Henryk Tomaszewski „Orzeł”, 7535
Jestem Henryk Tomaszewski, urodziłem się 13 lutego 1926 roku, mieszkałem w Kaskach. Był taki okres, że zaraz po ukończeniu szkoły powszechnej pracowałem razem z ojcem. Mój ojciec był stolarzem. Ojciec dostał wezwanie do organizacji Todta, to jest organizacja, która budowała różne schrony, bunkry (tak jak w Gierłoży siedzibę Hitlera). Ponieważ ojciec miał pięcioro dzieci, ja byłem najstarszym dzieckiem, więc doszli do wniosku w gminie, że mogę jechać za ojca do [organizacji] Todta. W tym czasie były walki pod Stalingradem i ci, którzy pojechali – nikt nie wrócił. Należałem do harcerstwa w Sochaczewie. Ze Zdziśkiem Kujawskim, z którym razem byliśmy w harcerstwie (później jeszcze był Kazik Wiśniewski, Tadeusz Wiśniewski) doszliśmy do wniosku, że jest możliwość, żeby nie jechać do [organizacji] Todta pod Stalingrad, tylko zgłosiliśmy się do urzędu zatrudnienia, Arbeitsamtu dla młodocianych, na ulicę Długą. Na Kredytowej było dla dorosłych, najpierw na Kredytową poszliśmy i tam nie przyjęli nas, tylko dla młodocianych. Wtedy mieliśmy po szesnaście lat, więc jeszcze dużo nam owało do dorosłych osób. Dostaliśmy skierowanie do firmy Francke-Werke Front [niezrozumiałe] Betriebs Bremen. Ta firma była na Okęciu, gdzie przed wojną były produkowane samoloty RWD 6. Jak dostaliśmy
Arbeitskartę i
Buchkartę, to wtedy zgłosiliśmy się obaj ze Zdziśkiem Kujawskim do tej firmy Francke-Werke na Okęciu i tam zaczęliśmy pracować.
W tym czasie przenieśliśmy się, bo należeliśmy do harcerstwa i Narodowej Organizacji Wojskowej w Sochaczewie. Zostaliśmy przeniesieni do 2. WDH (warszawska drużyna „Amarantowa”), która wchodziła w skład Armii Krajowej, jednocześnie do „Gustawa” Od tego czasu, to jest około dwóch lat, należałem do AK i do 2. WDH. Naszym drużynowym wtedy był Andrzej Małachowski – „Dzierżykraj”. Mieliśmy zbiórki. W stosunku do tego, co było w Sochaczewie, to mieliśmy tam bardzo skromne ćwiczenia, natomiast tutaj już mieliśmy naprawdę wojskowe życie i przygotowani byliśmy pod każdym względem. Do tego stopnia, że jak zostałem powołany do wojska w 1947 roku, to wiele rzeczy już znałem, na przykład wszystkie zbiórki, meldowanie się. Meldowanie to zawsze: „Panie dowódco, strzelec Tomaszewski melduje się posłusznie na rozkaz”.
Miałem taką okazję, że musiałem się zameldować do dowódcy kompanii, jak do wojska byłem powołany w 1947 roku i mówię: „Panie poruczniku, strzelec Tomaszewski melduje się posłusznie na rozkaz”. Ale on do mnie mówi tak: „Panowie to w Londynie, natomiast jeżeli chodzi o posłuszeństwo, to nie jest wymagane, nie ma w wojsku teraz i nigdy nie było, że posłusznie”. To mi pozostało z tego okresu, jak byłem w harcerstwie i w AK u „Gustawa”.
- Jak pan zapamiętał 1 września 1939 roku? Pan wtedy nie był w Warszawie?
Cały sierpień były wyjazdy wojska, na zachód jechali. Należałem już do harcerstwa. W tym czasie w Niepokalanowie wychodził „Rycerz Niepokalanego Poczęcia” (przed wojną to było, w sierpniu), obrazki Matki Boskiej Niepokalanego Poczęcia, „Prawda Boża”. Żeśmy rozdawali wojsku. Jak wojsko jechało na zachód, to pociąg za pociągiem – cały czas jechało wojsko. Od braci w Niepokalanowie, od zakonników… Razem z zakonnikami rozdawaliśmy wojsku, tym, którzy na front jechali, obrazki matki Boskiej Niepokalanego Poczęcia, „Rycerza Niepokalanego Poczęcia”, „Mały Dziennik”. Po pięć groszy taka gazeta była, właściwie o najwyższym nakładzie w Polsce w tym czasie, przed wojną. To żeśmy wojsku rozdawali. Wojsko przeważnie razem z końmi jechało w wagonach, dogi pospuszczane, w wyjściu siedzieli. My szybko, jak pociąg się zatrzymał, rozdawaliśmy. Mogę wspomnieć taki moment, że te obrazki żeśmy rozdawali, a później, w 1943 roku był o Katyniu film „Pamiętaj o zbrodni w lasku pod Katyniem”. Na tym filmie był stół duży, wykopywali zmarłych, wyjmowali portfele z dokumentami. Ze Zdziśkiem byłem, z tym kolegą, z którym razem żeśmy mieszkali. Mówię: „Czy to czasami nie są nasze obrazki Matki Boskiej?”, bo były właśnie pokazane na filmie. Od tego czasu wiedzieliśmy, kto to zrobił: nie Niemcy, a Rosjanie. Naprowadzili Niemców na Katyń, a to zupełnie co innego było. W wojsku w pewnym momencie mieliśmy zebranie wojskowe o Katyniu. Cały czas mówili, że to Niemcy zrobili. A kolega się zapytał; „No dobrze, jeżeli Niemcy zrobili, to dlaczego tych Niemców, tych zbrodniarzy z lasku spod Katyniem się nie poszukuje?”. Niestety, na drugi dzień już został zabrany. Tak że to były takie czasy.
Dojdę do tego okresu, jak wojsko jechało cały czas na zachód. To trwało około miesiąca, może dłużej, jak w tamtą stronę jechali. Później niesamowicie szybko to się skończyło. Niemcy zaczęli bój nad Bzurą pod Sochaczewem (największa właściwie walka wtedy była) i nie wiadomo kiedy znaleźli się pod Warszawą. Żeśmy to bardzo przeżyli, ja (mam w książeczce) poemat napisałem: „Polsko, ojczyzno moja, matko, tobie pragnę się zwierzyć z życia, z dna serca wszelkie ukrycia i pokazać, jak gorąco ciebie kochałem, jak razem z tobą przeżyłem”. Nie bardzo mogę to mówić.
- Proszę powiedzieć o pana przygotowaniach do Powstania.
