Zbigniew Czarski „Bonarowicz”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Zbigniew Czarski. Urodziłem się w Warszawie 11 maja 1924 roku. Ojciec Andrzej, matka Apolonia z domu Lesik, brat Tadeusz.

  • Ponieważ jest pan urodzony w roku 1924, chciałbym najpierw dowiedzieć się o pana wspomnieniach z okresu przedwojennego. Jak pan zapamiętał ten okres, swój dom rodzinny, swoich rodziców? Czym pana rodzice się zajmowali? Co pan pamięta z okresu przedwojennego?


Zanim odpowiem na to pytanie, chciałbym wyjaśnić jedną sprawę. Mianowicie w 1955 roku zmieniłem nazwisko. Do 1955 roku moje nazwisko brzmiało Cacko, po 1955 roku Czarski. Tak więc mój ojciec to był Andrzej Cacko, matka Apolonia Cacko, brat Tadeusz Cacko, a ja Zbigniew Cacko. Nazwiska Czarski używałem dopiero od roku 1955.
Teraz spróbuję wyjaśnić pewne sprawy związane z okresem przedwojennym. Otóż urodziłem się w centrum Warszawy, mieszkaliśmy przy ulicy Pięknej numer 37. Tam też mój ojciec prowadził dużą pracownię krawiectwa męskiego, która to pracownia dość dobrze prosperowała.

  • Może pan też opowie o swojej mamie.


Mama nie pracowała. Mama była, jak to zwykle przed wojną, przy mężu, to znaczy zajmowała się rodziną, domem, a wszystkie sprawy finansowe załatwiał ojciec, czyli mąż. Taka była rodzina nasza. Z tym że na samym wstępie od razu chciałbym powiedzieć to, co później będzie bardzo istotne. Mianowicie niestety ojciec nie informował mojej mamy o swoich sprawach finansowych. Tak że mama nie wiedziała, jakie są sprawy finansowe ojca. Że ojciec dość dobrze zarabiał, mogłem się przekonać z pewnych faktów, jakie miały miejsce. Mianowicie przed wojną wysyłał mnie wielokrotnie na Dworzec Główny, na którym był kantor wymiany, nad którym były wyświetlane wartości dolara. Często przynosiłem mu te wiadomości, co świadczyło o tym, że chyba z finansjerą miał coś wspólnego, jakkolwiek nie było to na miarę jakichś wielkich wartości. Niemniej jednak źle się nam przed wojną nie powodziło.

  • Do jakiej szkoły pan uczęszczał przed wojną?


Przed wojną, poza podstawową szkołą, ukończyłem jedną klasę Gimnazjum imienia Górskiego w Warszawie.

  • Wspomniał pan o tym, że miał pan brata. Czy to było pana rodzeństwo starsze, młodsze?


To był brat starszy ode mnie o pięć lat. Przed wojną ukończył technikum kolejowe na Chmielnej i jako technik pracował przed wojną w Państwowych Zakładach Teleradiotechnicznych w Warszawie przy ulicy Grochowskiej.

  • Proszę powiedzieć, czy przed wojną miał pan jakąś styczność z harcerstwem, z organizacjami, w których spędzał pan czas poza nauką, poza szkołą?


Bardzo luźną, to znaczy byłem w tak zwanych zuchach. To był wstęp przed harcerstwem. W harcerstwie nie byłem.

  • Czy z okresu przedwojennego ma pan jeszcze jakieś takie wspomnienie, którymi chciałby się pan podzielić, zanim przejdziemy do okresu wojennego?


Tak. Pracownię krawiecką, którą ojciec prowadził przed wojną, zlikwidował w roku 1937. Nie jest mi dokładnie wiadoma przyczyna tej likwidacji. Przypuszczam, że były to sprawy zdrowotne, ponieważ ojciec był inwalidą, miał chorą, zniekształconą stopę. Ponieważ dysponował gotówką, według mego rozeznania, chłopca wówczas piętnastoletniego, mógł sobie pozwolić na to, żeby dobrze prosperującą pracownię zlikwidować. W 1937 roku przeprowadziliśmy się do Wawra, do domu, który był własnością ojca. Ojciec ten dom (całą posesję) uzyskał od dłużnika, który w ramach rozliczeń przekazał mu ten dom. Był to dom drewniany, piętrowy, do którego żeśmy się sprowadzili, jak powiedziałem, w 1937 roku i mieszkaliśmy aż do wybuchu wojny, do września 1939 roku.

  • Pamięta pan adres tego domu?


Tak, to było na ulicy Widocznej numer 16. Ulica Widoczna jest to ulica biegnąca wzdłuż torów kolejowych, którą się wyjeżdża w kierunku Otwocka.

  • Czy z okresu przedwojennego przypomina pan sobie atmosferę na warszawskiej ulicy? Czy wyczuwało się zagrożenie, że nadchodzi wydarzenie, jakim była wojna? Czy raczej nastrój w społeczeństwie był spokojny, bez emocji, ale poważny?


Gdy wojna wybuchła, miałem piętnaście lat, więc dla mnie obserwacje tego, co się działo obok mnie, były trudne do uchwycenia. Byłem jeszcze troszkę za młody. Do 1937 roku w moim domu zupełnie nie było mowy na temat ewentualnych zagrożeń, jak również i po 1937 roku. Do 1939 w zasadzie do mnie nie dochodziły te słuchy. Przypominam sobie w tej chwili jeden moment. To było w gimnazjum Górskiego. […] Profesor, którego nazwisko pamiętam: Jaczynowski, prowadził lekcje geografii. Któregoś dnia, prowadząc lekcję, nawiązał do tego, że [źle] się dzieje, [bo] Adolf Hitler nam zagraża. […] Myśmy [tym nie bardzo się przejęli].

  • A okres tuż przedwojenny, okres wakacji przed wrześniem 1939 roku?


Również nie dochodziły do mnie żadne [złe] wiadomości. Tak, że wybuch wojny był dla mnie (zresztą nie tylko dla mnie, bo i dla mojej rodziny) absolutnym zaskoczeniem.

  • Jak pan pamięta moment, kiedy wojna wybuchła, pierwszy dzień, pierwsze informacje? Przypomina pan sobie to wydarzenie?


Mogę opowiedzieć, jak ja to osobiście przeżyłem, dlatego że trudno mi wskazać obserwację, jak przyjmowali te wiadomości moi rodzice. To był dzień bardzo słoneczny i na niebie [toczyły się] walki samolotów, to znaczy walki polskich i niemieckich myśliwców. One [leciały] bardzo wysoko, tak że trudno było [je] bardziej szczegółowo rozeznać, ale były strzały i były ruchy samolotów.

  • A sam przebieg kampanii wrześniowej? Czy w jakikolwiek sposób pan się z nią stykał? Przemarsze polskich żołnierzy idących w stronę Warszawy, jakieś jednostki wycofujące się?

 

Tak, tutaj już będę mógł powiedzieć [coś więcej]. Otóż w momencie kiedy 1 września wybuchła wojna, jak powiedziałem, moja rodzina była bardzo tym zaskoczona. Oczywiście następowały rozmowy z sąsiadami czy ze znajomymi i z tych rozmów wynikało, że to jest wojna błyskawiczna, że oni szybko przyjdą i jak szybko weszli, tak szybko opuszczą kraj, oczywiście w momencie kiedy nasze wojska zaczną się bronić. Taka atmosfera panowała w ciągu pierwszego tygodnia wojny. W drugim tygodniu już żeśmy się w domu zastanawiali nad tym, że trzeba jednak coś zadziałać. Tym bardziej, że już osoby, które zamieszkiwały na zachód od Warszawy, opuszczały swoje domostwa, uciekając przed frontem, przechodziły przez Warszawę. Myśmy takie osoby spotykali. Sąsiedzi również przewidywali, że zamkną domy i będą uciekać, dopóki front się nie cofnie. Tak też [się stało] i w naszym domu. Nastąpiło takie ustalenie: mój brat jako pracownik zakładów państwowych, został ewakuowany do Poniatowej wraz z całym zakładem. Mnie z matką ojciec polecił, abyśmy się udali do rodziny matki, do Węgrowa (to jest siedemdziesiąt pięć kilometrów od Warszawy) i tam przeczekali, aż front przejdzie. Sam zaś powiedział, że się uda do swojej rodziny, do Mlądna, to jest gmina Wiązowna niedaleko Warszawy. Tam jest jego dom rodzinny. I tak też się stało. Rodzice zamknęli dom, okiennice drewniane pozamykali. Opuściliśmy dom i wszyscy rozjechali się w swoją stronę. Teraz mogę opowiedzieć, jak przeżywałem podróż do Węgrowa.
Podróż do Węgrowa oczywiście odbywała się piechotą, bo żadnej komunikacji nie było. Matka przygotowała niezbędne przedmioty, jakieś tobołki, które musieliśmy ze sobą zabrać jako najważniejsze. Udaliśmy się poprzez Starą Miłosną, przez Kałuszyn do Węgrowa. Po drodze (w połowie drogi) zatrzymywaliśmy się w Grębkowie, to jest parafia, w której proboszczem był nasz daleki kuzyn z rodziny. On nas przenocował i na drugi dzień przebyliśmy [resztę] drogi. Jak odbywała się ta droga? W jednym kierunku szły masy ludzi. To byli ludzie z tobołkami, to były furmanki, na rowerach, rzadko to były samochody. Ludzie z tobołkami szli i dużo wojska. Z tym, że wojsko szło głównie drogami, a ludzie cywilni raczej starali się opłotkami czy nawet lasami, dlatego że nadlatywały często samoloty niemieckie, które szukały żołnierzy, wojsk polskich, ale nie gardziły też strzelaniem do osób cywilnych, które przechodziły drogą, szczególnie gdy dotyczyło to jakiegoś samochodu czy taboru konnego. Tak więc podróż do Węgrowa trwała dwa dni. Idąc, cały czas słyszeliśmy za sobą [huk] armat, [pochodzący] z frontu. Gdy doszliśmy do Węgrowa, okazało się, że jednak front był dużo szybszy i jednocześnie z nami do Węgrowa wkroczyły wojska niemieckie.

  • Kiedy to było? Pamięta pan?


Dokładnie tego nie mogę powiedzieć. To był drugi tydzień wojny, środek czy pod koniec. Trudno mi to dokładnie powiedzieć. Jak myśmy Niemców zauważyli? To nie były od razu masy wojska. To były motocykle z przyczepami, na których były karabiny maszynowe. One objeżdżały wioskę, bo Węgrów przed wojną to była większa wieś, a dzisiaj to jest miasteczko. Między chałupami jeździli i sprawdzali, czy nie ma wojska. Na skutek tych obserwacji moja mama zdecydowała w porozumieniu z siostrą (miejscową, która tam mieszkała w chałupie), że nie ma potrzeby, żebyśmy tu zostawali. Trzeba wracać do domu, bo nie wiadomo, co się dzieje z domem. Już nie będę opowiadał, jak [wyglądała] podróż z powrotem.

  • Też państwo na piechotę wracali?


Też piechotą żeśmy wracali. Z tym że było nas bardzo niewiele, bo było wiele osób, które uciekały, a myśmy jedni z pierwszych wracali. Napotykaliśmy dużo pozostawionych w lesie tobołów, przedmiotów, rowerów, nawet furmanki były. Nawet zdarzał się gdzieniegdzie jakiś samochód czy motocykl opuszczony, widocznie nie miał benzyny. Tak że myśmy to wszystko opuszczali i kierowaliśmy się oczywiście do [domu]. Nie zdołaliśmy dojść do Wawra, dlatego że tam stacjonowały już wojska niemieckie, które [nadal] bombardowały Warszawę, bo Warszawa była jeszcze niezdobyta. Na naszej posesji stała kuchnia polowa, wojsko. Nasze mieszkania były pootwierane. Oczywiście nie od razu żeśmy to stwierdzili, dopiero nam powiedzieli miejscowi, którym udało się tam zostać i byli bardziej zorientowani. Tak że pierwsze dwa dni po powrocie do Wawra musieliśmy się zatrzymać u jakichś znajomych, bo Niemcy nas nie dopuścili do naszego domu.

  • A pierwszy kontakt z Niemcami? Wspomniał pan ten pierwszy zwiad. A pierwszy kontakt z wojskiem?


Oczywiście, jak myśmy szli, to myśmy wojsko niemieckie spotykali, ale nie przypominam sobie, żeby to było wymagające komentarza. Nie zwróciłem na to uwagi. To był prawdopodobnie koniec drugiego tygodnia czy początek trzeciego (chyba jednocześnie Warszawa padła). Myśmy mogli już dojść do swojego domu, wojska opuściły naszą posesję. Okazało się, że nasze mieszkanie jest absolutnie, doszczętnie zrabowane. Nic wartościowego poza gołymi meblami. Ani ubrań, ani pościeli. Radio, rowery, wszystko. Nawet na środku było nabrudzone, do tego stopnia. Tak, że to była nasza pierwsza strata w trakcie wojny. Będzie ich dużo więcej, o tym będę mówił później.


  Rozpoczął się okres okupacji. Pierwsze tygodnie po wkroczeniu Niemców to był wielki chaos. Oczywiście w krótkim czasie powrócił ojciec. Brat nieco później, ponieważ brata Niemcy zatrzymali w jakimś obozie przejściowym, gdzieś przetrzymywali dłuższy czas. Później go puścili, wrócił, byliśmy już wszyscy. Nasze czynności sprowadzały się do tego, żeby jakoś to doprowadzić do tego, żeby można było mieszkać. Moją rolą, jako najmłodszego, było stanie w kolejce za chlebem, bo chleba nie było. W kolejkach się stało przed piekarnią. Tak że od końca września do Bożego Narodzenia, czyli do 27 grudnia (zaraz powiem dlaczego), nie działo się nic. Natomiast 27 grudnia stała się wielka tragedia, która była tragedią nie na miarę Wawra, nie na miarę Warszawy, ale na miarę całej Polski. Dwudziestego siódmego grudnia 1939 roku, to jest w trzy miesiące po zakończeniu działań (czy dwa miesiące po zakończeniu działań wojennych, zależy jak liczyć), Niemcy dokonali masowej egzekucji Polaków, w której zginęło 107 ludzi. Do świąt Bożego Narodzenia nic się w naszej rodzinie specjalnego nie działo, w związku z tym przechodzę nad tym okresem trzech czy dwóch miesięcy do porządku dziennego. Na święta Bożego Narodzenia przyjechała do nas kuzynka. Święta odbyły się dość normalnie. Były biedne, bo było słabe zaopatrzenie, niemniej jednak nie wspominam tych świąt. Wspominam dopiero noc z drugiego dnia świąt na pierwszy dzień poświąteczny, czyli noc z 26 na 27 grudnia 1939 roku.

Spaliśmy w naszym mieszkaniu i w nocy, o godzinie wpół do drugiej rozległo się walenie do okiennic, bo zamykaliśmy zawsze na noc okiennice na parterze. Trochę żeśmy się zdenerwowali, rozbudzili. Brat podszedł do sieni, do drzwi. Okazuje się, że [ktoś woła] po niemiecku, więc brat mówi do mnie: „Zbyszek, idź, bo ty troszeczkę znasz. Co oni chcą w nocy? Co się dzieje?”. Otworzyliśmy drzwi do domu. Do mieszkania weszło dwóch młodych żołnierzy niskiego wzrostu, w wieku około dwudziestu pięciu lat, z karabinami na ramieniu (więc nie w sensie bojowym), w furażerkach na głowie. Mówią, że mężczyźni, to znaczy ojciec, brat i ja mamy się ubrać. Rozumiałem, bo już trochę niemieckiego powąchałem. Na tyle zrozumiałem, że mamy się ubrać. Pytałem się: „Co się dzieje, dokąd?”. – „Na dworzec kolejowy w Wawrze”. Myślimy sobie: „Nic innego, tylko pewnie to jest ta szybka, błyskawiczna wojna. Może chcą nas gdzieś zamknąć, a sami będą uciekać czy coś likwidować”. W każdym razie nic specjalnego nie przychodziło mi na myśl. Ubieraliśmy się. Grzecznie się zachowywali, kazali ubrać się ciepło. Gdy żeśmy zaglądali do szafy po jakieś ubranie, to oni też zaglądali, chyba ze względów bezpieczeństwa. W ten sposób, w trójkę wyszliśmy z mieszkania. To była zima, 27 grudnia, bardzo silne mrozy i duża śnieżyca. Śnieg był bardzo głęboki. Myśmy szli wzdłuż torów kolejki wąskotorowej, w kierunku dworca kolejowego, to jest jakieś siedem minut drogi. Myśmy szli pierwsi, oni szli za nami. Nic nie wskazywało na niebezpieczeństwo. Doszliśmy do dworca kolejowego w Wawrze. Tu już trochę kręcili się Niemcy. Było kilkunastu Niemców i kilku Polaków, którzy byli ustawieni twarzą do ściany dworca kolejowego, z rękoma z tyłu. Nam też tak kazali się zatrzymać. Ale to wszystko jakoś na mnie osobiście nie wpływało negatywnie, nie miałem żadnych złych przeczuć. Po kilku minutach usłyszałem za sobą (bo byłem twarzą do ściany), że po polsku ktoś się zwraca do Niemca: „Proszę pana, ja mam piętnaście lat”. Co się później stało, nie wiem, ale to usłyszał również mój ojciec, który stał obok mnie i zwrócił się do mnie (bo nawet nie wolno było rozmawiać) gestem głowy, żebym zrobił to samo, bo miałem wtedy właśnie piętnaście lat. Ale ja nie chciałem się rozdzielać z ojcem i nie chciałem się rozdzielać z bratem. Myślę sobie: „Nie wiem, co jest, nie wiem, co się działo z tym piętnastolatkiem”. Staliśmy tak jeszcze może dwadzieścia minut, jeszcze dobiło do nas grono osób cywilnych, takich jak my. To byli wszystko ludzie poubierani, niewystraszeni, nie robiło to żadnego wrażenia. Po jakimś czasie ustawiono nas szeregiem, przyszły kordony wojska, po obu stronach żołnierze z karabinami w ręku. Przeprowadzili nas do tunelu pod stacją Wawer, bo tam jest tunel pod torami. Tym tunelem przeprowadzili nas na drugą stronę, na stronę Anina. Wawer to jest jedna strona torów, a po drugiej stronie torów jest Anin. Jak żeśmy wyszli z tego tunelu, to mnie ogarnął niepokój: jakieś krzyki, jakiś gwar, jakieś niepokoje, coraz więcej Niemców. Doprowadzili nas do posesji na I Poprzecznej (tak się nazywała ta ulica) i tam żeśmy się zatrzymali. Co widzę? Przede mną jest wejście na posesję, siatka druciana i w głębi jest drewniany dom, oświetlony bardzo silnie, z dość wysokim parterem. Na parter wchodziło się po stosunkowo wysokiej werandzie. Tam Niemcy zrzucają Polaków, oni krzyczą, przewracają się. Dzieje się rzecz niesamowita, tu dopiero mnie ogarnął strach. Coś tu jest nie w porządku. Szczególnie bito Żydów (po głosie poznawałem, kto to był, jak krzyczeli, to poznawało się po głosie, że to byli Żydzi), ale nie tylko Żydów. Myślę sobie: „Chyba trzeba będzie skorzystać z tego, co poprzednio przedsięwziąłem”. I rzeczywiście, przechodził koło mnie akurat oficer niemiecki. Podchodzę do niego i mówię mu po niemiecku, że mam piętnaście lat. On pyta się mnie, czy jestem Żydem. „Nie”. Mówi: Komm. Wziął mnie z sobą i znów schodzimy na dół, do tunelu. W tunelu spotkał oficera wyższej rangi. Przeprowadzili ze sobą rozmowę, której niestety nie rozumiałem, bo za słabo znałem niemiecki. Poza tym nie stałem aż tak blisko. Ten co mnie zabrał, tłumaczył się przed starszym oficerem, dlaczego mnie zabrał z tego zgrupowania, które tam było. Tak się domyślałem tylko z gestów. Machnął ręką i ten Niemiec przeprowadził mnie z powrotem na stronę wawerską, do toru kolejki wąskotorowej. Mówi: Weg nach Hause! Krzyczał: „Prędko do domu!”. Poszedłem do domu. Matka się niepokoi: „Co jest?”. Mówię: „Słuchaj, mnie puścili, to chyba i ich jakoś puszczą. Nie wiem”. Opowiadam jej, jak to wszystko było, co, gdzie. Ale matka była bardzo zaniepokojona. Mówi: „Wiesz co? Wezmę gorącej herbaty, bo przecież taki mróz, przecież oni zmarzną. Oni tam stoją”. Mówię: „No nie wiem, jak mama uważa”. Mama zaczęła przygotowywać jakąś butelkę, jakieś kanapki i w tym momencie (to już upłynęło od chwili, jak się [rozstałem z najbliższymi], pół godziny, może trzy kwadranse) kanonada wystrzałów z broni maszynowej i z broni pojedynczej. Wyszliśmy […] na zewnątrz, mama mówi: „Coś jest niedobrze”. Ale [zaraz wszystko] to przycichło. Mama wzięła [gorące picie] i poszła w miejsce [po stronie Anina], gdzie powiedziałem, że się z nimi rozstałem. Okazało się później, że w jednym z domów mieściła się komenda policji niemieckiej. Przed tym domem stał wartownik. Pytała się go mama, a on tylko: Bahnhof, Bahnhof. No to poszła z powrotem na dworzec. [Tekst dopisany na życzenie rozmówcy, nieobecny w nagraniu wideo: Uszła kawałek w bok, gdzie zabudowa była rzadka. Na parterze jednego z narożnych domów mieściła się restauracja. W jej drzwiach zobaczyła powieszonego mężczyznę. Popatrzyła w głąb uliczki i jak mi opowiadała, przeraziła się. Tam musiał stać się coś okropnego, strasznego]. Przybiegła do mnie. Mówi: „Weź saneczki”. – „Po co saneczki?” – dziwię się. Mogą się przydać, tam się stało coś złego. Biegiem dotarliśmy z powrotem do tej bocznej uliczki. Na jej końcu rozciągała się pusta polana. Tysiąc, może półtora metrów kwadratowych. Trudno mi to nawet teraz, po pół wieku, opowiadać. Na tej polanie pokotem leżały w rzędach ciała rozstrzelanych, niewinnych przypadkowo zebranych ludzi, których przeprowadzono tu z anińskiej strony. Nad nieszczęsnymi unosiła się para z ciepłych jeszcze ciał, leżących na mrozie. Sto sześć ofiar pierwszej w Polsce egzekucji dokonanej przez Niemców w okupowanej Warszawie. Nie wiem, czy ktokolwiek, nawet w czasie wojny, widział takie zagęszczenie trupów]. Oczywiście szukamy swoich. Wreszcie znajduję ojca w jednej dziesiątce, na samym początku. Leży w pozycji półsiedzącej, z wnętrznościami prawie na wierzchu. Krew się [jeszcze] leje. [Nie żyje]. [Opowiadam, bo tego się ode mnie oczekuje. Ale robię to bardzo] niechętnie. [Nie widzimy] brata. Mama mówi: „Może ocalał”. [Niestety] znaleźliśmy go w drugiej dziesiątce, nieco dalej. Leżał na wznak, z postrzałem w oko. W lewe oko dostał. Nie wiem, prawdopodobnie został zabity, gdy leżał, może gdy próbował się jakoś ratować. Nie wiem tego. Mama mówi: „Bierzemy na sanki brata”. Ale gdzie? Przecież to sensu nie ma najmniejszego. Na tym miejscu, gdzie myśmy doszli, [Niemców już nie było. Kręciło się tylko parę osób]. […]. Po krótkim czasie zjawił się przedstawiciel wójta, Krupki, który powiedział, że nikomu nie wolno zabierać [ciał], wszyscy będą pochowani na miejscu. Więc co było do zrobienia? Wyjęliśmy tylko dokumenty ojcu, wyjęliśmy dokumenty bratu z kieszeni i na tym się skończyło. Wróciliśmy do domu. […] Ponieważ wójt dostał nakaz pochowania w ciągu dwudziestu czterech godzin wszystkich na miejscu, tak jak są rozstrzelani, więc zorganizował jakąś grupę, brygadę, która wykopała rowy. Przy tym już mnie nie było, matki też nie było, [bo zabroniono nam udziału]. […]


