Alina Lasocka „Mewa”, „Ewa”
Rok urodzenia 1925. Moje aktualne nazwisko to Lasocka, nazwisko panieńskie Dołęgowska Alina.
- Czy urodziła się pani w Warszawie?
Urodziłam się w Warszawie na Starym Mieście w domu. Dokładny adres na ulicy Kościelnej 10, to było Stare Miasto. Ponieważ rodzice pochodzili ze wsi (zarówno ojciec, jak i mama), dostali trochę posagu i ten posag wpłacili jako zaliczkę na mieszkanie. Ten budowany dom, na który była wpłacona zaliczka, to była kolonia Grottgera na Mokotowie. Tam trzeba było wpłacić, nawet dobrze pamiętam, że chyba trzynaście tysięcy złotych, żeby móc zająć mieszkanie. Całe mieszkanie, które obejmowało sześćdziesiąt metrów kwadratowych, kosztowało ponad trzydzieści tysięcy złotych. Wiem, że resztę zaliczki było spłacane do Banku Gospodarstwa Krajowego. Do wojny, jeszcze też przez okres okupacji, to była żadna suma, bo bank pobierał raty chyba po dwadzieścia złotych. Mało z tego pamiętam, ale wiem, że to już było niedużo. Zamieszkali na ulicy Grottgera. Poza moimi rodzicami to mieszkała głównie inteligencja. Obok, po drugiej stronie ulicy Belwederskiej to była dzielnica, która nazywała się Sielce. Sielce były zajmowane, były tam domy bardzo słabej budowy. To dlatego, że tam trzeba było widocznie płacić. Towarzystwo, które mieszkało po drugiej stronie ulicy Belwederskiej, już do inteligencji nie było raczej zaliczane.
Natomiast mój ojciec miał ambicje, żeby córki się uczyły, ponieważ byłyśmy w miarę zdolne. Ojciec był tylko krawcem, nie był inteligentem, co się wtedy, przed wojną (w 1927 roku, bo wtedy się tam rodzice przeprowadzili, nabyli to mieszkanie) bardzo liczyło. Krawiec nie był inteligentem. Co nie przeszkadza, że mój ojciec był szalenie oczytany i miał fenomenalną pamięć. Od razu poszłam do szkoły podstawowej. Do szkoły podstawowej poszłam w ten sposób, że ojciec szył garnitur kierownikowi szkoły. Miałam sześć lat, jak przyszedł kierownik szkoły i zorientował się, że ja, jako sześcioletni dzieciak potrafię czytać, chociaż nikt mnie specjalnie nie uczył. Czytanie mnie interesowało, na przykład [napisy] na pudełkach makaronu czy czegoś innego. Pytałam mamę: „Jak ta literka się nazywa?”. – „No tak”. – „Jak ta literka?”. A, B i tak dalej i w ten sposób poznałam cały alfabet. Mając sześć lat, potrafiłam przeczytać całe wyrazy. Kiedy ten dyrektor (wtedy nazywało się to kierownik) szkoły podstawowej zorientował się, że czytam, pyta się, dlaczego nie chodzę do szkoły. „No nie chodzę, bo nie mam jeszcze siedmiu lat”. Właściwie kierownik szkoły powiedział: „Stanowczo trzeba dziecko wysłać do szkoły. Skoro w tym wieku już czyta jako tako, to trzeba posłać do szkoły”. W ten sposób rozpoczęłam swoje studia, że tak powiem.
- Czy pamięta pani, co to była za szkoła?
Szkoła podstawowa, która się mieściła na ulicy Belwederskiej. Chyba był numer 31. W 1939 roku już ukończyłam dwie klasy gimnazjum. Moja siostra już była o dwie klasy wyżej. Siostra chodziła do Gimnazjum imienia Narcyzy Żmichowskiej – to było państwowe gimnazjum. Ojciec chciał, żeby mnie też do tej szkoły zapisano. Jak to było przed wojną – stwierdzono w tej szkole Żmichowskiej: „No nie, to byłaby rozpusta, żeby dwie córki krawca chodziły do państwowej szkoły. To jest nie do pomyślenia”. W związku z tym ojciec zapisał mnie do prywatnego gimnazjum imienia Sierpińskiej pod wezwaniem Świętej Zofii. Rozpoczęłam naukę w szkole średniej.
- Jak wpływ na pani wychowanie miała szkoła?
Lepszy niż szkoła ma dzisiaj. Lepszy, bo szkoła była szanowana przez uczniów, nie działy się żadne brzydkie sprawy. Powiedziałabym, że nauczyciel to była ważna osoba, której należało słuchać i trzeba się było uczyć. Nie było bąblowania, że tak powiem. Do wybuchu wojny miałam skończone dwa lata gimnazjum Zofii Sierpińskiej.
- Jak zapamiętała pani wybuch wojny?
W czasie wybuchu wojny nie byłam w Warszawie. Moja siostra chodziła do szkoły państwowej, gimnazjum Żmichowskiej dla swoich uczniów miało kolonię w Zalesiu (chyba Górnym) pod Warszawą. Nasza szkoła nie miała nic takiego, nie miała takich możliwości, wobec tego rodzice wywieźli mnie do dziadków pod Białą Podlaską. Zastała mnie wojna przy rodzinie, przy dziadkach i przy rodzeństwie moich rodziców.
- Kiedy wróciła pani do Warszawy?
Dokładnie 11 listopada 1939 roku przywędrowaliśmy do Warszawy na piechotę. To jest dwieście kilometrów na piechotę. Inaczej się wtedy patrzyło na ludzi młodych i starych. Moim zdaniem wtedy, jak pamiętam, to moja mama, która miała wtedy trzydzieści dziewięć lat, wydawała mi się osobą starszą. Ja już prawie dorosła, bo już byłam uczennicą gimnazjum – zupełnie inaczej to wtedy wyglądało. Tylko słyszało się bombardowania, wojska niemieckie już doszły prawie do Bugu i moi rodzice z siostrą przywędrowali do mnie na wieś. Wieś nazywa się Huszcza. Przywędrowali tam i wtedy okazało się, że nasze mieszkanie, dom, w którym rodzice kupili mieszkanie, został w połowie zbombardowany. Uderzyła bomba, uszkodziła dach, przebiła trzecie i drugie piętro, kawałek pierwszego piętra. Nasze mieszkanie było na parterze. W naszym mieszkaniu zbombardowany był tylko sufit w jednym pokoju. Reszta mieszkania jeszcze była cała. Dach był tylko przebity, natomiast nie zawalił się na budynek. Tak przezimowaliśmy w tym mieszkaniu, jak wróciliśmy.
Na wiosnę (za okupacji) powstał jakiś nadzór budowlany, który sprawdzał budynki. Stwierdził, że budynek, w którym mieszkamy, grozi zawaleniem, bo dach wisiał na słowo honoru, można powiedzieć. Część ścian bocznych została i komisja stwierdziła, że to trzeba rozebrać, bo inaczej się to zawali i nas wszystkich przygniecie. Przysłali nam pismo, że trzeba się wyprowadzać. Ale gdzie się wyprowadzać? Nie była to prosta sprawa. Wobec tego policjant, który przyprowadził dwóch czy trzech cywilnych robotników (już tego nie pamiętam), mówi: „Proszę państwa, no wiem, że nie macie [dokąd pójść]…”. Rzeczywiście w 1939 roku w czasie zimy w pewnym momencie obudził nas huk, bo na sufit wiszący na słowo honoru zawalił się dach. Śniegu nasypało i zawalił się dach. Ściany boczne sterczały. Akurat ściany boczne tej części budynku, gdzie było nasze mieszkanie. Kazali nam się wyprowadzać, przysłali pismo, bo to grozi zawaleniem. Ale gdzie się wyprowadzić? Policjant przyprowadził robotników do wynoszenia rzeczy z mieszkania. Rzeczywiście przyszli cywile, Polacy razem z polskim policjantem. Wynieśli nasze rzeczy, nasze meble na podwórko, ale policjant był jakimś przyzwoitym człowiekiem i powiedział mojemu ojcu: „No, gdzieś się przecież musicie podziać. Proszę pana, ja tu założę plombę w taki sposób, że będziecie mogli do tego mieszkania się dostać, bo muszę zaplombować, ale tak, żebyście mogli wstawić swoje rzeczy. No bo co robić z gratami?”. Tak założył, papierek przyczepił, przykleił z jednej strony czy przybił – nie wiem, jak to [zrobił]. Mówi: „Jak nas już nie będzie, będzie cicho (w ogóle ulica Grottgera była cicha), to – mówi – po cichutku, wyjmując jeden gwoździk z klamki zewnętrznej, bardzo ostrożnie, żeby nie zerwać plomby możecie sobie wstawić w nocy meble. Trudno, żeby się wszystko zniszczyło”.
Ojciec zarabiał nieźle przed wojną. To jeszcze było za mało, żeby to remontować. Wobec tego z sąsiadem we trzech panów (ojciec i dwóch znajomych) postanowili zarobić trochę pieniędzy na remonty. Wtedy mój ojciec się złakomił na to, że rzeczywiście jakoś można. Mieliśmy rodzinę na wsi. Nie wiem, kto i jak to zorganizował i kto się tym zajmował, że mój ojciec z tymi znajomymi zaczął jeździć na wieś, tam kupować wieprze, świniaki, rozbierać mięso. Nie mogę sobie tego uzmysłowić, który zorganizował transport do Warszawy. W każdym razie było to przewożone do Warszawy. Wspólników było trzech, mój ojciec był najstarszy. Przywozili do Warszawy ciężarowym samochodem i składali w piwnicy naszego domu. Wejście na klatkę schodową było od strony podwórka, tak że nie bardzo widoczne. Zgłaszali się rzeźnicy, inne sklepy i dokupowali od ojca to mięso ze świniaków. To dawało pewien zarobek. Po którymś kursie jeden ze wspólników zawiadomił władze niemieckie. Akurat jak był przywieziony transport (mieszkaliśmy na parterze), to mój ojciec przez okno zauważył, że do naszej klatki schodowej wchodzą Niemcy. Wobec tego najmłodszemu wspólnikowi powiedział, żeby uciekał na górę, bo nie było już gdzie indziej się podziać, uprzedził go, żeby uciekał, mówi: „Ja jestem stary”. Nie był taki bardzo stary. Był [urodzony] w 1892 roku. Mówi: „Jestem stary, mnie tu się nic nie stanie. Uciekajcie, uciekać!”. Wspólnik ojca rzeczywiście wbiegł na klatkę schodową, bo schody ocalały. Jak Niemcy przyszli, już wiedzieli, gdzie jest złożony tak zwany towar. Od razu klucze do piwnicy, weszli do piwnicy, znaleźli cały towar, zabrali to i zabrali ojca. Ojciec nie znał języka niemieckiego, może parę słów, jako że w czasie I wojny światowej był w wojsku rosyjskim, potem był na Bałkanach, był w Legionach – jakieś poszczególne słowa może zapamiętał. Zaczęli ojca przepytywać. „Skąd to mięso?”. Ojciec mówi: „No nie wiem, no w naszej piwnicy”. Piwnice były numerowane. „Skąd to mięso?”. Mój tata mówi: „No to mój znajomy przywiózł tutaj i prosił, żeby mu to wstawić do piwnicy”. – „A jak on się nazywa?”. Tak i tak. Z tym że ojciec podał nazwisko swojego znajomego, który już nie żył. Już wiedzieliśmy, że on już nie żył. Mięso na samochód ciężarowy władowali i ojca zabrali na ulicę Willową. Na Willowej był posterunek niemieckiej policji, a właściwie to nawet chyba było gestapo. To byli Niemcy, którzy nie zajmowali się sprawami politycznymi. Jak zobaczyli takie ilości mięsa, to nie robili szczegółowego dochodzenia, tylko zabrali mięso. Przetrzymali ojca dwa dni na posterunku na Willowej i powiedzieli (to, co ojciec zrozumiał z niemieckiego), że kłamie, wszystko kłamie, ale dobrze kłamie. Zabrali mięso, bo też chcieli mięsa popróbować, też widocznie nie byli za dobrze odżywiani w wojsku. Ojca wypuścili. Oczywiście cały towar przepadł. Ojciec się orientował, skąd mieli namiar, że to mięso zostało przywiezione do sprzedaży. Ojciec się orientował, ale w czasie wojny trudno było robić z tego powodu dochodzenie i podawać. Tak się przeżyło 1939 rok.
Jeszcze potem zorganizowało się już tylko dwóch: już tylko mój tata i jeden z tych znajomych. Wybrali się na handel znowu w te same strony. Tam był ubój. Niby w zasadzie nie wolno było zabijać świniaków, to było zabronione, ale ludzie sprzedawali, bili swoje tuczniki i sprzedawali to mięso. Wybrali się z ojcem po raz drugi. Udało się. Skąd on wykombinował samochód ciężarowy, to nie mam zielonego pojęcia, nie pamiętam. Znowu przywieźli porcję towaru i znowu to sprzedali, a chętnych było dość. W sklepach nie było mięsa, skąpo było z jedzeniem, więc chętnych było dużo. Z tym że to nie było sprzedawane do prywatnych mieszkań, tylko brali to dawni rzeźnicy, którzy mieli sklepy z mięsem. Kupowali to od ojca. Nie pamiętam, czy za drugim razem, czy za trzecim kursem już trochę się pieniędzy wróciło. Znowu ojciec z innym swoim znajomym wybrali się na handel. To się wtedy mówiło „szmugiel”. Wybrali się po nową porcję. Wracając drugi raz z towarem, zostali znowu złapani przez Niemców. Znowu Niemcy jak zobaczyli, że trzy czy cztery świniaki zabite i podzielone na połówki są w samochodzie, to nawet do wspólnika, który był znacznie młodszy od mojego ojca, się nie czepiali. Uczepili się do mojego taty i znowu aresztowali. Przetrzymali ojca w Kołbieli. Dlatego nigdy w Kołbieli nie byłam, to już niedaleko Warszawy. Zatrzymali ojca w Kołbieli i znowu się jakoś ojciec tłumaczył. Mięso, oczywiście, przepadło, pieniądze przepadły. Ojca potrzymali nawet niedługo, bo Niemcy też chcieli jeść i wypuścili.
Po trzech czy czterech dniach ojciec wrócił do Warszawy. Tak się przetrwało. W każdym razie na tak zwanym szmuglu i dodając do tego pieniądze, które jeszcze rodzice mieli zaoszczędzone sprzed wojny, rozpoczęła się odbudowa domu. Trzeba było przygotować sobie mieszkanie. Na parterze nie było wiele roboty, ale nie można było przykryć dachu, bo prawo budowlane nie zezwala. Słusznie, to był dom, [gdzie] mieszkania były opalane węglem, kominy [były], więc nad parterem nie można wystawić komina. Nam nie zależało na tym, żeby odbudować do samej góry od razu. Ale niestety trzeba było wybudować minimum dwa piętra. Wtedy mój ojciec z uzyskanych pieniędzy wynajął firmę prywatną. Jakiś technik budowlany (nawet pamiętam, jak się nazywał – Fuksiewicz), miał prywatnie kilku robotników. Rozebrali ściany, które groziły, że rzeczywiście mogą się zawalić. Dobudowali ściany nośne do drugiego piętra, położyli dach i to wszystko zostało zrobione na koszt mojego ojca. Mogliśmy już spokojnie zamieszkać. Tak mieszkaliśmy do Powstania.
- Czy w czasie okupacji kontynuowała pani naukę?
Tak. To znaczy nasze gimnazjum Sierpińskiej zostało… uruchomione pod nazwą szkoły zawodowej pierwszego stopnia. To było przed wojną normalne gimnazjum prywatne ogólnokształcące. W okresie wojny zostało przechrzczone (żeby młodzież, która chodziła do tego gimnazjum, mogła dalej się uczyć) na szkołę zawodową pierwszego stopnia. Z tym że pierwszy rok 1939 na 1940 nie było nauki. Już w 1940 roku można było chodzić do szkoły zawodowej. Do szkoły zawodowej zebrała się grupa tych, co przeżyli początek wojny. Przedmioty humanistyczne takie jak historia, geografia, łacina były uczone na tajnych kompletach w prywatnych mieszkaniach.
Słabawo to wyglądało, bo komplety nie mogły być duże, tylko zbierało się po kilka koleżanek – cztery, pięć. To było żeńskie gimnazjum. Przychodziła nauczycielka tego przedmiotu, która przedtem uczyła w gimnazjum. Z nią były prowadzone lekcje. Może trochę słabo to szło, bo były trudności. Powiedzmy, że umówione jesteśmy na ten i na ten dzień w tym i tym mieszkaniu, tymczasem jest zagrożenie, że może ktoś wsypać, że się odbywają komplety. Ale jakoś tak szczęśliwie [się ułożyło], że tym sposobem dotarłam do tak zwanej małej matury. Jak wybuchła wojna, to miałam dwie klasy gimnazjum Sierpińskiej. Jeszcze dwa lata byłam na tych kompletach. Podstawowe, zawodowe przedmioty: uczono nas szyć, coś robić z drewna (półeczki) – to było jako szkoła zawodowa.
- Kiedy pierwszy raz zetknęła się pani z konspiracją?
W 1942 roku. Zetknęłam się w ten sposób, że do mojej siostry (która była o trzy lata starsza) przychodzili koledzy, jacyś jej znajomi koledzy. Ale nie wiem, czy ci koledzy wyczuli, że moja siostra jest szalenie lękliwa, więc mnie zaproponowano włączenie się w konspirację. Ja nie dostawałam ataku strachu, kiedy było bombardowanie Warszawy, jakoś w miarę to znosiłam i mnie to zaproponowano. Wtedy jeden z tych kolegów (był nawet młodszy ode mnie) zaproponował mi, że mnie wciągną do konspiracji. Fajno, bardzo dobrze, bardzo chętnie. Nie bardzo dokładnie pamiętam gdzie i nie pamiętam pseudonimu tego mężczyzny i ludzi, którzy byli przy odbiorze przysięgi. Jak się potem dogadałam z kolegą, to okazało się, że to było na ulicy Ludwiki, gdzieś na Woli. Przysięga była odbierana w pomieszczeniu sklepowym, z tym że sklep był zamknięty. Kto odbierał przysięgę – absolutnie nie pamiętam. Uroczyście się to odbywało w dolnym [pomieszczeniu], jak gdyby w suterenie jakiegoś sklepu. Nie znałam tej dzielnicy, to nawet nie wiedziałam, na jakiej to było ulicy. Zaprowadzono mnie, za przeproszeniem, jak barana i złożyłam przysięgę na krzyż. Już poczułam się wtedy, że jestem w konspiracji. Zadania, które mi przydzielono, to zajęcie się tajną korespondencją, właściwie przesyłanie prasy podziemnej. Jedni przynosili, inni przychodzili odbierali, roznosili to dalej. Tak to trwało do 1943 roku. W 1943 roku troszeczkę się to już rozwinęło dalej i był zorganizowany kurs sanitariuszek. Przeszłam ten kurs sanitariuszek. To znaczy uczono nas bandażowania, zakładania opatrunków na wypadek, gdyby trzeba było się zająć rannymi.
- Gdzie się ten kurs odbywał?
W prywatnych mieszkaniach w Śródmieściu. Nie umiem powiedzieć dokładnie, gdzie to było. […] Kurs prowadziła młoda dziewczyna, która prawdopodobnie była studentką medycyny. Uczyła nas, jak się zakłada opatrunek, jak się robi ucisk, jak się zabandażuje głowę, jak nogę, jak rękę – takie to były [zajęcia]. Wtedy nawet myślałam, że po tym kursie, jeżeli przeżyję wojnę, to pójdę na medycynę, bo nawet mi to [szło]. Było między innymi ze trzy razy chyba szkolenie gdzieś pod Warszawą, ale nie pamiętam gdzie. Spotkanie było w miejscowości podwarszawskiej, a dzisiaj nie umiem powiedzieć, gdzie to było. Tam pokazano nam rewolwer. Jak się rewolwer rozbiera, jak się ładuje, jak się czyści. Z tym że to było w miejscowości podwarszawskiej, więc strzelania nie było, tak że strzelać – nie strzelałam. Tylko tłumaczono nam, jak się z tą bronią [obchodzić], jak broń obsługiwać. Niewiele jest ciekawości z mojego życia.
- Jak zapamiętała pani ostatnie dni przed wybuchem Powstania Warszawskiego?
Dzień przed wybuchem Powstania Warszawskiego już było napięcie w mieście, trochę było strach. Niemcy się już kręcili po Warszawie, raczej się unikało spotkania z Niemcami. Jeszcze było tak, że ulica Grottgera zaliczona była jako dzielnica niemiecka. Tam trzeba było albo oddać mieszkanie, w którym się mieszka Niemcom, albo oddać przynajmniej jeden pokój dla Niemców. Wobec tego, ponieważ nie było się gdzie podziać, rodzice zdecydowali: „Dobrze, niech się wprowadza szkop”. Przyszedł szkop, który gdzieś cywilnie pracował, cywilny szkop. Wziął i do drzwi wejściowych mieszkania na klatce schodowej przykręcił mosiężną tabliczkę z nazwiskiem Joseph Ostermeier – pamiętam nazwisko. Ale on rano wychodził i wieczorem wracał. Nam to nawet odpowiadało, że była tabliczka, że Josef Ostermeier [u nas mieszka]. Nas to w pewnym sensie chroniło przed wizytą Niemców, gestapo, bo mieszka Niemiec. Okazało się, że Joseph Ostermeier pracował na kolei. Wprowadził się, nawet przyniósł od razu karabin. Postawił karabin w przedpokoju, na drzwiach była [tabliczka]. Ale on zauważył, że do nas przychodzi po trochu młodzież, że nas odwiedza. Wobec tego (na trzy czy cztery dni przed wybuchem Powstania) miał przed nami stracha. Najpierw jeden się wprowadził. My nie znamy języka niemieckiego i nie ma żadnej rozmowy. Jakkolwiek w gimnazjum uczyłam się języka niemieckiego. Ale Niemiec, który się wprowadził, zaproponował mi, żebym z nim poszła do kina. Po niemiecku [mówił] i ja to zrozumiałam. Miałam bardzo dobrą nauczycielkę języka niemieckiego, Polkę zresztą, nazywała się Selma Bukowska. W gimnazjum uczyła języka niemieckiego. [Niemiec] udawał, że nie zna w ogóle polskiego języka, to ja mówię: „O, niedoczekanie twoje”. W ten sposób. Jak ja tak powiedziałam, to on mi mówi: „O, nieładnie”. [Powiedział], że go okłamałam, bo znam język niemiecki. Myślałam, że mogą z tego być jakieś konsekwencje, ale nic [nie było]. Następnego dnia zebrał swoje manatki (zajmował jeden pokój) i czym prędzej się wyprowadził. Powiedział, że dostał inne mieszkanie, inny pokój i się wyprowadził.
Jak on się wyprowadził, to się wprowadził drugi. Nie wiem, gdzie on pracował, nie mam pojęcia. W każdym razie chyba nie był gestapowcem. Jak się drugi, też Niemiec, wprowadził, to przykręcił tabliczkę z nazwiskiem Ostermeier. Ten Niemiec był tak zastraszony, że dzwonił do drzwi, otwierało się drzwi, wchodził do pokoju, który zajmował, i w ogóle z tego pokoju nie wychodził. Do rana nie wychodził. Nie wiem, jak on [załatwiał] sprawy fizjologiczne, nie mam pojęcia, bo w ogóle nawet do łazienki nie wychodził ani się myć, ani nic [innego], ale mieszkał. Była ta tabliczka. Pomieszkał chyba ze dwa tygodnie, to już było tuż przed Powstaniem. Zastanawialiśmy się, jak on sobie tam sam [radzi]. Nie wychodził z pokoju, nie idzie do kuchni po gorącą wodę, nie szykuje sobie żadnego jedzenia, tylko widać było po mundurze, że pracował na kolei. No dobrze. Na dwa, trzy dni przed wybuchem Powstania, pewnego dnia rano słyszymy chrobotanie w drzwi wejściowe. Mój tata wyjrzał, a on śrubokrętem odkręca tabliczkę ze swoim nazwiskiem. Ojciec jakoś się dopytał, czy on się wyprowadza. On powiedział do taty, że już
nach Heimat, do ojczyzny się wybiera. Zabrał tabliczkę i jeszcze mówi: „No, tu zostaną dwa koce. Jakby się ktoś zgłosił, to mamy te dwa koce oddać”. Byle jakie żołnierskie koce i żeby oddać. [Powiedział], że on się już wyprowadza, bo jedzie już
nach Heimat, czyli do ojczyzny, i się wyprowadził.
Następnego dnia przyszedł do mnie kolega i mówi: „Słuchaj, zbieraj się, bo idziemy. Zaczyna się akcja. Zbieraj się”. Bałam się nawet powiedzieć mamie, gdzie idę. Udawałam, bo mama może by mnie nie chciała puścić. Tak że tylko powiedziałam siostrze, że idę i nie mam pieniędzy. Ponieważ siostra pracowała, dała mi pięćset złotych ze swoich zarobków. Dała mi pięćset złotych, wyszłam z domu z kolegą jak gdyby nigdy nic i pojechaliśmy na Pragę. Nawet nie bardzo wiedziałam, gdzie się mam zameldować. Pojechaliśmy na… Targówek, na nasypie szły pociągi, były tory kolejowe, a nas ulokowano za tym nasypem w jakiejś szkole czy przedszkolu, bo tam były łóżeczka dziecinne. Tam żeśmy czekali do godziny „W”.
Dano nam torby z naklejką Czerwonego Krzyża, z różnymi środkami opatrunkowymi, nawet nie tylko normalne bandaże, trochę gazy i mamy przejść pod nasypem. Jeszcze nas Niemcy pod nasypem przepuścili, bo na górze szły tory tramwajowe. Przepuścili nas, grupę młodych dziewcząt zaopatrzonych w torby z czerwonym krzyżem. Jak żeśmy przeszli przez tory (była nas duża grupa, bo było ze dwadzieścia dziewcząt), to zorientowałyśmy się i Niemcy się zorientowali, że to już jest Powstanie. Sami byli w strachu. Jak tylko przeszliśmy pod przejazdem na drugą stronę ulicy Radzymińskiej, to zaczęła się strzelanina, zaczęli z torów kolejowych do nas strzelać. Jak zaczęli strzelać, to pęc! Pęc! Padnij! – bo tego nas na szkoleniu uczyli, że jak coś, to trzeba upaść. Między budynkami pomału, ostrożnie przedostałyśmy się na ulicę Kawęczyńską. Na ulicy Kawęczyńskiej był punkt sanitarny. Tam już wtedy [włożyłyśmy] opaski na rękawy. Na Kawęczyńskiej alarm. Mnie wyznaczono (byłam wysoka, może dlatego), żeby przynieść rannego. Przybiegł chłopak, który znał Pragę. Pobiegliśmy. Nie znałyśmy Pragi, pobiegłyśmy i przed nami chłopak, który prawdopodobnie znał Pragę. [Pobiegłyśmy] z noszami, z tym że nosze ciężkie jak licho, więc on nam pomógł nosze targać. Podano nam, gdzie się mamy zgłosić, bo jest jakiś mężczyzna postrzelony. Kiedy dotarliśmy na miejsce, okazało się, że nasza pomoc już jest niepotrzebna, bo ktoś już rannemu założył opatrunek. Jak biegłyśmy na miejsce do rannego, to było bardzo wzruszające, ta wyprawa, bo biegłyśmy między podwórkami, między domami przez jakieś mieszkania, przez okna, ludzie otwierali okna. Pamiętam, że jakaś kobieta złapała mnie, spojrzała na mnie, zobaczyła, że jestem z opaską i mówi: „Nasze kochane, polskie żołnierzyki!”. Młoda byłam. Coś mi wetknęła do garści – okazało się, że kostkę mydła do prania, co zresztą potem bardzo mi się przydało. Ale tego opatrunku już nie trzeba było robić i wróciliśmy.
Przez noc przesiedzieliśmy na punkcie sanitarnym. Przybiegli chłopcy i pytają: „Macie jakąś broń? Może ktoś ma broń?”. No kto miał broń? Jedna dziewczyna miała damski rewolwerek – wzięła i oddała. „Bo my już nie mamy z czego strzelać. My nie mamy już czego strzelać”. Jeszcze były rozruchy z Niemcami, to już chłopcy załatwiali gdzieś na Targówku. Nas [poproszono] do asysty przy amputacji ręki jakiegoś mężczyzny, który miał postrzeloną rękę. W trakcie amputacji warunki były gorsze, niż sobie można wyobrazić, bo był byle jaki stół, nawet niczym nie przykryty, na stole leżał pacjent, nie było go nawet jak przywiązać do stołu. Żeby się nie ruszał, to nas, wszystkie dziewczyny ustawili naokoło, żeby przytrzymywać pacjenta, żeby się nie ruszał. Mnie stanowisko wypadło naprzeciw jego ręki. Zaczęli amputować rękę. Jak zaczęli, to nie wiem, chyba pozieleniałam. Przedtem czułam się dzielna, bo myślałam, że kiedyś pójdę na medycynę. Ale jak zobaczyłam ten zabieg… Znieczulenie, a właściwie uśpienie było w ten sposób, że miał położoną gazę na twarzy i na to miał polewany eter. Myśmy trzymali go, żeby się nie wyrywał, ale wcale się nie wyrywał. Zaczęła się amputacja i tego momentu nie pamiętam. Dlaczego? Bo do mnie podbiegło dwóch kolegów, złapali mnie pod pachę i wyprowadzili z pomieszczenia, gdzie się odbywała amputacja. Przybiegła do mnie nasza komendantka, miała pseudonim „Myszka” i dała mi w twarz. Mówi: „Z powrotem!”. Byłam w takim stanie, że powiedziałam: „Możecie mnie zastrzelić, ale ja tam nie pójdę”. Zdawałam sobie sprawę, że to jest rozkaz, po prostu dostałam histerii.
Histeria trzymała mnie cały tydzień, z tym że wiem, że jakiś kolega podbiegł do mnie i mówi: „Masz, zapal papierosa”. Do dzisiaj pamiętam, że papieros nazywał się haudegen – niemiecki papieros. „Masz, zapal papierosa”. Był ohydny. Tylko siedziałam w drugim pomieszczeniu, nie tam, gdzie odbywała się operacja. Operacja odbywała się dalej i słyszałam zgrzyt piły po kości tego nieboraka. Przez tydzień to był dla mnie tak straszny szok, że nie mogłam w ogóle zasnąć. Byłam zmęczona śmiertelnie, bo nocowanie było na siedząco gdzieś w kucki, nie było gdzie się położyć, ale nie mogłam [zasnąć]. Kiedy zamykałam oczy, natychmiast miałam przed sobą obraz tej operacji, natychmiast widziałam ten zabieg. To był dla mnie straszny szok. Wieczorem kazali nam się przenieść do podziemi kościoła na Kawęczyńskiej, to była bazylika. Podać hasło i tam ksiądz na hasło puści nas do podziemi, do dolnej części kościoła. Ciemno było, deszczyk padał, zimno było – grupka nas przeszła. Do rana [zostałyśmy]. Rano przybiegła łączniczka, żeby wrócić na miejsce punktu sanitarnego i wtedy tam się odbywał pogrzeb, bo nasz pacjent nie przeżył nocy, tylko w nocy umarł. Wobec tego odprawiony został pogrzeb na podwórku budynku, w którym myśmy stacjonowali. Oczywiście bez żadnych strzałów, tylko odmówiło się pacierz. Nie pamiętam, ale chyba bez trumny, tylko zawinięty w prześcieradło i tam został pochowany.
Moja działalność się praktycznie na tym skończyła. Później trochę trzeba się było gdzieś [zaczepić]. Na Pradze nie miałam żadnej rodziny ani bliskich znajomych, a trzeba było przetrwać dalej. Przedostać się przez Wisłę było sprawą niemożliwą, żeby wrócić do prawostronnej Warszawy. Przypomniałam sobie adres jednej szkolnej koleżanki, poszłam tam do niej, ale było bardzo kiepsko z jedzeniem. U tej koleżanki była tylko fasola i kasza pęczak, tylko to było do jedzenia. Ale nasi chłopcy stwierdzili, że jest w pobliżu piekarnia, która piecze bułki pszenne. Nawet chyba przynieśli mi taką bułkę. W domu, w którym się w końcu zatrzymałam (na ulicy Radzymińskiej 26), mieszkała moja koleżanka szkolna, chyba jeszcze z podstawówki. Jakoś ją odnalazłam i zatrzymałam się u niej. W tym domu okazało się, że mieszka kobieta bardzo chora na żołądek. Tam był blisko bazar obok tego budynku i ludzie jakoś zdobywali chleb z kasztanów. Ja zdobyłam bułkę. Ta kobieta nie mogła jeść brukowca. Wobec tego dawałam bułkę, a ona nam dawała cały bochenek żytniego chleba. Nazywało się żytni, ale [to był] ciemny chleb i tym żeśmy się odżywiali. Jeszcze u mojej koleżanki mieli zapas fasoli i pęczaku. To jest kasza jęczmienna gruboziarnista. Ponieważ tam była kuchnia węglowa, na tym się gotowało w garnku pęczak i takie było odżywianie.
- Do kiedy była pani w Warszawie?
W Warszawie byłam do połowy września. Na Radzymińskiej były dyżury, ponieważ były naloty niemieckie, bomby zapalające rzucane na budynki. Na dachach buły ustawione jakieś wiadra z piaskiem i z wodą. Jak były bombardowania, to były rzucane na budynki. Wobec tego trzeba było pilnować, gdyby taka bomba zapalająca upadła na budynek, to trzeba było to gasić. Nie byłam mieszkanką tego domu, tylko przylepiłam się tam, wobec tego za koleżankę i za mamę załatwiałam wszystkie dyżury nocne, siedziałam na dachu. Siedziało się na krawędzi dachu i czekało się. Ale nie było tam akurat nic groźnego, tylko po prostu człowiek był bardzo zmęczony, głodny, niewyspany i trochę się buntowałam, że dwie dorosłe kobiety (koleżanka była w moim wieku i jej matka, która też nie była stara) nie chodziły na dyżury na dach, tylko mnie wysyłano, bo ja nie byłam miejscowa. Wtedy przypomniałam sobie, że przecież na Saskiej Kępie mieszka mój kolega już z liceum. Na kompletach zrobiłam już tak zwaną małą maturę, czyli szkołę zawodową pierwszego stopnia i rozpoczęłam szkołę zawodową drugiego stopnia, czyli liceum. Przypomniałam sobie, że ten kolega tam mieszka.
Trochę się uspokoiło na Pradze, nie było takiego strzelania i przedostałam się na Saską Kępę. Ludzi i tak na ulicach nie było. Jak gdzieś pokazał się samochód niemiecki, to się chowało gdzieś za jakimiś załamkami domów. W ten sposób dobrnęłam do Saskiej Kępy i na Saskiej Kępie rozchorowałam się bardzo na żołądek. Kolegi (o którym wiedziałam, gdzie mieszka) nie było, bo jego już Niemcy wcześniej wywieźli. Została tylko jego mama. Zresztą ten kolega to była sympatia mojej koleżanki. Jego ojciec był przedwojennym oficerem i był w oflagu. Jak to było, że ten ojciec mógł przysyłać paczki do Polski, do żony i do syna? Nie wiem, jak to się stało, że ona dostawała. Jak się rozchorowałam na żołądek, to mama kolegi leczyła mnie kakao, bo miała z tych paczek. Okazało się, że kakao jest doskonałym lekarstwem na rozstrój żołądka, i w ten sposób mnie wykurowała. Mówi: „To zostań tu u mnie, bo Maćka (ten jej syn) trzy dni temu Niemcy wywieźli, zabrali. Jedzenia trochę mam, to zostań ze mną”. No i tam zostałam.
- Czy wiedziała pani, co się dzieje po drugiej stronie Wisły?
Tyle wiedziałam, co widziałam przez Wisłę. Byłam na ulicy Elsterskiej 12 u tej pani. Z drugiego piętra (to był dwupiętrowy budynek) czy z poddasza widać było, co się dzieje na prawobrzeżnej Warszawie. Ale tam dobrnęłam do połowy września i już się zaczęło robić zimno, a ja byłam słabawo ubrana. Miałam garsonkę uszytą z welwetu i nic więcej, tak jak wyszłam z domu. Wtedy przyszli tam Niemcy na Elsterską 12 i powiedzieli, że wszyscy ludzie młodzi do czterdziestego roku życia mają wyjść na plac przy rondzie. Kogo znajdą w budynku, to rozstrzelają i [również] tych, którzy przechowują tych młodych. Ta pani mówi: „Zostań”. Mówię: „Nie, nie zostanę. Ja nie będę pani narażać. Nie będę pani narażać. Wyjdę, trudno”. Wyszła nas z tego budynku cała gromada. Ustawiliśmy się i trzymali nas na rondzie parę godzin. W końcu kazali wszystkim maszerować. Doprowadzili nas na Dworzec Wileński. Na Dworcu Wileńskim [kazali wsiąść] do pociągu. Wsadzili nas do wagonów bydlęcych. Nie bardzo wiedzieliśmy, gdzie nas wiozą, ale ktoś się zorientował, że jedziemy w stronę Legionowa. Miałam szkolną koleżankę i wiedziałam, że mieszka w Legionowie. Nigdy u niej nie byłam, ale wiedziałam, że mieszka w Legionowie. W związku z tym jakąś kartkę miałam, napisałam adres koleżanki i napisałam, że jestem w transporcie do Niemiec. Wyrzuciłam przez szparę w drzwiach wagonu. Usiłowałam przez szparę dojrzeć, czy ktoś się nachyla i zbiera kartkę. Nikt nie zbierał. Odjechaliśmy jeszcze kawałek, napisałam drugą taką kartkę i znowu wyrzuciłam [przez szparę] we wrotach wagonu towarowego. Nie wiedziałam, co dalej.
W ten sposób dowieźli nas do Modlina, do Zakroczymia. W Zakroczymiu wysiadka do fortów, bo tam były forty. W fortach spanie na gołej ziemi. Mama tego kolegi dała mi jego płaszcz i mówi: „Weź płaszcz Maćka, bo ty jesteś tak lekko ubrana”. To już była połowa września. „Weź ten jego płaszcz”. Naciągnęłam ten jego płaszcz na siebie, chociaż był chłopak wysoki. W tym płaszczu wędrowałam. W Zakroczymiu zmarznięte [byłyśmy] w fortach. Spanie na gołej cegle. Człowiek był tak zmęczony, że jak nas pędzili do fortów od pociągu, to właściwie szłam, śpiąc. Już było wszystko jedno, po bokach szli Niemcy z psami, a ja byłam już tak zmęczona, że już nie wiedziałam [co robię]. Jak dobrnęliśmy tam, to człowiek się uwalił na podłogę z cegły i tak do rana. Zapędzili nas do koszar. Nie miałam ze sobą żadnego zaopatrzenia. Obok mnie położyła się pani: kobieta z córką i jeszcze z jakąś swoją kuzynką ranna w nogę. Wlazła gdzieś na druty kolczaste i miała bardzo skaleczoną nogę. To był ten czas, kiedy Węgrzy jeszcze współpracowali z Niemcami. Wyszła z tego samego budynku co ja. To były trzy Węgierki. Miały straszne toboły. Nas diabli brali, bo w tych tobołach miały mięso, boczek, dużo jedzenia, a my głodne. My, Polki, byłyśmy złe. One mówiły po polsku, widocznie mieszkały dłuższy czas w Warszawie. Ponieważ zostały zabrane razem z nami z Saskiej Kępy, to razem wywiezione. Ale się zgłosiły na bramie do jakiegoś oficera, że one nie są Polkami. Pokazały swoje dokumenty, że one są Węgierki. Jedna wyszła, poszła i z Niemcami się dogadała, że jest Węgierką. Przecież Węgrzy współpracują z Niemcami. Niemiec na bramie jej powiedział, że może wyjść. Ale ona powiedziała, że ma tu chorą, ranną kuzynkę. Postara się o jakiś transport, bo kuzynka nie może iść. Wyszła. Jak zaczęła nieść toboły (jej córka była młodsza ode mnie, młodziutka dziewczyna, może miała z czternaście lat) i do wyjścia, to nie bardzo miała siłę to nieść. Wtedy ja mówię: „To może ja pani pomogę?”. Ona mówi: „Oj, dobrze by było, bo ja nie dam rady”. A tyle żarcia było w tym jej bagażu… Jeden jej jakiś plecak na plecy [zarzuciłam], doszłyśmy do bramy, ona pokazała jakąś przepustkę i już pod bramą stał samochód sanitarny z Węgrami. Niby ciężarówka, ale z rannymi Węgrami. One się już zadekowały. Ci Węgrzy mieli pobandażowane głowy, ręce – opatrzeni byli. Z szoferki wysiadł jeden z Węgrów i mówi do mnie po niemiecku (a nas w gimnazjum bardzo dobrze po niemiecku uczyli, bardzo wysoki poziom), wyciągnął do mnie rękę i mówi: „Żeby pani jak najwcześniej spotkała się z rodziną”. Ten samochód z rannymi stał już za bramą. Ja do niego po niemiecku pytam, czy on nie może mnie zabrać. On się rozejrzał i mówi: „Dobrze” i do swoich węgierskich rannych mówi: „Opuśćcie klapę”. Z tyłu była klapa już podniesiona jak do odjazdu, już Węgierki były zapakowane. Nawet nie podnosili tej klapy, tylko [popędzali], żebym wsiadała do ciężarówki. Tym sposobem wydostałam się z tych baraków niemieckich. Tym sposobem wybrnęłam. Tam spotkałam już na zewnątrz moją koleżankę, z którą razem byłam wywieziona z Saskiej Kępy. Mówię: „Co ty tu robisz?”. Ona mówi: „Tutaj jest mój wujek, który jest weterynarzem. Z poprzedniego transportu Niemcy go wyłowili, bo szukali weterynarza. On się zgłosił i go wypuścili, i dali mu pomieszczenie w innym budynku”. Niemcy mieli i konie, i nawet pieski mieli ze sobą. Potrzebny im weterynarz i dali mu to pomieszczenie. To był jakiś jej wujek, nie wujek. Ta dziewczyna nie była Polką, tylko miała matkę Francuzkę, a ojca Anglika. Ale mieszkała w Warszawie, mówiła po polsku. Tak razem żeśmy się tam znalazły.
- Czy tam doczekała pani końca wojny?
Końca wojny doczekałam pod Warszawą w Belsku Dużym, to jest koło Grójca.
- Czy udało się pani spotkać rodzinę?
Tak. Znalazłam się pod Warszawą w dniu, kiedy Niemcy wpuszczali do Warszawy ludzi, że mogą [wejść]. Było takie zawieszenie broni, że Niemcy pozwolili mieszkańcom Warszawy do Warszawy wejść i sobie coś zabrać. Prawie do Warszawy dojechał podmiejski pociąg z Grójca. W pociągu w oknie zobaczyłam swoje sąsiadki z Warszawy. Jak one mnie zobaczyły, to zabrały mnie, bo już wiedziały, gdzie są rodzice. Rodzice na piechotę z siostrą tam dowędrowali. Tam już byłam do końca wojny. Miałam jeszcze drobne przygody. Niemcy potrzebowali tłumacza, bo jakaś kobieta, Polka, zaczęła rodzić i trzeba ją było odwieźć do Grójca do szpitala. Szukali tłumacza, który wytłumaczy Niemcom, że potrzebny jest samochód. Ponieważ dobrze nas uczyli niemieckiego, to się zgłosiłam i powiedziałam, że jest kobieta, która rodzi i trzeba ją do Grójca do szpitala. Zabrali ją, ale ona i tak umarła, bo to był jakiś skomplikowany poród, nie przeżyła. Wiem, że dziewuszka po niej została.
- Kiedy wróciła pani do Warszawy?
Do Warszawy [wróciłam] 19 stycznia na piechotę. Oczywiście nie ujawniając się, że byłam w konspiracji, że byłam w Powstaniu, bo wtedy powiadomienie naszych przyjaciół, że brało się udział w Powstaniu Warszawskim, [skutkowało tym], że można było jechać na białe niedźwiedzie. Tak wtedy było.
- Jak po tych kilkudziesięciu latach ocenia pani Powstanie?
Uważam, że to był zryw polskiej młodzieży chcącej pomóc armii radzieckiej, bo armia radziecka już stała blisko Pragi pod Radzyminem. Już na Pradze było słychać front, jak się [tam] znalazłam. Naszym zadaniem było pogonić Niemców i przyspieszyć wejście polskiego wojska, polskiej armii na tę stronę Wisły. Niestety to było wielkie rozczarowanie, bo z Powstania praktycznie nic nie wyszło, myśmy nie dostali broni. Kto mógł, gdzieś się chronił. Raczej nie zgłaszaliśmy się, bo wiadomo było, jacy przyjaciele nas wyzwalali. Zdawaliśmy sobie z tego sprawę. Tym bardziej że pierwsza partia tych, którzy się zgłosili, że brali udział w Powstaniu, byli aresztowani i wywożeni na Wschód.
- Czy coś szczególnie utkwiło pani w pamięci z czasów Powstania?
Wielkie rozczarowanie, że nas właściwie wyznaczono do walki, nie dając nam żadnej broni, żadnych możliwości obrony. Ale pomału, pomału, wylądowałam w końcu (zresztą piechotą) pod Warszawą. Dwudziestego stycznia Warszawa została wyzwolona, jeśli można to nazwać wyzwoleniem, ale Niemcy pogonieni. Ale był właśnie strach, że jeżeli się człowiek przyzna, że brał udział w Powstaniu Warszawskim, to groziły następstwa. Tego się nie ujawniało bardzo długo. Ze swoimi kolegami, koleżankami nie miałam kontaktu przez szereg lat. Najbliższe mi były dwie koleżanki i kolega. Odnaleźliśmy się dopiero… chyba w sierpniu po wyzwoleniu z drugiej okupacji. Mnie odszukano. Przede wszystkim nie bardzo się znało nazwisko, bo znało się pseudonimy. Nazwiska tych, co znałam, nie wiadomo było, gdzie szukać kontaktu w zrujnowanej Warszawie, gdzie się spotkać. Każdy już sobie jakoś układał życie.
Najpierw, żeby nie wpaść, nie pojechać na Wschód, to mój ojciec wywiózł mnie do rodziny pod Białą Podlaską. Bo w Warszawie w sąsiedztwie mojego domu wszyscy wiedzieli, gdzie ja poszłam. Więc [wyjechałam], żeby to się nie ujawniło. Nigdy nie wiadomo, bo byli różni ludzie. W zasadzie niby byli przyzwoici ludzie, ale różnie to mogło być. Wobec tego ojciec mnie w pociąg [wsadził] i pojechał ze mną pod Białą Podlaską do rodziny. Pobyłam tam do końca maja czy nawet do początku czerwca. Wtedy okazało się, że moje liceum zostało uruchomione. To było liceum chemiczne, państwowe, przy ulicy Hożej. Mogę się dalej uczyć. Przyjechałam do Warszawy i spotkaliśmy się – grupa tych, co zostali, część [z nich]. To była młodzież w różnym wieku. Część wróciła z obozów, część, z którą się uczyłam jeszcze w czasie okupacji – zbieranina w różnym wieku. Mieliśmy niby jeden rok liceum zaliczony w okresie okupacji, miało być liceum dwuletnie. Jak wróciliśmy, dołożono jeszcze rok i wtedy zrobiono z tego trzyletnie liceum. Bardzo dobrze. Ale w liceum już towarzystwo było bardzo czerwone. Moi koledzy (koleżanki mniej) byli czerwoni. Nikt się nie chwalił tym, że brał udział w Powstaniu. Nikt, bo groziła wyprawa na Wschód.
- Czy chciałaby pani podsumować swoją historię?
Czy był sens wywoływać Powstanie? Człowiek młody, który przeżyje pięć lat w niewoli niemieckiej w Warszawie i widzi egzekucje, łapanki, wywózki przez Niemców, był zdecydowany na wszystko, byle zdobyć wolność. Natomiast po zdobyciu wolności byłam bardzo rozczarowana. Strach było się przyznać, bo rówieśnicy, którzy się przyznali, że brali udział w walce z Niemcami czy byli w Powstaniu, czy byli w innym okręgu w walce z Niemcami, to jechali do obozów, byli wywożeni w drugą stronę. Siedemnastego czerwca weszli nasi „przyjaciele” i się opiekowali. Trzeba było jakoś lawirować, żeby przeżyć. Przeżyłam. Najpierw uciekłam na wieś. Potem, kiedy już został odebrany Niemcom Szczecin, przeniosłam się na wszelki wypadek do Szczecina, bo w Szczecinie miałam kontakt tylko z jedną rodziną, która mnie znała jeszcze z Warszawy i która wiedziała, że byłam w Powstaniu. Tylko jedna rodzina.
Moje liceum zostało zakończone jako liceum ze specjalizacją z cukrownictwa. Chemiczne liceum, a specjalizacją było cukrownictwo. Co było, to było. Przedłużyli nam to liceum, tak że w sumie do liceum chodziłam trzy lata. Po trzech latach liceum zaproponowało pracę. Dyrektor zaproponował. Liceum było na Hożej. Jak zaczęliśmy przedostatni rok liceum, to warunki były znośne. Natomiast mieszkaniowe – jeden pokój był zajęty, bo rodzice przygarnęli znajomych, chociaż na Mokotowie było mieszkanie własnościowe. Zarządzenie było takie, że kto się wprowadził, to już dostawał przydział na ten pokój. Nie było rady. Zrobiło się ciasno, bo znajomych córka wyszła za mąż i z mężem [się wprowadziła]. To wszystko na kupę. Zrobiło się ciasno. To było w zasadzie niby metrażowo sporo, ale to były dwa pokoje z kuchnią. Trochę ciasno. Szczecin – droga otwarta, mieszkania puste, to masę ludzi się przeniosło do Szczecina. W Szczecinie nikt nie znał mojej warszawskiej historii.
Warszawa, 12 października 2011 roku
Rozmowę prowadził Dominik Cieszkowski