Henryk Kowalczyk
Nazywam się Henryk Kowalczyk, rocznik 1931. Jak [już] wybuchło Powstanie, 4 sierpnia kiedy zginął poeta Kamil Baczyński – tego dnia skończyłem trzynaście lat.
- Czy zapamiętał pan wybuch II wojny światowej?
Miałem iść już do drugiej klasy.
- Jak panu się utrwalił w pamięci ten dzień?
Po prostu... Najpierw to nawet poszliśmy na strych patrzeć przez okienka, to wyglądało na ćwiczenia, jak polskie myśliwce walczyły z niemieckimi samolotami. Potem, jak tata wrócił z pracy (pracował w Gimnazjum imienia Sowińskiego, Młynarska 2), powiedział, że to wojna, bo gdzieś już pierwsze bomby spadły; dopiero się dowiedzieliśmy, że to wojna.
- Gdzie pan mieszkał wtedy, jak wybuchła wojna?
Do Powstania mieszkałem Dzika róg Konarskiego, na piątym piętrze od podwórka.
- Jaki wpływ wywarła na pana szkoła, rodzina, wychowanie w rodzinie? Czy był jakiś szczególny sposób wychowania młodych ludzi wtedy?
Po prostu byłem tak jak każdy w moim wieku. Uczyłem się w pierwszej klasie, potem wybuchła wojna. Dopiero po jakimś czasie mama znalazła szkołę w parku Traugutta, numer 12, ale to Niemcy zajęli dla siebie. Myśmy uczyli się najpierw w prywatnym domu Śmiała 5, a potem część nas przenieśli na Forteczną 11, nawet po cichu uczono nas historii, geografii. To na tej zasadzie było, że jak myśmy się uczyli, to mój wujek, który był woźnym, stał przed budynkiem na ulicy z miotłą z drugim dozorcą i udawali, że rozmawiają. Jeden patrzył na Słoneczną prosto w stronę Wisły, a drugi w stronę placu Słonecznego, czy w razie ktoś się nie pojawi. Teraz z telewizji dowiedziałem się, nie wiem − albo w tym samym domu, albo po drugiej stronie była tajna drukarnia AK.
- Ale wtedy pan nie wiedział?
Nie, dopiero się teraz dowiedziałem. Dobre [miejsce] było, bo młodzi, dzieciaki, wrzask, wszystko, więc ładnie zagłuszali ich produkcję, bo to jednak słychać maszyny drukarskie. Nawet takie śmieszne było, bo pani mówi: „O, tu jest miasto Braunschweig, po polsku Brunszwik, stamtąd się wywodzi salceson brunszwicki”, ja jak to ja (spod znaku Lwa), mówię: „Proszę pani, jak się skończy wojna, pojadę tam sprawdzić, czy taka smaczna”. Za parę tygodni oni mnie sami darmo zawieźli, byłem siedemdziesiąt kilometrów od Braunschweigu i osiemdziesiąt kilometrów od Hanoweru, to był Goslar w Górach Harzu.
- Czy w czasie okupacji zetknął się pan z jakimiś nielegalnymi gazetkami czy z jakąś działalnością konspiracyjną?
Kiedyś na schodach, nie wiem, jaka to była gazetka, bo tata prędko po przeczytaniu gdzieś ją schował. Ale co ciekawe, potem już nie było gimnazjum, ale Niemcy otworzyli zawodowe szkoły dla swojej potrzeby, w budynku chyba Chłodna 47 albo 37 była szkoła. Kiedyś wpadli tak, jak na tym filmie „Pokolenie”, co wpadają, ulotki rzucają − zapisujcie się do związku i tak dalej, tacy przyszli jacyś. Wygłosili mowę, żeby brać udział, rozrzucili ulotki.
- Pan pamięta, do czego namawiali, żeby się zapisać?
Żeby wstępować, żeby walczyć z Niemcami, stawiać opór. Tata wrócił i opowiadał to wszystko. Niemcy dawali tran dla szkół. Nie bardzo [uczniowie] chcieli pić, to tata tran przynosił, to nam nawet tego tranu sąsiedzi zazdrościli. Kiedyś mama jak placki kartoflane usmażyła, to z tydzień czasu się wietrzyło mieszkanie, taki smród z tego tranu, ale to był tłuszcz.
- Czy pamięta pan trudne sytuacje, jeśli chodzi o żywność, finanse w czasie okupacji?
Tata dostawał (bo pracował nadal w szkolnictwie) raz w miesiącu taki deputat, była wędlina i jeszcze coś. Nawet pierwszy raz w życiu jadłem ślimaki w pomidorach, francuskie, tak jak grzybki chrupało w zębach, bardzo wspaniała rzecz. Potem tak wykombinowałem, że po pierwszej lekcji nie wychodziło się na korytarz, odrabiałem lekcję zadaną, na drugiej to samo, tylko w domu z ostatniej lekcji robiłem zadania. Po drugiej stronie budynku, w pałacyku Norblina, na który się zawalił mur z sąsiedniej posesji (zabiło wszystkich), od podwórka był warsztat, robili wielkie wagi. Chodziłem tam (pozwolił mi [właściciel] Wacław Dybiec) i pomagałem im, tylko tak solidnie pomagałem. Do dzisiaj mam tak zwane złodziejskie oczy, mogę czytać sto razy, nie wiem, o co chodzi, ale jak popatrzę na ręce, jak [ktoś] to robi, to zrobię. Nauczyłem się wzrokowo na maszynie szyć, patrzyłem, jak mam szyje. Potem byłem gońcem już po wojnie w redakcji „Państwo i Prawo” u profesora Stanisława Ehrlicha, to się przepychałem do przodu autobusu, stawałem koło kierowcy, patrzyłem, jak on wchodzi w zakręt, jak wykręca. Pierwszy raz wsiadłem w życiu do samochodu, jeździłem pół godziny: Madalińskiego, Wołoska, Odyńca, Aleje, mnie instruktor powiedział: „Niech pan więcej nie przychodzi, wiem, że jesteś pan chłopak żonaty, tych baranów trzech mam takich w nauce, to pan sobie zrobi prawko”. Mówię: „Panie, pierwszy raz w życiu jeździłem”.
- Czy pan właśnie pracował, żeby pomóc rodzinie?
Pan Dybiec mnie płacił tygodniowo sześćdziesiąt złotych, to była bodajże większa suma niż mój ojciec przedwojennej pensji miał, tak że to był duży zastrzyk.
- Gdzie pana zastał wybuch Powstania Warszawskiego?
Byłem w domu, tata, siostra, mama.
- Czy czuło się przed Powstaniem, w ostatnich dniach lipca, jakąś narastającą atmosferę?
Coś się działo, bo strasznie Niemcy uciekali na furmankach, jak tylko było, na rowerach, na zachód, przez naszą ulicę Dziką. Już się czuło, że coś się będzie działo.
- Czy pan pamięta, co ludzie mówili, jak widzieli uciekających?
Cieszyli się. Po drugie było słychać zza Wisły grzmoty jakieś, dudnienie, że coś już niedługo będzie.
- Czy jak wybuchło Powstanie, to był pan zaskoczony, rodzina pana, co ludzie mówili?
To było zaskoczenie. Ale byli ludzie przezorni, że nie wywiesili żadnej flagi. Jak Niemcy potem przyszli nas wypędzać, mieszkał z nami prawdziwy Niemiec, to był taki przyzwoity, że, jak myśmy przy tych ołtarzykach na podwórkach się modlili, nieraz „Boże coś Polskę” śpiewali, on tak późno wracał, to na palcach przechodził po cichu, żeby nam nie przeszkadzać. Zaraz w czasie Powstania przylecieli takie, zaraz go jak to się mówi, powiesić, a cały dom powiedział: „Nie. On był przyzwoity, pozwalał nam śpiewać, wszystko”. Z kolei, jak Niemcy przyszli, on z nimi rozmawiał. Na pewno dzięki niemu (w okolicy Wolskiej, właściwie wcześniej gdzieś tak już na Tatarskiej), [mimo że] chcieli nas przejąć „ukraińcy”, „własowcy”, [to] żandarmi nie pozwolili, zaprowadzili nas do samego kościoła Świętego Wojciecha, już [tam] nas zostawili. Przenocowaliśmy pod drzewem, jak teraz jest po lewej stronie kapliczka, na ziemi. A rano [wypędzono] ulicą Bema na Zachodni w wagony.
- Widział pan Powstańców, słyszał pan strzały?
Było słychać strzały, ale na Dzikiej właściwie nic się nie działo. Przed nami było getto, trochę jak w komorze celnej, co na Stawkach była, to były magazyny. Jak Powstańcy zajęli, było wiadomo, że prawie cała dzielnica jest w naszych rękach. Bez wiedzy ojca, matki poleciałem przez getto, przyniosłem na plecach, tak, jak inni, cały worek cukru w kostkach, dwadzieścia pięć kilo. Drugim razem obróciłem, przyniosłem całą skrzynkę konserw.
Z magazynów. Jak Polacy zdobyli, to wszyscy, kto chciał, to brał. Cukier, konserwy to jeszcze w Niemczech jedliśmy. Tata się zdenerwował bardzo, bo był bardzo taki bojący człowiek: „Nie chcę jeść, a ty nie ryzykuj”. Ale jak się ma już skończone trzynaście lat…
- Było dużo takich dzieciaków w pana wieku?
Kilkoro było, ale tylko jeden poszedłem na Stawki.
- Na Stawkach widział pan Powstańców? Czy pan pamięta, jak to wyglądało?
Dużo było w bluzach panterkach. Po drugie człowiek był przede wszystkim zainteresowany, żeby prędko coś wziąć i do domu uciec, do piwnicy. Nawet [moja] siostra [Jadwiga]. Od strony Konarskiego był balkon na pierwszym piętrze, jakieś bojowe wozy przejeżdżały, to one zrywały kwiatki z drzewka jakiegoś u sąsiadki i rzucali Powstańcom. Mama z kolei w pierwszych dniach sierpnia szyła na maszynie opaski, potem siostra rozdawała, kto chciał opaski sobie wziąć.
- Czy w okolicy pana kamienicy odbywały się działania bojowe?
Nie, raczej nie. Właściwie było cicho, barykad nie było, nic.
- Jak wyglądało codzienne życie, zaopatrzenie?
Myśmy wszyscy siedzieli w piwnicy, właściwie [cała] nasza klatka, to wszyscy siedzieli w naszej, bo była wielka, takie kleinowskie sklepienia bezpieczne. Póki nas nie wygnali, tośmy wszyscy z sąsiadami w piwnicy mieszkali. Każdy miał jakieś zapasy.
Nieraz mama na górę poszła, na piąte piętro, coś prędko upichciła i schodziła na dół.
Jakoś woda była.
- Nie pamięta pan takich szczególnych ów czegoś?
Nie.
- Czy odbywały się jakieś uroczystości kościelne czy innego rodzaju obchody, że ludzie się gromadzili?
W tym czasie już nikt na podwórko, jak nie musiał, to nie wychodził, już do kapliczki się nie wychodziło. Nawet jak się modlili, to w środku w piwnicy.
- Chłopak w pana wieku przez cały dzień zamknięty w piwnicy, co pan robił przez te dni?
Przeważnie to się w bramie było i patrzyło się. Naprzeciwko była „Gęsiówka” na Pawiaku, to też stamtąd mogli strzelać. Potem, jak „Gęsiówkę” wyzwolili, uwolnili dużo Żydów, potem nawet się do Powstania przyłączyli. Wtenczas, jak niosłem skrzynkę z konserwami, przyleciał sztukas, zaczął strzelać w getcie. Mężczyźni porzucali paczki, oczywiście, słabe, porozlatywały się, a ja ze strachu, jak zwykle lubię patrzyć, wziąłem tak sobie na głowę tą pakę, stoję pod murem, trafi nie trafi. Potem jak on odleciał, to jeden [mówi]: „Dawaj!”. – „Chwileczkę, nazbieraj sobie!” Tak zbaraniał, że mnie nic nie zrobił. Taką całą pakę [przyniosłem], było dwanaście tych konserw kilowych takich w zielonych puszkach. To chyba była konina na pewno, ale jeszcze w Niemczech jedliśmy. Byłem starowny. Miałem kolegę, był skład żelaza na Dzikiej 26, przedwojenny właściciel Żyd, Graff, jak przychodziły wagony z koksem, z innymi brykietami, to myśmy stawali na listwach od płotu, jedną ręką za wagon, a drugą brykiety [za siebie rzucaliśmy], to potem się dzieliliśmy. Dzisiaj byłbym złodziejem, a wtenczas w tych warunkach byłem bohaterem. Takiego syna zazdrościła cała kamienica pięciopiętrowa, ponieważ byłem chłopak starowny.
- Pan mówi, że pan mieszkał blisko getta.
Po drugiej stronie już było getto, bo Dzika była aryjska, parzysta, a już po drugiej stronie łącznie z Parysiakiem, [gdzie] mój tata, ja i siostra się urodziliśmy – już to było w getcie.
- Czy pan miał jakiś kontakt, widział pan Żydów zamkniętych w getcie?
Nasz kierownik szkoły [numer 12], Stanisław Litwin załatwił nam, żebyśmy się nauczyli na pamięć, jak szło się do szkoły –
In gehe in die Schule – nas na bramach puszczali, myśmy przez getto mieli bliżej do szkoły. Jak się wracało, to się mówiło, że idę ze szkoły. Jacy byli, to byli, ale byli na tyle przyzwoici, że jak już mieli się wziąć za Żydów, to nas już nie wpuszczali przez getto do chodzenia, bo tak by nas zgarnęli razem z nimi, tak że już nie pozwolili.
- Co pan widział, kiedy pan przechodził przez getto?
Pokazują [w telewizji] – chłopiec, co tak tańczy (to wszystko to widziałem na co dzień przecież), umierał pod wystawą cukierni, w środku się bogaci Żydzi bawili. Na wystawie ciastka, torty, kremy, orkiestra, wszystko, a pod wystawą leżał, umierał [dzieciak].
- Niemcy wpuszczali was tak pojedynczo czy jakoś eskortowali?
Pojedynczo, tak jak szedłem z siostrą, bo chodziliśmy do jednej szkoły, ona dwie klasy wyżej, to się dochodziło, na Dzikiej była brama niedaleko Stawek. Podchodziłem z legitymacją do żandarma, mówiłem:
Bitte Herr, ich gehe in die Schule, spojrzał na legitymację. Nieraz było, że nie chciał puścić, to trzeba było zawracać, iść przez Burakowską nad torami kolejowymi przy Dworcu Gdańskim. Ale co było najgorsze? Mieszkali [tam] sprzed wojny tak zwani barakowce, kradli węgiel z wagonów i zawsze [nas] zaczepiali, dokuczali, zabrali coś z tornistra, tośmy woleli tędy chodzić, [przez getto] bezpieczniej.
- Jak pan wchodził do getta, nie zaczepiali pana Żydzi?
Nie, oni nie zaczepiali. Szedłem normalnie, Dziką przekraczałem, szedłem do Zamenhofa, wychodziłem, była brama druga przy Arsenale, jak jest ogród Krasińskich, to było najbliżej, tamtędy wychodziliśmy i już niedaleko było. Dalej był już tramwaj, powiedzmy „czternastka” jeździła na Marymont − to można było podjechać.
- Czy pan zapamiętał, jak ludzie, którzy z panem byli, przyjęli wybuch Powstania?
Właściwie ci, co byli, sąsiedzi z mego [domu] − takie było wyczekiwanie: czy tamci przyjdą, czy nie przyjdą, czy nas wywiozą, czy nas rozstrzelają − nie wiadomo.
- Tak od początku spodziewaliście się?
Od początku, bo były różne wiadomości, że zza Wisły nic się nie rusza.
- Nie było nadziei, że Powstanie zwycięży, że Powstańcy zwyciężą?
Jak się słyszało: „Broń zdobędziesz na wrogu!”. Tak samo jak było w getcie powstanie żydowskie, przecież na wprost były domy Miła, inne, to tak, Niemiec z erkaemu − trrrry, a Żyd − puk z rewolweru gdzieś zza komina. Przecież najpierw wywieźli samą biedotę, bo ci bogaci, co się tak bawili, mogli się wykupić. Potem, jak już biedoty zało, to się wzięli za nich, ta resztka postanowiła zrobić Powstanie, taka prawda.
Myśmy mieszkali, było kilku sąsiadów Żydów, to myśmy normalnie się bawili z tymi dzieciakami, jednakowo psociliśmy Polakom i Żydom. Nas przepędzali i ci, i ci. Nie było, że to Żyd, że to Polak, dopiero jak ich zamknęli w getcie, to rozdzielili i zostali tylko sami Polacy.
- Czy pan zapamiętał jakieś reakcje dorosłych ludzi, jak wybuchło powstanie w getcie?
Ludzie po prostu (tak jak z mojego domu) to współczuli, wyglądali z daleka, nie przy samym oknie, żeby Niemiec nie zobaczył, nie strzelił. Patrzyliśmy, przecież tata nawet zrobił aparatem (miał takiego ładnego kodaka) zdjęcia, jak skaczą z tych okien, balkonów, myśmy to wszystko widzieli. Przyjechał strażacki wóz, zaczął ratować, to jakiś „ukrainiec” czy Niemiec go zastrzelił.
- Polska straż przyjechała?
Tak, przyjechała od aryjskiej strony, drabinę rozkręcili, jakiś [strażak] wlazł na drabinę, to go wziął [Niemiec i] zastrzelił. To już potem nie ryzykowali.
- Pamięta pan reakcje dorosłych ludzi na Powstanie Warszawskie?
Właściwie wszyscy się domyślali, że niedługo koniec, ale że jaki... Właściwie z naszego domu to tylko był jeden sąsiad, który pracował w elektrowni na Powiślu – Jan Markiewicz, na terenie elektrowni brał udział [w Powstaniu], zdobyli elektrownię. Ale potem, po jakimś czasie przyszedł, bluzę schował, razem z nami udawał cywila.
Wyczytałem z książki „Zośka” (czy jakiś [podobny] tytuł książki), z tych meldunków to tak się gdzieś orientuję, że tak gdzieś 10, 12 sierpnia już się wszędzie paliło, nas wyprowadzili na Dziką, doprowadzili nas do ulicy Powązkowskiej przy Burakowskiej 2, cały dom już się palił, caluśki. Nas twarzą ustawili do tego ognia, po bokach cekaemy, mężczyzn wszystkich zabrali osobno. Tak że myśmy w kościele byli bez ojca. Dopiero jak nas zawieźli do Pruszkowa na drugi dzień, to gdzieś tak wieczorem po południu wszystkich mężczyzn przywieźli do Pruszkowa i spotkaliśmy się z tatą, byliśmy, dopóki nas nie wywieźli. Co ciekawe, nie zamykali wcale wagonów, tylko nam mówili, że w okolicach Łowicza nas wypuszczą, to po co uciekać? Ale, jak potem już przekroczyliśmy granicę Rzeszy, to tym bardziej nie było gdzie uciekać.
- Jak pan zapamiętał drogę właśnie do Pruszkowa, jak długo to trwało?
Na piechotę szliśmy Powązkowską do Tatarskiej, z Tatarskiej skręciliśmy w prawo i wyszliśmy na Obozową − Młynarska, Obozowa, wtedy doszliśmy. Była taka ulica, kiedyś stryjek mieszkał do Powstania, wzdłuż torów, chyba [ulica] Balicka czy jakoś się nazywała. Już wszystko było spalone. Tamtędy nas prowadzili na Wolę do kościoła. Właśnie [tam] chcieli nas „własowcy”, „ukraińcy” przejąć, to by zaraz gwałcili, mordowali, a żandarm mówi: „Nie!”. To na pewno dzięki naszemu Niemcowi sąsiadowi, bo myśmy go traktowali normalnie jak człowieka, nie jak Niemca. On nawet, pamiętam, jak szedł myśmy wcale nie ściszali śpiewu, na paluszkach cichutko przechodził i szedł do domu, bo mieszkał po drugiej stronie w trzeciej klatce.
- Co zabraliście z domu na drogę?
Właściwie mama to tylko zabrała z sobą cukier, nie cały worek, ale część, i konserwy. Nawet ani łyżki, ani garnka, ani jakiegoś kubka, nic nie mieliśmy. Potem [jak] w obozie coś dawali, to nawet nie mieliśmy w co wziąć.
- Dopiero w obozie dawali jedzenie czy po drodze też?
W Pruszkowie.
- Ale po drodze do Pruszkowa nic nie dostawaliście?
[Nic]. Myśmy praktycznie zwiedzili wszystkie obozy koncentracyjne, bo nas wieczorem zawozili, wszyscy wychodzili, na terenie za drutami jakieś [zupy] z liści czy coś, dawali breję do zjedzenia, [my nie mieliśmy w co jej wziąć], nocowaliśmy, rano sami szliśmy do swoich wagonów i wieźli nas dalej do Niemiec.
- Wtedy był pan z ojcem, z kim pan był?
Już nie, bo nas zawieźli najpierw prosto do Berlina. Jak był alarm, to specjalnie parowóz nas tyłem wepchnął do śródmieścia, do Berlina. Ale jakoś szczęśliwie bomby nie padły. Rano nas z powrotem wyciągnęli, zawieźli do Oranienburga, wszystkich mężczyzn od iluś lat i samotne kobiety, kazali im wyjść. Do tego stopnia, że jak jakaś kobieta miała sąsiadkę, miała dwoje, troje dzieci, to brała dzieciaka, że to jej, tak ratowała się przed pójściem do obozu.
Tatę jak oddzielili w Oranienburgu, potem się dowiedziałem, że go wywieźli do Sachsenhausen, z głodu umarł, miał trzydzieści osiem lat. Sąsiad Markiewicz wrócił, przeżył, razem byli. [Tata] spuchł, to oni wywozili do szpitala obozowego. Jak przeżył, to wracał na sztubę, ojciec nigdy nie wrócił, po prostu dali zastrzyk w serce z fenolu i przez komin poszedł.
- Czy pan pamięta, jak długo pan był w Pruszkowie?
Myśmy przyjechali w dzień, chyba myśmy przenocowali, na drugi dzień rano przywieźli tych mężczyzn.
Tak. Byliśmy już potem razem, [aż do Oranienburga].
- Czy wtedy, jak pan był w Pruszkowie, czy jak pan jeszcze był w domu, słyszał pan o tym, co się dzieje w innych dzielnicach Warszawy?
Nie, tego nie [słyszałem], bo ci, co byli mordowani, to się nie pochwalili, że zginęli. A tak jak my – Powązki, Dzika – to praktycznie nikt nie zginął z tych wszystkich [osób].
- Potem z Pruszkowa w wagony.
Tak.
- Najpierw pierwsza stacja to był Berlin, pierwszy przystanek?
Tak.
Z Berlina po nocnym nalocie wywieźli nas do Oranienburga, rozdzielili i powieźli w głąb Niemiec wszystkie kobiety, dzieci. Myśmy wszystkie obozy zaliczyli, bo na wieczór nas przywozili do jakiegoś obozu, przenocowanie, rano do wagonów.
- Czy pan czuł taką grozę, czy pan zdawał sobie sprawę, że pan jest w obozie?
Nie, po prostu to jest jakaś taka dziwna ciekawość – co dalej będzie? Nawet jak już byliśmy na terenie Niemiec, to opuścił się nisko myśliwiec, miał na ogonie polskie znaki, duże angielskie, myśmy zaczęli mu machać, on też skrzydłami poruszał, bo normalnie to oni niszczyli parowóz, jak para wyleciała, pociąg stanął, było zablokowane, ale oni wiedzieli, że wywożą z Warszawy, to najpierw zajrzał co gdzie i jak. Po drugie, nie było wagonu z karabinami maszynowymi, bo to [jak] transporty niemieckie i osobowe tak jeździły, zaraz za lokomotywą, to był wagon taki odkryty, mieli działka przeciwlotnicze. Tak że, jak on zobaczył, że tego nie ma, ładnie podjechał tak niziutko, prawie zrównał się z nami wysokością, myśmy mu pomachali rękami z radości, on nam skrzydłami pokiwał, poszedł w górę. Po jakimś czasie pękł hak, pociąg stanął, bo jak węże się rozczepią, to blokada hamulców. Potem połączyli, ale nie wiedzieli, co z nami zrobić, to nas podzielili na kilka wagonów. Nasze dwa wagony najpierw zawieźli do Othfresen w Górach Harzu, nas ulokowali na terenie cukrowni, a tych drugich na lotnisko wojskowe w Goslar. Zbliżała się kampania buraczana, matki z dziećmi małe, dyrektor był taki dobry człowiek, to –
meine kleine – w końcu za własne pieniądze on nas wywiózł na to lotnisko, bo jemu obiecali mężczyzn do roboty, myśmy już na lotnisku przebyli do końca wojny.
- Pan nie pracował w cukrowni?
Nie. Mama i siostra zgodziły się pracować u bauera, nazywał się
gross Dickmann, bo był i
klein Dickmann, ten był bogatszy, to żeśmy pracowali przy żniwach, bo lepiej dawali jeść niż tu [w cukrowni].
- Z tego lotniska was zabrał?
[Z cukrowni na lotnisko]. Jak w cukrowni byliśmy, ja, mama, siostra, tylko [my] chodziliśmy do Dickmanna do pracy. Potem, jak nas wywieźli, to dostałem się, do majstra Fryca, ogrodnika. Wszyscy pracowali przy wykopkach kartofli. Tak sobie wykombinowałem − co tu robić, żeby nic nie robić? Poszedłem do tego majstra, mówię, że wejdę na
Gummiwagen, będę odbierał [ziemniaki]. Jemu się to spodobało. Jak wlazłem na górę, to każdy, jak na brzegu postawił [koszyk], to tylko brałem za rączkę, wysypałem, oddawałem. Na drugi chyba dzień przychodzimy na obiad do baraku, baraki nie były pilnowane w ogóle, patrzę, Niemiec wierci cztery dziury w baraku, pytam się: „O co tu chodzi?”. Pokazał taką cienką piłkę, mówi: „Tu od dziury do dziury wytnę, przyjdzie blacha, będzie piec stał”. Pyta się, skąd jestem, mówię: „Z Warszawy”. Pytam się, czy może przyciąć drzwi, bo aż linoleum było zdarte, [pyta się] czy mu pomogę. „Tak”. Zdjęliśmy drzwi, jeszcze mu mówię − fachowcowi, jak on powinien to uciąć, on kiwnął głową, uśmiechnął się, pyta się mnie, czy chciałbym z nim pracować, mówię: „Robię u majstra Fryca”. Przyszedł taki majster –
Zahlmeister nazywali [go], Handke, [stolarz] mówi, że ma taką tą ciężką skrzynię stolarską z narzędziami, [dźwigać] ciężko, mówi [Handke]: „O, to tego chłopca”. [Stolarz] mówi: „Nie, tego nie”. − „O, tego chcę”. − „Dlaczego?” Bo oni wpadli, szaleją bez przerwy, a on przyszedł, spytał się, co robię, prosił o to przycięcie drzwi. „On jest za inteligentny, żeby u Fryca kartofle zbierał”. Ten mówi: „Będziesz tu robił”. [Ja]: „Ale majster Fryc” –
Fryc, Scheisse – [Fryc] przyjechał rowerem po obiedzie, Heinricha nie ma, przyleciał do baraku, pyta się: „Co jest?”. Mówię: „Tu był majster Handke, kazał robić ze stolarzem”. Taką miał maciejówkę czapkę, rzucił na podłogę, zaczął deptać po niej, taki wściekły był, bo mu najlepszego fachowca zabrali. To do końca wojny, jak przejeżdżał rowerem –
Heinrich, pass man auf. Nie darował mnie tego. A taki był podły, że jak w zimie nie było co robić, to kobietom kazał zgarniać śnieg na koniec hangaru, jak już zgarnęli, szczęśliwe, że będą miały spokój, stamtąd z powrotem tu, z powrotem ten śnieg tam. Była pani Zosia [Dworakowska], położyła się na tym śniegu i mówi: „Majster, jestem
krank.” (chora) – „Tak?” Kazał tym kobietom ją zasypać śniegiem. Z początku traktowały to jako żart, trochę tego śniegu. Jak ona zobaczyła, że praktycznie jej głowa wystaje spod śniegu, wstała. „O, Zofia
gesund!” – wyzdrowiała. Taki był podły. Mówili: „Jak się skończy wojna, to cię za te rzeczy powiesimy”. Po wojnie jechał rowerem, kawałek dalej trochę, „Eee, majster Fryc!” [zaczęły go pozdrawiać]. To jest słowiańska natura.
- Wszyscy musieli pracować?
Tak, ci co młodsi byli, niektóre [matki] dzieciom poujmowały lat, żeby nie pracowali wcale.
- Co dzieci robiły w tym czasie, kiedy matka pracowała?
Nic, siedziały w baraku.
- Jak pan pamięta obsługę tych Niemców, którzy was pilnowali, czy byli z wami?
Była tylko taka kierowniczka nad nami, miała Eryka na imię, opiekowała się nami, nawet nam zrobili we wrześniu zdjęcia, nawet mam, do meldunku. [Teraz] z Goslar dostałem z biura adresowego swój wyciąg ksero − od kiedy do kiedy byłem w Goslar.
- Do kiedy był pan tam w obozie?
Myśmy mieli szczęście, bo nas Amerykanie wyzwolili 10 kwietnia [1945 roku], weszli na teren Gór Harzu. Tak że jak się skończyła wojna 9 maja, to myśmy już byli miesiąc czasu wolni. Polacy się postarali, przynieśli radio, nastawili Londyn, [jak] zagrali nasz hymn, wszyscy płakaliśmy, po tylu latach.
- Byliście wolni, a co robiliście, gdzie mieszkaliście?
Jakiś czas byliśmy jeszcze w baraku na lotnisku, ale potem Amerykanie potrzebowali nas dla swoich potrzeb. Trzy czy cztery kilometry od Goslar była taka miejscowość Oker, tam były zakłady chemiczne Borhersa, nawet mój przyszły szwagier pracował [tam] pięć lat. Nas wywieźli. Takie domki były robotnicze. Myśmy byli [w Oker], aż póki nas nie wywieźli do Sande nad holenderską granicę, dziewięć kilometrów od Wilhelmshaven, gdzie generał Maczek zdobył port wojenny, byliśmy do listopada. Siostra wyszła w październiku za mąż, oni zostali na drugi transport, a ja z mamą w listopadzie przyjechałem do Polski. Oczywiście mama została na Nowogrodzkiej. Tam gdzie teraz jest szpital, to taki był punkt [dla] uchodźców, taki do zatrzymania. Mama czekała, ja na piechotę, oczywiście nic nie jeździło. Jak byłem koło kirkuta na Okopowej, zobaczyłem ponad gruzami getta, że już nie ma domu, tylko taki kikut stał. Ale poszedłem, wszedłem, brama niezniszczona. Na całym świecie zawsze całe bramy zostają, są tak solidnie zbudowane, kleinowskie [sklepienia] wszystkie. Wszedłem na podwórko, jeszcze z boku była tablica lokatorów, kto gdzie mieszka, jaki ma zawód. Na ścianie przy naszych schodach przeczytałem, że koleżanka szkolna Alicja Ludwicka, mieszkająca Błońska 3, mieszka teraz na Polnej 40. Wszedłem po połamanych schodach do piwnicy, puściutko było, tylko samo drewno z polowego łóżka było; tam gdzie tata schował aparat, w tych luftach, to od sufitu aż do samego dołu było wykute, czyli ktoś aparat zabrał – zdjęcia, wszystko szlag trafił. Poszedłem na Polną do nich, spotkałem się z nimi.
- Z domu rodzinnego nic nie zostało?
Nic. Pojechaliśmy z mamą do Kalisza, bo poniżej lotniska miejscowość Grauhof była wytwórnia oranżady, on [Antoni Wasilewski] pracował przez kilka lat. Potem, jak się skończyła wojna, zaczęli przychodzić do nas, do baraku mężczyźni, do tych kobiet, w końcu powiedział, że w razie gdyby w Warszawie nie było gdzie mieszkać, to żeby przyjechać do Kalisza. Pojechaliśmy. Jeszcze przed wyjazdem do Niemiec słyszałem na zabawie w Sande, jak lotnik opowiadał, w jaki sposób z powrotem uciekł na Zachód, bo zaczęli się do niego dobierać [z UB]. Postanowiłem z powrotem uciekać do Niemiec, wiedząc, że siostra jeszcze do lutego jest w Niemczech. Tak że najpierw poszedłem w stronę na Czechy jak lotnik, ale mnie drapnęli, dowódca wartowni mówi: „Słuchaj, ja ci wierzę, ale jak cię puszczę, to pepiki cię złapią i ciupasem odstawią. Ty idź od razu na Zachód, w stronę do Niemiec”.
- Instruował pana, jak trzeba przejść przez granicę?
Tak, komendant strażnicy, taki ludzki człowiek był. W końcu miałem raptem w 1945 roku czternaście lat, idzie taka bida, nędza.
- Łatwo było przyjechać, ale wyjść z powrotem?
Pojechałem do Żagania. W nocy kogo przepuścili, to przepuścili, mnie cofnęli z powrotem. Żeby jeszcze raz podjechać [do granicy], to 24 grudnia w Wigilię ostatnią zapasową koszulę sprzedałem, za nią pojechałem na granicę. Ale już wiedziałem, bo tor był, po jednej stronie był stół, sprawdzali, potem tych, co puścili, to na [drugą] stronę torów. Listopad był, najpierw sobie usiadłem z tej strony torów, widzę, że nic nie krzyczą, potem sobie na szynie posiedziałem, nic nie mówią, na drugiej szynie, potem z drugiej szyny przeszedłem do grupki, co już ich sprawdzili. Potem jak tak wszystkich sprawdzili, resztę cofnęli, idziemy. To chyba Nysa była, drewniany most nowiuśki, na moście stał żołnierz w kożuchu, myślę, będę szedł bliżej, żeby mnie w razie czego Niemcy nie wykapowali czy jak, ale [jak] już trochę za blisko niego byłem, myślę − poczekam na nich, a on:
Dawaj, job twoju mać, dawaj giermaniec. To się nie ma co wygłupiać, powoli koło niego przeszedłem, znalazłem się w strefie ruskiej.
- Ci co mogli przejść, to byli Niemcy?
To byli Niemcy, uciekali. Polaków nie było. Potem w Plauen, miejscowość na Łużycach, mnie drapnęli ruskie, siedziałem kilka dni w piwnicy z innymi, mnie sprawdzali.
- Pan miał jakieś dokumenty, co pan miał?
Tylko miałem legitymację szkolną, to był mój dowód, zawsze z tym chodziłem. On [Polak] siedział już od października, mówi: „Ty słuchaj, ty nie idź na stronę amerykańską, bo strasznie pilnują, zasuwaj na północ, przejdziesz na strefę angielską, tam jest luźniej”. Tak zrobiłem. Pojechałem, takie miejsce było w piwiarni, był taki przewodnik i mówił, co oni mają robić, żeby biżuterię, inne rzeczy pochowali, bo w razie czego, żeby nie zabrali. Myślę − jak tu przejść? Tacy młodzi siedzieli, co najmniej może po szesnaście, siedemnaście lat mieli, malutkie dzieciątko mieli i takie toboły. Mówię, że jestem sam, tylko mam teczkę, to pomogę, [rano] jak ten wór mnie rzucił na plecy, to padłem na zbity pysk. Dopiero jak mnie wyciągnął spod tego wora i potem delikatnie [położył mnie na plecy], to po tych skibach przeszliśmy na drugą stronę [strefy], już odpoczywaliśmy, niedaleko był Limburg [albo Lineburg] bodajże, miejscowość. Myślę, tyle przeszedłem z nimi, to teraz niech oni dalej dźwigają, mnie się spieszy, poszedłem na dworzec. Wtenczas jeszcze można [było] bez żadnych kartek kupić tak zwane
Gemüse (zupę), czyli takie warzywne, to chyba od razu ze trzy talerze wrąbałem, bo miałem parę [fenigów]. Podchodzi [Polak], siada, mówi: „Kiedy przeszedłeś?”. – „Przed chwilą”. – „Jesteś głodny?” – „Tak”. Jeszcze chyba ze dwa talerze mnie zamówił, kupił mnie bilet do Goslar, pojechałem.
Jaka sensacja. Koszary się nazywały Królikarnia, bo komendantem został jakiś oficer, Królikowski się nazywał. Jak chłopaki zobaczyli, wszyscy się zbiegli, sekunda czasu 300 marek uzbierali, konserw, miałem parcianą teczkę, nie zamykała się. Raniutko o czwartej na dworzec poszedłem w Goslar do kasy, że chcę [bilet] do Sande, żeby [dostać] przepustkę. [Kasjerka mówi:]
Reisekarte, przecież nie miałem, ale wyjąłem, takie były karteczki, pisało
DP karte, wszyscy [Polacy] dostawali, pokazałem to
DP karte, na tej podstawie dała mnie [bilet]. Dwudziestego drugiego [grudnia] w Kaliszu wsiadłem do pociągu, a 10 stycznia o siódmej rano już zapukałem w Sande do drzwi. Walę, siostra słyszy, mówi: „Zygmuś, ktoś puka”. On taki flegmatyk: „Jadzia, to chyba ktoś pomylił drzwi”. Jak usłyszałem [siostrę], mówię: „Otwieraj, to ja”. Ona mówi: „To Heniek!”. A on znów mówi: „Słuchaj, przecież Heniek jest z mamą w Polsce”. [Mówię]: – „Dobra, dobra, otwieraj!”. Otworzyli, a tu taka bida nędza, śmierdzący, zawszony. A że szwagier muzyk, grał na wszystkich uroczystościach na skrzypcach, , jak u Gogola „Martwe dusze”. Komendant, dziwnym trafem jeszcze [miał] moją kartotekę, czyli na mnie jeszcze brali fasunek, [pięć kilogramów paczki UNRRA na mnie], mówi: „Wie pan, niech [on] się nie chwali, [że wrócił]”. I tak zostałem. Oni w lutym wrócili do Polski, odwoziliśmy ich samochodami na dworzec. Dziura była w plandece, głowę wystawiłem, przed samym zakrętem, [jadąc] na dworzec była z czerwonej cegły kostropata jezdnia, mnie tak coś tknęło − schowaj głowę, bo stracisz głowę. Jak się przewrócił na zakręcie, gdzie była pęknięta [plandeka], to jeszcze bardziej się rozpruło, to wszystkie [bagaże] wyleciały, a mnie przygnietli i jedną kobietę, która stała koło mnie, tak że miała zwichnięty bark. O bruk jezdni zrobiłem sobie dziury w kolanach. Oni pojechali. Ze strachu wcale nie leciała krew. Siostra mówi: „Tylko ci spodnie podziurawili, to ci w UNRRA dadzą drugie”. Jak mnie zawieźli do ambulatorium, to jak przemywała [rany], zaczęła krew dopiero lecieć. Pisało na butelce „Balsam”, [prosto kazała] nogi trzymać, dół jeden i drugi tym balsamem wypełniła, jak mielone mięso, to takie kuleczki narosły, to się wyrównało, z tym że włosy [w tym miejscu] nie rosną, jak drapię to tak jak bym [był] nie ja.
- Nie miał pan takiej myśli, że po co pan wracał do Niemiec?
No, że chociaż do wiosny przebędę z nimi. Nie chciałem w Kaliszu być, wyszedłem, idę – pole buraczane, w drugą stronę Kalisza poszedłem po kartoflach, [czułem się] jak zwierz w klatce.
- Ale nie odradzał pan siostrze, żeby nie wracała?
Nie, nawet jak jeden kolejarz został, który przyjechał poszukiwać maszyn, różnych, przez Niemców zabranych, to nawet przyniósł 300 złotych, żeby sprzedać na marki. Przyszli do szwagra, [a on] mówi: „Heniek, ty byłeś w Polsce. Dobre to pieniądze?”. – „Dobre, sto złotych. Za trzysta złotych kupisz kilo zwyczajnej kiełbasy w Warszawie”. On od niego kupił, potem w Poznaniu mieli już jakiś grosz, trzysta złotych.
- Ale jednak pan wrócił do Warszawy, kiedy pan wrócił?
Jak oni byli, to co nie zjedli, to zjadłem, jak oni wyjechali, to co dali, jak to się mówi – nosem wciągnąłem i głodny chodziłem. Dowiedziałem się o Kaefertalu w strefie amerykańskiej, Kaefertal koło Mannheim koło Frankfurtu nad Menem. Nie miałem pieniędzy, ale ci, co ze mną mieszkali po odjeździe siostry, pojechali do kompanii wartowniczej, kiedyś jak przyjechali na urlop, opowiedzieli jak jest, co i jak. Jak pojechali, to odchyliłem żelazne drzwiczki, na górnej półce były mydła, przynajmniej ze dwadzieścia deko [każde]. Wszystkie mydła wziąłem, sprzedałem i za te pieniądze zajechałem do Kaefertalu. Kolejka, spaliśmy na łóżkach sprężynowych bez żadnego materaca, bez niczego, spotkałem na szczęście kolegę, mieszkał na Konarskiego, mówi: „Ty, co ty robisz?”. – Wiesz… Tak i tak. – „Słuchaj, jesteś za młody, za mały, ciebie nie przyjmą, ale jest kompania rzemieślnicza, powiedz, że chcesz się kształcić, to cię przyjmą”. Przyjęli, potem [po szkoleniu i przysiędze] pojechałem do Kassel [do 9. kompanii wartowniczej], byłem dziewięć miesięcy […]. Jak nas przywieźli na uzupełnienie do Kassel (osiemdziesięciu), rano jem śniadanie, słyszę: „Strzelec Kowalczyk do kapitana kompanii!”. Z samego rana, już mnie znają? To tak jak ja, po amerykańsku, furażerka, pod pagonem: „Panie kapitanie, strzelec Kowalczyk melduje się na rozkaz”. A on do mnie: „Synku, ile ty masz lat?”. – „Panie Kapitanie, w sierpniu skończyłem piętnaście lat”. On do [oficerów] mówi: „Panowie, to poważny wiek. Skąd jesteś?”. – „Jestem z Warszawy, wiem, że ojciec z głodu umarł w obozie, matka została w Kaliszu, siostra wyjechała z mężem do Poznania, jestem sam”. – „Wiem, że byłbyś dobrym wartownikiem, ale tu są takie stare dziady, mogliby być twoim dziadkiem nawet, to wiesz co, idzie teraz [zima], zimno, po co masz marznąć, dam cię na kuchnię”. – „Ale nadal będę w wojsku?”. – „Oczywiście, przecież w każdej armii potrzebny szewc, krawiec, fryzjer. Będziesz oficerom podawał do stołu posiłki”. Pracowałem w kuchni z tymi kucharzami. Nieraz jak który [z kolegów] się umówił z dziewczyną, chciał do rana z nią być, to od pierwszej do czwartej rano musiał ktoś za niego stać. To jak mnie dali czy buty, czy szalik, czy rękawice, to za nich z ich karabinem sobie postałem, potem zmiana warty, przywozili do koszar, już do rana z powrotem spałem.
- Kiedy pan wrócił do Warszawy?
Dawali co miesiąc papierosy, cygara, czekoladę. Czekoladę to zjadałem, a za papierosy, cygara kupowałem sobie takie różne rzeczy, buty, spodnie, to a tamto. Była skrzynia, do dziś mam w komórce, mieściło się sto litrów octu. Skrzynię taką zawiozłem do palacza Niemca, który nam palił w kotłowni, dwa kilometry Ree Gerhausen, u niego trzymałem, co kupiłem, to do niego zanosiłem, on miał listę i ja, sam pisał, powiedzmy buty, ileś kresek. Miałem szczęście, bo jak przede mną wyjeżdżali [koledzy], ustawili się [na placu], każdy co kto miał [trzymał przed sobą], wyszedł kapral chyba, łachudra, można powiedzieć, Amerykanin, sprawdził wszystko: „Do wozu! Stop! [Każdy chwycił swój bagaż.] Jeden sort zdaliście do magazynu, drugi na sobie, a to wszystko to kradzione”. Chłopaki ze łzami w oczach, z gołymi rękami wsiedli [do wozów], zawieźli do tego obozu repatriacyjnego. Tak że [co] sobie uzbierałem u Niemca, to miałem amerykański worek, jak oni mają worki, skrzynię, walizkę. Jak wychodziłem z koszar, wszyscy się dziwili: „Chłopaku, przecież ty nie piłeś, nie paliłeś i tak wracasz, tylko to co na sobie”. [Ja:]– „Tak wyszło”. Poszedłem, majster Niemiec palacz, na niemiecki wózek to wszystko załadował, dowiózł mnie do tramwaju, była pętla, stamtąd pojechałem do Korbach [i zapisałem się na transport do Polski], przez Czechy [dojechałem] do Dziedzic.
- Sam pan jechał, nie żaden transport z Niemiec?
Nie, to był [ostatni] transport uzbierany. Miałem szczęście, dużo wracało, [koledzy][mieli] tylko [to], co na sobie, to dźwigali mnie wór, pakę, [ja] im płaciłem papierosami. Na granicy niemiecko-czeskiej czekali na parowóz czeski, Amerykanie już byli w drodze, żeby nas oskubać. Jechali i Żydzi, co mieli kilka wagonów po dach naładowane skóry miękkie, twarde. Przepłacili czeskiego maszynistę, on po cichutku po ciemku przez most przejechał, to jak połączył [wagony], nawet nie było słychać. Jak wjeżdżały na dworzec amerykańskie samochody, to ostatni wagon już był na moście, ocalało wszystko.
- Amerykanie tak sprawdzali?
Już nawet otworzyłem skrzynię, że jak będą zabierać, to radio kupione za papierosy, pięciolampowe, takie ładne, osobiście potłukę o szynę. Z jakiej racji mają mnie zabrać. Ale dzięki tym Żydom przewieźliśmy wszystko. W Dziedzicach przyjęli, takie żartownisie: „Kto złodziej, to niech lepiej nie wysiada”. – „Panie, panie, ale ja z Bałut”. Mówi: „Kto złodziej, nie kto z Łodzi”. Taka zabawa.
Czwartego sierpnia w 1947 roku w szesnaste urodziny, w Kaliszu zapukałem do mamy drzwi. [Koledzy] postawili to wszystko [na podłodze], im dałem po paczce [papierosów i] cześć. Mama [pyta]: „Gdzie oni poszli?”. [Ja:]− „Do domu wracają”. – „A to?” – „To wszystko moje, oni mnie tylko dźwigali, bo bym sam tego nie przywiózł”.
17 września [1946 roku] już pracowałem w spółdzielni rzemieślniczej „Rytm”, Kopernika 15.
Tak, już pracowałem. Ciotkę odnalazłem, bo za pierwszym razem nie mogłem jej znaleźć. Był taki okres, jak jeszcze byliśmy w Oker, pozwolili napisać list. Napisałem do jednej ciotki, do drugiej, do stryjka. Ten, co na Wygodzie mieszkał [Czesław Kowalczyk], dostał, że żyjemy w trójkę, ciotka też jakoś cudem dostała, ale nie odpisali, gdzie sami mieszkają. Ciotka Lotka, siostra mamy, to zajęła na Sułkowskiego 31 dwa pokoje z kuchnią.
U ciotki na Sułkowskiego, ale już mieszkała z córką w stróżówce. Jak siostra, [moja mama] nie przyjeżdża z dziećmi, a dwa pokoje z kuchnią stoją, [to odebrali lokal], to u niej zamieszkałem. Chodziłem na wieczorówkę, pracowałem.
- Jak pan zapamiętał Warszawę z tamtego czasu, najpierw pan widział w 1945?
Już trochę była uporządkowana, już były ulice oczyszczone trochę szerzej.
- Ale jak pan pierwszy raz przyszedł do Warszawy, to czy zaskoczył pana widok miasta?
Widząc getto zniszczone, potem domy, to już domyślałem się, co może być dalej. Dlatego języka się nie nauczyłem, bo mój majster przed I wojną mieszkał gdzieś w Bydgoszczy, on mówi: „Polacy byli dla mnie dobrzy, traktowali mnie jak sąsiada, nie jak Niemca, to też muszę tą monetą zapłacić”. Komendantem lotniska był generał, Kreype się nazywał, [majster załatwił], że obiady jadłem z Niemcami razem w kantynie.
- Czyli pan właściwie nie spotkał się z jakimiś brutalnymi, okrutnymi Niemcami. Ma pan dobre wspomnienia?
Nie. Nawet wolno było dwie repety zupy [w kantynie dostać]. [Majster] jak już skończył swoje jedzenie, to szedł ze swoim talerzem, brał zupę, stawiał przede mną, mówi: „Idę na papierosa”. Po wojnie pojechałem do niego, bo on w Schleswig mieszkał z żoną, bo mnie kiedyś zaprosił do siebie, mówi: „Henryk, jak ty chodzisz, zamiast guzika to masz gwoździem przebite [marynarkę]”. − „Panie majster, przecież my nic nie mamy”. On się pyta kiedyś, czy może pozwoli matka, że w sobotę mnie zabierze, mówię: „Tak”. W sobotę pojechaliśmy do niego, jego żona mnie wsadziła do wanny, wyszorowała, to wszystko poprała. Każdy Niemiec hodował króliki, to była wspaniała kolacja, to było z soboty na niedzielę, w niedzielę piękne śniadanie, potem taki wcześniejszy obiad. Zawiózł mnie na dworzec, otworzył wagon, był dumny, że ma mnie. Tak zawsze mówił:
Das ist meine Junge von Warschau – powiedział, że jestem z Warszawy i chcę wrócić na lotnisko. Oni się trochę przesunęli, prosił, żeby w Goslar mnie wysadzili, wróciłem, parę skarpetek mnie dała jego żona.
On mówi: „Henryk, ty się ucz. Wiem, że jest wojna, ale skończy się wojna, język niemiecki jest handlowy, wszędzie się dogadasz!”. [Mówię:]− „Panie majster, za późno mnie przywieźli, już nie zdążę”. On mnie książki przynosił. To było tak, po niemiecku młotek to jest
Hammer, to on do mnie:
Hammer, Henryk geb mit Hammer. Mówię: „Panie majster, tu żadnego chama nie ma, tylko ja i pan”. − „Cholera jasna, psiakrew, ty daj mnie młotek”. − „Trzeba było od razu powiedzieć, że pan chce młotek”. Tak było, że jak przychodziliśmy z obiadu, brał calówkę, miał mapkę szkolną na gwoździu, kładł na warsztat, „Henryk, kto będzie pierwszy, ruskie czy Amerykany?”. Tak wymierzał. Potem po wojnie na rowerze mu taką pakę [UNRRA] zawiozłem: mąki, cukier, papierosy, czekoladę. On mnie bardzo lubił. Wchodzę: „Pani majstrowa, pani się nie boi, przyszedłem do pana majstra”. On tak spał oparty na otomanie, stanąłem [przed nim]: „Dzień dobry, panie majster, co pan mnie się boi?”, [bo zasłonił twarz ręką]. – „Pamiętasz, jak cię raz uderzyłem?” – „To dlatego, że pan mnie wtenczas uderzył, to dzisiaj panu paczkę przywiozłem”.
O co tu chodzi z tym uderzeniem? Jak był alarm ja, jeszcze dwóch kolegów, jeden robił u stolarza, drugi u szklarza, wzięliśmy majstrów rowery, pojechaliśmy do Othfresen, do Polaków. Jak nas zobaczyli, podkręcili: „Uciekajcie, bo was zaraz pozabijają!”. Wróciliśmy, oni czekali, [mój majster] mówi: „Henryk, ty wiesz, co by się stało, jakbym zadzwonił na policję, by cię już szukali w całych Niemczech!”. [Ja:] − „Panie majster, niech pan mnie zleje jak kota w worku, ale niech pan nie daje znać na policję”. On mnie otwartą dłonią [w kark] klepnął raz i on to pamiętał, dlatego tak się zasłonił. Potem sąsiadki zazdrościły: „Gdyby nasi mężowie byli dobrzy dla Polaków, to by dziś nie musieli się ukrywać”. Tak że byłem tylko raz u niego, potem nas do Sande wywieźli.
- Widział pan różnicę w zachowaniu tych Niemców po wojnie, przed wojną?
Tak, oni się bali. Myśmy robili sobie takie żarty z tych młodych dzieciaków, jak przechodził [to my]: „
Was tu nie widział
kleine prosiątko po polu
gelafen”.
Nein, nein. To myśmy za chwilę odwrotnie, niemieckie słowo zamieniali na polskie, on nadal nic nie wiedział, o co chodzi, ale to było wszystko. Nikt się nie wyżywał na nich, bo co oni winni? [Byli dzieciaki w moim wieku].
Warszawa, 16 sierpnia 2010 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek