum mechaniczne, ale trzeba mieć szkołę. Zapytałem, czy mi uznają tę szkołę, co robiłem, zawodówkę. Tak. Poszedłem tam. Faktycznie, była już sekretarka, zapisałem się do liceum mechanicznego. Wykłady zaczynały się od stycznia, z tym że to miało być pięcioletnie. Zacząłem i potem żal mi było rzucić tę szkołę. Oczywiście skrócili nam do trzech lat, tak że maturę zdawałem w lutym, bo w styczniu się skończyły trzy lata i w lutym maturę. Dwunastu nas doszło do matury. Mam maturę z numerem sześć z liceum mechanicznego. Po maturze już szukałem pracy biurowej.
- To są już czasy powojenne.
Powojenne, tak. W lutym zdałem maturę, w kwietniu poznałem swoją przyszłą żonę i w sierpniu się ożeniłem. Nie byłem już taki młodzieniaszek. W 1950 roku się ożeniłem, miałem dwadzieścia pięć lat. Szczęśliwie w tym małżeństwie żyjemy do dzisiaj, mimo że minęło już ponad sześćdziesiąt jeden lat naszego małżeństwa, bo w sierpniu był ślub, a już mamy koniec października.
[…] [
Tekst dopisany na życzenie rozmówcy, nieobecny w nagraniu wideo:
To już są czasy powojenne. Kiedy u zbiegu ulic Grzybowskiej i Jana Pawła II na terenie, gdzie w okresie okupacji mieściła się fabryka „Konrad Jarnuszkiewicz”, wybudowano hotel „Mercure”, zrodził się pomysł upamiętnienia naszej działalności okupacyjnej. Większość z żyjących uczestników tamtych działań była zrzeszona w Związku Kombatantów, choć w różnych Kołach na terenie Warszawy. Nawiązałem kontakt z Józefem Kaplerem, Janem Sadowskim, Mieczysławem Sałkiem, Stanisławem Ziębą-Chrzanowskim. Rozpoczął się żmudny proces organizacyjny. Osobiście prowadziłem korespondencję z właścicielem/dyrekcją hotelu w Paryżu, aby uzyskać pozwolenie na zawieszenie tablicy pamiątkowej na elewacji budynku. Ponadto musiałem również uzyskać podobną zgodę Rady Miasta St. Warszawy. W tym czasie powstał projekt oraz sama tablica. Nadmienię, że wszelkie koszty związane z jej powstaniem i zawieszeniem ponosiliśmy solidarnie w kilku zaangażowanych w jej powstanie. Uroczyste odsłonięcie tablicy pamiątkowej odbyło się 1 sierpnia 1993 roku w asyście warty honorowej Wojska Polskiego, straży pożarnej i harcerzy, zaproszonych gości, a przede wszystkim w obecności wszystkich żyjących uczestników tamtych konspiracyjnych działań. Przez wiele lat w każdą rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego jeździłem tam i o godz. 17.oo składałem kwiaty oraz zapalałem znicze. Z przyjemnością muszę dodać, że również „miasto” pamiętało i co roku miejsce to było udekorowane w barwach Miasta St. Warszawy.
Kilka lat temu budynek hotelu „Mercure” został rozebrany, a na jego miejscu powstaje nowy obiekt. Nie wiem, co w nim będzie, domyślam się, że również hotel. Zaniepokojony losem „naszej” tablicy, zacząłem jej poszukiwać. Okazało się, że przed rozbiórką budynku zdemontowano ją i przekazano synom Józefa Kaplera, Tomaszowi i Jackowi. Z tego, co wiem, mieli ją poddać renowacji. Mam zapewnienie pana Wojciecha Gepnera, przedstawiciela firmy Echo Investment S.A., budującej nowy obiekt, że tablica powróci na swoje miejsce po ukończeniu inwestycji. Ponadto Wydział Dziedzictwa Kultury m.st. Warszawy również jest zainteresowany powrotem tablicy upamiętniającej miejsce, gdzie w czasie okupacji powstawała broń dla Powstańców].
- Czy podczas pańskiej pracy u „Jarnuszkiewicza” nie chciał pan dla siebie spróbować zmontować stena?
Nie miałem dostępu do montażu, robiłem tylko części i oddawało się Kaplerowi.
- Nic z tych rzeczy pan nie zachował?
Nie. Zresztą może i dobrze, dlatego że po wojnie, jak pracowałem już jako urzędnik (nie pamiętam już, w której instytucji), dostałem zaproszenie na Koszykową. Co było na Koszykowej?
Tak. Cały dzień mnie przesłuchiwano, ale zwolniono. W każdym razie to, że robiłem w czasie okupacji steny, to był zarzut, bo to było w ramach AK, a to było niewspółmierne z tym, co powstało po wojnie u nas. Na tym się nie skończyło. Po jakimś czasie zaproszono mnie na 11 Listopada. Do dzisiaj mam w głowie zatrzaśnięcie się bramy wejściowej. Nie wiedziałem, czy wyjdę, wszedłem do więzienia. Tam mnie też przesłuchiwano parę godzin i wypuszczono. Jak wyszedłem na zewnątrz, to zupełnie inaczej oddychałem. To są wewnętrzne uczucia, nad którymi się nie da zapanować. Tak że o tym, żeby mieć coś z tego… Po pierwsze wybuchło Powstanie, części były dla mnie niedostępne, bo nie byłem w Warszawie. Natomiast wcześniej był tak rozliczany materiał, że nie było nadwyżki, wszystko było policzone. Zresztą myśmy [to robili] nie dla siebie, byłem usatysfakcjonowany tym, że ten sten bierze udział w walce.
Warszawa, 25 października 2011 roku
Rozmowę prowadził Grzegorz Czyż