Mieszkaliśmy we dwóch z kolegą, więc mieliśmy bardzo dobre warunki do ćwiczeń,
gros zajęć mieliśmy właśnie u nas w mieszkaniu, cała nasza drużyna była. Mieliśmy wtedy u Andrzeja Małachowskiego zebrania, ale
gros przygotowań było w naszym domu. To było mieszkanie pani Jarzynowej, która wprowadziła się w czasie, jak było getto robione dla Żydów. Mieszkała na terenie dzielnicy żydowskiej, więc stamtąd ją przenieśli i dali jej mieszkanie po Żydach, Pańska 105 mieszkania 5. Mieszkała u córki w Kaskach, córka wyszła za mąż za Górskiego, razem mieszkali, a to mieszkanie było puste. Najstarszy brat mojego kolegi Zdzisława Kujawskiego ożenił się z córką pani Jarzynowej. Pani Jarzynowa nas namówiła, żebyśmy tam zamieszkali i cały czas tam mieszkaliśmy. To było dobre miejsce do ćwiczeń, przychodzili koledzy. Teraz już mało ich pozostało. Mieliśmy ćwiczenia i musieliśmy się ze wszystkim zapoznać. Granaty: zaczepny i obronny. Oczywiście nie próbowaliśmy, ale to wszystko poznaliśmy. Później pistolety jak parabellum, rozkładanie, montaż, składanie. Karabin mauzer bez kolby, tylko sam mechanizm. Kolega (on jeszcze żyje, nawet dobrze się czuje) Jerzy Morysiński miał pseudonim „Kuba”. Jakoś słabo u niego z pamięcią, ale ja go dobrze pamiętam. Niektórzy już poumierali, inni źle się bardzo czuli. Maciek Nasierodzki był wspaniałym przewodniczącym naszego środowiska, a zachorował na alzheimera. To ciężko strasznie. Byliśmy na spotkaniu i już się kończyło, mówię do Maćka: „Maciek, idziemy do domu?”. – „Tak, ale nie wiem, dokąd ja mam iść”. – „Jak to? Nie wiesz, gdzie mieszkasz?”. – „Wiem, na Żegiestowskiej”. Na Żegiestowskiej to mieszkał jakieś trzydzieści lat temu, pamiętam. Później go naprowadziłem, ale widzę, że nie za bardzo, to w taksówkę żeśmy wsiedli i na Królowej Marysieńki pojechałem z nim.
Mało kolegów już pozostało. Zdzisiek Kujawski, z którym najbardziej byłem [związany], zmarł. Jeżeli chodzi o małe grupki, to było nas pięciu. Był Zdzisław Kujawski (on właściwie Stanisław, ale cały czas: Zdzisiek), ja – Henryk Tomaszewski, Cezary Wieliczko, Andrzej Sawicki i jednego nie pamiętam. Piątego to nam parę razy zmieniali, ale to była pięcioosobowa grupa. Żeśmy szczegółowo przerabiali, nie było dużego materiału, do dnia dzisiejszego pamiętam wiele rzeczy. Przydało mi się to w szkole podoficerskiej w Kaliszu, to wiele ciekawych rzeczy. Szkołę tę ukończyłem z pierwszą lokatą, z wynikiem celującym, właśnie dzięki temu, że byłem w harcerstwie i w AK u „Gustawa”.
- Proszę powiedzieć, jak wyglądał dzień pierwszej koncentracji, kiedy Powstanie miało wybuchnąć? Jak pan to zapamiętał?
Zostaliśmy zawiadomieni ze Zdziśkiem, że mamy się zgłosić na Złotą 58. Pojechaliśmy, już dowódca kompanii był, było dużo kolegów, ale jeszcze nie wszyscy byli. Wtedy rozdali nam nieśmiertelniki i każdy musiał wyryć rysikiem swoje numery. Ja numer 7535, dwa razy. Z tym że nie było tam żadnych ćwiczeń, tylko oczekiwanie. My ze Zdziśkiem całą noc pilnowaliśmy jakiegoś szpiega. Nie wiadomo, kto to był. Zdzisiek mówił, że to jakiś komunista. Kto to był, nie wiemy, ale pilnowaliśmy. Skończył się ten dzień, dostaliśmy parę kostek cukru i wodę. Nic więcej nie było. Zawiadomili nas, że się rozchodzimy. Tak że byliśmy po prostu, ewidencja, nieśmiertelniki wypełnione. Wtedy jeszcze nie było żadnych legitymacji. Te numery właściwie miała tylko nasza organizacja, Narodowa Organizacja Wojskowa to się tak nazywało w tym czasie. Do dnia dzisiejszego używamy tej nazwy. Jesteśmy z Narodowej Organizacji Wojskowej. Tak było w Sochaczewie, z tym że w Sochaczewie przekształcili w NSZ. Żeśmy przeszli do AK.
- Jak pan zapamiętał 1 sierpnia?