Ekshumacja zwłok nastąpiła dopiero na drugi rok, w 1940 roku, w maju. Niemcy polecili zabierać zwłoki do rodzinnych grobów. Nie chcieli utrzymywać żadnych śladów [tego mordu]. Ale większość [rodzin] się nie zgodziła, w związku z tym siedemdziesiąt pięć osób zostało pochowanych na [obecnym] Cmentarzu Ofiar Wojny, w pobliżu klasztoru na Glinkach [w Wawrze]. Tam pierwsi byli pochowani właśnie ci z egzekucji. [Żydzi zabrali swoich na własne cmentarze].

  • Mógłby pan jeszcze powiedzieć dwa słowa o tej osobie, która została powieszona, o restauracji? Mógłby pan przybliżyć ten fragment swojej opowieści? Jaka była przyczyna tej egzekucji?


Przyczyna jest dość długa, ale króciutko, w dużym skrócie się postaram. Egzekucja, którą przeprowadzili Niemcy w Wawrze w 1939 roku to był odwet za postrzelenie dwóch Niemców w restauracji, która mieściła się blisko dworca kolejowego w Wawrze. Mianowicie było dwóch znanych sprzed wojny, pospolitych bandziorów, którzy byli już przed wojną poszukiwani przez policję polską. Przyszli na święta do tej restauracji i zażądali jedzenia. Właściciel restauracji rozpoznał tych bandytów. Przedzwonił do polskiej policji granatowej, bo to już była okupacja. Niestety nasza polska policja nie miała pistoletów, dlatego że Niemcy ich pozbawili. Pozostawili naszą policję tylko z pałkami. Nasza policja, mając informację o tych bandziorach, porozumiała się z policją niemiecką. Policja niemiecka, przysłała ludzi nieprzygotowanych do [pojmania groźnych] bandytów, [a raczej tylko zwykłych] złodziejaszków. Weszli i chcieli ich wylegitymować, a oni wyjęli pistolety i ich zastrzelili.

  • Pan informację o tej przyczynie przytacza między innymi na podstawie książki. Czy w okresie po tych wydarzeniach, na początku roku 1940, państwo wiedzieli, dlaczego taka sytuacja się wydarzyła?


Tak, myśmy wiedzieli, że zabity czy raniony [był jeden Niemiec]. Dokładnie żeśmy tego nie wiedzieli. Po tej egzekucji, cały Wawer, nie tylko Wawer, ale cała Warszawa była tak piekielnie zastraszona, że ludzie między sobą nawet słowo „Wawer” niechętnie wypowiadali. Przecież taka tragedia nastąpiła, [a nikt nie udzielił rodzinom pomocy]! Gdzie był Polski Czerwony Krzyż […]. Tam też pracują ludzie. Byli [też chyba] przestraszeni. Może nie wszyscy, ale ja osobiście znalazłem się z matką w tragicznej sytuacji finansowej. Nie było żadnego RGO, jak się później mówiło, PCK. Nikt. Najchętniej wszyscy by… Wyludnił się Wawer, ludzie powyjeżdżali z Wawra.

  • Wspomniał pan, że znalazł się wraz ze swoją mamą w bardzo trudnej sytuacji.


O tym chcę mówić w następnej części.

  • Niech pan zatem opowie o tym, jak wyglądał okres bezpośrednio po tych wydarzeniach. Jak pan wraz ze swoją mamą radzili sobie w tych trudnych czasach?


Tak jak powiedziałem na początku swojej relacji, matka nie była informowana o sprawach finansowych ojca. To okazało się w tej chwili, w całej tragedii, dlatego że myśmy zostali bez jakichkolwiek środków do życia. Mieszkanie całkowicie okradzione, nie było co sprzedać. Pozostawały różne papiery wartościowe ojca, przeważnie weksle na nazwiska osób nieznanych, częściowo na nazwiska osób ojca rodzin. Ojciec chętnie pożyczał pieniądze swojej rodzinie, która wyparła się [zadłużenia] Zginął ojciec, zginął wierzyciel, to nie ma potrzeby zwracać pieniędzy. Tak że sytuacja u nas była tragiczna. Matka była absolutnie nieprzygotowana, nigdy w życiu nie pracowała [zawodowo] nie miała żadnych [kwalifikacji] możliwości, a ja miałem piętnaście lat. Jedyna pomoc, jaką otrzymaliśmy, to była pomoc ze strony rodziny mojej matki, która to pomoc polegała na tym, że ciotka powiedziała: „Słuchaj, zabiorę Zbyszka do Sarnak – w Sarnakach mieszkała ciotka, tam mieli małe gospodarstwo rolne […]. Matka się bała, najchętniej by mnie zamknęła na strychu, żebym nie chodził, bo się bała, przecież były łapanki. Była strasznie przewrażliwiona. Tak że pojechałem do Sarnak i w Sarnakach byłem parę pierwszych tygodni. Matka zdecydowała, żebym odsapnął, chociaż właściwie moja matka jeszcze więcej przeżyła to niż ja. Jako piętnastoletni chłopak przecież łatwiej sobie z tym radziłem, a matka nie bardzo.
W Sarnakach mieli gospodarstwo małorolne, ale prowadzili też mały sklepik ze skórą w rynku. Kiedy kuzynka była zajęta w gospodarstwie, mówiła do mnie: „Zbyszek, idź tam”. Do tego sklepiku mało kto przychodził, to był taki sklepik jak to w małym miasteczku, z jedną małą wystawką. „Jak by ktoś coś chciał kupić, to sprzedaj”. […] Parę dni byłem w tym sklepiku. Któregoś dnia otwierają się drzwi i wchodzi żołnierz niemiecki. Pokazuje na twardą skórę z podeszwy. Ogląda, nic nie mówiąc, wkłada sobie [ją do torby] i wychodzi. Mówię: „Halo! Halo!”. Nie wiem, co mam robić. On się nawet nie obejrzał i poszedł. Poleciałem do kuzynki, mówię: „Słuchaj, tak i tak”. – „Zbyszek, rany Julek. Jeszcze tylko tego uje, żebyś ty gdzieś tu… Nie chcę, niech mama cię zabiera do siebie”. Bo przecież wzięła mnie na swoją odpowiedzialność, że niby tu jest bezpiecznie. W Sarnakach żołnierzy mogło być kilku, kilkunastu. Sarnaki to jest rejon, gdzie Niemcy prowadzili próby z bronią „V”, ale o tym nie wiedziałem, później się dopiero dowiedziałem. Oczywiście matka mnie zabrała z powrotem.

  • Kiedy to mniej więcej było? Ile czasu pan tam spędził?


Mogłem być tydzień, może dwa, krótko. Wróciłem. Ponieważ kuzynka jeździła troszkę między Warszawą a Sarnakami, chyba woziła żywność, więc komunikacja była. Pierwszy okres pierwszego roku, a nawet dwóch lat okupacji, był dla mnie bardzo ciężki.

Matka imała się najrozmaitszych podrzędnych czynności, żebym się jednak trochę uczył. Z tym było bardzo trudno, dlatego że szkoły były płatne. Matka się zwróciła do dyrektora szkoły, którą kończył mój brat, to jest szkoły kolejowej w Warszawie na Chmielnej. Zgodzili się, że w takiej tragicznej sytuacji, jaka nas spotkała, przyjmą mnie. Chodziłem jeden rok do gimnazjum kolejowego. Później, nie wiem dlaczego, zmieniły się warunki, Niemcy nie godzili się na te szkoły. Zgodzili się na kursy przygotowawcze do liceów zawodowych drugiego stopnia i matka zapisała mnie do Górskiego, do gimnazjum, do którego chodziłem przed wojną. Na tej samej zasadzie, że nie będę płacił żadnego czesnego, jeden rok tam przechodziłem. Te kursy skończyłem później na Brackiej, u Lorentza. To było gimnazjum Lorentza, dość znane.



  • Cały czas pan i pana mama mieszkaliście w Wawrze?


Mieszkaliśmy cały czas w Wawrze. Co można by było do tego zapisu wnieść? Zwracam uwagę na wszystkie represje, które mnie spotykały. Tutaj jest następna represja. Mianowicie w roku 1942 otrzymujemy list urzędowy z gminy, że mamy w ciągu dwudziestu czterech godzin opuścić dom, dlatego że będzie potrzebny przejściowo, na krótki okres, na przemarsz wojsk niemieckich. Myśmy całkowicie się już załamali. Już tyle złego na jednego! Wiedzieli przecież (tenże sam Krupka, wójt gminy wiedział), że u nas dwoje zabitych. Faktem jest, że ta posesja się nadawała, bo była z doskonałym dojazdem. Tak że w ciągu dwudziestu czterech godzin musieliśmy dom opuścić. Oczywiście zabraliśmy tylko rzeczy pierwszej potrzeby. [Drugie podobne zdarzenie miało miejsce latem 1943 roku].

  • Czy jakieś miejsce wam wskazano, dokąd macie się udać?


Nie. Opuścić. Ich nie interesowało [gdzie się podziejemy]. Pierwszy raz tośmy [przenocowali] u znajomych, drugi raz też u znajomych Świąteckich, którzy później nam trochę podali rękę, dali nam pokój z kuchnią wolny. Na krótki okres czasu. […] Nas nie było tydzień w domu, a wojska mogły być dwa dni. Jedna noc, czy dwie noce i szli dalej. Oni wracali z frontu, była wymiana. To były przeważnie tabory konne, krowy ciągnęli. To były już przegrane formacje, wycofywane na zaplecze. […].  

  • Będziemy powoli zbliżali się do okresu Powstania. Proszę powiedzieć, czy zanim do wybuchu Powstania doszło, miał pan kontakt z podziemiem?

 

W [lecie] 1942 roku zwrócił się do mnie mój przyjaciel, niejaki Jan Jabłoński, pseudonim „Orłowski”, (który zginął 20 września w Powstaniu, na Mokotowie), że chce mnie wciągnąć do konspiracji. […].

  • To był znajomy jeszcze z okresu przedwojennego?


Tak. Z nim do Górskiego chodziłem jeszcze, do gimnazjum. On już wcześniej był, nie mówił mi o tym, ale ponieważ mnie spotkało takie nieszczęście, więc byłem osobą absolutnie pewną. Kiedy się skontaktował ze swoimi, oczywiście natychmiast zorganizowali i złożyłem w ciągu tygodnia przysięgę na Mokotowie, gdzieś w okolicach parku Dreszera. To było w jakiejś willi, ale dokładnie nie potrafię [jej obecnie wskazać]. W 1942 roku złożyłem przysięgę i od tego momentu systematycznie przechodziłem przeszkolenie akowskie. Oczywiście ani żadnych nazwisk tych, którzy mnie szkolili, ani adresów nie wolno mi było pamiętać, gdzie się odbywały te przeszkolenia.

  • A ten znajomy, który pana wciągnął do organizacji, był w tej samej grupie?


Tak, w tej samej grupie. Trochę wyprzedzę. Był taki moment w czasie Powstania, że zwrócono się do nas, czy ktoś chce na ochotnika do oddziałów specjalnych, szturmowych tak zwanych. On się zgłosił i jeszcze jeden kolega. W ramach tych oddziałów specjalnych zginął. Ale to było już pod koniec Powstania, 20 września. […].

  • Proszę opowiedzieć o samym szkoleniu, kiedy został pan już zaprzysiężony. Jak takie szkolenia wyglądały? Czy to były systematyczne spotkania, czy w większej grupie, czy indywidualnie?


Nie, nie były systematyczne. Nie mogły być systematyczne ze względu na niebezpieczeństwo wykrycia, więc były każdorazowo wyznaczone gdzie indziej i każdorazowo w innych godzinach czy porach. Były dwojakie. Jedne były w mieszkaniach prywatnych, związane z obchodzeniem się z bronią. Myśmy byli szkoleni w obchodzeniu się z bronią krótką, z kb, z karabinem maszynowym i później z moździerzem. Będę później o tym mówił, bo mieliśmy moździerz. W terenie [szkolenia] odbywały się na linii EKD, tak jak idzie Elektryczna Kolej Dojazdowa: Leśna Podkowa, Milanówek. W różnych miejscach. To były z mapą, z orientacją w terenie, tego typu szkolenia.

  • Długo trwały takie szkolenia?


Cały czas. Jak często się odbywały? Nie tak często, raz na dwa tygodnie mniej więcej.

  • Wyjazd w teren był jednodniowy czy dłuższy?


Jednodniowy. Wyjeżdżaliśmy rano, wracaliśmy po południu.

  • Jaka grupa się zbierała?


Kilka osób. W mieszkaniu też było kilka osób. Myśmy nie znali się po nazwisku, tylko z pseudonimów.

  • Czy ze szkolenia ma pan jakieś wspomnienie, jakąś historię, którą chciałby się pan podzielić?


Mam nawet jeden dokument. Mianowicie mam tabelę strzelniczą do moździerza, która mi się zachowała, nie wiem nawet, jakim cudem się zachowała. Musiałem ją mieć w domu i nie wziąć ze sobą na Powstanie. Później ją znalazłem w domu.

  • Ma pan ten dokument?


Miałem ten dokument i go jako eksponat przyniosłem do Muzeum Powstania Warszawskiego, kiedy były zbiórki. Nie tylko to zresztą, inne rzeczy też przyniosłem. Ale mam kserokopię .

  • Wracając do okresu zaraz po przystąpieniu do organizacji: opowiadał pan o szkoleniach, które odbywały się w mieszkaniach. Oczywiście to wszystko było utajnione. Odbywały się również szkolenia wyjazdowe. Proszę powiedzieć: czy pana mama wiedziała, że pan jest w konspiracji?


Bardzo słuszne pytanie. Moja mama wiedziała. Nawet powiedziałbym (co może wydawać się nieprawdopodobne), że była zadowolona. Dlaczego? Dlatego że myśmy potracili całkowicie kontakty. Matka nie miała kontaktów i w całym szeregu spraw zwracała się do różnych znajomych: „Co myślicie? Jak to się dalej potoczy? Czy zlikwidować? Czy uczyć się? Czy brać się za to?”. Nie było mądrych. A jak się dowiedziała ode mnie, że nawiązałem kontakt z podziemiem, zorientowała się, że to są ludzie, którzy najwięcej w tej sprawie wiedzą i że za ich pośrednictwem ja i mama możemy się dowiedzieć, co się dzieje, jak dalej się kierować i jak się gospodarzyć. To jest takie spostrzeżenie, mnie się wydaje, że chyba tak było. Moja mama chętnie nawiązywała kontakty z ludźmi, bo była zupełnie odosobniona, nie miała żadnych kontaktów. Oczywiście w miarę upływu czasu podczas okupacji sytuacja się nieco poprawiała. Zaraz będę o tym mówił.

  • Wspomniał pan, że znaliście się po pseudonimach, że grono osób, które pan znał, było stosunkowo wąskie, z powodów bezpieczeństwa nie można było zbyt wiele osób znać. Pamięta pan może swojego bezpośredniego przełożonego, jego pseudonim?


Tak, pamiętam. Zresztą mój bezpośredni przełożony był później dowódcą mojego plutonu w czasie Powstania. To porucznik „Jasieńczyk”, a jego nazwisko: Konstanty Jabłoński.

  • Czyli był pana przełożonym w zasadzie od samego początku, kiedy pan przystąpił do organizacji?


Tak, z nim mieliśmy kontakt.

  • Szkolenie przebiegało cały czas, podczas gdy był pan w organizacji. A jakieś pierwsze zadania, które pan otrzymywał?


Nie otrzymywaliśmy żadnych zadań. Nie byliśmy przewidziani do tego. Po prostu było szkolenie i nawet do tego stopnia była konspiracja, że nie wiedziałem, że to jest „Ruczaj”. Myśmy się dowiedzieli o tym wszystkim dopiero w czasie Powstania czy nawet po Powstaniu.

Może przejdę do tego, jak przebiegała okupacja.

W miarę [upływu] czasu moja mama uzyskała pracę w zakładach, w których mój brat pracował przed wojną, w Państwowych Zakładach Teleradiotechnicznych na Grochowie. Nazywali to „dzwonkowa fabryka”. To była przedwojenna polska fabryka, którą przejęli później Niemcy i produkowali swoje wojskowe rzeczy. Moja matka dostała tam pracę na uzwajalni, to znaczy przy uzwajaniu cewek. To już był dla nas wielki plus, dlatego że były płace minimalne, były jakieś drobne deputaty żywnościowe. Ale najważniejsze, że uzyskała już jakiś kontakt z ludźmi, co się dzieje w świecie. Na ostatnie pół roku okupacji wciągnęła mnie również do tego zakładu. To były zakłady wojskowe i wojskowi doskonale wiedzieli o tragedii wawerskiej, bo to przecież było głośne. Tak że jeśli się dowiedzieli, to troszkę nam po cichu pomagali. Dostałem się na ostatnie pół roku przed Powstaniem (nie chcę [mówić] na miesiące, zresztą to nie jest istotne) jako kreślarz do kreślarni. Najważniejsza sprawa, że dostałem ausweis z kogutem, z Hakenkreutzem – dokument, że pracuję w zakładach niemieckich.

  • Na rzecz wojska?


Tak jest, to było na rzecz wojska. Przed wojną to były radiotelegrafy, a w czasie okupacji robili jakieś odbiorniki. Wiem, że na pierś dla piechoty były. Myśmy rysowali, ale nigdy gotowych wyrobów nie rysowaliśmy, tylko jakieś fragmenty, szpulki, nici, obudowy, coś takiego. Tam miałem obiad, miałem jakiś deputat. Ale to był ostatni rok czy pół roku. W tej chwili już dokładnie nie pamiętam. Pracowałem w tych zakładach niemalże do samego końca lipca 1944 roku, do dwudziestego któregoś, nie pamiętam.
Fabrykę zaczęto likwidować. Niemcy powywozili maszyny, które tam były, jakieś skrzynie wywozili. Powiedzieli nam 25 lipca, że to koniec pracy, więc myśmy się orientowali, przecież front się zbliżał, […] był niemalże pod Warszawą. Likwidacja zakładu mnie osobiście przekonała, że to jest już koniec, oni się będą wycofywać.

 

Chyba 24 lipca 1944 roku przyszedł do mnie kolega Jabłoński. On miał łączność, ja nie miałem, tylko przez niego miałem łączność z górą. „Zbyszek, jutro spotykamy się w Warszawie. Zbrojne zgromadzenie, nie wiadomo po co. Weź wałówkę i koniec”. I tak to było. Poszedłem do niego, bo mieszkał na Marysinie Wawerskim, to było po drodze. Z matką się pożegnałem. Matka wiedziała, ale w tej chwili to nawet się dziwię, że jakoś to spokojnie przeszła. Kiedy do niego szedłem, żeby się z nim spotkać (mieliśmy razem pójść pod określony adres), Niemcy wysadzali już tory kolejowe na linii otwockiej. Ponieważ mieszkałem tuż przy torach, to doskonale widziałem, jak to się robi. Robili to w ten sposób, że jechał taczkami (kółkiem po jednej szynie), na których wiózł materiały wybuchowe. Zatrzymywał się, wybijali pod szyną jakieś luki, wkładali i jechali dalej. Za jakiś czas wybuch i kawałki szyn leciały w górę paręset metrów. Z tym że nikt się nie oglądał za tym. Dopiero jak szedłem do niego i musiałem przejść przez tory kolejowe na Marysin Wawerski, to zobaczyłem te powyrywane kawałki. Niemcy już likwidowali tory. Wszystko wskazywało, że to jest koniec. Sam obserwowałem, że to jest koniec. Polecenie było, że mamy się spotkać w punkcie zbornym, a punktem zbornym była ulica Parkowa granicząca od dołu z Belwederem, obecnie ulica zamknięta, gdzie są mieszkania czy jakieś apartamenty związane z rządem. To był dom profesora Szymańskiego, bodajże przedwojennego marszałka Sejmu, który tam mieszkał. Odstąpił dla nas i tam było spotkanie. Willa nie graniczyła z chodnikiem, tylko był murowany parkan obrośnięty winogronami, a ich willa była nieco w głębi. Dzwoniliśmy, było hasło, nie pamiętam już, jakie. Otworzyli. Tam był punkt zborny dwóch plutonów, plutonu 126 i 127. Ja byłem w 126. Oczywiście w mieszkaniach nie wolno nam było chodzić, żeby przez okna nie było widać, tylko w kucki. Tam było przeszkolenie. Tę sprawę dość szczegółowo opisałem. Mogę powtórzyć, nie wiem, czy jest potrzeba. W każdym razie było nas tam około czterdziestu, trzydziestu kilku. Mieliśmy zorganizowane wyżywienie, ktoś donosił. Nie wiem, kto. To jest posesja z bocznymi zabudowaniami.

  • Proszę powiedzieć, czy to było w przededniu Powstania?


Nie, to było parę dni przed. To było około 24 lipca, może dwudziestego piątego, coś takiego. Trudno mi w tej chwili powiedzieć. Trwało tam przeszkolenie, przeszkolenie dotyczyło konkretnie, o ile pamiętam, karabinu maszynowego i moździerza. Mianowicie przyniesiono nam przyrządy celownicze moździerza. To był moździerz angielski, zrzutowy. Waga jednego pocisku: cztery i pół kilograma, to tak jak bombka armatnia. Była to stromotorowa broń, która strzelała pod kątem powyżej czterdziestu pięciu stopni. Przenosiła ponad budynkami. Mieliśmy około czterdziestu pięciu tych pocisków, w gilzach jak tuby tekturowe, na pasach. Czekaliśmy, co będzie się działo dalej. Oczywiście każdy z nas dostał broń krótką. Nie wiem, czy dla każdego wystarczyło, nie pamiętam. W każdym razie powstała myśl, aby ującą [broń] uzupełnić przez jakiś wypad na miasto i taki wypad zrobiono. Nie pamiętam w tej chwili, bodajże trzech wyszło na miasto. Gdzieś złapali Niemca i zdobyli, przynieśli parabellum. Rozochoceni tym, na drugi dzień powtórzyliśmy wypad, ale tym razem się nie udało. Nie zdobyto broni, jeden z naszych kolegów został ranny. Musieli go zostawić, bo był ciężko ranny. O tym, żeby go zabierać, nie było mowy. Wrócili niekompletni, więc więcej już… To trwało przez te dni, jeszcze zanim były pierwsze wiadomości o Powstaniu.
Ale wreszcie wiadomość: „Dziś Powstanie”. Myśmy dostali chyba rano (o ile sobie przypominam) wiadomość, że wieczorem o siedemnastej mamy wymarsz. I zadowoleni, i niezadowoleni, różnie to było. Trochę zaskoczenia też było. Z tym że jeszcze była taka historia, że myśmy byli dużo wcześniej skoszarowani i oni na jeden dzień zwolnili niektórych do domu. Zwolnili tylko tych, którzy mieszkali blisko. Ponieważ mieszkałem daleko, w Wawrze, stąd nie bardzo pamiętam o tym zwolnieniu. Ale to nie jest istotną rzeczą. W każdym razie to były ostatnie dni przed Powstaniem.


 

Teraz wymarsz. Wymaszerowujemy, otrzymujemy opaski z napisem WP – Wojsko Polskie – z orzełkiem. Nie pamiętam, czy był numer, czy nie. Mnie się zdawało, że był numer plutonu, ale pewny tego nie jestem. Dostaję dwa pociski, mam pistolet i mam „filipinkę”. Wychodzimy z ulicy Parkowej, to było około wpół do piątej. Kierujemy się ulicą Parkową dalej, bo ona idzie pod kątem prostym, dochodzi do Podchorążych. Tam jest tylne wejście do Łazienek. Idziemy tyralierą. Ulica Parkowa jest mało zamieszkała, tak że nie wiem, czy ktoś nas widział. Weszliśmy przez wejście do Łazienek. Chyba ktoś miał już przygotowany klucz, bo Łazienki były zamknięte na klucz. Od razu natknęliśmy się na pracowników pracujących na terenie Łazienek. Przypuszczam, że to było już przygotowane.

Oni dysponowali furmanką, pomogli nam przewieźć moździerz, ponieważ był bardzo ciężki. Ważył ponad siedemdziesiąt kilogramów w sumie. Najcięższa była podstawa, na której oparta jest [lufa]. Później była druga część – lufa i trzecia część – przyrządy celownicze. Były dość ciężkie. Ja nosiłem tylko pociski. Na dany okres była odpowiednia grupa do tego przeznaczona. Byliśmy wszyscy szkoleni, ale akurat w tym momencie nie mieliśmy tych zajęć.

Ogrodnicy pomogli nam furmanką przewieźć moździerz spory kawałek wzdłuż Łazienek. Wreszcie przeszliśmy na teren ogrodu botanicznego i zostaliśmy rozstawieni wzdłuż Alej Ujazdowskich, od Agrykoli aż do wejścia do ogrodu botanicznego. Tam jest wejście, brama, mały budyneczek. W tym budyneczku byli nasi dowódcy, a myśmy byli rozstawieni do Agrykoli. Opowiadam oczywiście to, co przeżywałem jako [żołnierz]. Nie byłem w dowództwie, byłem żołnierzem, wykonywałem rozkazy. Byłem najbardziej oddalony, czyli najbliżej Agrykoli.

Wreszcie godzina piąta, jeden pocisk, huk. Żeśmy się zorientowali, że to nasi. Ale nasi stali z moździerzem nieco w tyle. To było jakieś pięćdziesiąt metrów.

  • Jaki budynek był przydzielony do zdobycia?


To był budynek, który był vis-à-vis. To są budynki przyległe do obecnego Urzędu Rady Ministrów, tylko bardziej w kierunku placu Na Rozdrożu. To budynki bodajże trzy- czy dwupiętrowe, nie pamiętam w tej chwili. Miały w oknach worki. To było ufortyfikowane oczywiście. Jeden, drugi, trzeci pocisk. Dla ciekawości: jak ten pocisk jest w górze, to bardzo zwalnia, tak że można go było nawet zobaczyć, jak on spada w dół, bo to nie pozioma, tylko stromotorowa broń. Ale jak się później okazało (oczywiście tego nie wiedziałem, bo byłem w innym miejscu), wszystkie pociski przenosiły, za daleko leciały. W związku z powyższym polecenie było (to już wiem z opowiadania kolegów), że trzeba zlikwidować miejsce i cofnąć się. Cofnęli się. Mogę powiedzieć, w którym dokładnie miejscu zostało ustawione w drugim ustawieniu. To było na maleńkim placyku, gdzie był kamień węgielny, dziękczynny za wyzwolenie i zobowiązanie, żeby później [zbudowanie zbudowany] kościół Opaczności Bożej. […]. Okazało się, że [moździerz nadal] przenosił. Podnoszono jak najbardziej do góry lufę […]. Myśmy nie widzieli skutków, bo to wszystko prawdopodobnie wpadało na aleję Szucha, bo tam aleja Szucha od Rozdroża odchodzi. Zresztą mam notatki jakiegoś niemieckiego oficera, który skarży się na ten nasz moździerz. Mieliśmy utrzymywać łączność wzrokową. Jako najbardziej oddalony w prawo, miałem łączność. Kolega mi daje znać, żeby się wycofywać. Co się okazuje? Okazuje się, że drugi pluton próbował przejść przez bramę ogrodu botanicznego, ale dostał tak silny ogień, że wyjście poza ogród botaniczny było niemożliwe. Właśnie w tym momencie został ranny w głowę kapitan „Cegielski”, który był dowódcą naszej kompanii. On był w tym domku. Nie wiem, czy go opatrzyli. Miał wlot i wylot w głowie, leżał. Jego zastępca, porucznik „Sławek”, również miał postrzał w głowę. Co robić? Przede wszystkim trzeba było wziąć rannych, coś z nimi zrobić. Oni żyli, przecież nie można ich zostawić. Żeśmy przenieśli na drzwiach. Przejęła ich obsługa pałacu. To byli oczywiście Polacy, Niemców nie było w Łazienkach. Natomiast co się dzieje? Nasze ostatnie trzy granaty dymne przestały działać na naszą korzyść i Niemcy zaczęli posuwać się w nasza stronę.


Tak więc myśmy się wycofali w dół, przeszliśmy do Łazienek. Nie mając już pocisków do moździerza, zatopiliśmy go w jeziorku, w stawie łazienkowskim, wraz z przyrządami, a sami [przez wysoki parkan] skierowaliśmy się [na ulicę Parkową]. Nie wiedziałem po co. Wreszcie doszliśmy do zabudowań ogrodniczych na tyłach Łazienek, które to zabudowania graniczyły z ulicą Parkową. Myślałem, że wracamy do punktu wyjścia. No, ale to oczywiście głupota. Jak można teraz wrócić i dekonspirować właścicieli? Myśmy utracili w Łazienkach dowódcę [kapitana „Cegielskiego”], zastępcę „Sławka”, później straciliśmy jeszcze dwoje rannych, którzy zostali ranni przez wybuch „filipinki”. Mieli za pasem i ona wybuchła. […]. Mieliśmy kilku lekko rannych, którzy szli razem z nami. Jeden był w nogę, drugi w rękę. Przeskoczyliśmy parkan na ulicę Parkową, ale nie poszliśmy w prawo, w kierunku naszej [poprzedniej bazy], a skierowaliśmy się na ulicę Belwederską. Doszliśmy do bloków mieszkalnych ZUS. To były bloki [wcześniej] zamieszkałe przez folksdojczów. Oczywiście nasze dowództwo o tym wiedziało. Prawdopodobnie liczyło się z tym, że być może tam przyjdzie nam się zakwaterować. Te bloki były niezamieszkałe. […]. Myśmy zakwaterowali się w jednym z bloków przy Belwederskiej, na samym strychu. To był chyba czteropiętrowy dom. Żeśmy się zabarykadowali w celach obronnych.

  • To było jeszcze dnia 1 sierpnia?


Wszystko 1 sierpnia, tak. Pierwsza noc była bardzo uciążliwa, dlatego że Niemcy nam deptali po piętach. Jak żeśmy się wycofali na wysokość Teatru na Wyspie, dostaliśmy ogień od ulicy Podchorążych. Tam były koszary niemieckie, o czym zresztą nasze dowództwo wiedziało. Później, gdy żeśmy się już wycofali do bloków ZUS-u, o których mówiłem, był taki przypadek, że szukaliśmy [odpowiedniego punktu oparcia]. Tam były ogródki, trudne przejścia, ale mieliśmy bardzo dobre nożyce do cięcia, tak że przez te parkany przechodziliśmy bezproblemowo. Był taki moment, że szedł pierwszy porucznik „Jasieńczyk”. Wskoczył na śmietnik i ze śmietnika patrzył, czy można przejść na drugą posesję. Szybko zszedł na dół, wyciągnął zza pasa granat i rzucił za płot. Mówi: „Niemicy za nami chodzą”. Myśmy krążyli […], szukając właściwego budynku, tak że wyglądało na to, że oni stamtąd wyszli, za nami. Czyli inaczej mówiąc, Niemcy byli na naszym tropie. To zmusiło nas do zachowania ostrożności, ale przenocowaliśmy bez natarcia ze strony Niemców. Był jeszcze taki przypadek, że jeden z moich kolegów postrzelił się [niegroźnie] w kolano. To o tyle ciekawa historia, że to syn przedwojennego majora, doskonale obznajomiony z pistoletem. […] W każdym razie myśmy doczekali do rana. Nic się nie działo.

  • Wkoło było słychać walkę?


Tak, było słychać, ale nie w bezpośredniej bliskości. Tak że myśmy [byli] tam kilka dni.

Kontynuacja nagrania przeprowadzona 9 listopada 2011 roku w Warszawie. Rozmowę prowadził Sebastian Ambroziak

Chciałbym na chwilę wrócić do pierwszego dnia. Mianowicie chodzi mi o godzinę „W”. Wszystko to, co się działo o godzinie siedemnastej, było przecież dużo wcześniej przygotowane, wyreżyserowane.

Tak się złożyło, że ten rejon nie uległ żadnej zmianie. W związku z powyższym można by teraz dokładnie przeanalizować, jakie były warunki do natarcia na budynek, który był przynależny do niemieckiej dzielnicy policyjnej. Szerokość Alej Ujazdowskich jest nam znana, bo często tam bywamy. Od parkanu ogrodu botanicznego do muru przeciwległego budynku jest w granicach sześćdziesięciu, siedemdziesięciu metrów. Parkan, który był, stoi nadal i budynek stoi nadal. W związku z powyższym wyobraźmy sobie, że znajdujemy się po stronie ogrodu botanicznego i wybija godzina „W”, siedemnasta. Co się dzieje? Przede wszystkim zaczyna strzelać nasz moździerz, który (jak się okazuje później) przenosi. To trwa jakiś czas. Wypuszczenie czterdziestu pocisków z moździerza wymaga jakiegoś czasu, zakładając nawet, że odległość czasowa między jednym pociskiem a drugim wynosiła trzydzieści sekund, bo należało wkładać odpowiednie nośne ładunki, które się doczepiało do brzegów ładunku. W związku z powyższym myśmy w ten sposób utracili to, co powinno być naszym atutem, to znaczy zaskoczenie. Wystrzały z moździerza zdekonspirowały nas i powiadomiły Niemców, że tam jesteśmy. Żeby zrobić natarcie, trzeba było przejść przez bramę, która prowadziła do ogrodu botanicznego, dlatego że to jest duży parkan, nie można było go przeskoczyć. Co się działo? Mnie jest trudno powiedzieć, bo byłem po stronie prawej, przy Agrykoli. Prawdopodobnie były rozpoczęte jakieś przygotowania do wyskoczenia przez bramę w kierunku tego budynku. Co się dalej działo? Trudno powiedzieć. Faktem jest, że kapitan (w tej chwili nie pamiętam nazwiska) plus porucznik „Sławek” zostali ranni w głowę. W związku z tym absolutnie utraciliśmy możliwość dowodzenia, dlatego że trzeci zastępca, podporucznik, nie był zorientowany w jakichkolwiek planach, które miałyby nastąpić w wypadku zdobycia tego budynku czy w wypadku wycofania się. Oczywiście przyjął, w moim przekonaniu, zupełnie słuszną decyzję wycofania się. Dlaczego? Dlatego że przeskoczenie przez nas tych sześćdziesięciu czy siedemdziesięciu metrów było absolutnie niemożliwe w związku z ogniem maszynowym, jaki spotkał nas z okien budynku. Budynek był przecież prawie doskonale ufortyfikowany jak na nasze warunki. Miał w oknach worki z piaskiem i strzelał bronią maszynową. Nie było absolutnie możliwości przeskoczyć przez Aleje Ujazdowskie.