Jak wróciliśmy po tej koncentracji, Zdzisiek mówi do mnie: „Idź, coś kupisz, bo nie ma co jeść, nawet chleba nie ma”. Tak się złożyło, nie zawsze się tak układa… Jak rodzice są, to zupełnie inaczej. Mieliśmy wtedy po osiemnaście lat, nie przywiązywaliśmy wagi do tego i na bieżąco żeśmy właściwie jedli. Było trochę do zjedzenia, ale zjedliśmy i nie było, więc mówi: „Idź na plac Kazimierza, to coś kupisz”. Pieniądze mieliśmy, nie mieliśmy żadnego problemu z pieniędzmi. Poszedłem na plac Kazimierza. Przed halą kobiety w koszykach miały innymi kawałek mięsa i nawet miałem zamiar to mięso [kupić], ale zastanawiałem się. Bardzo szybko podskoczył drugi kolega, taki co też chciał kawałek mięsa kupić. Kupił, schował do chlebaka. My chlebaki mieliśmy na koncentrację. Co prawda niewiele mieliśmy przygotowania do tego chlebaka, ale mieliśmy. On schował to mięso do chlebaka i idzie, więc kobiety zaczęły krzyczeć. Wyjął pistolet, strzelił dwa razy w górę, towarzystwo się rozleciało i pouciekali.
Wtedy w Warszawie był bardzo duży spokój, nie było widać Niemców, swoboda jakaś była. Poszedłem pod Halę Mirowską i nic nie kupiłem, więc mówię: „Pójdę może gdzieś dalej, pójdę zobaczyć, co się dzieje na Dworcu Głównym?”. Tu gdzie teraz jest Dworzec Śródmieście, był Dworzec Główny. Poszedłem, ale Dworzec Główny zabity dechami na krzyż, nie było wejścia. Natomiast spotkałem zupełnie przypadkowo Tadeusza Wiśniewskiego, mojego kolegę, z którym razem żeśmy byli przeniesieni do „Gustawa”. Czterech nas było: Tadeusz Wiśniewski, Kazik Wiśniewski, „Zdzisław”, czyli Stanisław Kujawski i ja – Henryk Tomaszewski. Byliśmy razem. Spotykam go zupełnie przypadkowo, pytam się: „Dokąd idziesz?”. – „Widzisz, co się dzieje, trzeba iść, wyspowiadać się, będzie lżej na duszy”. – „Dokąd idziesz?” – „Do kościoła na plac Zbawiciela”. A to było przy dworcu. Mówię: „Wiesz co? To i ja z tobą pójdę”. Poszliśmy i byliśmy na mszy, u spowiedzi. Skończyło się, pożegnaliśmy się i wróciłem do domu. Zdzisiek mówi: „Gdzieś ty tyle czasu był? Tu nie ma co jeść! W ogóle nic nie przyniosłeś!”. Mówię: „Nie ma”. I opowiadam mu o tym, co się działo, że był kawałek mięsa, to wziął jeden, wszyscy się rozprysnęli. Poszedłem i spotkałem Tadeusza, w kościele Zbawiciela byliśmy na mszy i przyszedłem. „No i co? Nic więcej?”. Mówię: „Nie wiem, musimy gdzieś się zakręcić”. On mówi: „Nie ma chyba innego wyjścia, trzeba jechać na wieś, jakąś wałówę przywieźć”. Poparłem go, poszliśmy na Dworzec Zachodni, bo przez Śródmieście już nie chodziły pociągi.
Z Dworca Zachodniego pojechałem do Jaktorowa pociągiem elektrycznym. Z Jaktorowa przeszliśmy pieszo do Kask. Poprosiłem matkę, żeby mi przygotowała odpowiednią wałówę, co można było. Była bieda, nie tak jak teraz, że wszystko jest. To było bardzo trudne, ale co mogła: chleb, kartofle. Też były na wagę złota. Od razu tego samego dnia tego nie przygotowała, tylko na drugi dzień. Jak to przygotowała, to już byłem przygotowany i poszedłem spać. Rano wstanę, pojadę z Szymanowa (była jeszcze stacja kolejowa Szymanów) do Warszawy. Śpię, ojciec mnie obudził i mówi do mnie: „W Warszawie Powstanie, a w Kaskach Niemcy spalili kościół”. Jak się obudziłem, to jeszcze kościół się palił. To około dwa kilometry [dalej] i widać było, że się palił. Jak później się zorientowałem, to Niemcy podpalili w dniu, kiedy Powstanie wybuchło. Ale czy to byli Niemcy, to nie bardzo wiem. Kolega mówi: „Słuchaj, jacy to Niemcy, jak oni po rosyjsku rozmawiali?”. Byli w niemieckich mundurach, bo to armia Własowa była. Po prostu czterdzieści kilometrów od Warszawy była szykowana linia obrony i oni tam zajmowali się budowa okopów. Zobaczyłem, że się pali, później ojciec się dowiedział, że Czajewski mieszkał blisko, wyskoczył i chciał ratować ten kościół, to oni go wrzucili i żywcem spalili w tym kościele. Tak to było.
Ja natomiast poszedłem na stację. Słaby ruch był, ale jeszcze pociągi chodziły. Dojechałem do Gołąbek, taka stacja kolejowa jest. W Gołąbkach nas wszystkich wysadzili i mówią, że pociąg wraca, a Warszawa, że „bandyci”… Początkowo nie było uznane, że to Powstańcy, tylko dla nich to byli bandyci. Nie wiedziałem, co robić, jak się przedostać, ale mówię: „Najlepiej, to się wrócę, zobaczę, co jest”. I wróciłem. Po drodze wstąpiłem do pani Wiśniewskiej, do matki dwóch moich kolegów. Okazuje się, że oni też pojechali do Szymanowa, bo mieszkali tuż przy stacji kolejowej. Pani Wiśniewska mówi: „Nie ma nikogo. Nie wiem, gdzie oni są”. Ale mi zależy na tym, mówię: „Widziałem, że byli”. – „Byli, ale ich nie ma”. W końcu powiedziała: „Tadeusz jest na strychu”. [Powiedziała], żebym wszedł do niego. Ucieszył się, że go odwiedziłem, i mówi: „Kazik zabrał się z grupą kampinoską, przeszli do Warszawy, na Powstanie poszli w tym dniu, kiedy Powstanie wybuchło”. Mówię: „Czekam, jak przyjdzie rozkaz”. – „Dobrze, że się zgłosiłeś. Będziemy w odwodzie”. On mnie zawiadomi, kiedy wyruszamy do Warszawy. Tak było przez ładnych parę dni. Okazuje się, że coraz gorzej, na Woli wszystkich zaczęli wybijać i zrobiła się tragedia. Trochę byłem zdenerwowany, rozpłakałem się, ojciec mówi do mnie: „Przyjdzie czas, to razem pójdziemy”. Ale nie przyszedł.
Pewnego dnia poszedłem do lasu, tam jest las teresiński blisko moich rodziców. Usłyszałem szum w lesie, jakby ktoś szedł. Zarośnięty był, to nie widać, przeciskali się przez gałęzie. Podchodzę bliżej, a tu jakaś grupa ludzi idzie i prowadzi ją… Później się dowiedziałem, kto to był. Ryszard… Zapomniałem jego nazwisko. W każdym razie on mówi: „Cały dzień nic nie jedliśmy, całą noc. Czy nie można by było tu się gdzieś napić?”. Mówię: „Napić, to tylko do rodziców”. Zaprowadziłem cała tę grupę do rodziców. [To był] Ryszard Ziemiańczyk, uciekło mi. Przyprowadziłem, matka zaraz zrobiła im coś do jedzenia. To kilkanaście osób, dosyć duża grupa. Całą tą grupą zajął się mój ojciec, rozprowadził po wsi. U moich rodziców zostało troje czy czworo. Była Radzanowska, to jest teściowa Ryśka żony, Janek, Ziemiańczyk, to było czworo. Resztę rozprowadził: do sąsiada cztery osoby, do Kierzkowskiego, do rodziny mojej matki, do Połcia (mojej matki siostra wyszła za mąż za niego). Wiedział, komu, gdzie, kogo może dać, bo nie wszyscy oczywiście chcieli, sami nie mieli co jeść. Tak polokował, że u siebie zostawił tych czterech i właściwie to na stałe już zostali. Był brat [Ryszarda], Janek Ziemiańczyk, z którym się nawet trochę zaprzyjaźniłem, on był o rok młodszy ode mnie i był z zawodu piekarzem. Poszedłem z nim do piekarni, czy nie potrzebują piekarza. Bardzo chętnie go przyjęli i mieliśmy nawet świeże pieczywo. To jeszcze mało: bułeczki. Były wielkim rarytasem. Przepracował w tej piekarni do wyzwolenia, to jest do 17 stycznia 1945 roku.
Siedemnastego stycznia 1945 roku była walka, Rosjanie walczyli w Żyrardowie, słychać było nawet strzały. Jestem z Jankiem na zewnątrz, obserwujemy, co się dzieje. Jechał czołg rosyjski, Związku Radzieckiego właściwe, ale to Rosjanie. Pojechał do przodu, słychać było później jakąś strzelaninę i po tej strzelaninie czołg wrócił. Wszyscy ruszyli (bo Niemcy zaczęli już uciekać) na stację kolejową. Między innymi ja z Jankiem też tam wskoczyliśmy, oczywiście nas interesowała broń, oglądaliśmy wagony. Nawet stał ciężki karabin maszynowy na platformie, zostawili go Niemcy i uciekli. Doskoczyłem do karabinu, nawet kilka strzałów. Janek mówi: „Słuchaj, bo jak usłyszą, to Niemcy tu się wrócą”. To przestaliśmy. Oglądamy wagon, on wskoczył do tego wagonu i coś tam ogląda. Pełen broni: granaty, pięści przeciwpancerne i karabiny, całe uzbrojenie rezerwowe w tym wagonie było. Wszedłem za nim, otwieram szufladę: parabellum w papierze olejowym. Nawet się ucieszyłem, ale coś zaczęło syczeć i mówię: „Janek, czy czasami ten wagon nie jest zaminowany?”. A on mówi: „Uciekamy!”. I uciekliśmy. Jak uciekliśmy z wagonu, to schowaliśmy się pod rampę. Zostały dosłownie strzępy z tego wagonu, szkielet, wszystko rozwalone. Mimo to wróciliśmy i trochę broni żeśmy zdobyli i do rodziców przyniosłem. Amunicję tak schowałem, że później po wojnie szukałem i nie mogłem znaleźć, nie wiedziałem, w którym miejscu. Jak Janek z Powstania przyszedł, to nie miał w ogóle ciepłej odzieży. Naprzeciwko kaplicy w Niepokalanowie rozstrzelali pięciu Niemców i ci Niemcy leżeli. Buty zabrali szybko Rosjanie. Natomiast oni mieli takie kufajki, nie kufajki, kurtki. On ściągnął jednemu tę kurtkę i się ucieszył niesamowicie, bo to mróz był, zimno. W krótkim czasie, zaraz na drugi dzień poszedłem do Warszawy zobaczyć.
- Już po zakończeniu Powstania?
To się dzieje po Powstaniu, już w 1945 roku, 17 stycznia. Mój ojciec był stolarzem, pracował w dwóch miejscach. Pracował w Teresinie przy odbudowie majątku księcia Jana Druckiego-Lubeckiego i w fabryce kabli w Ożarowie. Majstrem był w tym Teresinie, natomiast jako stolarz pracował w kablu.
Rano wyszedłem, na wieczór przyszedłem na Towarową. Jak żeśmy szli, to wojsko szło na zachód, a my na wschód, więc poboczami. Mróz był wtedy niezły. Miałem coś do zjedzenia, matka mi dała butelkę herbaty jeszcze. Po drodze spotkaliśmy zabitego żołnierza leżącego [chyba] przy Grzybowskiej. Nie pamiętam tego dokładnie. Doszedłem do Towarowej, Towarową, Pańską do rogu Pańskiej i Wroniej. Przy skrzyżowaniu tam był przekop, była barykada. Spojrzałem na mój dom, w którym mieszkałem. Leżał cały w gruzach, nie miałem już po co… Ściana klatki schodowej tylko była i kuchenna. Na pierwszym piętrze mieszkaliśmy, to jeszcze ślad po zegarze był na ścianie. Nie było innego wyjścia, mówię: „Trzeba iść, zobaczyć, co się dalej dzieje”. Poszedłem na Złotą, nic tam nie było, a na Sosnowej mieszkali koledzy Wiśniewscy. Poszedłem do nich. Okazuje się, że ten dom stoi. Niemcy cały czas po Powstaniu wysadzali, niszczyli Warszawę, ale tego odcinka nie zdążyli. Przespałem się w ich mieszkaniu. Były kołdry, krzesła, ale szyby powybijane. Strzelanina była, jakieś samoloty. Na drugi dzień powróciłem do rodziców, bo nie było nawet o czym marzyć, żeby tam… Wszystko w gruzach leżało.
- Czy będąc u rodziców, miał pan na bieżąco informacje, co się dzieje w Warszawie podczas Powstania?
Tak, bo mój ojciec był związany z wojskiem w rezerwie cały czas, brał udział w [wojnie] 1920 roku. Należał do AK, tylko ze starszymi. Ja byłem młody, wiedziałem wiele o ojcu, ale nic nie mówiłem. Ojciec też nie wszystko wiedział, bo to była moja tajemnica, ale domyślał się. Był taki wypadek, zebranie mieli kiedyś. Przyjechałem z Warszawy i znalazłem palec w pokoju. Mówię: „Skąd tu palec?”. A moja mama mówi, że tu cała draka była, mówi: „Ceglińskiemu palec urwało od granatu”. Wyrzuciłem ten palec, bo przecież co miałem z nim zrobić? Takie ćwiczenia mieli.
Jak się skończyła już wojna, to początkowo chodziłem do gimnazjum w Niepokalanowie, do braci do zakonników. Obaj ze Zdziśkiem żeśmy się tam zapisali. Pewnego razu ojciec mnie wysłał do Pruszkowa, żebym kupił jakieś okucia, bo w Warszawie w ogóle nic nie było. W Pruszkowie było normalne miasto, można było coś kupić. Kupiłem, ale mówię tak: „Jak ja tu jestem, to muszę skoczyć, zobaczyć, jak tam moja szkoła Niklewskiego na Złotej 58”. Poszedłem. Front był zniszczony, ale szkoła w głębi była i jest taki słup elektryczny, na którym były ogłoszenia. Jest napisane, że została powołana szkoła do odbudowy Warszawy w ramach pomocy amerykańskiej UNRRA. Cały czas [byłem] z myślą o wstąpieniu do tej szkoły… Ale jak przyjechałem, ojciec mnie skrzyczał, gdzie tyle czasu byłem. Mówię, że byłem w szkole i oglądałem, i tam przyjmują. „I co, za darmo ta szkoła jest?”. Mówię: „Za darmo”. Wyżywienie, zakwaterowanie w tej szkole mieliśmy. Osiem godzin nauki, osiem godzin pracy i osiem godzin spania. Mieliśmy wszystko na miejscu. Był Stasiek Czajewski, starszy o dwa lata ode mnie, chodził do szkoły handlowej w Sochaczewie przed wojną. Mówi: „Jak to jest prawda, co mówisz, to jutro jadę i się zorientuję”. Pojechał i mówi: „Rzeczywiście, ale trzeba tę szkołę najpierw odbudować, bo większość w gruzach leży”.
Tak się złożyło, że rzuciłem szkołę w Niepokalanowie to gimnazjum i przeszedłem do szkoły na Złotej 58, gdzie mieliśmy przysięgę harcerską, krzyże harcerskie rozdawane. To było gimnazjum Niklewskiego przed wojną. Z Szymanowa przyszło około czterdziestu chłopców do tej szkoły. Warszawa pusta była, za darmo ta szkoła i wyżywienie. To wspaniała rzecz. Skończyłem tę szkołę, nawet nieźle mi szło, bo byłem trochę związany z budownictwem przez ojca w warsztacie.
W okresie okupacji, w pierwszych latach to miałem taką sprawę, że przyszedł do ojca jakiś sąsiad i mówi: „Marian, słuchaj, tyle mamy nasion oleistych!”. Na samym początku były trudności, Niemcy wszystko zabierali, ale z kolei transportowali ze wschodu bardzo dużo nasion oleistych, takich jak rzepak, mak, rycynus. Nie wiem, co to, tak to nazywali. Kolejarze się z Niemcami dzielili, dziury robili i spuszczali, i w worki. Przychodzi do mojego ojca: „Marian, słuchaj, może byś zrobił olejarnię, bo tyle tych nasion jest?”. – „Nie ma problemu”. Poszedł do pobliskiego kowala w Teresinie, który bardzo dobrym kolegą był. Zrobili śruby, metalowe rzeczy Żakowski zrobił, a resztę z drewna – ja z ojcem. Później młyn do kręcenia, żeby wszystkie nasiona skręcić do wybijania oleju. Jak masa oleista już jest skręcona, gotowa do wybicia, to potrzeba to podgrzać, żeby była na gorąco. Ojciec kupił w Błoniu arkusz blachy. Pamiętam, przyniósł i mówi: „Heniek, zrób mi kocioł do podgrzewania”. Mówię: „Jak to?”. Rzucił mi tę blachę: „Nie wiesz, jak? Tak jak kubły są robione”. Zrobiłem to, nie było problemu. Ile wtedy miałem? Szesnaście lat miałem dosłownie. Zrobiłem to i zrobiliśmy olejarnię. Wybijali olej, jakoś nikt nie oskarżył. Bardzo szybko tę olejarnię żeśmy zrobili, ale tylko dla nasion oleistych, takich jak rzepak, mak. Z maku bardzo dobry olej, a ze słonecznika już gorzej.
- Mam informację, że pan pomagał osobom, które uciekły z obozu w Pruszkowie. Czy to prawda?
To właśnie ci, co w lesie spotkałem. Ziemiańczyk Ryszard tę grupę prowadził, jego żona, Janek. Było to ponad dziesięć osób. Moja pomoc była do tego stopnia, że jeden z nich zmarł i ojciec dał mi deski i mówi: „Zrób trumnę”. Zrobiłem, wtedy nawet parę trumien robiłem. Był zamach na Rafalskiego w Teresinie zrobiony i zginął Władysław Kubiak i Gęgniewicz. Niemcy zlikwidowali i zakopali ich, więc dla Gęgniewicza robiłem trumnę, dla Wołoszczyka. To w tym okresie, jak już nastąpił jakby okres wolności. Nie skończyła się wojna, jeszcze trwała. Pomoc moja była taka, że trumnę zrobiłem temu z Powstania, ojciec dał mi deski. Nie miałem żadnego problemu, od dziecka w warsztacie ojca.
Warszawa, 6 września 2011 roku
Rozmowę prowadziła Karolina Lizurej