Wracam teraz do tego, co się stało dalej. Kapitan [Tadeusz Bartoszek], który miał pseudonim „Cegielski”, był ranny w głowę. Jeśli chodzi o porucznika „Sławka”, miał lżejszą [ranę], ale też ranny był w głowę. W związku z powyższym polecenie było takie: kapitana zostawiamy pod opieką obsługi w pałacu, bo to jest tuż obok. Sanitariuszki zajmują się rannymi, a my zsuwamy się w dół skarpą, w kierunku Łazienek, następnie do ulicy Parkowej i do ulicy Belwederskiej. Podporucznik „Jasieńczyk” (taki był jego pseudonim) wybrał jeden z bloków Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, ZUS-u. To są bloki istniejące do dzisiejszego dnia, porządne budynki. Polecił, że wchodzimy na sam strych, barykadujemy się i czekamy na natarcie Niemców. Jestem absolutnie pewny, że Niemcy wiedzieli o tym, że myśmy taką drogę przebyli i w który rejon się udali. Tym bardziej że jak się później okazało, jeden z Niemców pokazał się przy budynkach, nie bardzo wiedząc, że myśmy już weszli do tego budynku. Sytuacja stała się absolutnie beznadziejna, dlatego że myśmy nie wiedzieli, że Niemcy się nie zdecydują nas atakować i całą noc przesiedzieliśmy gotowi, żeby się bronić, aż do rana. Rano również natarcia nie było. Nie było też natarcia w pierwszy dzień, czyli 2 sierpnia i nie było natarcia 3 sierpnia. W związku z tym był to czas, w którym nasze sanitariuszki zaopiekowały się rannymi. W sumie mieliśmy około siedmiu rannych, dokładnie nie potrafię powiedzieć. Z tym że dwóch dowódców było, jak powiedziałem, ciężko rannych, a u nas byli raczej lżej ranni: jakiś postrzał w nogę, w rękę. Jeden z kolegów miał uszkodzony brzuch, bo mu wybuchła „filipinka”, kiedy się przewracał.

Wycofując się na ulicę Belwederską, dostaliśmy ogień od strony ulicy Podchorążych, to jest tuż obok Łazienek, co utwierdziło nas w przekonaniu, że Niemcy nas widzieli. Jednak pozostawili nas w spokoju. Bodajże 2 sierpnia byliśmy świadkami, jak Niemcy, którzy byli na ulicy Belgijskiej, [dokonali egzekucji]. Tam był posterunek policji niemieckiej. Tuż za Belgijską były schodki w dół, na Belwederską. Drugiego sierpnia Niemcy polecili dużej grupie kilkudziesięciu cywilów schodzić tymi schodkami. Wszystkich zabili z karabinu maszynowego. […]

  • Jest pan w stanie oszacować, jak dużo tych ludzi było?


Jakieś trzydzieści, czterdzieści osób. […]


Po dwóch dniach nasze łączniczki, jak się już uporały z rannymi, dokonały rozeznania, gdzie jesteśmy, gdzie są Niemcy, jaka jest nasza sytuacja w budynku. Okazało się, że na dole, w okolicach budynku znajdowało się sporo cywilów, którzy zostali zaskoczeni 1 sierpnia. Vis-à-vis tego budynku, po drugiej stronie Belwederskiej była stacja kolejki wąskotorowej prowadzącej do Wilanowa. Ci, którzy czekali na tę kolejkę, a których zastało Powstanie, znajdowali się na dole. W związku z powyższym porucznik polecił, abyśmy broń, którą posiadamy, złożyli, gdzie każdy mógł (bo te bloki były puste, to były bloki poniemieckie, tam mieszkali poprzednio Niemcy), żeby się zmieszać z grupą osób, które oczekiwały na kolejkę, i czekać na dalsze polecenia. Tak też żeśmy zrobili. Wiadomości, które nam przyniosły sanitariuszki, nie były wesołe, dlatego że w bardzo bliskim sąsiedztwie znajdowali się Niemcy. Mianowicie Belweder był osadzony przez Niemców, na Podchorążych byli Niemcy. Bruhn-Werke niedaleko była, to była fabryka niemiecka na ulicy Belwederskiej. No i ulica Belgijska: widok z góry na nas. Tak że to, żeby w dzień się wydostać z tego kotła, było niemożliwe. Sanitariuszki rozeznały, że na górnym Mokotowie, tylko od strony przeciwnej, od strony zewnętrznej, jest duży rejon obsadzony przez naszych Powstańców. W związku z tym [porucznik] podjął decyzję przejścia do tamtego rejonu.

  • W formie cywilnej?


Nie. Podjął decyzję, przejście musiało nastąpić nocą, musieliśmy zabrać to, co posiadaliśmy: amunicję czy pistolety, czy karabiny, całe uzbrojenie zabraliśmy ze sobą. To było bodajże, jeśli dokładnie pamiętam, 7 sierpnia. W nocy wyszliśmy wzdłuż toru kolejki, szliśmy w kierunku Wilanowa i później skarpą weszliśmy na górę. To była szczęśliwie wybrana data, dlatego że to był dzień, kiedy nastąpił pierwszy nalot angielskich samolotów na Warszawę. Tak że Niemcy byli bardzo zajęci tym, co dzieje się w górze. Te samoloty latały stosunkowo nisko. Myśmy się w tym okresie przedarli na Górny Mokotów. Na Górnym Mokotowie już było wszystko w porządku, dlatego że już były flagi polskie, była kuchnia, było szkolenie, było dowództwo w każdym razie. Od razu, jak tylko żeśmy dobrnęli nad ranem do tego rejonu, po otrzymaniu jakichś instrukcji i jakiegoś pożywienia (bo byliśmy głodni), zostaliśmy wcieleni do kompanii porucznika „Leguna”. Porucznik „Legun” to był też rozbitek, który dobrnął do tego rejonu z innego miejsca, z tym że miał bardzo nieliczną grupę swoich żołnierzy i z jego grupy plus nasza grupa utworzono jedną grupę, w której pod nazwą kompanii porucznika „Leguna” żeśmy funkcjonowali do końca Powstania.

  • Czy w momencie kiedy pana oddział przechodził z ulicy Belwederskiej w stronę Górnego Mokotowa, jeszcze jacyś inni Powstańcy dołączali się do tej grupy?


Nie, tylko my. Zresztą to było dość kłopotliwe, dlatego że myśmy się obawiali, że Niemcy (nie wiedzieliśmy o tym, że te naloty będą) mogą nas usłyszeć. Jednak te odległości były bardzo nieduże. Ale szczęśliwie dobrnęliśmy na Górny Mokotów. Stworzono z nas kompanię i od razu otrzymaliśmy specjalne polecenie udania się do lasów kabackich w celu podjęcia zrzutu, więc następna noc znów bez spania. Poprzez niezajętą Sadybę przedostaliśmy się obok Wilanowa. Wilanów był obsadzony silnie przez niemiecką baterię przeciwlotniczą i reflektory. Przedarliśmy się aż do lasów kabackich i tam dołączyliśmy do niejakiego porucznika „Wróbla”, który stacjonował w lasach kabackich, a który miał łączność radiową z Londynem. Przejął nad nami dowództwo. Od razu polecił przejść na dość sporą polanę. Oczywiście nie bardzo orientowałem się w sytuacji, bo nie znałem tego terenu, stąd nie opisuję, gdzie to było dokładnie, tylko powiadam – to był środek lasu, jakaś większa polana.

  • To było pierwszej nocy? Zostaliście od razu jako oddział skierowani?


Od razu skierowali nas do lasów kabackich. Jak wyglądała cała organizacja? Otóż sygnalizacja świetlna dla lotników polegała na tym, że [miały być rozpalane ogniska]. Ona była zmieniana, ale na tą noc było ustalone, że będą trzy ogniska w kształcie trójkąta równobocznego, których odległość to około dziesięciu metrów. Z tym że ogniska będą zapalone w momencie, gdy nadleci samolot. Oczywiście porucznik „Wróbel” polecił nam zorganizować również zaopatrzenie, ponieważ w środku lasu nie było. Trzeba było przecież czymś ludzi żywić, a było nas w sumie około czterdziestu. W związku z powyższym dostałem wraz z kolegą polecenie wyjechać z lasu i zdobyć trochę prowiantu. Porucznik „Wróbel” dostarczył nam konia z furmanką. Nie prowadziłem konia, ale kolega się orientował, on prowadził, ja z nim. Wyjechaliśmy z lasu po to, żeby zdobyć żywność. W tym rejonie mieszkało bardzo dużo folksdojczów i byliśmy o tym powiadomieni. W związku z powyższym powiedziano nam: „Jechać, żądać, co potrzebujecie. Gospodarstwa rolne muszą wam to wydać”. Tak żeśmy zrobili. Kolega prowadził furmankę, jedziemy furmanką do jednego. Chętnie (nawet nikt się nie pytał, kto, co) trochę kartofli dał na furmankę, kawałek słoniny, jakieś jarzyny. To trwało jakiś czas. Oczywiście to było już w dzień, następnego dnia. Wracaliśmy nieco inną drogą w lesie, drogą leśną. W pewnym momencie zauważyliśmy, że przed nami (odległość może pięćdziesiąt, siedemdziesiąt metrów) stoi żołnierz z karabinem, w mundurze khaki, tak jak nasze były kiedyś. Stoi i patrzy, a my jedziemy na niego. To jest wąski dukt. O tym, żeby zawrócić konia, mowy nie ma. Zapomniałem powiedzieć, że myśmy na Górnym Mokotowie dostali kombinezony. To były nasze mundury – kombinezony. Miałem pistolet, kolega też miał pistolet i oczywiście byliśmy z opaskami. Co to jest? Nikt nas nie uprzedził, że coś może się dziać. Gdy podjechaliśmy bliżej, ten wartownik specjalnie się nami nie zajął. Po prostu zaczyna coś do nas mówić niezrozumiałym językiem. Zrozumieliśmy, że to jest Węgier. Zsiadamy z konia, a on pokazuje na bok. Jakieś ogrodzenie jest, wewnątrz jakiś domek, jakieś drzewa owocowe. Wychodzą Węgrzy, proszą, żeby iść do tego domku. [Obok widzimy armaty]. Trochę mieliśmy pietra, bo przede wszystkim było to zaskoczenie, a po drugie: „Po co nas tam prowadzą?”. Ale weszliśmy do domu. Oficer węgierski przywitał się z nami serdecznie, ale w języku niemieckim. Trochę język niemiecki znałem, kolega nic. To było dla nas bardzo korzystne, dlatego że jak coś było powiedziane do mnie przez oficera węgierskiego, to ja to tłumaczyłem koledze. Mieliśmy czas na zastanowienie się, co odpowiedzieć. On się spytał, jak nas dużo jest. Żeśmy kłamali: „Bardzo dużo”, że jest nas dużo, że mamy broń ciężką. W tej chwili nawet dokładnie nie pamiętam, zresztą moja znajomość języka niemieckiego nie była aż tak duża, że mogłem to dokładnie przedstawić.

  • To odbywało się na zasadzie zwyczajnej rozmowy czy to może było przesłuchanie?


Zwyczajnej rozmowy. Siedzieliśmy, on siedział przy biurku, my obok. To była jakaś willa czy dworek, czy coś tego typu. Wreszcie on powiada (co zrozumiałem dobrze): „Dobrze, dziękuję. Nic do was nie mamy”. Podał rękę mnie, koledze, zasalutowali i myśmy wyszli. Jak myśmy wyszli, obstąpili nas Węgrzy, żołnierze. Kolega miał visa. Vis był bardzo poszukiwany przez wojska niemieckie, a myślę że i angielskie też. Za tego visa mu dawali trzy inne pistolety. Mówię mu: „Słuchaj, spieprzamy stąd. Uciekamy, póki jeszcze wszystko [w porządku], bo tu się coś może [stać]”. Jakoś udało się nam wymknąć. Furmanką wracamy do leśniczówki, która była na skraju lasu, gdzie nasze łączniczki coś gotowały. To było przygotowane widocznie już wcześniej przez porucznika „Wróbla”. Jakkolwiek on był sam, nie miał żadnej obsady, ale widać było, że tam bywały widocznie jakieś delegacje, skoro on miał pewien sprzęt przygotowany. Wróciliśmy do leśniczówki i próbujemy wyładować to, cośmy zebrali. W pewnym momencie huk cholerny, wystrzał armatni i w lesie się echo roznosi. Co jest? Czyżby to Węgrzy? A może oni nas puścili, a teraz dopiero będzie awantura? Za chwilę drugi wystrzał. Mówię do kolegi: „Chodź, ładujemy to, co one ugotowały, to co mamy i musimy wracać…”. Odległość do polany to było jakieś pięćset metrów, może więcej. Trudno mi powiedzieć. W momencie kiedy żeśmy już odjeżdżali, patrzymy: w kierunku leśniczówki idzie dwóch cywilów i chustką białą do nas machają. Co jest? […] Okazuje się, że wysłali ich Węgrzy, czy przypadkiem myśmy nie strzelali. No to myśmy opanowali sytuację. Mówimy: „Nie, nasze działa milczą”. – „No to dobrze”. Polecieli. Taka była sytuacja. To się nadaje do filmu „Flip i Flap”, ale taka była prawda. […]
 

Zostawiliśmy w końcu nasze łączniczki, wróciliśmy do swoich kolegów na polanie. Okazuje się, że oni już zebrali bardzo duże ilości chrustu, są trzy olbrzymie stosy, ale niepodpalone, są tylko przygotowane. Co robić? Nie mamy żadnych koców, nic kompletnie. Jesteśmy w terenie. Nie było wtedy specjalnie zimno, ale pamiętam, że byłem wtedy, w pierwszą noc wysłany na wartę, bo jednak dowództwo rozstawiło warty dookoła. Pamiętam dobrze, że w tę noc strasznie zmarzłem (być może to nerwy) i były straszne komary. Tak że stanie było trudne, ale po jakimś czasie mnie zluzowano. Dobiłem do kolegów, żeśmy w kucki jakoś pierwszą noc przetrwali. Później była wiadomość, że w drugą noc ma być zrzut, więc byliśmy bardziej już przygotowani do tego. To wyglądało w ten sposób, że kompletna cisza, nic się nie dzieje i wreszcie warkot samolotu. Wszyscy są w pogotowiu, coś się będzie działo. Nadleciał bliżej, wtedy były podpalone trzy ogniska, ale na razie z małym płomieniem. Gdy samolot nadleciał trzeci raz, to już był bardzo nisko i dał nam trzy kolorowe rakiety. Chyba czerwona, zielona i niebieska, dokładnie nie wiem. Myśmy wtedy już całkowicie ogniska rozpalili. Gdy samolot nadleciał po raz trzeci, było widać, jak odrywały się spadochrony od samolotu. Bardzo nisko. Naliczyliśmy piętnaście, względnie szesnaście. […] Samolot zrzucił i poleciał. Ogniska żeśmy przygasili i nad ranem (bo to noc) dopiero idziemy szukać. Piętnaście znaleźliśmy, szesnasty wisiał wysoko na sośnie, ale jakoś żeśmy go ściągnęli.

  • Pamięta pan, co było w zasobnikach?


Nam nie wolno było nic z tego ruszyć. To było przeznaczone tylko na Mokotów. Było dużo amunicji do dużych kalibrów, pistoletów, coltów. Było trochę stenów. Było też trochę jakichś prowiantów, jakaś czekolada czy coś takiego.

  • To była broń aliancka, czy były?


To była broń aliancka, wszystko było amerykańskie albo angielskie. To było w gilzach wysokości mniej więcej dwóch metrów, średnicy pół metra. Czyli to jak gdyby zastępowało mniej więcej wagą czy wymiarem człowieka. To wisiało, spadało na spadochronach. Z tym że materiał na spadochronach to nie był jedwab, to był bardzo pospolity len, może bawełna, ale dość gruba. Z tych materiałów robiliśmy plecaki, wiązaliśmy na plecy. Po otrzymaniu zrzutu polecenie: „Przenieść wszystko na Mokotów”.


  • Ile osób liczył oddział, z którym pan dotarł do lasów kabackich?


Około czterdziestu.

  • Czy na miejscu ktoś był?


Nie było nikogo. W każdym razie nie ujawniał nam się. Nam ujawnił się tylko porucznik „Wróbel” w wieku, powiedzmy, trzydziestu pięciu lat. Widziałem nawet, że miał nadajnik ze sobą. Wróciliśmy na Górny Mokotów.

  • Czyli wróciła ta sama grupa, która wyszła?


Ta sama grupa, która wyszła, wróciła. Każdy z nas dźwigał około dwudziestu kilogramów.

  • Czy tą samą drogą wracaliście na Mokotów?


Trudno powiedzieć, bo to przecież przez pola, przez łąki. Trudno dziś powiedzieć dokładnie, czy tą samą. Jednocześnie wracała (tylko oddzielnie, nie z nami) pewna duża grupa bodajże z lasów chojnowskich. Dokładnie tego nie wiem, ale oni szli w odsieczy Warszawie. Szli oddzielnie, myśmy szli chyba po nich, dlatego że myśmy byli jednak z obciążeniem, myśmy nie byli przygotowani na jakieś spotkania zbrojne. Ale to nam troszkę ułatwiło sytuację. Po przybyciu na Górny Mokotów otrzymaliśmy chyba dzień czy dwa odpoczynku, wreszcie dostaliśmy jakiś prowiant z kuchni.

  • Pamięta pan, co było do jedzenia w tym czasie?


Przeważnie były krupniki, kaszę gotowali. Chyba jedyna zupa z kuchni powstańczej, którą dostałem w czasie Powstania, to była właśnie ta na górnym Mokotowie. Jako jedna z wielu kompanii zostaliśmy skierowani na obsadzenie Sadyby. Z tym że to było zadanie nie tylko naszego oddziału, ale szeregu innych oddziałów. To było zajęcie terenu niczyjego. Myśmy zajęli budynki w okolicach Jeziorka Czerniakowskiego, przy ulicy Goraszewskiej.

  • Czy w tym czasie oddział pana miał jakąś styczność z Niemcami?


Nie, jeszcze nic nie było. Obsadziliśmy Sadybę i tam mieliśmy [bezpieczniejsze warunki, bo budynki były murowane]. Co prawda niewielkie, ale jednak murowane. Tam mieliśmy ręczny karabin maszynowy, dla niego stanowisko. Obok nas były obsadzane inne oddziały. Nie pamiętam w tej chwili dokładnie. W każdym razie byliśmy jednym z wielu oddziałów, które obsadziły Sadybę. Na Sadybie kilka dni było zupełnie spokojnie, nie było żadnej styczności. Dopiero pod koniec sierpnia, chyba 25 sierpnia, Niemcy huraganowym natarciem uderzyli na Sadybę.

  • Zanim dojdziemy do tego momentu, proszę jeszcze powiedzieć, czy docierały do pana, do oddziału informacje, jak przebiega Powstanie na terenie pozostałych części Warszawy?


Nie.

  • Żadnych informacji?


Nie. Byłem zwykłym żołnierzem, tak że nie byłem informowany nawet przez najbliższe dowództwo. Było w zwyczaju, że jest rozkaz, polecenie i to się wykonuje. Tak że absolutnie żadnych informacji nie mieliśmy. Coś mogło dochodzić, ale w każdym razie nic takiego, co by nas niepokoiło czy też by nas uspakajało.

  • Jaka była reakcja ludności, która zamieszkiwała na terenie Sadyby, na panów obecność?


Wszyscy kryli się przeważnie po piwnicach, tak że czasem się kogoś trafiało, ale najczęściej to robiło wrażenie wyludnionej dzielnicy. Tak to wyglądało. Później, gdyśmy już obsadzili domki, to oczywiście mieliśmy kontakty z miejscową ludnością, ale one były bardzo luźne.
Natarcie Niemców na Sadybę spowodowało, że było dość dużo rannych i zabitych. Zresztą natarcie na Sadybę w końcu sierpnia dość szeroko opisuje literatura powstańcza. Myśmy dość długo się trzymali nad jeziorkiem. Tam podjechał czołg i bardzo duże spustoszenie zrobił z działa strzelającego. Przebywanie w oknie przy rozrywającym się obok pocisku powodowało, że człowiek tracił orientację, słuch. Tak że właściwie nasza obrona była prawie że zerowa. W tym natarciu Niemcy zbombardowali [fort]. Całe natarcie zaczęło się od samolotów sztukasów, które nas mocno bombardowały, trochę ostrzeliwały. Zbombardowanie fortu czerniakowskiego spowodowało, że fort się zawalił. Tam poniosła śmierć duża grupa naszych oficerów. Opisuje to literatura. Myśmy dość długo się utrzymali. Porucznik wysyłał łącznika do tyłu, do swojego zwierzchnika w dowództwie, ale on nie wracał. Czy został ranny, czy poległ, nie wiadomo. Faktem jest, że nastąpił taki moment, żeśmy się zorientowali, że jesteśmy prawie otoczeni, bo i po prawej stronie już przeszli Niemcy i po lewej stronie. Na siłę wycofaliśmy się. Duże straty ponieśliśmy, mieliśmy kliku rannych. Wycofaliśmy się w rejon placu Bernardyńskiego. Tam jest kościółek. Naturalnie nastąpiło takie duże zamieszanie, zanim żeśmy się zorientowali we wszystkim. […] Niemcy jednak zajęli sporo terenu od strony Czerniakowa.

  • Czy natarcie niemieckie trwało całą dobę, czy to były oddzielne ataki?


Ono trwało od wczesnego ranka do popołudnia. Myśmy się wycofali. Nie wiem, co się tam dalej działo. Faktem jest, że dokładnie 1 września, po wyrównaniu szyków, po doprowadzeniu do porządku oddziałów, które bądź co bądź wycofując się, popadają w dezorganizację, dostaliśmy polecenie odbicia Sadyby. Moim zdaniem to było polecenie absolutnie [niewykonalne]. Przeciwko czołgom? Ale polecenie było i nasz oddział [włączono do natarcia]. Następuje to nocą, oddział idzie szosą królewską, czyli Wilanowską. Pierwszy idzie porucznik „Gustaw”, to był dowódca z szerszego ugrupowania. Szedłem za nim, a za mną moi koledzy i nasz porucznik. Nie wiem, co się działo na bokach, bo to jest noc, nie widzę. Posuwaliśmy się rowem wzdłuż szosy. W pewnym momencie porucznik „Gustaw” wyszedł z rowu na lewo, wszedł w pole, w kartoflisko. Było polecenie, że mamy utrzymywać łączność wzrokową, więc [szedłem] za porucznikiem „Gustawem”, za mną szedł chyba kolega. Gęsiego się szło. W pewnym momencie, gdy myśmy weszli w kartoflisko, porucznik „Gustaw” do mnie się zwrócił, [żebym przekazał do tyłu informację o konieczności zachowania absolutnej ciszy]. Cofam się, a z tyłu nie ma nikogo. Jesteśmy we dwóch tylko w tych kartoflach. W tym momencie odezwała się salwa z karabinów maszynowych i to był ogień krzyżowy. Świetlne pociski nad nami fruwały, a myśmy czołgali się w kartoflach. […] Porucznik zdecydował, że się wycofujemy.

  • Ten ogień był kierowany na pana i porucznika?


Przypuszczam, że nie był specjalnie na nas kierowany. Usłyszeli jakieś odgłosy czy naszą rozmowę z porucznikiem [i zaczęli strzelać]. Tak że wróciliśmy. Nie wiem, co się działo na innych odcinkach. W każdym razie odbicie Sadyby nie miało żadnego sensu, nie było żadnych podstaw do tego.

  • Ponowną łączność z oddziałem, kontakt wzrokowy, odzyskał pan w momencie, kiedy żeście się wycofali?


Gdy wróciliśmy, wycofaliśmy się do rowu. Opowiadam te szczegóły, które mi się utrwaliły mocno w pamięci. Jak było dalej, nie bardzo potrafię powiedzieć. Faktem jest, że załamało się odbijanie Sadyby. Wróciliśmy na Górny Mokotów. Nie wiem, co się działo. Naszą kompanię skierowano na ulicę Piaseczyńską. Dolna idzie w dół, a na samym dole jest Piaseczyńska. Tam był duży, wielopiętrowy dom i było powiedziane, że mamy obsadzić ten dom. Co się później okazało? To był dom dla naszego dowództwa strategiczny, skoro przyszło polecenie, że mamy go bronić do końca. Nie wolno nam go opuścić.

  • Jak duży był oddział, który był do tego domu skierowany?


Nas było ze czterdziestu, ale myślę, że było też drugie tyle z innych oddziałów. Nie wszyscy byli w tym budynku, bo to było rozłożone. Faktem jest, że rzeczywiście było natarcie. Trzy czołgi podjechały bardzo blisko i strzelały do nas, do tego budynku. Myśmy się ostrzeliwali, mieliśmy broń maszynową. Uzbrojenie było już dość możliwe wtedy i rzeczywiście utrzymaliśmy ten dom aż do wieczora. Za utrzymanie tego domu dostaliśmy wszyscy awans. Dostałem starszego strzelca.
Od tej pory cała nasza marszruta, czyli inaczej mówiąc, nasza droga bojowa, będzie się łączyła cały czas z ulicą Dolną, która od Piaseczyńskiej biegnie w górę, aż na Górny Mokotów. Obsadziliśmy jakiś budynek na tej ulicy i przez kilka dni nie byliśmy w ogóle niepokojeni. Któregoś dnia byłem na strychu. Miałem w szczycie dość długą szczelinę i miałem widoczność na rejon, który był obsadzony przez Niemców. To było w okolicach szosy królewskiej. Miałem lornetkę i widziałem dość dobrze Niemców, którzy przechodzili. Ale nie było polecenia, żeby strzelać, tylko żeby obserwować. Z drugiej strony miałem spad dachu i w dachu maleńkie okienko. Słyszę od mojej prawej strony jakąś rozmowę niemiecką. Niemożliwe, dlatego że na dole są przecież moi koledzy. Schylam się do okienka i przez okienko widzę, że po drugiej stronie Dolnej stoi dwóch Niemców, jeden w mundurze lotniczym. Jeden z nich nawet sobie czerwoną chustę założył, tak jak nasi harcerze. Trzyma w ręce chyba pistolet i mówi do drugiego coś po niemiecku. Co robić? Mam karabin kb, mierzę, strzelam. Oddałem strzał i od razu zbiegłem na dół, bo to jest moja rola, zawiadomić o tym, co się dzieje. Przecież na dole, po mojej stronie Dolnej, są nasi. Nim zbiegłem na dół, oni już to zauważyli. Co się okazuje? Niemiec (oczywiście zabiłem go) przewrócił się, ten drugi Niemiec zabrał mu pistolet i uciekł. Gdybym czekał, to nie wiem, co by było. Ale koledzy już obskoczyli zabitego, granat mu wzięli. […] Przez parę dni [pozostawaliśmy] na Dolnej. Nie byliśmy atakowani, Niemcy podchodzili, czasem strzelali, czasem myśmy strzelali. Były różne tego typu działania.
  Po kilku dniach, zajęliśmy szkołę na ulicy Dolnej. Nie potrafię w tej chwili powiedzieć, który to był numer. W każdym razie szkoła miała jedne okna na Dolną, a okna po przeciwnej stronie na pole kapusty. Niemcy przystąpili z natarciem, ale miejscowym. To nie było szturmowe natarcie, tylko rejonowy atak na szkołę. Kolega, który tam był na warcie, doniósł tylko, że Niemcy [wykonują] jakieś niepozorne ruchy, coś niewyraźnego się dzieje. Porucznik polecił nam zająć stanowiska w oknach budynku, w szkole. [...]. Podpuściliśmy Niemców bardzo blisko, aż w końcu padła komenda [„strzelać”]. To było o zmroku. Niemcy [prawdopodobnie] liczyli na to, że jeżeli im się nie uda, to wycofają się pod osłoną nocy. Tak że gdy już była prawie noc, otworzyli dość silny ogień. Co się stało? Nie wiadomo. Cisza. [...]. Nie wiadomo, nie było możliwości [sprawdzenia]. Tego typu podjazdy [w tym okresie często] odbywały się ze strony niemieckiej. Mocno nas naciskali i siłą rzeczy myśmy, za zgodą dowództwa, oddawali im pola.
Tak to trwało aż do ulicy Konduktorskiej. Ulica Konduktorska to jest ulica na samym dole Dolnej, prostopadle do Dolnej. Doszło do takiego momentu, że Niemcy zajęli Konduktorską od strony Wisły, a myśmy byli na Konduktorskiej od strony skarpy. Ulica Konduktorska jest tak wąska, że nawet nie wiem, czy dwa samochody by się minęły. Doskonale widziałem, co się dzieje u nich. Ale nie będę wyprzedzał faktów. Jest tak niebezpiecznie, że właściwie już Niemcy rzucają nam granaty w okna i istnieje niebezpieczeństwo, że w każdej chwili mogą nas zniszczyć. Porucznik zwraca się do mnie, żeby sobie pójść do porucznika „Gustawa” (on też był po naszej stronie Konduktorskiej, ale po drugiej stronie Dolnej), żeby powiedzieć, że chcemy się wycofać, bo nas zniszczą granatami. A Niemcy mieli zaryglowany karabin maszynowy wzdłuż ulicy Dolnej, tak że nie musieli patrzeć, co się dzieje. Wiedzieli, że jesteśmy po obu stronach, jak będziemy przechodzić, to tylko [wystarczy] nacisnąć spust i nie trzeba celować. Doskonale o tym wiedziałem. Ale Dolna, jak idzie w górę, to zakręca nieco w prawo. Poszedłem w górę, przeszedłem na drugą stronę, zszedłem do narożnika i zwracam się: „Panie poruczniku, proszę o zgodę na cofnięcie się o jeden budynek dalej, bo tam mamy lepsze możliwości. U nas są Niemcy”. A porucznik „Gustaw” mówi do mnie tak: „Słuchajcie, dokąd wy się chcecie wycofywać? Patrzcie na górę”. Pokazuje mi na skarpę, bo była widoczna. „Tam stoją już »Tygrysy«”. „Tygrysy” to znaczy czołgi niemieckie. Co prawda tych „Tygrysów” nie widziałem, nie zauważyłem, ale skoro on mi tak odpowiedział, zasalutowałem, odwróciłem się i tą samą drogą jakoś przebrnąłem. Wróciłem i mówię do porucznika: „Panie poruczniku, nie ma zgody. »Tygrysy« stoją na Puławskiej”. To było powodem, dla którego nasz porucznik „Jasieńczyk” i nie tylko [on, ale my wszyscy] […] załamaliśmy się . Myślałem sobie: „To jest koniec”.

  • Który to był września?


To był jakiś 24 września, coś takiego. To już był prawie koniec. Załamanie towarzyszyło nam nie pierwszy raz. Przypomnę, pierwszy raz to było wtedy, kiedy byliśmy na Belwederskiej. Później były załamania psychiczne w międzyczasie, na Sadybie. Ale to załamanie w tym momencie było już naprawdę krytyczne, dlatego że przecież ani nie było się dokąd wycofywać, ani nie było co robić, właściwie należałoby się bronić się do końca. Moi koledzy po tej informacji, że nie będzie już żadnego przejścia, żadnego wycofania, prawdopodobnie przeszli do piwnicy i tam razem z porucznikiem siedzieli. A ja myślę sobie: „To już koniec”. Miałem troszkę inne podejście do tych wszystkich spraw. Wiedziałem, że nie przeżyję tego, już kiedy szedłem na Powstanie. Wiedziałem, mając doświadczenie Wawra, że jeżeli tam się nie przeżyło, kiedy człowiek był niewinny, to tutaj, kiedy poszedł, wyciągnął broń przeciwko Niemcom, jakim cudem może ocaleć. Absolutnie to jest niemożliwe. Tak że zdawałem sobie sprawę, że to jest koniec. Co zrobiłem? Myślę sobie: „Skoro już mam zginąć, to tak łatwo nie dam się sprzedać”. Doszedłem do karkołomnego wniosku i wszedłem na strych budynku róg Dolnej i Konduktorskiej. Wszedłem na strych tak, że Niemcy mnie nie zauważyli. Tam sobie siedziałem za kominem i obserwowałem, co się dzieje. Była wielka dziura w dachu po jakimś pocisku i akurat miałem widok na drugą stronę Konduktorskiej. A oświetlenie, słońce miałem z tyłu, tak że świetnie widziałem, co się u nich działo w pomieszczeniach. Myślę sobie: „Oni mnie chyba nie widzą, dlatego że pod światło”. Tak kombinowałem. Co chwila mi się tam w jakichś pokojach Niemcy pokazywali. No cóż, jeżeli bym strzelił i czy trafił, czy nie trafił, to zorientowaliby się, że tu jestem. Oni się [słabo] orientowali, bo strzały z naszej strony padały raz z tego budynku, raz z innego budynku, z różnych pięter. Tak że oni nie wiedzieli, ilu nas jest. Gdyby wiedzieli, że nas jest tak niewielu, to by na pewno [nas wybili].

  • Ile w tym czasie było osób?


W tym narożniku nas było dwudziestu, to były te dwa plutony, które początkowo wyszły. Ale po drugiej stronie Dolnej, też przy Konduktorskiej, był porucznik „Gustaw”. Nie wiem, ilu miał swoich ludzi. Za nami też byli, bo tam była pewna linia frontu. Tak jakiś czas siedziałem na górze. W pewnym momencie znów słyszę jakąś rozmowę po niemiecku. Wychyliłem się troszkę. Cicho jest. To znaczy gdzieś daleko trwają walki, ale w naszym rejonie jest cisza. Co widzę? Wychyliłem się przez szparę. Na balkonie po przeciwnej stronie Dolnej i po przeciwnej stronie Konduktorskiej, czyli jakby po przekątnej (ten balkon chyba do tej pory jest) stoi Niemiec i coś mówi do drugiego Niemca, który jest po naszej stronie Dolnej. Ale ja go zza węgła nie widzę. Co mam robić? Niewiele myśląc, strzelam. Celnie. Kto wie, czy to nie uchroniło nas przed natarciem niemieckim, bo oni jednak się czuli bardzo pewnie. Baliśmy się, że wiązkami granatów mogą nas zniszczyć. Ale ponieważ jednak sporadyczne strzały padały… Co się zrobiło? Nie wiem, czy to opowiadać, czy nie opowiadać. On się przechylił na barierkę balkonową i bardzo broczył krwią. W tym momencie wysunęły się ręce z pokoju, który prowadził do balkonu. Chcieli go wyciągnąć czy coś, a ja wtedy myślę sobie: „Gdybym poczekał, to bym tego drugiego ubił. Teraz poczekam, jak ten wyjdzie”. Myślałem, że historia się powtórzy, a historia się nie powtórzyła. W tym momencie słyszę: Du, Max! Sie auf den strich! Zobaczyli mnie, czyli zorientowali się, gdzie jestem. Jak puścili po mnie ogniem! Tylko iskry, już nie wiedziałem, gdzie mam się schować za tym kominem. I strzelają! Wcale się im nie dziwię zresztą. Sytuacja jest taka, że nie mogę się ruszyć z tego. Jak się okazuje (zresztą to wtedy wiedziałem, ale jakoś umknęło mi), klatka schodowa miała okna na stronę niemiecką i oni mogli mnie wiedzieć. Ja jednym susem od razu pod okno na półpiętrze. W ten sposób dobiegłem na dół, do kolegów. „Co ty robisz?” W ogóle już stracili [wiarę], załamanie kompletne. Ale jakoś przetrwaliśmy do nocy. W nocy Niemcy znów nam rzucali granaty, ale jakoś bezboleśnie. To był już 26 września.
Dostaliśmy przez łącznika od dowództwa wiadomość (czy od „Gustawa”, już w tej chwili nie pamiętam), że mamy się ewakuować do Śródmieścia kanałami. W związku z tym mamy się zgłosić w odpowiednie miejsce. Jeszcze było ciemno, to była noc, więc wymknęliśmy się niepostrzeżenie, żeby nas Niemcy nie zauważyli. To było podwórko przy ulicy Puławskiej. Brama prowadziła do Puławskiej, a za bramą zaraz, około piętnastu, dwudziestu metrów, był właz troszkę zasłonięty deskami czy jakąś barykadą. Mamy się wynosić przez ten kanał do Śródmieścia.

  • To się odbywało w jakimś porządku? Mieliście panowie jakąś przepustkę?

 

Tak, właśnie o tym będę mówił. Okazuje się, że na podwórku, gdzie myśmy się zebrali, były już setki, może i z tysiąc, a może i więcej Powstańców. Porządku pilnowała nasza żandarmeria, która pilnowała, żeby nie wchodzić do kanałów z długą bronią, nie wchodzić z żadnymi pakunkami i według kolejności, jak dowództwo wyznaczy. Czyli przepustki były. Ale postaliśmy na podwórku z godzinę i [nadeszła] wiadomość, że niestety kanały są zasypane, nie ma możności przedostania się do Śródmieścia. „Wracać na pozycje wyjściowe”. Jak to będzie? Czy Niemcy nas nie widzieli? Wróciliśmy. Jeszcze jedną noc żeśmy przemęczyli się w tym miejscu, a 27 września była kapitulacja. Przychodzi do nas wiadomość: „Kapitulacja Mokotowa”. Z tym że oddziały albo będą się bronić do końca, albo poddadzą się Niemcom, albo będą próbować na własną rękę bocznymi kanałami do Śródmieścia. Oczywiście myśmy wybrali wersję trzecią.

  • Cały czas oddział i pan byliście na ulicy Konduktorskiej przy Dolnej?


Tak. Znów zbieramy się na podwórku i już nie ma tak wielkiej kontroli, już kto chce. Wreszcie przychodzi kolej na nas. Koledzy wpadają, bo była instrukcja, że jak wskoczysz, to od razu odsuwasz się na bok. Tam były jakieś miękkie sienniki podłożone. Z kb wskoczyłem. Oczywiście ciemno, nic nie widzę. Łapię kolegę za pas, później wskoczył następny. Trzymamy się za pas i posuwamy się. Czy szedł z wami jakiś przewodnik, czy zupełnie na własną rękę?
Nie wiem, zupełnie się nie orientuję. W każdym razie posuwamy się. Po jakimś czasie wszyscy zeszli. Łączność tylko słuchowa, nie wolno palić żadnych świateł, żadnych zapałek. Ciemno jest, nic nie widać, po omacku posuwamy się w jednym kierunku.

  • Wysoki był kanał w tym odcinku?


Taki, że dwie osoby mogły się, może nie swobodnie, ale w każdym razie minąć. Mniej więcej tej wielkości, jak jest w Muzeum [Powstania]. Posuwamy się troszkę do przodu, ale wracają i mówią: „Nie macie co iść, bo jest kanał zasypany”. Ale my mamy jakoś inaczej iść, no to idziemy. Jestem bezwolny, robię to, co mam polecone. Posuwaliśmy się jakiś czas i później stanęliśmy. Później znów ktoś przechodził, znów do przodu. Myśmy tak doszli do burzowca pod placem Unii. Tam już troszeczkę światło przechodziło, wielkie pomieszczenie. Nie znam budowy kanałów. W każdym razie, co się okazuje? Nie ma wyjścia. Pokazują, że jest zasypane. Więc co? Tu już ludzie chodzą obłędnie. Straszny popłoch się zrobił. No to wychodzimy, nie ma co. Jak mamy tutaj jak szczury zginąć, to wychodzimy, wracamy. Ale dokąd? Straciliśmy orientację, ile żeśmy przeszli.

  • A ile czasu mniej więcej ta podróż trwała?


Ta podróż trwała do godziny. Wracamy i opowiadamy między sobą, którzy mają z sobą kontakt: „Wyłazimy, jak nas rozwalą, to trudno. To do włazu. Gdzie jest właz?”. Takie słychać rozmowy. Ktoś mówi: „Jest właz”, zrozumieli: „Jest gaz”. Znów zrobił się popłoch, ten w tą leci, ten w drugą. Bałagan potworny się zrobił, ale wreszcie się uspokoiło. Widzimy z daleka światełko – jest właz. Ale czy to ten sam, którym myśmy weszli, tego nie wiemy. Niech ktoś, kto wychodzi, powie, co się dzieje. Wychodzi jeden, nic nie mówi. Czekamy. Wychodzi drugi, nic nie mówi. Wreszcie przychodzi kolej na mnie. Mówię: „Dobra, na pewno powiem”. Co się okazuje? Po przebywaniu godzinę w kompletnych ciemnościach gwałtowne wyjście na światło, to jest biała plama. Wyszedłem, ciągnie mnie ktoś za karabin. „Biała plama!” – chcę zawołać, oczywiście też nie mogę. Dopiero jakiś Niemiec do mnie podchodzi i mówi: „Broń złożyć tutaj – tam już była kupa broni – na kupę, bo jak nie, to będziesz rozstrzelany”. Pamiętam, że akurat miałem wtedy (nie wiem, skąd się to wzięło) trzy pociski do karabinu ppanc. To są takie, jak do kb, tylko bardzo długie. Każdy po pół kilo ważył. Nie mogłem ich wyciągnąć spod podszewki, miałem kłopot. Wreszcie, jak już troszeczkę się ze światłem oswoiłem, patrzę, a moi koledzy stoją z rękami pod ścianą, pod jakimiś ruinami, bo to wszystko już ruiny były.

  • To był ten sam właz, którym żeście wchodzili do kanału?


Nie wiem, nie potrafię tego powiedzieć. Straciłem orientację. Być może, że ten sam, a mógł być inny właz. Patrzę: jest porucznik. To już jest dobrze. Wychodzą [kolejno]. Tu już właściwie Powstanie się dla nas skończyło. Po jakimś czasie, po rozbrojeniu nas, stworzyli z nas szeregi i poprowadzili na fort [Mokotowski].


  • Pamięta pan, jaka to była formacja niemiecka? Czy to było SS, czy to był Wehrmacht?


To było chyba SS.

  • Zanim zakończymy okres Powstania: w okresie walk na Mokotowie czy Sadybie miał pan jakiś kontakt ze szpitalami powstańczymi?


Nie.

  • Żadnego?


Nie, nie miałem żadnego. Myśmy mieli łączniczki, które miały kontakt i jak był ktoś ranny, to odprowadzały. Wiem, że był szpital na placu Unii w Instytucie Hematologii. Tam był odprowadzony nasz kapitan, który był ciężko ranny w głowę. A poza tym (z tego, co opowiadały nam sanitariuszki) były drobne, samorzutne punkty opatrunkowe w różnych domach.

  • Czy pamięta pan może z okresu powstańczego jakąś historie niezwiązaną bezpośrednio z walką? Może jakąś zabawną historię? Wiem, że w okresie Powstania trudno mówić o zabawnych wydarzeniach, ale może coś szczególnie się panu zapisało w pamięci, związanego z okresem, kiedy byliście zluzowani z pierwszej linii, czy byliście gdzieś troszeczkę dalej.


Taką wesołą historię mieliśmy z Węgrami, ale tak, to co by można było… Były takie momenty. Na przykład był jeden moment niewesoły, ale pozytywny. Przechodząc jakimś rowem łącznikowym, gdzieś w okolicach Dolnej, został ranny w szyję jeden z kolegów. Bardzo mocno krwawił i leżał w tym rowie. Co było z nim zrobić? To był rów łącznikowy trochę wysunięty od naszego zaplecza. W związku z tym nie można było mu udzielić żadnej pomocy. Co mi przyszło do głowy? Jakiś sznur znalazłem, przywiązałem jemu do nóg ten sznur i ciągnąłem go tym rowem dobrych pięćdziesiąt, może sto metrów, do miejsca, gdzie mógł liczyć na pomoc sanitariuszek. Inny przypadek był, jak któraś z naszych łączniczek została trafiona przez Niemców. Padła, a myśmy byli w rowach łącznikowych. Była ranna tylko, można było ją jeszcze ratować. Żeśmy [wzięli] jakiś pręt, żeby ją zahaczyć i ciągnęliśmy. Ale Niemcy ją zabili w tym momencie. Takie momenty były.

  • Przed wybuchem Powstania pan mieszkał na terenie Wawra. Czy w momencie kiedy pan był już w Warszawie, spotkał pan jakiegoś swojego znajomego, jakąś osobę, którą znał pan sprzed wybuchu Powstania, z czasu okupacji, czy może sprzed wojny?


Ze mną był przyjaciel, który mnie wprowadził do konspiracji. Mówiłem o tym. On zginął 20 września. Nie był już w naszym oddziale, dlatego że w połowie września rozeszła się wieść wśród naszych kolegów, że formowana jest formacja specjalna. Jak oni się nazywali? Byli w ramach szwoleżerów. Do tej formacji zapisał się kolega Jabłoński, który zginął. Zginął, nie będąc w naszych oddziałach, tylko gdzieś w okolicach Belgijskiej, ale nie na froncie zginął, tylko od pocisku. Podejrzewaliśmy, że to był jakiś zabłąkany pocisk rosyjski.

  • Czy w ramach oddziału, w którym pan był, rozmawiało się coś o ofensywie rosyjskiej? Czy dało się ją słyszeć? Jakie były na ten temat zdania?


Tak, oczywiście. Myśmy na to czekali i liczyliśmy na pomoc. Tak że wiadomości tego typu do nas docierały. Kiedy Rosjanie doszli do Wisły, to już mieliśmy wiadomość. Kiedy Rosjanie próbowali przejść przez Wisłę, przy pomocy „berlingowców”, to też do nas dochodziło. Zresztą później z „berlingowcami” byliśmy w niewoli, w obozie. Do tego dojdziemy. Był jeszcze jeden kolega, z którym byłem od początku Powstania (nawet wcześniej jeszcze, od konspiracji), aż do powrotu z obozu, z Niemiec. Mianowicie był to [...] Władysław Findeisen, który później był rektorem Politechniki Warszawskiej. Był razem ze mną cały czas. Nie odznaczał się jakąś specjalną działalnością, ale był bardzo dobrym żołnierzem.

  • Wspomniał pan, że pamięta taką sytuację, że raz otrzymaliście ciepłą zupę. A poza tym było to na własną rękę zazwyczaj?


Tak. Myśmy przeważnie bywali w opuszczonych domach, tak że w tych domach co nieco się znajdowało. Do nas zupy, posiłki nie docierały.

  • Pamięta pan, jak wyglądała sytuacja (teraz wydaje się prozaiczna, ale wtedy na pewno było to wielkie utrudnienie) z dostępem do wody, możliwością higieny, dbania o nią?


Jeśli chodzi o higienę, to nie było dyskusji, bo nie było kiedy. Myśmy się nigdy nie rozbierali. Później się okazało, że myśmy się doczekali wszy.

  • Przejdźmy zatem do momentu, kiedy wyszli panowie z kanału.


Można by było jeszcze jakieś pytania z tego okresu, ale nic sobie nie przypominam.

  • Jeżeli coś się panu przypomni, to będziemy wracali.


W grupie kilkuset osób zostaliśmy przeprowadzeni z bardzo słabą eskortą niemiecką.

  • Jeszcze, przepraszam, przerwę panu. Opowiadał pan o zrzucie, który miał miejsce w lasach kabackich. Czy podczas Powstania zetknął się pan ze zrzutami nad Warszawą?


Tak, były zrzuty. Niektóre były takie, że jak las spadały spadochrony. Ale myśmy później nie byli już więcej w obsłudze.

  • Tylko pan widział?


Późniejsze zrzuty były z dużej wysokości. Zrzut, który myśmy podejmowali [w Kabatach], był z bardzo niskiej wysokości. To było może sto metrów, sto pięćdziesiąt metrów. Tak że właściwie, gdyby to był dzień, to można byłoby [zobaczyć] lotnika. To był Liberator.

  • Zrzut później, o którym pan wspomina, był dokonywany z wysokiego pułapu?


Tak.

  • To było w ciągu dnia?


To było w ciągu dnia. Było ich dużo, kilka chyba.

  • Czy te zrzuty docierały do panów?


W małej ilości docierały, dlatego że przeważnie spadały [na teren zajęty przez Niemców]. Właśnie dlatego była przewaga pierwszego zrzutu, którego myśmy obsługiwali. To było miejsce wyznaczone, to nie był zrzut na Warszawę, tylko to był zrzut adresowany. Tak że nic się nie zmarnowało, ani jeden spadochron się nie zmarnował, wszystko zostało przeniesione na Górny Mokotów. A te zrzuty w ciągu dnia to było bardzo dużo, leciały setki spadochronów. Oczywiście pamiętam. Ale gdzie wtedy byłem, to już nie potrafię sobie przypomnieć.

  • Przejdźmy zatem jeszcze raz do momentu po wyjściu z kanału.


W grupie kilkuset osób zostaliśmy przy słabej eskorcie przeprowadzeni na fort Mokotowski. Tam byli Niemcy i zaproponowali nam grochówkę, która oczywiście była nieprzydatna, bo nie mieliśmy w czym jeść. „Przecież każdy ma niezbędnik. Jak wy tacy żołnierze jesteście, że nie macie, to nie będziecie jedli”. Taka była sytuacja. Niektórzy pokombinowali jakieś puszki, tak że niektórzy jedli, niektórzy nie. Ale to nie było najbardziej istotne. Najbardziej istotnym momentem, który nastąpił w tym momencie, było to, że przez megafon generał niemiecki oświadczył nam, że będziemy traktowani jako jeńcy wojenni. To było dla nas najważniejsze, bo do tej pory myśmy o tym nie wiedzieli i Niemcy tego nie honorowali, chociaż podobno tę decyzję Niemcy podjęli wcześniej. Wobec tego nie wolno było mordować ludzi. Chyba jeszcze tego samego dnia żeśmy zostali przetransportowani do obozu przejściowego w Pruszkowie. Już nas były setki, z tym że tam było dużo cywilów.

  • Mieliście w obozie w Pruszkowie styczność z Powstańcami z innych dzielnic, czy spotykaliście tam tylko i wyłącznie osoby, które albo ukrywały, że były w Powstaniu, albo to byli cywile?


Nie wiem, trudno mi powiedzieć. Nie usiłowałem dociekać tej sprawy. W każdym razie wszyscy, którzy przeżyliśmy, tam się poznajdowaliśmy, wszyscy najbliżsi. W obozie przejściowym w Pruszkowie Niemcy robili pierwszy spis, to znaczy pierwszą buchalterię. To pierwsza wiadomość do Czerwonego Krzyża (bo jednak Niemcy Czerwony Krzyż honorowali), że my (między innymi ja z nazwiska i z pseudonimu) znajdowaliśmy się w obozie przejściowym w Pruszkowie. Czerwony Krzyż już to wiedział.

  • Jak taki spis był przeprowadzany? Jak to wyglądało od strony organizacyjnej?


Prowadzili nas nasi koledzy, tylko według jakichś wzorów, które Niemcy dostarczali. Jak się później znalazłem w obozie, a moja matka mnie szukała (oczywiście już po zdobyciu Warszawy przez Rosjan, bo mieszkałem w Wawrze, po drugiej stronie Wisły), zwróciła się do Czerwonego Krzyża z zapytaniem o mnie, to Czerwony Krzyż przekazał wiadomość mojej matce, że przeżyłem, obóz przeszedłem i zostałem wywieziony do Niemiec. Z obozu w Pruszkowie przetransportowano nas jeszcze do obozu pod Warszawą (oczywiście wszystko to się odbywało pieszo), do Skierniewic. Tam żeśmy objęli w posiadanie dawne pomieszczenie radzieckich jeńców wojennych. To były lepianki. Tam nocowaliśmy dwie noce czy nawet może nieco więcej. Te lepianki to były kopane w ziemi nory przykryte deskami. Tylko były deski i słoma. Tam żeśmy stwierdzili, że mamy wszy i (co ciekawe) tutaj największy chyba majątek zrobił kolega, który był posiadaczem maszynki do strzyżenia włosów, bo tak żeśmy chcieli się pozbyć tych wszy, a one były wszędzie. W ubraniu były, ale najwięcej trzymały się we włosach. Tak że płaciło się temu koledze. Stał na środku obozu z krzesłem i strzygł kolegów. Po jednym papierosie zbierał za ostrzyżenie. To z tych ciekawostek. Stamtąd, już w formie zorganizowanej, zostaliśmy przetransportowani pociągami, bydlęcymi wagonami. Mniej więcej po czterdziestu w takim wagonie. Dostaliśmy wtedy pierwszy raz od Niemców jakiś suchy prowiant, po kawałku chleba i jakaś puszka na dziesięciu. Już tego dokładnie nie pamiętam, taki mikroskopijny prowiant. Wsadzili nas do wagonów kolejowych i wieźli nas do Stalagu X B [w Sandbostel]. Ale do samego stalagu nie było dojazdu pociągiem. W miejscowości Bremervörde, pamiętam doskonale, na stacji nas wysadzili i piechotą (jakąś godzinę drogi) do Stalagu X B przeszliśmy.

  • Czy podróż koleją długo trwała?


Dość długo trwała, to było nawet z przerwą w Berlinie. Też trzeba opisać, jak to się odbywało. Było bardzo dużo osób w jednym wagonie. Pośrodku postawiony był kibel do załatwiania się. Oczywiście nikt nie chciał się załatwiać, bo jak się załatwić, jak [ktoś] stoi obok. Oczywiście to następowało w innej formie, mianowicie odbywało się w jakieś puszki i przez okno zadrutowane się to wylewało czy wyrzucało. To początkowo, później, siłą rzeczy musiał ktoś pierwszy się załatwić. Tak że to były fatalne warunki. To było z kilkugodzinnym przestojem w Berlinie. W Berlinie otworzono nam drzwi i (co ciekawe) zajęły się nami sanitariuszki Niemieckiego Czerwonego Krzyża. Czy nam coś dały, nie pamiętam. Zdaje się, że chyba jakieś drobne jedzenie żeśmy dostali, ale dokładnie nie potrafię sobie przypomnieć. [Wagony] zamknięto, odjechaliśmy. Dla ciekawości, może z wesołych rzeczy: pomysłowość Polaków nie miała granic. Niektórzy dysponowali puszkami po konserwach. Robili z tego tak zwaną maszynkę do gotowania, to znaczy od spodu wiercili otwory, dłubało się drewno z wagonu, z podłogi czy ze ściany, podpalało się i można było zagotować wodę. Były takie próby i tak robili. Myśmy byli w bardzo złych nastrojach, ponieważ po dwóch miesiącach głodówki w Powstaniu, później była głodówka w wagonach.

Jak żeśmy dobrnęli do pierwszych ogrodzeń Stalagu X B, to okazało się, że to jest miasto baraków luźno postawionych, ogrodzonych. Każdy barak ogrodzony oddzielnie, tak że komunikacja między barakami była ograniczona. Nas zatrzymano przy bramie [...]. Nie wiem, widocznie Niemcy załatwiali jakieś formalności, a było nas paruset. Wyszli do nas Polacy, jeńcy z 1939 roku. Elegancko poubierani, w oficerkach. Już się zabezpieczyli w tych obozach. Jeśli grupy narodowościowe były dobrze zorganizowane, potrafiły sobie dobrze, względnie żyć. Tak źle nie było. Ale myśmy byli fatalni, więc już przez druty powiedzieli nam nasi Polacy (nie bardzo mieli dostęp, trochę Niemcy się krzywili, ale oni się poruszali w obozie w miarę możności, przynajmniej niektórzy, nie wiem dlaczego), że mają dla nas już przygotowane odpowiednie żarcie. Znalazłem się w baraku, który był barakiem teatralnym, ze sceną. Ale jak tu spać z kawałkiem torfu pod głową? Fatalne warunki tam były. Polacy jakąś zrzutkę zrobili. Wyżywienie polegało na tym, że na obiad zmarznięta kapusta, gotowana, nieokraszona, po dwa kartofle gotowane do tego, nieobrane. Wieczorem po kawałeczku chleba, łyżeczka marmolady i to wszystko. To było strasznie głodowe. Ale już organizacja zaczęła działać, jakieś kursy językowe, mimo że nie ma gdzie spać. Tak że Polacy zaczęli się organizować.

  • Czy grupa powstańcza, która trafiła do tego stalagu, to byli sami mężczyźni, czy to była mieszana grupa?


Sami mężczyźni, w tym i oficerowie. Dlaczego to mówię, za chwilę się ujawni. Nie jechaliśmy razem z oficerami, widocznie oni jechali w innych wagonach.
Spośród weselszych rzeczy, to mogę powiedzieć, że na siedmiu była brytfanka kartofli gotowanych w mundurkach. Początkowo były obierane, ale na nasz wniosek, dla zaoszczędzenia, prosiliśmy, żeby oni gotowali [w mundurkach], a im się to spodobało. Teraz jest kwestia, jak podzielić brytfankę kartofli na siedem osób, żeby nikt nie był poszkodowany. Ktoś wymyślił, że co dzień będzie rozdzielał kto inny. Będzie dzielił na siedem kupek, ale musi podzielić równo, ponieważ ostatnia kupka, która była brana, była dla niego. Musiał tak robić, żeby nie było gorszej kupki, bo ona była dla niego. Ale to taka mała dygresja.

Byłem w obozie nie dłużej jak dwa tygodnie. Rozeszła się wiadomość, że będą wysyłali ochotników do bauera, czyli do chłopa na wieś. Kto jest chętny, żeby się zapisywał. Ze swoimi kolegami się zapisałem. Rzeczywiście, w ciągu dwóch dni siedemdziesięciu pięciu nas [załadowali] w dwa wagony i od razu wysłali do Hamburga. Nie do chłopa [...].

Muszę powiedzieć, że mieliśmy dużo szczęścia, dlatego że trafiliśmy jako pomoc techniczna do wielkiego przedsiębiorstwa w Hamburgu, które nazywało się: Hamburg–Ameryka Linie. To było przedsiębiorstwo, które dysponowało statkami (oczywiście w czasach pokojowych) na trasie między Ameryką a Hamburgiem. Olbrzymi port, siedemdziesiąt kilometrów do morza, a już doki i okręty dopływały. Trafiliśmy do tego przedsiębiorstwa i do kuchni niemieckiej, tak że od razu trafiliśmy na niemiecką zupę, niemiecki prowiant. Nie był dokładnie taki, jak Niemcy [mieli], ale zupełnie wystarczający. Pracowałem jako pomoc elektryka. To polegało na tym, że jak podczas nalotu alianckiego na Hamburg były zatapiane statki, to trzeba je było później wyciągać z wody i silniki, które były na statku, trzeba było przezwajać, suszyć. To była moja robota. Z tym że miałem swojego majstra. Dwóch nas było z kolegą. Może zanim przejdę do tego, jeszcze opiszę, jak byliśmy zakwaterowani. Zakwaterowali nas na strychu jednego z budynków tego przedsiębiorstwa. Olbrzymi strych, na którym były przygotowane dla nas nowe prycze piętrowe, sienniki. Każdy dostał koc i poduszkę słomianą pod głowę. Nas było siedemdziesięciu pięciu, a wachmanami to byli inwalidzi. Jeden bez oka, drugi z laską chodził, karabin trzymał. W każdym razie było ich pięciu czy sześciu. Ale feldfebel, czyli kierownik tej grupy, to był łobuz, który niestety nam był nieprzyjazny. Tak że wieczorami, po powrocie z pracy, kiedy dostawaliśmy zupę przyzwoitą, to on nas zapędzał do szorowania podłóg, do podrzędnych robót. Czy to czysto, czy nie, to szorować, lać wodę. Tak w kość nam dawał. Tak że to było bardzo niedobre.

  • Pamięta pan jego nazwisko?


Nie, pamiętam tylko nazwisko dyrektora tej firmy, tego oddziału: [Vogel]. Później się okazało, że cała firma była nie w wolnym porcie (myśmy byli w wolnym porcie), tylko była w Hamburgu, w mieście. W wolnym porcie były tylko hangary i magazyny. […]. Wieczorami [dostawaliśmy] zupę na słodko, to była kaszka z jakimiś owocami. To było dla nas za mało, bo myśmy byli wygłodzeni, ale gdybyśmy byli normalnie [odżywiani], to by było wystarczające.

  • Czy w grupie kolegów, którzy z panem pojechali, byli tylko Polacy z Powstania?


W tej grupie byli również „berlingowcy”, których myśmy poznali dopiero na miejscu. To byli ludzie starsi od nas, bo my Powstańcy wszyscy byliśmy w granicach dwudziestu do dwudziestu kilku lat, a ci byli po trzydzieści, po trzydzieści pięć. Ludzie, wśród których, jak przypuszczam, połowa była analfabetów. Jeden z nich wyglądał na oficera, ale prawdopodobnie nie ujawnił się. Znał dobrze język niemiecki i później służył jako dolmeczer z Niemcami. Po polsku zaciągał, tak po lwowsku trochę, taki miał akcent i był inteligentnym facetem. Reszta to byli półanalfabeci, którzy do nas zupełnie nie przystawali. Na siedemdziesiąt pięć osób było kilkunastu „berlingowców”. Tak że była między nami różnica, ale staraliśmy się tego nie okazywać.

  • Obcokrajowców nie było? Tylko Polacy?


Nie, tylko Polacy. W tej grupie komenderówka była i składała się z siedemdziesięciu pięciu. Byliśmy podzieleni na trzy drużyny, to już był nasz wewnętrzny podział, zresztą w uzgodnieniu z Niemcami. Myśmy tam dobrnęli około października, a już przed Bożym Narodzeniem dostaliśmy pierwsze paczki amerykańskie. To w ten sposób wyglądało, że przechodziłem przez podwórze, holując wózek z jakimiś narzędziami czy materiałami, podszedł do mnie listonosz niemiecki i mówi, że przyszły dla nas paczki. Ucieszyłem się bardzo. Listonosz był z furgonetką, w tej furgonetce były paczki. Zaraz były rozpakowane. Na razie przejęli je Niemcy i wszystko byłoby w porządku, gdyby nie łobuz feldfebel, który po zabraniu nam paczek polecił wszystkie [puszki] podziurawić gwoździami. Chodziło o to, że on nam tego nie zabiera. „To jest wasze, ale musicie natychmiast skonsumować, bo za trzy dni to będzie do wyrzucenia”. A więźniowie wiedzieli, co zawierają paczki amerykańskie. Paczki amerykańskie to był majątek na tamte warunki. Paczka amerykańska zawierała albo sto papierosów cameli, albo dwa wielkie bloki czekolady. To był majątek, bo papierosy amerykańskie były bardzo kosztowne. Ci, co nie palili, to dysponowali [gotówką]. Był ser w puszce, był dżem, była margaryna, było mięso, suchary, jakieś słodycze.

  • Czy odzież też była, czy tylko produkty spożywcze?


Nie, tylko spożywcze. Była puszka fasolki po bretońsku. Nieważnie. Tak że z tymi puszkami mieliśmy kłopot. W związku z tym w ekipie niemieckiej chyba zapanowało jakieś nieporozumienie. Faktem jest, że pozbyto się tego feldfebla i dano nam drugiego, który był za pan brat z nami. Wykombinował dla nas fortepian, fisharmonię mieliśmy [choinkę] na Boże Narodzenie, śpiewaliśmy. Oni przychodzili ze swoimi rodzinami do nas na Wigilię, śpiewaliśmy. Z żywnością było skąpo, ale nie było źle.

  • On też był w takim wieku jak ci wachmani, o których pan mówił?


Też starszy był, już siwy. Myśmy pracowali z cywilnymi pracownikami. Miałem swojego szefa elektryka, z nim dobrze żyłem. Pojechaliśmy któregoś dnia na zatopiony elewator zbożowy. Tylko nie wiem od czego zacząć. Właściwie powinienem powiedzieć o nalotach, jakie tam były.

  • Może opowiedzmy historię, którą pan zaczął, a za chwilę wrócimy do nalotów.


Elewator był wyciągnięty z wody, mokry, przechylony. Naszym zadaniem było wykręcić silniki, które tam [pracowały] kiedyś, a teraz były unieruchomione. [Załadować] na motorówkę i [dostarczyć] do firmy. W firmie byli tacy, którzy je przezwajali, pracownicy, robotnicy fachowi. Na elewatorze była marmurowa tablica rozdzielcza z różnymi przełącznikami. Za tą tablicą nie było dojścia, tam była siatka druciana, bo prawdopodobnie wysokie napięcie czy coś. W każdym razie teraz już napięcia nie ma, bo to jest wyciągnięte z wody. Myśmy tam zajrzeli i za tablicą dostrzegliśmy worek ze zbożem. Prawdopodobnie był jakiś lewy. Chyba nawet nie był zmoczony, nie wiem, jakim cudem się uchował. W każdym razie był worek ze zbożem. Myśmy co prawda nie mieli już takiego głodu, ale kolega Janek mówi do mnie: „Słuchaj, weźmiemy sobie trochę tego zboża do worka”. Mieliśmy worki na narzędzia, narzędzia przerzuciłem do jego worka, a sam wziąłem ze dwa kilo zboża. Chyba to nie było żyto, to był chyba jęczmień czy coś takiego. Już kończył się fajrant, więc czekaliśmy, aż motorówka przyjedzie, bo oni nas zostawiali, a sami odjeżdżali motorówką. Myśmy tam pracowali, później przyjeżdżał motorówką wachman. Idąc na tym elewatorze (bo to był spory elewator), zobaczyłem, że kajuta jest otwarta. W kajucie na wprost drzwi na ścianie wisiał niemiecki młynek, taki do kręcenia.

  • Do mielenia?


Do mielenia, tak. Nie wiem, czy używali do kawy. To była mała kajuta i nagle zobaczyłem. Janek mówi: „Patrz, nie dość, że mamy zboże, ale jest i młynek. Zabieraj go”. Na nieszczęście wszedł do kajuty, zabrał młynek, do worka wpakował. Wychodzimy na górę i czekamy. Motorówka się zbliża, wachman przyjeżdża, a z tyłu słyszę: Ferfluchte! Donnerwetter! Facet z obsługi elewatora zorientował się, że mu zginął młynek. Co tu robić? Mówię: „Janek, wrzucaj młynek do pieca”. On był nieczynny. Otwiera, ale już było za późno. Przychodzi pracownik, mieszkaniec tego elewatora i chce bić mojego kolegę. Jednocześnie nadchodzi wachman. Jesteśmy chronieni jako jeńcy wojenni, nie wolno nas bić. Ten się wścieka, ale mniejsza z tym. Faktem jest, że pojechaliśmy, ale to doszło do naszych wachmanów. Jak żeśmy dojechali, to wieczorem apel (bo co dzień apel był): „»Jedenastka« i »trójka«! Wystąp!”. Byłem „jedenastką”, kolega był „trójką”. „Jesteście oskarżeni o kradzież”. A kradzież żywności w Niemczech była bardzo wysoko karana, tak że nam groziły duże perypetie. Przez tłumacza trochę opóźniamy rozmowę. Teraz jestem oferma, a kiedyś byłem trochę łobuziakowaty i taki cwaniaczek. Pyta się Niemiec: „Dlaczego wyście to zrobili?”, ale zwraca się do mnie. Mówię: „Tłumacz! Ja dla siebie tego nie zrobiłem. Do mnie się zgłosił pracownik niemiecki, cywil. Mówił, że ma głód w domu, czy bym mu czegoś nie przeniósł”. Jak Niemiec usłyszał, że chciałem robić coś dobrze dla Niemca, podaje mi rękę: Gut, alles in Ordnung.
Bardzo kłopotliwe były naloty alianckie, które były prowadzone na Hamburg w sposób, który dla nas był właściwie nieznany, dlatego że Niemcy mieli doskonale zorganizowaną obronę przeciwlotniczą. Obrona przeciwlotnicza polegała na tym, że Hamburg był zadymiany. To znaczy w momencie, kiedy zbliżały się samoloty alianckie bombardujące Hamburg, Niemcy [uruchamiali] urządzenia. Widziałem, jak to wygląda. To była blaszana beczka i jakby butla tlenowa połączona przewodami z jakimiś zegarami. Otwieranie tego powodowało zadymianie. Zadymianie było tak skuteczne, że dokonywanie nalotu na konkretny obiekt stawało się właściwie niemożliwe. W związku z tym alianci bombardowali tak zwanym systemem dywanowym. To się przyjęło. Wyglądało w ten sposób, że grupa bojowa (po niemiecku oni nazywali Kampfverbände), nadlatywała nad miasto i jednocześnie zrzucali [bomby], tworząc „szachownicę”. Kratka po kratce niszczyli. Szczególnie dotyczyło to wolnego portu, gdzie były towary, gdzie były załadunki, gdzie były łodzie podwodne. W związku z tym taki nalot był uprzedzany tak zwanym Voralarmem, czyli „przedalarmem”. […] Jak był przerywany sygnał syren, to się schodziło do schronów. Myśmy w naszym budynku mieli schron specjalny dla nas wyszykowany przez firmę, która nas przyjmowała. Dlaczego mówię, że specjalnie przygotowany? Dlatego że miał miejsca, gdzie były (jak to u Niemców, w ich porządku) rysowane kółka, oznakowania: „Tu wybijać w razie zasypania”. Tam były suchary przygotowane na wypadek zasypania, były pewne zasoby wody. Tak że był dla nas specjalnie przygotowany, dla naszej grupy. Z tym że razem z nami, jak był nalot, schodził do schronu jeden z wachmanów. W porze alarmu schodziliśmy, później się zamykało wielkie, masywne drzwi, zakręcało się korbą. Wachman miał połączenie telefoniczne z innymi schronami tejże firmy, która informowała. On przejmując nas, zawsze mówił (oczywiście po niemiecku): „Leci grupa bojowa na Bremę”. No to my spokojnie: „Dobrze”. Za chwilę: „O! Druga grupa bojowa leci na Bremę”. No to my: „Dobrze”. Wreszcie grupy zmieniły kierunek, lecą na Magdeburg. Powtarzał nam to, co słyszał. Wreszcie były różne komendy. Najgorzej było, jak powiedział, że wszystkie grupy kierunek na Hamburg. Żeśmy się strasznie bali, bo Hamburg to jest tak wodą podmyte miasto! Mimo że do morza daleko, ale tam wszędzie dopływały kanałami statki. Jak bomby padały, to wszystko się huśtało. Jak były te naloty, to nasz wachman już nie wiedział, co ma robić. Już chciał pod ławkę się chować, a myśmy się z niego śmiali: „Widzisz, to na ciebie skierowane, a nie na nas! Dlatego my się nie boimy”, chociaż myśmy się też bali.


  • Panowie mieli jeszcze wspomnienia z Powstania.


Tak. Naloty były (co najciekawsze) z niezrozumiałych dla mnie powodów zawsze o tych samych godzinach. Zawsze były rano o godzinie szóstej (z pewną tolerancją czasu oczywiście), o dwunastej w południe i o piątej po południu.

  • Jak często się odbywały?


Prawie co drugi dzień, nawet może i co dzień bywały. Nie zawsze były bombardowania, były naloty albo przeloty, wtedy się nie wychodziło. One były nie o piątej, a o jedenastej wieczorem. Myśmy nie chcieli się kłaść spać. Dopiero po jedenastej, jak minie ten okres, myśmy się kładli. [...].

  • A czy zdarzyło się, że taki alarm przed nalotem zastał panów z dala od schronu, tak że musieli panowie gdzieś indziej przeczekać? Czy zawsze się zdążało do schronu?


Zastanawiam się, ale nie przypominam sobie takiego momentu. Nie wiem dlaczego, w tej chwili nie potrafię tego wytłumaczyć.

  • Może ze względu na godziny?


Rano i wieczorem to zrozumiałe. Ale pamiętam taki nalot w południe, kiedy już zupa była przygotowana. Widocznie wtedy żeśmy nie pracowali. Może to było trochę inaczej w czasie, trudno mi w tej chwili powiedzieć. W każdym razie była zupa już przywieziona dla nas i był alarm. Myśmy zeszli do schronu, był nalot. Jak myśmy wyszli, było ciemno od tych dymów. To było południe, a przecież długo nie trwały te [naloty]. Tak że taki moment pamiętam. Co ciekawe, naloty były z jednoczesnym zrzucaniem pasków, to była taka „bibułka” metalowa. Po nalocie tego dużo leżało wszędzie. Rzucali dla zmylenia radarów.

  • To było jednocześnie z bombami?


Tak, jednocześnie z bombami. Tak że jak żeśmy wychodzili, paliło się tu, paliło się tam, tam zatopiony statek, a wszędzie pełno pasków foliowych, metalowych.

  • Z tego, co pan opowiada, stosunek do panów tych, którzy panów pilnowali czy pracodawcy, był całkiem przyzwoity.

 

Bardzo dobry. Mógłbym przytaczać jeszcze inne dowody na to, ale krótko powiem. Myśmy żyli dobrze ze swoimi majstrami. Za dawane im czekolady czy kawę, która była bardzo dobra, czy papierosy, oni nam dawali chleb, bo chleba nam było mało. Ale nie dawali chleba fizycznie, tylko dawali nam tak zwane Reichsmarki. To były znaczki, po sto gramów na jeden znaczek, że jak ktoś jechał w delegację, to mógł sobie chleb w restauracji pobrać. Oni nam dawali, żeby nie dawać chleba. Każdy z nas miał całą książeczkę tych znaczków: „Kto dzisiaj idzie z wachmanem na miasto?”. Idzie Igrekowski. Spisywał: ten dał tyle, ten dał tyle [znaczków]. Przychodził i świeży chleb żeśmy dostawali codziennie.

  • Czyli wyjścia na miasto w towarzystwie były możliwe?


Tak, z wachmanem. Wachman prowadził naszego jeńca, jeniec załatwiał w sklepie i przychodził z powrotem.

  • Do kiedy mniej więcej trwała praca w Hamburgu, którą panowie wykonywali? Wiemy, że front się zbliżał. Jak to wyglądało?


[...]. Front się zbliżał szybko i ogłoszono ewakuację całego Hamburga. Wszystko: firmy, ludzi, fabryki – ewakuacja. To samo było w Polsce, jak Niemcy opuszczali Warszawę, to też ewakuowali. Myśmy byli też włączeni w ewakuację. Którego dokładnie to było, trudno mi powiedzieć. To już był kwiecień, maj 1945 roku.

  • Już wiosna.


Może maj jeszcze nie. Jeszcze pewnie można byłoby coś opowiedzieć, co się działo w maju. To był kwiecień, ewakuacja. Zbombardowali już porządnie Hamburg, wolny port i naszą firmę, jakkolwiek nie nasz budynek. Firma wypowiedziała nam pracę. W myśl przepisów, jak się później dowiedzieliśmy, w ciągu kilku dni powinniśmy znaleźć inną pracę. Jeżeli nie, to teoretycznie powinniśmy wracać do rdzennego obozu, bo to była komenderówka wysłana, ale myśmy byli cały czas członkami obozu Sandbostel X B. W związku z tym nasz wachman się strasznie zmartwił. Pozbędzie się nas, a myśmy przecież jemu bardzo dużo dawali. Bo zawsze było tak, że jeden, dwóch z nas było na tak zwanej Krankenstube, to znaczy w szpitalu. […] Jak przychodziły paczki, to [każdy] dostawał tam swoją. […] [Uzgodniliśmy], że jak paczka przychodzi, a nie ma adresata, [bo jest w szpitalu], to przekazujemy to wachmanom. Tak że oni byli zainteresowani tym, żeby z nami zostać, bo wojna jeszcze trwała, a oni już mieli kiepskie warunki materialne czy żywnościowe.
Zbombardowano niedaleko nas chłodnię. Pierwszy raz się z chłodnią zetknąłem, jakkolwiek później studia kończyłem właśnie w tym kierunku, ale to już nie ma nic do rzeczy. Chłodnia została zbombardowana bombami palącymi i gdzieś się zapaliło. Temperatura się w chłodni podniosła. To wielka chłodnia, cały gmach, całe piętra jeszcze wtedy pełne mięsa. W tym miejscu, gdzie się zapaliła bomba, trochę się nadpaliło mięsa. W każdym bądź razie szukając pracy, znajdujemy pracę w tej chłodni. To też zdarzenie humorystyczne. Dzielimy się na trzy grupy. Jedna grupa jedzie do chłodni. Jak tu Niemcy organizują pracę? Jest dziura w murze gdzieś na drugim piętrze. Mamy półtusze świńskie ważące po trzydzieści, po czterdzieści kilo. [Polecają je przez „rękaw”] zrzucać na samochody, bo jak to dłużej poleży, to się popsuje. Temperatura w chłodni podniosła się do trzydziestu stopni. Zrzucamy, ale ciężko to idzie, nie spieszymy się tak bardzo [...]. Wreszcie przychodzi wachman i powiada: „Już dosyć zrzucania, teraz po jednej na plecy i idziemy do naszej kwatery”. Nie wiem, jak to się stało, w każdym razie każdy z nas wziął połówkę świniaka na plecy i [szliśmy ulicami] Obok nas esesmani przechodzili. Nie wiem, czy oni zbaranieli, czy oni myśleli, że takie jest polecenie. [...]. Druga grupa idzie po nas, później trzecia. Po trzech drużynach wachmani powiadają: „Wymawiamy pracę. Za ciężka praca jest, niebezpieczna”. To tak było. Dlaczego o tym mówię? Dlatego że myśmy mieli tego mięsa tak dużo!
Później, jak wypowiedzieli nam pracę, pracowaliśmy jeszcze parę dni w zarządzie miasta. Nie wiem, gdzie koledzy, ale mnie przypadła taka praca: był kanał i stary mostek zwodzony. Jak przepływał jakiś statek, to go podnosili, a jak nie, to piesi przechodzili. Nie był duży, starego typu, na pasach. Miał wysokie kolumny na przyczółkach. Monter z zarządu miasta, [chciał] żebym wszedł na górę i przez walec przerzucił pas. A ten pas był ciężki. [Odmówiłem, bo się bałem]. […] „Nie? No to nie”. Później myśmy leje zasypywali po bombach, różne takie roboty. Aż w końcu przyszła kolej na ewakuację. A my mamy tyle mięsa! Port był zbombardowany, tak że drewna do opału było bardzo dużo, a myśmy mieli w środku strychu wielki [żelazny] piec średnicy chyba dwa metry. Tam było względnie ciepło. Myśmy na tym piecu sobie smażyli, robili kotlety, trochę [mięsa ładowali] w puszki. Jak tu teraz ewakuować się z tym wszystkim?
Miałem dwa kuferki (zrobiłem sobie w warsztacie), nie licząc, że jeszcze chlebak miałem. Wachmani powiadają w ten sposób: „Bierzemy trzy czterokołowe wózki z dyszlami do rozwożenia materiałów, narzędzi. Każda drużyna bierze jeden wózek i swoje walizki kładzie na ten wózek”. W te trzy wózki wyjeżdżamy. Na portierni: „Stop!”. Mimo że zbombardowane, ale portiernia jeszcze działa. „Stop! Przepustkę na wózki! Nie wolno. Wy możecie sobie iść, ale wózków nie wolno wam zabrać”. Jak to zwykle u Niemców. Po papierosie żeśmy się złożyli, dostali [trzy] paczki cameli, puścili nas i myśmy pojechali. Dojechaliśmy do jakiegoś wielkiego placu. To już było chyba nie w wolnym porcie, a w części mieszkalnej Hamburga.

  • Cały czas pod eskortą wachmanów?


Tak, czterech czy pięciu. Później może nawet ich było mniej. Dochodzimy do wielkiego placu, a tu Francuzi, Belgowie! Wszyscy jeńcy wojenni. Włosi byli internowani, nie byli jeńcami. Ustawiają nas w formację, to się rusza i jedzie pomalutku. My z tymi wózkami. Ale dojeżdżamy do momentu, gdzie rozdwajają się drogi. Cała kolumna biegnie prosto, a nasz wachman powiada: „A my jedziemy w lewo”. Ryzykował, ale [dobrze wybrał].


[...] Wędrowaliśmy przez Rendsburg, Flensburg, Kolonię, aż do Husum, to jest pod duńską granicą. Ciągnęliśmy trzy wózki, po drodze śpiewając: „Marsz, marsz Polonia, marsz dzielny narodzie”. Przy większych skupiskach [wyrzucaliśmy niedopalone papierosy, które Niemcy później zbierali]. Bo myśmy przed wyjazdem dostali jeszcze dodatkowe paczki. Śpiewaliśmy, pamiętam jak dziś: „Umówiłem się z nią na dziewiątą, na dziewiątą tak jak dziś”. Świetnie się przy tym maszerowało. Dobrnęliśmy do miejscowości, która się nazywa Wester-Ohrstedt. Tam nas zatrzymano i skierowano nas do obozu [przejściowego]. Były baraki, a w nich Francuzi, Belgowie. Zatrzymano nas przy szlabanie i tutaj niestety zabrali nam wszystkie pakunki, co do jednego. Stałem jeszcze przed szlabanem, patrzę na Belga, który obiera brukiew, [ogląda się,] czy nikt nie patrzy, i ją je. Taki głód tam był, a myśmy mieli tyle wszystkiego. Ale trudno, zabrali. Tam myśmy byli do końca wojny. Jedenastego maja są moje urodziny. Nieopatrznie się z tym zdradziłem i 10 maja koledzy powiadają: „Słuchaj, nie ma rady. Oni już nas tak nie pilnują, to idź na zewnątrz i może zdobędziesz za fajki jakiś alkohol”. Tak zrobiłem. Podszedłem trochę bliżej parkanu. Oni się odwracali tyłem. Dziura była w parkanie. Wyskoczyłem. To było 10 maja. Idę, stukam do jakiejś chałupy i mówię po niemiecku, że mam papierosy, [a chcę w zamian] jakiegoś butelkę wina. A ona mówi: „Po co oni was jeszcze trzymają w tym obozie?! Przecież wojna się skończyła”. Mówię: „Co pani takie rzeczy [mówi]?”. – „Tak!” Dała mi butelkę, nie chciała nic ode mnie. Wracam, idę do męża zaufania (mężem zaufania był wtedy nasz sierżant z 1939 roku) i mówię co usłyszałem. Ale on na to: „Wiem o tym, tylko oni mi mówią, że to nieprawda”. […] [Sierżant poszedł do wachmanów. Zdecydowali, że dla wyjaśnienia sytuacji razem pojadą do pobliskiego miasta powiatowego Husum. Zabrali sierżanta wraz zastępcą do samochodu. W drodze obu rozstrzelili. Dowiedzieliśmy się o tym później]. .

  • Tego sierżanta, o którym pan mówił?


Tego sierżanta i nie wiem, czy jego zastępcę, czy zastępcę kogoś innego. W każdym razie wiem, że dokonali egzekucji.

  • Już po wojnie w zasadzie.


Tak. To widział czy podpatrzył jakiś rosyjski jeniec, który tam orał. W każdym razie była później rozprawa i osądzili tych Niemców po wojnie. [...]

  • A do którego dnia byliście więzieni w tym obozie?


Jeszcze dziesiątego byliśmy w obozie, a przecież wojna się już skończyła. Później przejechał koło nas szosą pierwszy patrol: jeden Anglik z jakąś siatką ochronną przeleciał, nawet nie obejrzał się za nami. Niemcy już nas opuścili, byliśmy zupełnie sami. Pouciekali, zostawiając nawet karabiny i wszystko. Dopiero [nazajutrz] przyjechał pierwszy samochód ciężarowy z Anglikami. Spisali nas, trochę popytali. „Przyślemy wam żywność” – [obiecali]. Czekaliśmy na żywność. Trochę jej rabowaliśmy Niemcom, bo poczuliśmy się już [pewniej]. Tak że to w ten sposób. Właściwie nie było żadnego wyzwolenia, bo przyjechali, pojechali i koniec. Myśmy wojska nie widzieli, dlatego że Schleswig-Holstein, gdzie jest ten rejon, właściwie się poddał i tam już nie było wojny, zanim front doszedł. [...]  

  • Co dalej się stało? Kiedy pan wrócił do Warszawy?


Wróciłem do Warszawy w 1945 roku, przed Bożym Narodzeniem, na święta. Wcześniej nie można było wrócić, ze względu na to, że podobno pociągi, którymi wyjeżdżali repatrianci, nie wracały. To wyglądało, jakby Rosjanie zatrzymywali lokomotywy, wagony i załogi. W pierwszym rzędzie oczywiście mieli możność wracać cywile. Nas trzymali jeszcze parę miesięcy, bo się rozeszła wiadomość, że jeszcze będzie wojna z Rosją. Myśmy chcieli bardzo szybko wracać, ale pierwszy transport pojechał dzieciatych i żonatych.

  • Gdzie w tym czasie pan przebywał? W tym obozie cały czas?


Tak, cały czas w tym obozie. Był spory, tam było paręset ludzi. Później powroty się odbywały przy pomocy angielskich ciężarowych samochodów. Przejeżdżały przez strefę rosyjską do Szczecina. I tak też myśmy przejechali. W strefie rosyjskiej był nocleg. Anglicy dali nam jedzenia tyle, ile kto chciał. […]. W Szczecinie przeszliśmy przesłuchania przez Urząd Bezpieczeństwa. Bardzo [trudne], nieprzyjemne, [podstępne]. Mieli nas za ciężkich frajerów. Dostałem papiery repatriacyjne i z kolegą [Władysławem] Findeisenem, nie czekając na jakiś lepszy transport, wsiedliśmy w pierwszy lepszy pociąg towarowy jadący w kierunku Warszawy. Pojechaliśmy, nieopatrznie zresztą, bo po drodze musieliśmy z jakichś powodów (nie pamiętam już jakich) wysiąść, czekać na inny pociąg. Okazało się, że to była stacja obsadzona przez ruskich i ruscy strzelali do gołębi. Nie wiem, po co. Myśmy się bali. Ale jakoś dojechaliśmy do Warszawy przed Bożym Narodzeniem w 1945 roku.

  • Kiedy po raz pierwszy po wojnie spotkał się pan ze swoją mamą? Wtedy kiedy pan wrócił?


Tak, ale nie wiedziałem nic o mamie. Pisałem do niej listy. Moja mama wcześniej już cośkolwiek wiedziała o mnie i dostała ode mnie jeden list. Ja nie miałem od mamy żadnej wiadomości. Tak że właściwie, czy mój dom istnieje, czy moja mama żyje, dowiedziałem się dopiero, jak wszedłem do domu.

  • To był dom, w którym pan mieszkał przed Powstaniem?


Tak, ten z którego myśmy byli zabrani na rozwałkę. Tu mała dygresja. Jestem pewny, że gdyby nie [tragedia] wawerska [w grudniu 1939 roku], to bym nie wrócił pierwszym możliwym transportem. Moi koledzy pozostawali, pokończyli niektórzy studia (byli tam faworyzowani) i wracali już w zupełnie innych warunkach.. Jednak ze względu na to, że matka została sama, matka, której zawdzięczam bardzo wiele, wróciłem.

  • Spotkanie z mamą nastąpiło w momencie, kiedy pan wrócił?


Tak, zaraz kiedy wróciłem. [...] Od razu, mimo bardzo ciężkich warunków materialnych, jakie po powrocie mieliśmy, zapisałem się kurs wstępny Politechniki Warszawskiej (nie miałem pełnej matury). […] Po jego skończeniu automatycznie stałem się studentem pierwszego roku. Politechnikę ukończyłem niestety dopiero w 1952 roku. Warunki mi nie pozwoliły wcześniej, bo jednocześnie pracowałem na pełnym etacie. Pracowałem w przemyśle fermentacyjnym, później w mięsnym, bo kończyłem studia w specjalizacji chłodnictwo. Później pracowałem w [ Mostostalu-Exporcie], skąd przeszedłem na emeryturę.

  • Wspominał pan o swoim nazwisku.


Właśnie chcę powiedzieć. W 1952 roku ożeniłem się i w rok czy w półtora roku po tym zmieniliśmy nazwisko z Cacko na Czarski. Mam dokumenty.

  • Żonę poznał pan po powrocie do Polski?


Tak, oczywiście. Żonę poznałem w roku 1951. Akurat kończyłem [studia]. Mając dwadzieścia siedem lat, czas najwyższy się ożenić.

  • Podsumowując naszą długą rozmowę, chciałem się zapytać, na chwilę wracając do samego Powstania Warszawskiego – jaka jest pana refleksja, ocena. Jeżeli z dłuższej perspektywy czasu pan spojrzy na Powstanie Warszawskie, czy widzi pan jego zasadność? Czy jego sens jest cały czas dla pana dostrzegalny? Jak pan ocenia Powstanie?


Słuszne pytanie. Na ten temat dyskutujemy między sobą z [najbliższymi] kolegami. Muszę powiedzieć, że niestety, ale między nami nie ma zgody i to mnie bardzo martwi. Jestem w trochę innej sytuacji niż moi koledzy. Przystąpiłem do Powstania, będąc jednak [szczególnie] zmotywowany. […] Niemcy mi wyrządzili taką ogromną krzywdę, że (jakkolwiek może nie wspominałem o tym) ta „zadra” we mnie siedziała [cały czas]. Chyba nikt się temu nie dziwi. Tak że w 1942 roku, gdy kolega zwrócił się do mnie z propozycją przystąpienia do konspiracji akowskiej, [natychmiast zgodziłem się]. Ci, którzy mnie później przesłuchiwali czy rozmawiali, czy nawet przyjmowali ode mnie przysięgę, powiedzieli: „[Przyjmujemy] bez żadnych [zastrzeżeń]”. Przechodziłem przeszkolenie. Oczywiście w czasie Powstania czułem wciąż wielką nienawiść do Niemców, [tych, którzy zamordowali moich najbliższych]. Dzisiaj to wszystko [należy już do przeszłości]. Dzisiaj, jak obserwuję nieraz w telewizji sprawozdania po jakimś procesie, to rodziny poszkodowanych powiadają: „Dlaczego oni go na najwyższy wymiar kary nie skazali?”. Kiedyś też taki byłem i się temu nie dziwiłem, a dzisiaj się dziwię. Po co? Spotkało cię to, co cię spotkało. Dzisiaj jestem już zupełnie innym człowiekiem. Nie mogę powiedzieć, że do Niemców nie mam żalu. Mam żal. Przecież ani przepraszam, ani jakichś odszkodowań myśmy nie dostali. Chyba przy tym zakończeniu wojny, jakie nastąpiło… Przecież Niemcy są bogaci. Oni nie mogliby? Mam trochę żal do [państwa], dlatego że nasze rządy powinny się o nas upomnieć.

  • Czy uważa pan, że dobrze, że Powstanie wybuchło? Czy miało sens?


Tak. [Niezależnie od pobudek patriotycznych] uważam, że w mojej sytuacji Powstanie dało mi szansę [dokonania rozrachunku. Taka potrzeba tkwiła we mnie]. Proszę mi to darować, ale niestety tak było. Powstanie dało mi szansę, że się wewnętrznie poczułem usprawiedliwiony. Przecież walczyłem. [Mojego ojca i brata] zabito [bestialsko], wyciągając z łóżka, a ja zabiłem, walcząc. Chyba nikt mi nie może mieć tego za złe. Jakkolwiek spotykam się z taką oceną ze strony [niektórych] moich kolegów, którzy uważają, że Powstanie było niepotrzebne [...].

  • No cóż, każdy ma pewnie jakąś swoją ocenę.


Tak uważam i to jest odpowiedź na pytanie z mojego punktu widzenia osobistego. Przecież Powstanie Warszawskie było wydarzeniem, jednym z wielu w czasie II wojny światowej. Było Monte Cassino, była też wielka bitwa pod Lenino czy gdzieś w Beneluksach, gdzie walczył Maczek. Gdyby nie było tych walk, to kto wie, czy nie bylibyśmy uznani za którąś z kolei republikę radziecką. Jednak mi się wydaje, że te wydarzenia miały wpływ na kształtowanie się powojennego porządku w Jałcie, Poczdamie. Moim zdaniem i tak nas skrzywdzono, pozostawiając w strefie rosyjskiej, bo przecież wcale nie musiało tak być. Tak że ja osobiście uważam, że Powstanie to było zło konieczne, ale gdyby go nie było, to [zupełnie inaczej mogłyby się potoczyć losy naszego kraju]. I czy ona byłaby? Przecież ani Roosevelt, ani Churchill nie wykazali specjalnej troski o interesy Polski. Dano nam w zamian za ziemie wschodnie, ziemie zachodnie, ale dla Niemców jest, że zabraliśmy im Niemcy, że myśmy wzięli ich ziemie. Oni nie interesują się, że myśmy stracili swoje na wschodzie. Oni tego nie chcą wiedzieć. Przecież utrzymuję z kilkoma rodzinami Niemców kontakty. Oczywiście nie informowałem ich o Wawrze absolutnie. Przez dziesiątki lat prowadziliśmy [z żoną] korespondencję [z jedną dziennikarką], aż do czasu, kiedy pojawiła się sławetna pani Steinbach. Któregoś dnia byłem w Falenicy, czytam gazetę i dowiaduję się o pani Steinbach – [w imieniu rzekomo wypędzonych rodaków], która rości pretensje w stosunku do Polaków. Tak się zdenerwowałem, że od tego momentu przerwałem kontakty z Niemcami. Tak dobry rok czy nawet więcej nie odpowiadałem na ich listy. Aż teraz, kiedy była uroczystość sześćdziesięciolecia [tragedii] w Wawrze, gmina wydała książeczkę na temat Wawra. Tak sobie myślę: „Tu jest troszkę o mnie i moja relacja jest też w tej książeczce. Już mam tyle lat. Dlaczego nie poinformować starych znajomych Niemców o moich przeżyciach z przeszłości? Oni myśleli, że ja taki przyjaciel jestem”. No i wysłałem tą książeczkę [...] i wcale nie spotkałem się z jakimś negatywnym przyjęciem. Przeciwnie, zainteresowanie: „A co? A jak? A powiedz, jak to było. Dlaczego? Szczegóły”. Nie wiem, jak to dalej się potoczy, bo to niedawna sprawa.

  • Ale ten kontakt pan odnowił?


Tak. Ta pani, o której myślę w tej chwili, to jest dziennikarka, którą poznała kiedyś moja żona, będąc w RFN, jeszcze za PRL-u, kiedy żona pracowała w „Modzie Polskiej”. Ze [swoją firmą] wyjeżdżała do Niemiec. Poznała między innymi dziennikarkę, która miała za zadanie zająć się całą ekipą polską w Niemczech. To było chyba w Hamburgu czy w Berlinie, już nie pamiętam dokładnie. Niemcom zależało na tym, żeby pokazać, co to jest Zachód, bo wtedy jeszcze NRD było, a ona była na Zachodzie. Nawet przyjmowali ich bardzo gościnnie, a później myśmy nawet załatwili jej sprawę przyjazdu do Polski. Miała przyjechać, mimo że to było bardzo trudne. [W ostatniej chwili wycofała się ze względów rodzinnych. Długo wspominała, że bardzo żałuje straconej okazji]. Ja też żałuję, bo byśmy to wyjaśnili dużo wcześniej. [...]
Jeszcze wracając do pytania – uważam, że z punktu widzenia sztuki wojennej Powstanie to był niewątpliwie niewypał. Zresztą to, jak to się odbywało, najlepiej świadczy, jak to nie było przygotowane. Przecież jak można przez bramę wyskoczyć i przeskoczyć szerokość Alej Ujazdowskich, żeby dopaść do budynku, w którego w oknach siedzieli uzbrojeni w broń maszynową? [A taki rozkaz my na przykład otrzymaliśmy]. Jakże można było powiedzieć, że to jest możliwe? Chyba że to była strategia pomyślana na to, żebyśmy mieli opóźnić jakieś działanie na innym froncie. Tego nie wiem. Tak że z punktu widzenia czysto wojskowego to był absolutny niewypał. Ale ja mówiłem do swoich kolegów: „Nikt was do Powstania nie zmuszał”. Jak przyszła wiadomość, że mamy jechać, to niektórzy pojechali, niektórzy nie pojechali i nikt nie ma pretensji do tych, którzy nie zgłosili się na punkt zborny na Powstanie i zostali w domu. „Nie chciałeś, to nie pojechałeś. Ale jeżeli poszedłeś, to widocznie liczyłeś się z tym, że Powstanie może mieć jakiś pozytywny rezultat, może się udać. Tak samo jak nie mogłeś wiedzieć, jaki będzie rezultat, tak mógł nie wiedzieć sam »Bór« Komorowski czy całe naczalstwo”. Liczyło się, że jednak Rosjanie pomogą. Gdyby Rosjanie pomogli, to Powstanie mogłoby się udać. Tak że nie można z góry powiedzieć, jak moi [niektórzy] koledzy powiadają: „To była głupota, nie wolno było, to się nadaje pod osądzenie”. Ja się z tym zgodzić nie mogę. Mnie nikt nie namawiał. Czułem wewnętrznie, że złożyłem przysięgę i z tej przysięgi się wywiązałem, jak mogłem [najlepiej].

Warszawa, 28 października i 9 listopada 2011 roku
Rozmowę prowadził Sebastian Ambroziak


* Fragmenty umieszczone w kwadratowych nawiasach nie występują w nagraniu, wprowadzone na życzenie rozmówcy.
 

Zbigniew Czarski Pseudonim: „Bonarowicz” Stopień: strzelec, starszy strzelec Formacja: Batalion „Ruczaj”, Pułk „Baszta”, Batalion „Oaza” Dzielnica: Śródmieście Południowe, Sadyba, Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter