Barbara Dąbrowska

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Barbara Dąbrowska, z domu Janke, urodzona 2 września 1938 roku. Urodziłam się w Warszawie, w szpitalu na Solcu. W tej chwili od paru lat jesteśmy dzielnicą Warszawy, więc jesteśmy Warszawa-Wesoła, ulica Zakątek 1. Jest to dom, który mój ojciec wybudował przed wojną dla mojej mamy, dla swojej żony, bo chcieli absolutnie samodzielnie prowadzić swoje małżeńskie życie.

  • Ile miała pani lat w momencie wybuchu wojny?

Miałam równo rok, dlatego że od 2 września poprzedniego roku do 1 września 1939 miałam równo rok. Samego wybuchu wojny nie pamiętam. Ale ponieważ mieszkaliśmy w Wesołej do 1943 roku, do jesieni, to drobne, różne, mniej lub bardziej ważne wydarzenia, które w tym czasie się działy, coś zostało w mojej pamięci.

  • Może nam pani o nich powiedzieć?

Ze spraw mniejszej wagi to będzie wyrąb lasu. Wesoła była w otoczeniu pięknych lasów i Niemcy masowo prowadzili wyrąb lasu. W celach różnych: budowy okopów, swoich różnych budowli, które miały zabezpieczać ich w terenie. W związku z tym doskonale pamiętam (bo jeździłyśmy z mamą rowerem po mleko) ludzi pracujących w lesie, którzy zwalali duże sosny. Zresztą od linii kolejowej z Warszawy do Mińska Mazowieckiego była odprowadzona bocznica, która wchodziła w nasze lasy i tam podjeżdżały wagony, na które to drewno ładowano. Tak że w tej chwili już śladu nie ma, został tylko nasyp po torach, które były. Tak że pamiętam właśnie taki element. Pamiętam pogrzeb mojego dziadka, który został zapędzony do kopania właśnie okopów, a że był już ponad siedemdziesięcioletnim człowiekiem, to niestety zimą (prace prowadzone były zimą) dziadek dostał zapalenia płuc i nie przeżył tej ciężkiej dla niego próby. Natomiast pamiętam jeszcze niesłychanie przykry moment. Rodzina mojej mamy, czyli [ojciec] i jeszcze wcześniejsi krewni, pochodzą z Francji. Ich nazwisko poprawnie po francusku jest Guizot [bez wymawianej ostatniej litery], zostało spolszczone na Gizot i w tej chwili żyjący członkowie rodziny, od tamtego pnia, mają właśnie spolszczone nazwisko. Ponieważ, właśnie tak, jak mówię, domieszka krwi francuskiej owocowała w ciemnej karnacji i takim dosyć charakterystycznym… Widzi się na filmach francuskich takie osoby – wypisz-wymaluj mój wujek, bo o niego chodziło. Wujek Tadzik, czyli młodszy brat mojej mamy, który dostał zezwolenie na przyjazd na pogrzeb (bo był na robotach w Niemczech) i tutaj po pogrzebie został, bo udało mu się dostać pracę w Warszawie. Tak że wszystkie karty i stempelki miał w porządku. Pewnego dnia, wieczorem – trudno mi jest powiedzieć, w którym to było konkretnie roku, myślę, że to był koniec 1942 albo początek 1943 – był taki parszywiec, bo inaczej nie mogę tego nazwać, w Wesołej, który chodził i śledził, kto przechowuje Żydów. Przyprowadził do naszego domu gestapowców z wielkim wilczurem. To było wieczorem, pamiętam, że słońce zachodziło, bo siedziałam w swoim łóżeczku. Oni przyszli zabrać wujka na rozstrzelanie jako Żyda. To było coś okropnego. Coś okropnego, dlatego że… Tutaj tak się szczęśliwie złożyło, że wujek miał wszystkie papiery w porządku i oni nie mieli żadnego punktu zaczepienia. Oczywiście niepyszni odeszli, a później nasi akowcy rozstrzelali tego człowieka, dlatego że po prostu istniało niebezpieczeństwo, że on w tym swoim zapale służenia nowym panom, będzie czynił wiele szkody i może rozbić, powiedzmy, organizację akowską. W każdym razie może narobić wiele szkody. Tak że to był taki najbardziej dramatyczny moment, który pamiętam z Wesołej sprzed Powstania.
Jeszcze pamiętam, na sąsiedniej posesji Bahnshutze (ponieważ mieszkamy blisko stacji, w linii prostej to jest ze dwieście pięćdziesiąt metrów do torów) dopadli człowieka, który zbierał węgiel. Wtedy taki był zwyczaj, że maszyniści trochę węgla… tak im spadało i później ludzie chodzili wzdłuż torów, zbierali. Ale nie zawsze to się szczęśliwie kończyło. Tutaj akurat w tym wypadku właśnie gonili tego człowieka i myśmy jako dzieci (ja z moją przyjaciółką zza płotu) siedziały w krzakach i widziałyśmy, jak oni brutalnie kopią tego leżącego człowieka. Nie zabrali go, nie oddali go w ręce policji czy gestapowcom, ale potwornie go skatowali, tak że on nawet nie miał siły wstać po tym wypadku. To były takie najbardziej tragiczne historie, które pamiętam sprzed przeniesienia się do Warszawy.

  • Proszę nam jeszcze powiedzieć o swoich rodzicach.

Moja mama skończyła Wyższą Szkołę Handlową i chyba była w rodzinie pierwszą w pełni wykształconą osobą. Natomiast mój ojciec przeżył też… To jest osobna zupełnie historia, dlatego że jego ojciec, czyli mój dziadek, był kolejarzem. Bardzo dobrym maszynistą. W związku z tym w czasach zaboru rosyjskiego awansował – najpierw do Woroneża, a później z Woroneża do Moskwy. Mój ojciec się urodził w Woroneżu. Później ich przeniesiono do Moskwy i tam był jednym z najlepszych maszynistów w tym węźle komunikacyjnym. Tak że jeździł do Mandżurii, gdzieś na jakieś dalekie trasy. Problem polegał na tym, że ojciec skończył gimnazjum bardzo dobrze z medalem, rozpoczął studia na Politechnice Moskiewskiej, ale wybuchła rewolucja. I w tym momencie się wszystko posypało. Dlatego że ojciec, żeby przeżyć, musiał zmienić swój profil i przez dziadka został zatrudniony jako pomocnik maszynisty i jako pomocnik maszynisty jeździł pociągami. W tym czasie było to jedyne, oprócz konnicy – nie tylko [oddziały] Budionnego, ale w ogóle konie umożliwiały pokonywanie tych ogromnych przestrzeni. A tutaj on właśnie jeździł parowozem. Problem polegał na tym, że żeby wrócić do Polski, trzeba było mieć przepustkę i na to dziadek nie mógł dostać zgody, żeby opuścić węzeł moskiewski, bo tam ciągle był potrzebny, ciągle musiał [pracować]... Ponieważ ojciec w ogóle nic nie chciał mówić o rewolucji, myśmy jako dzieci nawet nie wiedzieli, tak jakoś nie kojarzyliśmy, że on tą rewolucję przeżył w tamtych czasach i właśnie tam. To było tak, że wreszcie, kiedy udało im się z tego piekła wyrwać, to zupełnie, zupełnie jakby chciał wymazać ten cały epizod ze swojego życia. Długi epizod, bo rewolucja 1917 rok, a oni dopiero w 1922 roku wrócili do Polski. Wrócili do Polski, ale musieli sobie również tu jakoś organizować życie. Ojciec, który skończył dwa czy trzy lata – udało mu się w Moskwie skończyć – na wydziale elektrycznym, tu już nie kontynuował studiów. Podjął pracę w Elektrowni Warszawskiej w biurze projektowym i tam przez całe swoje życie, czterdzieści trzy lata, w tym biurze projektowym przepracował. Mama najpierw pracowała w czasie studiów na centrali telefonicznej i międzynarodowej, ponieważ znała kilka języków. Tak że łączyła rozmowy międzynarodowe. A później, już jak skończyła studia, pracowała w Ministerstwie Łączności, gdzie… Muszę powiedzieć, że mama była osobą z fantazją, bardzo usportowiona. Miała trzecie miejsce w zawodach łuczniczych pocztowców w Warszawie. Właśnie jej dyrektor przyłapał ją w tymże ministerstwie, jak zjeżdżała po poręczy, żeby przyspieszyć przeniesienie jakichś ważnych papierów służbowych. Oczywiście w czasie wojny nie pracowała, bo byłam malutka, w 1943 roku (zimą) urodził się mój brat, więc już zupełnie była zajęta domowymi pracami. Natomiast po wojnie spotkała jednego z kolegów ze studiów i to bardzo szybko, bo chyba na jesieni już 1945 roku, który prosił ją, że Bank Narodowy się odbudowuje i ponieważ ona zna języki i ma różne inne doświadczenia zawodowe, żeby koniecznie się zgłosiła do banku. I mama te lata aż do emerytury, czyli do końca 1968 roku, przepracowała w Narodowym Banku Polskim w wydziale zagranicznym.

  • Czy pani pamięta, gdzie ojciec pracował w czasie wojny?

Cały czas ojciec pracował w elektrowni. Dlaczego? Dlatego że legitymacja i zresztą wszyscy, że tak powiem mundurowi pracownicy, nosili czapki. Ojciec nosił, zresztą jeszcze przez wiele, wiele lat po wojnie, czapkę elektrownianą z charakterystycznymi błyskawicami na znaczku. Pracował cały czas w biurze, które mieściło się obok teatru „Ateneum”. To jest taki narożny budynek przy Wybrzeżu Kościuszkowskim. Pracował tam przez całą wojnę. Problem polegał na tym, że ojciec w czasie rewolucji, jeżdżąc parowozem, miał wypadek i miał trochę zniekształconą stopę i kulał – cały czas. Już do końca życia utykał na lewą nogę. W związku z tym nie mógł ani biegać, ani… Nie był operatywny. To znaczy on nawet był bardzo wytrwałym piechurem, ale w warunkach stabilnych, natomiast przebiec gdzieś, coś przenieść szybko – niestety do tego się zupełnie nie nadawał. W 1939 roku dostał powołanie do wojska oczywiście, tak jak większość panów. Stawił się tam ze swoim samochodem, ale jak zobaczyli, że kuleje, to samochód zostawił, a wrócił do domu. W związku z tym cały czas w elektrowni, jak mówię, czterdzieści trzy lata przepracował. Mówi się elektrownia, elektrownia, ale nie był palaczem przy kotle ani jakimś… Natomiast miał fenomenalną pamięć i później, w momencie kiedy przystąpiono do odbudowy sieci warszawskiej, to ojciec znakomicie potrafił zlokalizować studzienki z połączeniami różnych kabli elektrycznych. W pewnym momencie trudno jest powiedzieć, czy to jest dowód chluby, czy może niektórym by się to nie podobało, ale projektował również podłączenie Pałacu Kultury do sieci warszawskiej. W kamieniu węgielnym jest właśnie jego podpis, jako jednego z podających prąd dla tego wielkiego gmaszyska. Dosłownie on miał tą sieć w pamięci i później, jak prowadził brygadę robotników, żeby gdzieś coś odkopać, znaleźć, to on bezbłędnie potrafił to miejsce wyszukać. Że tak powiem, krok po kroku z jednej strony w biurze projektowym odtwarzali te wszystkie plany i robili porządki, uzupełniali – oczywiście po tym, jak się skończyły działania, tam był potworny bałagan, wszystko było przekotłowane. A tutaj właśnie udało się… Niestety ojciec przeszedł na emeryturę w 1966 roku i przeżył tylko pół roku na tej emeryturze. Tak że nie mógł się nacieszyć. Zdążył tylko zobaczyć pierwszą wnuczkę. Tak jak mówię, pracował do końca czerwca, w styczniu zmarł…

  • Teraz wracamy do pani wspomnień z dzieciństwa. Wybuchła wojna, pani dopiero miała roczek, ale przez parę lat mieszkała pani w Wesołej. Była pani małym dzieckiem. Czy rodzice nie starali się uświadomić pani, kim są Niemcy, czy jakoś panią ostrzegali? Czy pani odczuwała przez rodziców przygotowywanie do tego, do kogo może mieć pani zaufanie, do kogo nie? Czy może raczej było to stwarzanie bezpiecznego dzieciństwa i niestraszenie dziecka…

Dopóki mieszkaliśmy w Wesołej, to chyba nie było takiego problemu, dlatego że w Wesołej wtedy nie było tak dużo ludzi, w związku z tym nadzór niemiecki nie był tak widoczny. Natomiast pewne rzeczy już chyba wchodziły w grę w Warszawie. Dlatego że przypominam sobie, jak kiedyś (już mieszkaliśmy na Żelaznej, mieliśmy balkon od strony ulicy) przyszła mamy przyjaciółka z córką i bawiłyśmy się trochę w tym mieszkaniu, trochę na balkonie i ona upuściła jakiś papier, który pofrunął na ulicę. W tym momencie złapałam ją i wprowadziłam do domu i powiedziałam, że nie wolno żadnych papierów rozrzucać, bo za to Niemcy mogą zabić. Musiało więc być coś takiego. Nie znałam słowa „ulotka”, być może świadomie rodzice mi tego słowa nie podawali do zapamiętania. Wiedziałam, że nie wolno żadnych papierów rozrzucać, bo to jest groźne.

  • Czy pani sobie przypomina, bo przecież pani tego nie mogła wiedzieć, czy rodzice na przykład działali w konspiracji?

Mama siedziała w domu, ojciec nie był w pełni sprawny, ale mama mówiła… Przyszły lata powojenne, kiedy ludzie, którzy coś robili, musieli niestety często zmieniać miejsce zamieszkania, gdzieś się chować, unikać tych… Tak że tutaj ojciec, nauczony przez rewolucję, że im się mniej mówi, tym wychodzi na tym lepiej – i ten zainteresowany i jego rodzina – chyba pewnych tematów świadomie unikali.

  • A czy w domu były jakieś spotkania, przychodzili obcy ludzie do domu?

Spotkań u nas w domu, w Wesołej czy na Żelaznej, nie było. Natomiast mama mówiła, że mieli pełen serwis prasy podziemnej. W każdym razie jakiś kontakt z tym środowiskiem niepodległościowym na pewno mieli, bo ojciec przynosił kolejne gazetki i byli na bieżąco zorientowani.
  • Czy będąc już w Warszawie w 1943 roku, pamięta pani jako dziecko jakieś sytuacje, które panią zaskoczyły? Mam na myśli zachowania Niemców, które dla pani były silnym przeżyciem, szokiem. Czy była pani świadkiem na przykład łapanek? Czy była pani świadkiem jakiegoś brutalnego zachowania się Niemców w stosunku do ludności polskiej?

Myśmy sprowadzili się… Do Powstania nie mieszkaliśmy nawet roku. Myślę, że myśmy gdzieś we wrześniu… Nie pamiętam tego tak dokładnie, ale we wrześniu chyba sprowadziliśmy się do Warszawy w 1943 roku. Brat urodził się w grudniu 1943 roku, Powstanie wybuchło 1 sierpnia, więc było to parę miesięcy. Dla mnie z tego czasu najbardziej dramatycznym przeżyciem była ucieczka przed łapanką. Ponieważ mieszkaliśmy na Żelaznej 67, to już jest blisko Chłodnej i koło kościoła Boromeusza wychodziło się na Halę Mirowską i tam z mamą robiłyśmy jakieś zakupy. Poszłyśmy z mamą na zakupy właśnie tam, to musiał być dzień targowy, bo hala była pełna ludzi. Myśmy były w pierwszej hali – bezpośrednio od… Nie pamiętam, jak wtedy się ta ulica nazywała. Ale w każdym razie ta [hala], która obecnie jest obiektem handlowym. Byłyśmy tam… Wtedy to było inaczej zorganizowane oczywiście, bo było to po prostu zadaszone, wielkie targowisko. Znaczy budynek był ten sam, natomiast były wielkie wrota, które w tej chwili zostały zredukowane do jakiegoś minimum – od strony zachodniej i od strony wschodniej. Myśmy właśnie tam robiły zakupy i w tym momencie słychać było, że [Niemcy] podjeżdżają od wschodniej strony. Dzień handlowy, pełno ludzi, tak że wymarzona chwila na wyłapanie siły roboczej. Z tamtej strony podjeżdżają, od wschodu, czyli od kierunku Marszałkowskiej, już słychać było, że samochody i ktoś krzyknął: „Łapanka!”. W tym momencie cały tłum, który tam był, rzucił się przez te jedne wrota w kierunku zachodnim, żeby jak najszybciej uciec. To było… Po prostu pamiętam i jest to takie zdarzenie, które zostawiło we mnie ślad do końca życia. Biegłyśmy z mamą. Mama mnie trzymała mocno za rękę i cały czas mówiła: „Patrz pod nogi. Nie upadnij, bo nas rozdepczą”. To mi tak utkwiło w pamięci, że [taka jest] reakcja nieobliczalna spanikowanego tłumu, który pędzi na oślep, nie zważając na nic… Po prostu podświadomie unikam dużych skupisk ludzi. Tam, gdzie się zgromadzi dużo ludzi, to ja… Nie wiem, coś mi każe zrobić w tył zwrot i odejść od tego, bo po prostu mam zakodowane w pamięci, że to się może właśnie tragicznie skończyć. […] To jest więc rzecz, która utkwiła mi w pamięci i właśnie zawsze staram się wymknąć, żeby nie gromadzić się w takim ciasnym otoczeniu. To było chyba najbardziej groźne.
Oczywiście kiedyś z kuzynką, jak się urodził mój brat, przechodziłyśmy przez ulicę. Zima była śnieżna, ślizgałam się, bo miałam buty jakieś takie byle jakie, więc ona mnie wzięła na ręce, żeby przenieść na drugą stronę ulicy. Nie zauważyła, że nadjeżdżał niemiecki samochód. Wyskoczył szofer wściekły i strasznie nas obrzucał po niemiecku, więc ani ja, ani kuzynka, która nie znała niemieckiego, też nie mogłyśmy się zorientować. Ale jak zobaczył, że idzie kobieta z dzieckiem, to pokrzyczał, pokrzyczał, myśmy wróciły do domu. A tak to myślę, że po prostu mama mnie chroniła. Może nie wychodziłyśmy, może więcej się bawiłam na podwórku, może mniej wychodziliśmy na ulicę. Na pewno w Warszawie wojsko niemieckie i policja, i gestapo było widoczne, bo słyszało się mowę niemiecką, jak się szło… Myśmy unikały jeżdżenia tramwajami, mimo że tramwaj miałyśmy przed samym balkonem, bo przecież przedtem Żelazną chodził tramwaj. Jakoś tak życie było zorganizowane, że być może… Mama była w ciąży, jak się sprowadziliśmy do Warszawy, więc ojciec starał się chronić. Dlaczego się sprowadziliśmy do Warszawy? Właśnie dlatego, że panowała opinia, że wielkie miasto będzie bezpieczniejsze. Że tak, jak w I wojnie, wszystko się rozgrywało na polach, na liniach okopów i były to armie, które stawały naprzeciwko siebie. Wydawało się więc, że to miasto będzie oszczędzone i dlatego właśnie rodzice zdecydowali się. Ponieważ mama była w ciąży, myśmy mieszkali na prawym brzegu Wisły, więc w razie wysadzenia mostów, ojciec z elektrowni nie miałby w ogóle z nami kontaktu. Dlatego chciał nas przetransportować z prawego brzegu na lewy brzeg, żeby ewentualnie z elektrowni mógł się do nas jakoś przedrzeć. To był właśnie jeden z powodów, które zadecydowały, że rodzice zdecydowali się opuścić swój dom – niewykończony zresztą, bo nie wszystko tam było wykończone: dach był prowizorycznie papą pokryty, jeden pokój w ogóle był w stanie surowym. W każdym razie w Warszawie wydawało się, że wszystko będzie bezpieczniejsze.

  • Teraz zbliżamy się do wybuchu Powstania. Pani mówiła, że się państwo przed Powstaniem przeprowadziliście się z Żelaznej?

Nie, nie. W trakcie Powstania.

  • Jak pani pamięta sam wybuch Powstania? Jako dziecko, czy pani miała świadomość tego, co się dzieje?

Dzieci są jakimś takim barometrem… W każdym razie wyczuwają, że coś się dzieje. To był dzień… To znaczy nie wiedziałam, że wybuchnie Powstanie, ale wystarczyło, że ojciec wrócił wcześniej z pracy do domu. Na Żelaznej, tak jak w niektórych miejscach w Warszawie, pierwsze walki rozpoczęły się wcześniej. U nas gdzieś już po trzeciej słychać było wybuchy. Znaczy ojciec już wrócił i w tym momencie, za chwilę chyba, jakoś zaczęły się te… Tak że przed godziną „W” myśmy mieli już jakieś u nas [poruszenie], w naszym terenie – coś się zaczęło dziać. Tak że wiadomo było, ponieważ ojciec wszedł i powiedział: „Zaczyna się”. Nie wiedziałam, o co chodzi, i to „zaczyna się” utkwiło mi w pamięci właśnie jako moment wybuchu Powstania. Tak że tak wyglądało… Wiedziałam, że coś będzie się działo. A te wybuchy, które były zupełnie inne, no bo czasami było słychać strzały na ulicy, trąbienie samochodów, jakieś krzyki – działy się dla mnie rzeczy niezrozumiałe. Ale tutaj ewidentnie czuło się, że coś się zaczyna i że coś się zmienia.

  • Proszę powiedzieć, jak zaczęło, w czasie Powstania jeszcze, wyglądać życie pani rodziny? Chodzi mi o dzień codzienny, o codzienne sprawy: żywność, mieszkanie. Czy dalej mieszkaliście państwo w mieszkaniu, czy zeszliście do piwnic? Jak te pierwsze dni, w pani pamięci, się zachowały?

Przez pierwsze dni... Myśmy na Żelaznej byli do 8 [sierpnia] rano – tak mam dziewięćdziesiąt dziewięć procent pewności. Przez te dni, przy każdym alarmie czy w jakiejś niepewnej sytuacji, na Żelaznej schodziliśmy do piwnicy. Rodzice mieli oczywiście przygotowany jakiś węzełek, brat był maleńki, więc pieluszki – coś niezbędnego. Jest to niesłychanie ciężka sytuacja, takie maleńkie dziecko w tak trudnych czasach, to jest… On miał osiem miesięcy, jak się zaczęło Powstanie. Nawet niecałe osiem miesięcy – siedem i pół. Tak że każda zmiana miejsca wymagała, jak to się mówi, logistycznych poczynań, żeby to wszystko było przygotowane tak, żeby można było wziąć walizkę czy wziąć tobołek i przemieszczać się z miejsca na miejsce. Któregoś dnia nam powiedziano, że… Ponieważ w naszym rejonie też się zaczynały walki, bo było od strony Chłodnej, od strony Woli cofał się front powstańczy. Myśmy byli poproszeni, żebyśmy przebiegli z naszej kamienicy 67 do sąsiedniej kamienicy 65. Z kamienicy 65 zostało tylko w tej chwili pół kamienicy, bo jak zaczęli budować wielkie, nowoczesne bloki, które stoją na miejscu „mojej” kamienicy, to po prostu runęła ta część stykowa ze starym domem, który nie wytrzymał wstrząsów, naprężeń i w związku z tym z naszej ulicy Żelaznej został tylko ten jeden ogryzek domu 65. Proszono nas, żebyśmy tam przeszli, i jak wybiegliśmy z naszej bramy, już się zaczął ostrzał.

  • Pamięta pani, kto prosił?

Nie, nie pamiętam, kto prosił. Nie pamiętam, kto prosił. Tylko po prostu, że mamy tam przebiec. W momencie kiedy się zaczął ostrzał, wszyscy się cofnęli i mnie złapała sąsiadka. Też wciągnęła mnie, bo jakoś tak rączo pomknęłam do przodu. Dzięki niej więc w porę zostałam zawrócona i cofnięta do bramy. Myślę, że to był ten moment, kiedy już się zaczęły walki o „Haberbuscha”… To znaczy w tej chwili tak sobie uświadamiam, ale to był właśnie taki moment. Bo w końcu byliśmy tam siedem dni. Wtedy były jakieś zapasy – w czasie [okupacji] każdy robił zapasy wszystkich podstawowych rzeczy. Przede wszystkim worek sucharów, który się brało pod pachę i z którym się wędrowało wszędzie, bo była to podstawa. Kasza, mąka, coś, co się udało… garnek kamienny smalcu, jakieś takie rzeczy, które każdy miał na tydzień, dwa, trzy w zapasie. Natomiast tutaj z Żelaznej, no to właśnie pamiętam jakieś zejście do piwnicy, już zaczął się harmider. Natomiast pamiętam absolutnie nietypową rzecz. Ponieważ był sierpień, była piękna pogoda, wszędzie pootwierane okna – i ze względu na wybuchy i na to, że ludzie po prostu chcieli wyjść na świat. Jak byli w swoim domu, to chcieli jak gdyby… to otwarcie okien było jakimś takim symbolem głębszego oddechu. Pamiętam, jak w sąsiedniej klatce schodowej ktoś zaczął grać utwory Chopina. To było niesamowite wrażenie… Niezwykłość chwili. Wszyscy jakby zamarli. Wszyscy, którzy byli wokół, stanęli... Po wielu latach, nie wiem z dziesięć lat temu, piętnaście lat temu, w czyichś wspomnieniach znalazłam właśnie – w tej chwili nie mogę odtworzyć, gdzie to było – wzmiankę o tym wspaniałym koncercie w czasie Powstania. Tak że to był taki moment zupełnie nie z tego świata.
Ale 8 sierpnia rano, bardzo wcześnie rano, przyszedł do nas wujek Marian – starszy brat mamy, bo mama miała dwóch braci, czyli starszy z braci – i powiedział tak… On mieszkał na Złotej [58], bo w tej chwili zaczynamy przechodzić na Złotą. Mieszkał w budynku gimnazjum, które ukończył. Przedtem te dwa budynki były jednym gimnazjum. W pierwszym budynku od Złotej była właściwa szkoła, natomiast w tym drugim, to był budynek taki… mieszkał tam dyrektor, była bursa dla uczniów, którzy mieszkali dalej, chyba jacyś nauczyciele też tam mieszkali. W każdym razie ten drugi budynek miał charakter raczej mieszkalny. Oczywiście była tam stołówka dla dzieci, które uczęszczały do szkoły. Było to oczywiście w okresie przedwojennym. W czasie okupacji również te dwa budynki stanowiły całość. Dopiero po wojnie zostały rozdzielone. Ponieważ myśmy mieszkali w budynku mieszkalnym, to w tej chwili jest budynek Sienna 53, i w tym budynku całą... Do końca Powstania przetrwaliśmy właśnie w tym drugim budynku – nie od Złotej, tylko od Siennej.

  • W jakich warunkach?

Wujek tam mieszkał… Zresztą w gazecie znalazłam wzmiankę, że pani profesor (polonistka) Aleksandra Wróblewska z tego liceum, które się mieści w tym budynku, interesuje się bardzo historią. Doprowadziła do odtworzenia czy upamiętnienia muru, który oddzielał getto od części Warszawy i nawiązałam z nią kontakt i byłam w tej szkole. Bo nigdy… To była śmieszna sprawa, ponieważ mieszkałam w Wesołej, to po Warszawie nie wędrowałam często. Kończyłam wydział matematyczno-fizyczny Uniwersytetu Warszawskiego, który mieścił się na Hożej – zresztą mieści do tej pory – tak że raczej byłam związana jak gdyby z drugą częścią Warszawy, bo i gmach uniwersytetu i obserwatorium astronomiczne w Alejach i jakieś inne jeszcze zabudowania. To było już, nie wiem, koniec lat sześćdziesiątych. Zupełnie przypadkowo jechałam tramwajem tą trasą, gdzie w ogóle nie... I patrzę: skąd ja to znam? W tym momencie sobie uświadomiłam, że ten dom, w którym myśmy przeżyli Powstanie, że on stoi. To było jak uderzenie pioruna! Zaskoczyło mnie to. Później przyszłam specjalnie, obejrzałam – wszystko się zgadza: i budynek, i układ, i tak dalej. Co prawda adres jest inny, ale wiadomo, zmiany jakieś administracyjne. Tak że odnalazłam budynek, w którym mieszkaliśmy. Z tym że jest drobna zmiana, że okno od kuchni zostało zamurowane. Właśnie z panią profesor Wróblewską wyjaśniłyśmy sobie, bo ona mnie się pytała, czy widzę tutaj jakieś zmiany czy coś. Mówię, że moim zdaniem jedyna zmiana, to jest to, że okno zostało zamurowane, bo tam jest jakaś szatnia w tej całej części. Myśmy mieszkali na parterze z wejściem od wysuniętej klatki schodowej. Była tam kuchnia i duży pokój – chyba była to stołówka dla dzieci i młodzieży, ale nie mogę powiedzieć. To był taki śmieszny pokój z wnęką, przesunięty. W każdym razie tam teraz jest wejście do szatni, boksy szatni i wszystko mi się zgadza, tak że to nie ulega wątpliwości, że to był ten budynek, w którym spędziłam prawie całe Powstanie.
Na pewno nie było nam łatwo, dlatego że w momencie kiedy wujek przyszedł do nas, to mama niosła Kazika. Jako maleńkie dziecko mogłam wziąć jego pieluszki… nie wiem, jakiś węzełek niosłam – nie pamiętam, co to było. Natomiast dwaj nasi panowie starali się zabrać to, co się dało. Na szczęście… To było w ogóle coś niesamowitego – skąd ludzie mieli jakąś taką wiedzę, co trzeba zabrać. Przecież to był początek sierpnia. Oni zabrali palta zimowe, buty zimowe i to, co oprócz tego mogli w stanie ze sobą wziąć. I to nas uratowało. Dlatego że mieliśmy w co się ubrać, wtedy kiedy skończyło się Powstanie i zaczęły się chłody. Z codziennych rzeczy, było tego bardzo mało, to były rzeczy, które nie miały istotnego znaczenia w sensie elegancji – zresztą nikt wtedy o tym nie myślał – ale właśnie podstawą były te ciepłe rzeczy, które zabraliśmy. Rzecz polegała na tym, że ojciec miał jeszcze raz wrócić na Żelazną i przynieść to, co jeszcze trzeba zabrać ze sobą – mama całą listę sporządziła. Ale niestety, kiedy już poszedł (myśmy wyszli stamtąd 8 sierpnia rano, a wtedy tu walki już się przybliżały), dostał się pod taki ostrzał, że niestety ledwo uszedł z życiem, bo kule mu świstały. Jak się wychylił z bramy czy już z jakiegoś wykopu, kule mu świstały koło głowy i musiał wrócić. Tak że wrócił z pustymi rękami. Tak że tylko to, co udało się wynieść nam, idąc razem z wujkiem, no to mieliśmy. A reszta, wszystko zostało, więc i te zapasy, i garnuszek smalcu, i jakieś tam mąka, kasza. Na szczęście wzięli worek sucharów. Pamiętam, że to był wielki wór. Wtedy wszystkie worki robione były z naszego polskiego, porządnego lnu, więc były mocne, wytrzymałe i worek sucharów z nami przewędrował na Złotą. Bo wujostwo byli we dwójkę (ciocia była w ciąży), też zapasy mieli, ale to wszystko było w małych ilościach. Nikt nie przypuszczał, że przyjdzie nam przeżyć dwa miesiące w zupełnie nietypowych warunkach. W związku z tym zostaliśmy tylko z worem sucharów i z tym, co wujostwo mieli. Wuj na szczęście w momencie kiedy Powstańcy odbili „Haberbuscha”, pomknął jak… Zresztą wtedy chyba zorientował się, że my jesteśmy w strefie niebezpiecznej. Poprzedniego dnia przyniósł worek ziarna (jęczmienia), bo „Haberbusch” przecież… Piwo przede wszystkim z jęczmienia się robi, przynajmniej robiło… Przyniósł wór ziarna, tak że to był [jakiś zapas]. A następnego dnia rano przyszedł po nas, żeby nas zabrać, bo stwierdził, że w tych warunkach my się długo nie utrzymamy – mając właśnie maleńkie dziecko i bez żadnego zaplecza. Tak że w momencie kiedy się sprowadziliśmy na Złotą, to stworzyliśmy „silną grupę”, złożoną z kobiety z niemowlęciem na ręku, z małej dziewczynki, z cioci w ciąży, z mojego ojca, który kulał na jedną nogę, no i wujka, który był jedynym sprawnym, dzielnym człowiekiem, który usiłował to wszystko jakoś pozbierać. I tak musieliśmy sobie dawać radę. Worek jęczmienia nam pozwolił utrzymać się, dlatego że w pewnym momencie do stołu w pokoju został przykręcony wielki młynek i w tym młynku był mielony, kiedy już zaczęły się kończyć mąka, kasza, to właśnie mielony jęczmień gotowany był. Suchary też były, bo suchary w pewnym momencie były właściwie tylko dla mojego brata, któremu cudem wyrosły cztery zęby i dzielnie sobie z tymi sucharami dawał radę. Tak że były przede wszystkim dla niego, a myśmy jedli gotowaną kaszę.

  • Proszę nam powiedzieć, czy pani widziała Powstańców?

Muszę powiedzieć, że widziałam Powstańców tylko kilka razy. To wynikało z tego, że w momencie kiedy myśmy byli jeszcze na Żelaznej, tam przechodzili Powstańcy, bo przemieszczali się gdzieś w okolicy z jednego rejonu walk do drugiego. Byliśmy tam tylko siedem dni. Natomiast na Złotej mama powiedziała, że absolutnie nie będzie schodzić do piwnicy. Jakoś widząc ruiny, które już zaczęły się tworzyć dookoła, zresztą były ruiny getta w pobliżu, powiedziała, że za nic do piwnicy nie zejdzie. Myśmy na Złotej nie schodzili do piwnicy. Mieszkaliśmy na parterze, więc w razie czego możemy wyskoczyć przez okno czy jakoś się ewakuować. Koczowaliśmy w korytarzyku, bo z klatki schodowej było wejście… Był taki korytarzyk dosyć wąski – myślę, że metr pięćdziesiąt najwyżej – było wejście do kuchni, wejście do pokoju, było wejście do malutkiej ubikacji. Właśnie w tym korytarzu, między dwiema dosyć grubymi, potężnymi ścianami, myśmy siedzieli. Ojciec z wujkiem stwierdzili, że jest mniej prawdopodobne, że bomba trafi akurat w ten wąski korytarzyk, niż przeleci po całej reszcie budynku. Bo pokoje wtedy były duże, więc połacie dachu, przez które mogła się przebić – stropy drewniane, całe zbrojenie strychu drewniane, podłogi drewniane – tak że w momencie uderzenia, bomba przelatywała jak przez masło. Po prostu stwierdzili, że te dwie ściany będą nas lepiej chronić w razie jakiegoś nieszczęścia niż gdybyśmy zeszli do piwnicy, tam gdzie bomby kończyły swój żywot z wiadomym skutkiem. Tak że myśmy na Złotej do piwnic w ogóle nie schodzili. Jak tylko się coś działo, siedzieliśmy w korytarzyku. Oczywiście myśmy z mamą korzystały z korytarzy podziemnej Warszawy, bo między budynkami były, i w piwnicach, wybijane przejścia i były przejścia wyżej między ścianami sąsiednich budynków. Tak że możliwość poruszania się była dosyć duża. Wszystkie przejścia były oznakowane, były wypisane numery domów, nazwy ulic, tak że w tym całym labiryncie mrówczym można było się dosyć łatwo zorientować, jak się przechodzi. Tak, jak mówię, na Złotej nie schodziliśmy do piwnic, a tam właśnie, tymi labiryntami, posuwali się Powstańcy, jeśli mieli jakieś zadanie do wykonania w tej czy w tej części. Myśmy mieli to szczęście, że na naszym terenie do końca Powstania była polska dzielnica. Na pierwszym budynku szkoły wisi tablica pamiątkowa ku czci „Gurtu”, który nas dzielnie bronił i pozwolił nam przetrwać.
Jak wyglądały sprawy żywnościowe? Problemem pierwszym była woda, dlatego że myśmy… Na wielu podwórkach były studnie własne, bo to była stara Warszawa, więc był jakieś studnie, pompy zabezpieczające w wypadku u dostawy wody z wodociągów, ludzie mieli to. Natomiast na naszym podwórku bomba, która upadła na boisko… Bo budynki są usytuowane w ten sposób: jest to duży plac, w poprzek stoją dwa budynki twarzą do ulic (do Złotej, do Siennej), pomiędzy nimi jest też kawałek boiska i tutaj było duże boisko szkolne, trawiaste, zamknięte murem i od strony Siennej, i od sąsiedniej posesji, której zupełnie nie pamiętam. Bo pamiętam tylko z takiego poziomu, no to widziałam murek jeden i drugi, które zamykały nam… Na boisku od strony Żelaznej spadł pocisk i wybił duży lej i tam zbierała się woda. Myślę, że to po prostu była podskórna woda, która naciekała. Stała do tego dołka kolejka i wiaderkami ludzie wybierali stamtąd tę wodę. Tak że tu był problem wody… Nie zawsze… Trzeba było długo czekać, woda dosyć wolno naciekała. Mój ojciec, który był zawsze bardzo cierpliwym człowiekiem, zresztą może dlatego przeżył rewolucję, właśnie stał z wiaderkiem pod murkiem, no i czekał, aż woda nacieknie, nacieknie. I wszyscy żeśmy z tego korzystali. Natomiast kiedyś przyszła wielka ulewa, no i w związku z tym, ponieważ mieszkaliśmy na parterze, wisiała rynna urwana odprowadzająca wodę z dachu, więc ojciec czym prędzej podstawił jakąś rynienkę, no i wielki kocioł do [gotowania] bielizny napełniliśmy i w ten sposób mieliśmy wodę. W wodzie tej oczywiście było wszystko, bo były odłamki, kawałki drewna, jakieś śmiecie, ale mieliśmy własną wodę i to był niesamowity sukces, dlatego że mieliśmy wodę do mycia. Przecież to było maleństwo, więc pieluchy… Nawet w tej chwili nie wyobrażam sobie, jak mama z pieluchami dawała radę. To jest niezrozumiałe zupełnie dla mnie, bo rozumiem, że jakoś żywność, że można coś zrobić, że można utrzeć kaszę w moździerzu na papkę, tak żeby zrobić kleik dla dziecka czy coś, ale po prostu nie wyobrażam sobie spraw higienicznych. Jakoś zupełnie mi to nie utkwiło w pamięci.
  • Czyli nie było dla pani, jako małego dziecka, koszmarem higieny, bardzo prymitywne warunki?

Tak, oczywiście. Bo to wszystko było niesłychanie uproszczone i wyglądało oczywiście inaczej, niż w domu, gdzie była [łazienka]…

  • A czy pani odczuwała grozę sytuacji, czy to była dla pani raczej przygoda?

Nie przygoda. Dla mnie… Nie mogę powiedzieć, że dopust boży, bo takimi kategoriami zupełnie nie myślałam, natomiast… Po prostu w tym gronie, w którym byliśmy, czułam się bezpiecznie, bo miałam rodziców, miałam wujka z ciocią, których znałam, więc wiedziałam, że miałam z kim, że tak powiem, żyć. Natomiast gdybym została sama, na pewno bym się czuła niesłychanie zagrożona…

  • Czy pani widziała zabitych ludzi w trakcie Powstania, jak były takie sytuacje, gdzie rodzice czy pani najbliższe otoczenie pomagało Powstańcom w sytuacji kryzysowej? Czy była pani świadkiem takiej sytuacji?

W tym budynku, który w tej chwili ma adres Sienna, myśmy mieszkali. Natomiast budynek szkoły został zamieniony na szpital. W tym szpitalu pracował mój wuj (lekarz) [Aleksander Ossowski], który mieszkał kilka domów dalej, na Złotej. Zresztą pracował z żoną jako sanitariuszką, ale do momentu, dopóki ona nie została obsypana przez szkło. Pocisk uderzył, pękła szyba u nich w domu i została, dosłownie, nadziana odłamkami szkła. Później przez wiele, wiele lat te okruszyny szkła wychodziły ze skóry. Tak że wuj pracował do końca w tym szpitalu, ale to była część oddzielona boiskiem, tak że co się działo w szpitalu, to nie mogę powiedzieć.
Natomiast myśmy mieli przed oknami trawiaste boisko od Siennej. To boisko bardzo szybko zostało zamienione na cmentarzyk. Najpierw były mogiłki układane wzdłuż muru od strony Siennej, a później powoli, powoli ten placyk zaczął się zapełniać. Ponieważ ukształtowanie zabudowań było takie, że były dwa oddzielne budynki między trzema częściami boiska, to były tam wielkie bramy. W budynku, w którym myśmy mieszkali, w bramie była kapliczka z Matką Boską i tam ludzie modlili się. Nie przypominam sobie mszy. Żadnej mszy stamtąd sobie nie przypominam. Natomiast modlitwy ludzi i modlitwy nad zmarłymi doskonale pamiętam. Dlatego że ranni z tego szpitala, których nie udało się utrzymać przy życiu, byli właśnie chowani na naszym placyku. Z tym że tak, na początku, kiedy pierścień walk – jeżeli to bardziej ściśle określić – był dosyć daleko, to pochówki były bardziej normalne. Natomiast później, kiedy pierścień się zaciskał coraz bardziej i coraz częściej w pobliżu nas już się coś działo, to pochówki były coraz bardziej prymitywne. Niestety ostatnie, to pamiętam, że po prostu była to tylko wygrzebana rynienka, położony człowiek, przyłożony gazetami. Bo początkowo chowano ludzi owiniętych w prześcieradła, później oczywiście prześcieradła się kończyły, potrzebne były szpitalowi na bandaże, więc wszystkie te rzeczy szły tam. W związku z tym to było tylko przykryte gazetami, przysypane piaskiem. Później rycząca „krowa” dmuchnęła i to wszystko fruwało. Tak że za oknami miałam… Bardzo często było tak, że ludzie szli i zasypywali te zwłoki, które [wiatr czy] podmuch od pocisku odkrywał i w miarę upływu czasu wiadomo, co się działo.

  • Proszę powiedzieć, czy było to dla pani traumatyczne przeżycie, czy nie zdawała sobie pani sprawy, jako dziecko, z tej tragedii, która toczy się przed pani oknami?

To było takie miejsce, o którym wiedziałam, że wymaga szacunku. Poza tym, ponieważ nigdy nie wiadomo było, z której strony pocisk padnie, bo przecież były różne rykoszety, nie-rykoszety i zdarzenia niespodziewane, później właściwie nie wychodziłam na podwórko. Na podwórku byliśmy… może się wychodziło w sierpniu. Ale później już właściwie byliśmy zamknięci, po prostu ze względu na bezpieczeństwo. Byliśmy zamknięci w budynku. Jak tylko przyszliśmy na Złotą łamaną przez Sienną, przez jakiś czas, trudno mi jest powiedzieć [jaki], na przykład chodziłyśmy z mamą po chleb. Nie wiem, w jakiej dzielnicy to było, jak to było daleko, w każdym razie wiem, że szłyśmy piwnicami. Później musiałyśmy przejść przez ulicę przekopem – pod grubą rurą kanalizacyjną, gdzie prawie trzeba było się na brzuchu położyć – przechodziłyśmy do bramy, która była naprzeciwko i znowu jakimiś przejściami docierałyśmy do pani, która mieszkała koło piekarni, która piekła i dla Powstańców, i dla ludności. Tak że zdobywałyśmy bochenek chleba raz na parę dni. Ale pewnego dnia, nie wiem, intuicja – tak jak wujek miał intuicję, żeby nas ściągnąć do siebie, że tam będziemy bezpieczniejsi – to stanęłam przed wykopem, spojrzałam w czarny kanał, bo to był tunel z jednej strony ulicy na drugą. Były jakieś worki z piaskiem, ale nad rurą nie można było przejść, bo wtedy trzeba było wystawić się na cel. Powiedziałam, że nie przejdę. Stanęłam. Powiedziałam to tak, że w ogóle mama spojrzała na mnie, bo bardzo chętnie się zgadzałam na wszystkie wycieczki, bardzo mi to odpowiadało, a tym razem powiedziałam, że nie przejdę tędy. Wróciłyśmy i chyba to była nasza ostatnia wyprawa po chleb. Natomiast mama z tejże Siennej chodziła ze słoiczkiem, przez dosyć krótki czas, po mleko, bo była szklanka mleka dla niemowlaków. Niewykluczone, że była to ta sama krowa na Twardej, bo kolega mi powiedział, że krowa była na Twardej i niemowlaki z Twardej dostawały po szklance mleka. On dostawał też, znał tę krowę. A mama właśnie tam wędrowała, więc być może – z Siennej na Twardą nie jest tak daleko – przechodziła gdzieś tam i przynosiła pół słoiczka mleka dla brata.

  • Że też jeszcze pani takie rzeczy pamięta.

Tak. Pamiętam takie… codziennego życia. Dlaczego? Wydaje mi się, że dlatego, że to było absolutnie odmienne od tego, do czego byłam przyzwyczajona.

  • Jak pani znosiła zamknięcie w domu, że nie mogła się pani bawić normalnie na podwórku?

Trudno mi… Na czym rzecz polega. W momencie kiedy wychodziliśmy z Żelaznej, to była walka o życie. W związku z tym nikt nie pomyślał, żeby mi wcisnąć jakiegoś miśka do kieszeni czy pod pachę, czy coś. Wylądowałam na Złotej – ciągle mówię „Złota”, bo przedtem to był jeden budynek, jedna posesja i jeden adres. Wylądowałam właściwie bez niczego. Mój świat się skończył na Żelaznej. Bo to, że uratowaliśmy życie, jako dziecko nie było dla mnie wartością. Dopiero teraz mogę to ocenić z zupełnie innego punktu widzenia. Natomiast wszystko to, co należało do mnie osobiście, to wszystko zginęło, to wszystko odeszło ode mnie. Tak że myślę, że to był taki jakiś niesłychanie ważny etap w moim życiu, kiedy skończył się jak gdyby jeden świat, zaczął się drugi – dla mnie zupełnie obcy i nieznany – a to, co było później, to już jest zupełnie inna historia. To było jakieś takie…. Nie mogę powiedzieć, że brutalne, ale była to jakaś cezura, która zamknęła właściwie chyba etap mojego dzieciństwa. Jak byliśmy na Siennej, to jedna z pań widząc, że nie mam żadnych zabawek, przyniosła mi dużą, porcelanową lalkę. Lalka ta była dla mnie upiorna, dlatego że ta porcelana była taka zimna. Mieszkanie było wychłodzone, bo tygodnie mijały, część szyb zabita czy nie było, okna zabite deskami. W mieszkaniu robiło się coraz ciemniej. Ta lalka, potwornie zimna, do której nie można było się przytulić… To chyba było najgorszym dla mnie momentem w tej całej naszej epopei, ta zimna lalka, która była czymś odpychającym, czymś, co zupełnie nie przypominało moich pluszowych miśków. Ojciec w elektrowni przed wojną świetnie zarabiał, w związku z tym miałam morze zabawek, które bardzo mi się przydały w czasie okupacji, kiedy nikt o żadnych zabawkach dla dzieci nie myślał. Bo nie było na to ani czasu, ani pieniędzy, ani w ogóle jakichś takich możliwości. W związku z tym strasznie hołubiłam tych swoich towarzyszy życia, którzy dzielnie ze mną wytrzymali przez dziecinne lata. I w pewnym momencie ich zało. Tak że z jednej strony miałam to szczęście, że czułam za plecami obecność dorosłych, którzy mnie chronili, a z drugiej strony odcięta zostałam zupełnie od moich przyjaciół (dzieci), od moich ukochanych zabawek, od właśnie jakiegoś takiego dziecinnego stylu życia, bo wszystko inaczej ustawia się normalnie w domu pod kątem dzieci, a zupełnie inaczej w takich warunkach, kiedy co chwila coś się dzieje: tu słychać, że strzelają, tu zamykamy się w naszym korytarzyku, tu… Była to jakaś granica, która… Wydaje mi się, że chyba miała duże dla mnie znaczenie. Natomiast bać się nigdy nie bałam – w tym sensie, że odczuwałam jakiś lęk. Miałam takie przeświadczenie, że mi się wszystko uda, czy może po prostu dziecięcy optymizm, że nie przyjdzie zła czarownica, tylko wszystko będzie dobrze. Nawet w takim momencie… Myśmy mieszkali na parterze, klatka schodowa tam jest wysunięta przed budynek i w związku z tym ma boczne okna. Sąsiadka z piętra zbiegała do schronu, zatrzasnęły jej się drzwi. Ponieważ ojciec z wujkiem nie dość, że pełnili dyżury przeciwpożarowe, bo to było niesłychanie istotne, czy gdzieś się jakiś odłamek nie tli w kącie, bo przy drewnianych wewnętrznych konstrukcjach to była katastrofa. Tak że oni ciągle [nie dość, że] chodzili, obchodzili, sprawdzali, czy gdzieś coś się nie dzieje, to pomagali jeszcze w różnych perypetiach. Sąsiadka – drzwi. Wyłamie się drzwi i już nie ma możliwości ich naprawy. W związku z tym ojciec położył deskę z klatki schodowej do okna jej kuchni i na czworakach, po tej desce, na wysokości pierwszego piętra, przeszłam z jednego okna do drugiego. Znalazłam klucze na stole, które ona zostawiła, otworzyłam drzwi. W każdym razie zrobiłam wszystko, co należy. Muszę powiedzieć, że tego pełznięcia… Zresztą tam jest tak blisko – można z tramwaju spojrzeć, jak jest blisko z tego okna do tego. Ale jednak jakoś ojciec mówił: „Nie patrz w dół, tylko przed siebie”, bo wystawił rękę, żebym się nie zsunęła z deski. Ale patrzyłam, widziałam ludzi na dole, którzy stali z oczami okrągłymi, co to z tego będzie. Nawet więc w takim momencie się nie bałam, bo po prostu wiedziałam, że ojciec zapewnia mi bezpieczeństwo. Tak że to.. Jedyny taki moment, kiedy coś we mnie się zmieniło, to właśnie było przed wykopem, kiedy powiedziałam, że nie wejdę do tego wykopu. Bo to był dosyć głęboki (ze względu na rurę), myślę że z metr dwadzieścia albo nawet trochę więcej, gdzie pod tą rurą trzeba było przepełznąć na czworaka.
Jeszcze chciałam powiedzieć ciekawą rzecz, że tak jak myśmy z mamą wędrowały po chleb po piwnicach, to ludzie się bardzo różnie zachowywali. Bo jedni tylko schodzili na dół, a kiedyś przez pomyłkę (jakoś źle były oznakowane) i otworzyłyśmy drzwi. W piwnicy był urządzony salon. Były to ściany wybite dywanami. Nie wiem, czy to był właściciel domu czy miał dużą piwnicę i jakoś się urządził, że po prostu mieszkał tam. Było to drugie mieszkanie. Myśmy z mamą w ogóle spojrzały, przeprosiłyśmy i czym prędzej wyszłyśmy stamtąd, ale był to inny świat. Myśmy mieli ten korytarzyk… Zresztą dzięki temu korytarzykowi nie mieliśmy żadnych insektów do końca Powstania, a to też była plaga, dlatego że te zatłoczone piwnice z różnymi ludźmi (często przypadkowymi), którzy gdzieś zabłąkali się z innej dzielnicy i nie byli w stanie wrócić do swojego właściwego domu. Tak że tutaj jakieś drobne zwierzątka były dosyć popularne. A myśmy do końca Powstania nie mieli żadnych insektów, co niesłychanie nam pomogło. A poza tym uchroniło nas od tyfusu czy innych epidemii, które wtedy się zdarzały. Było to nie takie znowu rzadkie zjawisko.

  • A co radosnego pamięta pani z tego okresu? Czy była taka sytuacja?

Radosnego… To znaczy nie. To była zupełnie inna sytuacja. Bo już, tak jak myślę, to był ostatni zrzut spadochronowy gdzieś w połowie września – tak, jak sobie odtwarzam. Właśnie był piękny dzień i przyleciało mnóstwo samolotów i te spadochrony wspaniałe, które powoli, majestatycznie opadały na ziemię. Koniecznie chciałam, żeby jeden spadochron wylądował na naszym podwórku i rzeczywiście wylądował. Dlaczego mówię, że to musiał być jeden z ostatnich zrzutów? Bo ludzie się rzucili do wielkiego pojemnika, to były takie duże skrzynie (potężne były te pojemniki), że coś będzie do jedzenia. Myślę więc, że to było w tym okresie, kiedy ludziom zaczynało widmo głodu zaglądać w oczy. Nasz spadochron, który spadł – w ogóle patrzyłam: ach, jakie to śliczne i w ogóle – przysłał nam środki opatrunkowe, jakieś lekarstwa i tak dalej. To wszystko więc zostało od razu zaniesione do szpitala obok, gdzie właśnie mój wuj pracował, i bardzo na pewno wspomógł ten ubogi asortyment środków medycznych, które w tym okresie były w dyspozycji naszego szpitalika w sąsiednim budynku. To był chyba najwspanialszy moment, bo to było coś pięknego. To było morze spadochronów. W tej chwili nie pamiętam, gdzieś czytałam, ile tych spadochronów zrzucono, ale chyba około setki. Takie więc majestatycznie płynące… Może, powiedzmy, jak meduzy w morzu. Czasami się widzi taką gęstą wodę od tych meduz. I tutaj z góry właśnie też. Tak że to chyba było właśnie najbardziej niezwykłe doświadczenie dla małego dziecka, które mogło coś takiego oglądać.
  • Teraz się zbliżamy do momentu, kiedy państwo musicie opuścić ulicę Sienną.

Tutaj więc jeszcze tylko powiem to, że dzięki jęczmieniowi, który wujek zdołał przynieść, mieliśmy do końca Powstania co jeść. Było to marne jedzenie, chude jedzenie, bez żadnych dodatków. Jedynym elementem urozmaicenia… Wujek, za szczęśliwie odebrany poród, dostał gratyfikację w postaci torebki ziemniaków. Podzielił między swoją rodzinę (bo był z matką, żoną i synkiem) i nas. Tak że każdy z nas dostał po jednym ziemniaku. Ziemniaki te zostały ugotowane. Nie wiem, czy myśmy nawet ich nie zjedli razem z łupinami, dlatego że myśmy ziemniaków nie oglądali od początku Powstania. Ziemniaki to w ogóle wydawało się, że ach! – jest to najpiękniejsza rzecz pod słońcem. Tak że tutaj to były właśnie te ziemniaki. Jeszcze chcę powiedzieć o wadze cukru. Cukier oczywiście wtedy najważniejszy był w kostkach, bo był łatwy do transportu i tak dalej. Tak jak czytam w tej chwili: nie wolno jeść cukru, precz z cukrem, wszystko niesłodzone, i tak dalej – ten cukier ratował ludziom życie. Ludzie, którzy mieli cukier, byli jednak jakoś kalorycznie zaopatrzeni. W końcu jest różnica między kostką cukru a okruchem chleba – ilość kalorii jest nieporównywalna. Tak, jak zastrzyki z glukozy, które dostarczają niezbędnej energii jakiemuś ciężko choremu organizmowi, to tutaj te kostki cukru… Właśnie też dostaliśmy maleńki woreczek kostek i mój brat tymi kostkami się żywił i ja też od czasu do czasu dostawałam kostkę cukru. Tak jak mówię, był to towar na wagę złota, bo mała ilość pozwalała jednak ludziom podtrzymać siły i być zdolnym do jakichś dalszych poczynań.

  • Teraz przechodzimy do tego momentu, kiedy państwo musicie opuścić mieszkanie.

To było tak, myślę że myśmy wyszli… Kapitulacja była podpisana 2 października. Myślę, że myśmy wyszli już 3 października, dlatego że tak: mama w ogóle najpierw powiedziała, że nigdzie nie idzie. Siedziała z moim bratem Kazikiem na kanapie i powiedziała, że się nie ruszy. Wtedy nawet przyszli sąsiedzi i tłumaczyli, że niestety, jeżeli chce uchronić siebie i dziecko, to musi wyjść, bo Niemcy będą rozstrzeliwać tych, którzy zostaną w murach, w budynku. W związku z tym myślę, że myśmy 3 października chyba wyszli. Trudno mi jest powiedzieć, o której wyszliśmy. Myślę, że gdzieś przed południem chyba. W każdym razie znowu, co mogliśmy, to spakowaliśmy. Ciocia w ciąży, już w końcu grudnia miała termin porodu, więc początek października to już były ostatnie miesiące przed rozwiązaniem. Mama oczywiście niosła Kazika. Nie była w stanie… Przewiązana kocem… Ten koc w kratę jeszcze przez długi czas, już w normalnych czasach, służył jako przykrycie do deski do prasowania i zawsze jak mama na nim prasowała, to pamiętałam ten moment, jak mama przewiązana tym kocem (tak, jak w hamaku), niosła mojego brata. Tak że ja też, jako dziecko, jakiś węzełek niosłam. Tylko nie pamiętam, czy w ręku, czy miałam na sznurkach uwiązany, na plecach. Nie wiem, może pieluszki, może coś… W każdym razie coś niedużego. Ciocia nie mogła dźwigać, więc zostało dwóch panów, którzy starali się jak najwięcej tych rzeczy zabrać. Oczywiście zimowe palta i buty, to co było w tym momencie już ważne, bo to był początek października, już się zaczynały chłody. Zresztą mamy futro niesłychanie nam pomogło w momencie transportu do Pruszkowa, bo prowadzili nas… Nie mogę powiedzieć…

  • Duża grupa była ludzi? Pamięta pani?

To była duża grupa ludzi. Myślę, że wzdłuż torów myśmy wędrowali, bo myśmy wyszli chyba jeszcze za Warszawę Zachodnią. W każdym razie doszliśmy już po ciemku do jakiejś rampy (październik, więc zmierzch szybko zapada) i z tej rampy ładowano nas do odkrytych wagonów towarowych. I akurat zaczął lać deszcz. Mama z Kazikiem i ja usiadłyśmy na walizce, a ojciec trzymał futro mamy tak jak namiot nad nami, i dzięki temu myśmy tak nie przemokli. Dojechaliśmy do Pruszkowa nieprzemoczeni na wylot. To była ogromna hala, parowozownia, nieogrzewana, tu otwarte, tam otwarte – zimno. Po prostu już nam było zimno.
Jeszcze wrócę do problemu głodu. W naszym wagonie, w którym myśmy jechali, ktoś zaczął krzyczeć. Człowiek, który nie miał ze sobą nic oprócz woreczka maku, najadł się tego maku, nie wiedząc, że mak strasznie puchnie. Ten mak rozsadzał mu po prostu żołądek. Nie wiem, co się z nim stało, bo ludzie go w Pruszkowie wynieśli z tego wagonu. Być może udało się go jakoś uratować. Może siłami natury jakoś przetrawił ten mak, ale było to bardzo dramatyczne zdarzenie i pokazujące, że ludzie już autentycznie nie mieli co jeść. Mój kolega wyszedł już 8 września, okazuje się, że również ze Złotej, tylko w innym miejscu. Wyszli z matką, dlatego że po prostu nie mieli co jeść. Skończyła się mąka, z której robili podpłomyki na blasze, i w tych pierwszych wyjściach… Bo Niemcom przecież zależało na tym, żeby jak najszybciej opróżnić Warszawę z ludzi, więc urządzali wyjścia pod eskortą, no i oni byli zmuszeni wyjść, bo po prostu już nie mieli co jeść. Tak że myśmy byli w tej sytuacji, że wytrwaliśmy do końca tam, ale też powoli, powoli... Trudno mi jest powiedzieć, ile jeszcze mieliśmy zapasów, ale suchary na pewno już się kończyły, dlatego że to, co wzięliśmy na drogę, to był jakiś maleńki woreczek, tak że musiała to już być końcówka naszych zapasów – jeśli chodzi o to, co mogliśmy zabrać ze sobą na drogę.

  • Co pani z Pruszkowa pamięta?

Z Pruszkowa to było tak: wysiedliśmy z pociągu i wprowadzili nas do hali. Nie pamiętam, ile było wrót na te parowozy, bo każde tory miały swoją bramę i tam wjeżdżały parowozy do remontu. Była to ogromna hala. Ogromna. Z takimi słupami. Nie wiem, mnie się kojarzyła z wielkim kościołem, bo były kolumny, oszklone ściany… Znaczy „oszklone”… Były jakieś okna, nie wiem, czy oszklone, czy szyby już wypadły, ale w każdym razie w pierwszej chwili myślałam, że to jest kościół. Ale były szyny, pod szynami kanały remontowe, w związku z tym trzeba było uważać, żeby nie wpaść do takiego kanału. Myśmy mieli to szczęście, że u nas selekcja była już następnego dnia. Kolega czekał w Pruszkowie dwa i pół dnia, aż Niemcy podstawią jakiś transport i wywiozą ich gdzieś w Polskę. Tak że myśmy już mieli następnego dnia. Wujek z ojcem próbowali znaleźć jakichś znajomych, żeby było nam raźniej w większym zespole. Nikogo niestety nie znaleźliśmy. Wuj Ossowski, lekarz – nie widzieliśmy go w momencie wyjścia, bo nas już wyganiali, więc musieliśmy wychodzić. Oni widocznie albo wyszli wcześniej, albo po nas dopiero, tak że w ogóle się nie spotkaliśmy. Dopiero się spotkaliśmy po wojnie. Tak że w Pruszkowie nikogo znajomego nie spotkaliśmy. I tak jak mówię, na szczęście była selekcja następnego dnia. Nie pamiętam, bo tam PCK organizowało podobno jakąś akcję dożywiania. Nie przypominam sobie, żebyśmy korzystali. Być może, że byliśmy za krótko, dlatego że przyjechaliśmy późnym wieczorem, a następnego dnia już nas poddano selekcji. To wyglądało tak, że przed parowozownią, gdzie były bramy wjazdowe, była chyba tylko jedna brama otwarta i przez tę bramę wychodził sznur ludzi. Jak się wychodziło przed wielką halę, stali oczywiście. To było obstawione, myślę że po prostu żołnierzami, zgodnie z konwencją, że mamy być obsługiwani przez wojsko, a nie przez gestapo czy jakieś inne służby. To wyglądało w ten sposób, że tworzyły się dwie grupy z tego sznura, który się ciągnął. Na prawo szli ludzie, którzy mieli jechać na roboty do Niemiec, a na lewo ci, którzy pozostają w Polsce. Oczywiście ojciec, który był wysoki, popatrzył, jak to wygląda, i rozdzieliliśmy się na trzy grupy. Jako pierwsi poszła ciocia z wujkiem, później przepuściliśmy ileś osób, ojciec z bratem niemowlakiem na rękach. Później znowu jakaś przerwa i na końcu my z mamą, żeby widzieć, co się dzieje. Chodziło o to, żeby odseparować mamę od ojca, no bo ojciec kulawy, nie-kulawy, ale do roboty w tej sytuacji, w jakiej wtedy byli Niemcy, mógł się na pewno przydać. Pierwsi podeszli wujek z ciocią. Ponieważ ciąża cioci już była widoczna, to oczywiście wujka na roboty, ciocię na lewo. Ciocia strasznie płakała. Wujek więc zgarnął ciocię i pojechali razem na roboty. Tak że byli na naszych Ziemiach Odzyskanych w rejonie Odry i pojechali tam razem. Widzieliśmy więc, jak wygląda to rozdzielanie. Całe szczęście, że ojciec wziął Kazika (mówił nieźle po niemiecku), więc jak przyszła jego kolejka, to oczywiście potrafił wytłumaczyć, że żona zaginęła w Powstaniu i został sam z niemowlakiem i w związku z tym, a ponieważ jeszcze kuśtykał, żeby pokazać, że on się do niczego nie nadaje, to skierowali go na lewo, do grupy pozostającej w kraju. Mnie oczywiście nie wolno było ani krzyknąć, ani biec do taty, ani w ogóle nic. Miałam iść. Jestem razem z mamą i nic więcej mi nie wolno było powiedzieć. Tak że jak doszła nasza kolejka, to kobieta z dzieckiem też została skierowana [na lewo]... Z tym że myśmy wtedy się jeszcze w ogóle „nie znali”. To znaczy osobno był ojciec, osobno ja. Nic, że tak powiem, żadnych znaków umownych sobie nie przekazywaliśmy, aż do momentu, kiedy podstawili wagony – też towarowe, ale na szczęście już zadaszone. Tak że przynajmniej w czasie tej podróży nie mieliśmy takich… Było zawsze chociaż cieplej trochę. Tak że jechaliśmy, jechaliśmy.
Myślę, że w sumie razem cała podróż trwała dobę, bo w Skierniewicach też wylądowaliśmy jakoś w środku dnia. Pociąg ten pewno stał, jechał, gdzieś zwalniał tory dla transportów wojskowych. Myślę, że cała podróż, która normalnie trwa nie tak długo, tym razem była dosyć długa. W Skierniewicach na peronie stali ludzie z chlebem, z mlekiem. W Skierniewicach wyszliśmy już razem z pociągu i podeszła do nas młoda pani, powiedziała, że ma dwójkę małych dzieci i że zabiera nas do siebie. Poszliśmy więc z tą panią. Niesamowici zupełnie ludzie, bardzo uczynni i bardzo nami starali się opiekować.

  • Pamięta pani ich nazwisko?

To było tak: to byli piekarze, a więc prywatna inicjatywa. W pewnym momencie mama nawet miała z nimi jakiś kontakt, ale ten kontakt się urwał. A później życie jakoś toczy się dalej i nie byłabym w stanie odtworzyć… Pamiętam, że właśnie mieli piekarnię razem ze sklepem, w którym sprzedawali swój chleb. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że mama zachorowała na dyfteryt. Była już tak wycieńczona, że złapała tą właściwie dziecinną chorobę i w stanie bardzo ciężkim przeniesiono ją do miejscowego szpitalika, który był w małym budyneczku. Jak poszliśmy... Bo ojciec jak szedł pierwszy raz, dowiedzieć się o zdrowie… Bo dyfteryt (choroba zakaźna), Niemcy panicznie bali się jakiejś epidemii, więc tutaj od razu mamę do tego szpitalika. Szpitalik pękał w szwach. To była… Ludzie jednak bardzo chorowali. Już nie mówię o sprawach żołądkowych na skutek zmiany diety. Ale była... Po prostu z osłabienia łapali, co się dało. Mama więc też tam leżała. Przyszliśmy pierwszy raz i to był horror, dlatego że do tej pory mam, że tak powiem, w pamięci... Szpitalik był mały, sale nabite tak, że przez okno jak zaglądaliśmy, to przejść nie można było między łóżkami. W tych warunkach chorzy mieli jednak opiekę i lekarzy, i pielęgniarek, którzy robili, co mogli, żeby im pomóc. Tak że myślę, że mama w tym szpitaliku była ze trzy tygodnie, bo była tak osłabiona, że nie była w stanie stanąć na nogi w momencie, kiedy udało już nam się jakoś ją z tego szpitalika odebrać… Już nie mówię o tym, że były tam jakieś sanitariaty – przy takiej ilości ludzie te sanitariaty w ogóle nie były wystarczające. To, co się działo, jak się weszło na korytarz – no jednym słowem horror, a mimo to… Tak, jak mówię, byli ludzie, którzy czuwali nad tym wszystkim. Już jak mama stanęła na nogi, to wtedy ojciec powiedział, że jedziemy do Koluszek, do brata. Brat jego był po linii kolejowej, że tak powiem, zawiadowcą stacji kolejowej w Koluszkach. No i pojechaliśmy.
Rozstaliśmy się z naszymi gospodarzami, pojechaliśmy do Koluszek, gdzie już do momentu przejścia frontu byliśmy u stryja. Też to były ciężkie czasy, dlatego że stryj sam pracował, miał jedną córkę niepełnosprawną, żonę niepracującą, bo to już była starsza pani (był starszy dużo od mojego ojca), drugą córkę z dzieckiem, więc też mieli bardzo ciężko. Tak że ojciec tam musiał się zgłosić do pracy, ze względu na formalności i procedury niemieckie, żeby stempelki odpowiednie pozbierać. A mama nami się opiekowała. Na szczęście babcia, która bardzo lubiła domowy chleb, piekła w domu chleb. Mama się nauczyła i to uratowało nam troszkę sytuację, dlatego że akurat jakaś pani się znalazła, która miała dużo mąki, nie potrafiła chleba upiec. Mama uzgodniła z nią, że za każdy wypiek, będzie dostawać jeden bochenek. Tak że była to praca zarobkowa mamy, która w ten sposób troszkę wzbogacała nasz jadłospis.

  • Kiedy zaczęła pani chodzić do szkoły? Już po wojnie, czy jeszcze w czasie wojny?

Ponieważ myśmy w Koluszkach siedzieli przez… no chyba w sumie razem ze dwa i pół miesiąca. Tak myślę, że to chyba było ze dwa i pół miesiąca. Mama mnie zaczęła uczyć pisać literki, czytać, trochę liczyć. Tak że do szkoły poszłam od razu w 1945 roku. Z tym że poszłam od razu do drugiej klasy, dlatego że jak nauczycielka zrobiła mi egzamin, to okazało się, że już swobodnie mogę iść do drugiej klasy. Co miało swoje może dobre i złe strony, dlatego że często się czułam, że jestem młodsza niż moi koledzy z klasy. Dlatego że tak: po pierwsze były to roczniki powojenne, więc dzieci rok, dwa lata starsze, które były też w tej samej klasie. W związku z tym inna sfera problemów i zainteresowań. A ja ciągle się czułam gdzieś tam taki ogonek z tyłu, który ciągnie się za tym wszystkim. Ale w każdym razie jakoś bohatersko przez szkołę przebrnęłam.

  • Kiedy wróciliście państwo do Warszawy?

Jak przeszedł front w kierunku Łodzi (bo Koluszki są przed Łodzią), przejechały czołgi, to wtedy ojciec natychmiast zorganizował wyprawę tutaj, żeby się zorientować, czy mieszkanie na Żelaznej istnieje, co się jeszcze stąd uda odzyskać. Czy dom w Wesołej w ogóle jest w jakim takim stanie, czy brat [ojca], który mieszkał w ich rodzinnym domu w Rembertowie, czy też tam jest wszystko. W ogóle nic nie wiedzieliśmy – przez parę miesięcy byliśmy absolutnie odcięci od jakichkolwiek informacji. Ojciec więc wyruszył [na rozpoznanie]. Nie było go prawie ze dwa i pół tygodnia albo dłużej. Już się denerwowaliśmy, no bo czasy trudne, a ojciec miał ze sobą dwa popsute zegarki na handel wymienny, bo to była podstawa wtedy w ówczesnych czasach: bimber i zegarki. Ojciec więc był zaopatrzony w dwa zegarki, które mu miały ułatwić transport. Jakoś rzeczywiście wykorzystał je obydwa. Wrócił po tym okresie i powiedział, że dom w Wesołej stoi, tylko jest przestrzelony, ale mieszka babcia i jakoś pilnuje na miejscu… W każdym razie jest ktoś w tym domu. Dom brata, znaczy tam, gdzie brat mieszkał (w Rembertowie) jest w dobrym stanie – nic mu się nie stało. Natomiast na Żelaznej nie zostało nic. Ojciec przenosząc się z Wesołej na Żelazną, zabrał nawet do piwnicy blachę, która była przygotowana na pokrycie naszego domu i ta cała blacha, wszystko razem się spłaszczyło, zrobił się placuszek z tych wszystkich rolek. Zresztą do piwnicy nawet trudno było wejść, tak że była to rzecz już nie do odzyskania. Tak że jak tylko przeszła linia frontu i myśmy akurat zobaczyli z okna, że jadą czołgi... Ojciec wychowany w zaborze, dobrze mówił po rosyjsku, poszliśmy się więc dowiedzieć. Żołnierze ci powiedzieli nam, że do Warszawy już wraca bardzo dużo ludzi. Ojciec właśnie w tym momencie się zmobilizował, pojechał zobaczyć, co tutaj się dzieje – i z rodziną, i z możliwością zamieszkania. W momencie kiedy wrócił, to myśmy od razu się spakowali i zaczęliśmy wracać.
  • Jak pani odbierała te wszystkie zmiany?

Dla mnie to było… Dzieci nie lubią takich dużych zmian. Dzieci chcą mieć stabilizację, żeby misiek siedział tu, a pociąg stał tu, a lalka miała buciki tu, i tak dalej. To jest jakiś taki świat, który sprawia wrażenie, zapewnia jakąś stabilizację. Natomiast czułam się, muszę powiedzieć, że chyba zagubiona jednak w tym wszystkim. Bo trudno jest dziecku wytłumaczyć, co to jest wojna, dlaczego się ludzie biją, dlaczego cierpią, dlaczego ci zmarli leżeli na cmentarzyku przed domem, kto im zrobił krzywdę. Tak że to był świat dla mnie tak, jak mówię – przejście właściwie z Żelaznej na Złotą, to była znacząca granica, która oddzieliła mnie od jakiejś jednak… No bo przejście z Wesołej na Żelazną to był mój świat: moje zabawki, meble. Była jakaś nić ciągłości między tym jednym światem a drugim. Natomiast tutaj to było tak… Raz jesteśmy tu, raz jesteśmy tu. Nic nie mam, bo cały czas nie miałam żadnej zabawki. Miśka, którego… Takiego maleńkiego miśka trzymam… To było chyba na pierwsze Boże Narodzenie 1945 roku – dostałam malusieńkiego miśka, który ze mną jest cały czas. To jest chyba najważniejsza rzecz, która stworzyła mi iluzję jak gdyby takiej ciągłości z dawnych lat. A to, że straciłam wszystkie lalki, to chyba zaowocowało tym, że po prostu… Po wojnie było… Zaczęłam z jakichś szmatek szyć lalki, a teraz… Rok temu zrobiłam teatrzyk kukiełkowy dla swoich wnuków: „Królewnę Śnieżkę i siedmiu krasnoludków". Jak siedziałam i szyłam te kukiełki, ubierałam je, a królewna jest taka, królowa tak, krasnoludki tak i się świetnie bawiłam, bo sobie właśnie przypominałam, jak to za dawnych czasów też ze szmatek coś usiłowałam sklecić, żeby mieć jakieś swoje lalki-przytulajki. Tak że tutaj powrót już w nasze strony…
Myśmy z Koluszek wylądowali, nie wiem gdzie, w każdym razie to było daleko przed Warszawą. Bo myśmy szli i szli i nawet nocowaliśmy u jakiegoś kolegi ojca po drodze i dopiero później szliśmy znowu jeszcze dalej. Doskonale pamiętam, że przechodziliśmy Krakowskim Przedmieściem koło kościoła Świętego Krzyża. W śniegu oczywiście, bo to był luty, kiedy myśmy wracali. Front przeszedł i tam gdzieś był… Zanim ojciec pojechał, wrócił, więc to, myślę, była połowa lutego, jak myśmy przechodzili. Zeszliśmy do przejścia, do mostu pontonowego, który był na Pragę, i stamtąd dostaliśmy się do Rembertowa, do rodzinnego domu ojca. Stamtąd już mieliśmy blisko do babci, do [Wesołej]...
Można było, jak już wojna się skończyła, pomalutku zacząć myśleć o remontowaniu domu w Wesołej, żebyśmy mogli tam wrócić. Na pewno takie przeżycia nie zostają bez śladu. Myślę, że rodzice, którzy w ogóle niechętnie mówili o wojnie, niechętnie wracali do tych czasów, po prostu na nich spoczywał ten wielki ciężar utrzymania nas wszystkich przy życiu. To było dla nich najbardziej chyba stresujące. Każdy z osobna, jak jest sam, to zupełnie inaczej do wielu rzeczy podchodzi. Natomiast już jak się ma rodzinę i małe dzieci, to człowiek staje na głowie, żeby zapewnić im jakieś środki utrzymania czy coś. W każdym razie w momencie kiedy wróciliśmy, ojciec zniknął w elektrowni na szereg miesięcy. Dlatego że jak już przyjechał do Warszawy na rekonesans, to oczywiście „pomknął” tam dowiedzieć się, co się dzieje w elektrowni. Oczywiście koledzy już wrócili do pracy, próbowali odtwarzać, przede wszystkim uporządkować te wszystkie plany, które były w rozgardiaszu porozrzucane, poniszczone – odtwarzać i tak dalej. Tak że ojciec potrafił dwa miesiące mieszkać [w pracy], nie wpadając do domu. Mama mu donosiła coś do jedzenia. Mieli wielką miskę, w której się myli i gotowali kartofle, i właściwie tym żyli i robili, co mogli, żeby te wszystkie plany, szkice sieci warszawskiej uporządkować. Już wtedy zaczęły się prace przy odtwarzaniu, odgruzowywaniu studzienek, sprawdzaniu, uruchamianiu samej elektrowni, żeby prąd jak najszybciej ruszył.

  • Jak pani się w tej nowej sytuacji odnajdywała? Mówiła pani, że mama zaczęła panią uczyć literek, cyfr, pisania. Poszła pani do szkoły...

Poszłam od [września], tak że było jeszcze kilka miesięcy spędzonych w domu, bo jak wróciliśmy w połowie lutego... Bo w Rembertowie zaczęłam oczywiście szkołę, drugą klasę. Właściwie szkołę przyjęłam jako coś normalnego, bo nie wiem, czy już byłam przygotowana przez mamę pracami w domu, że pójdziesz do szkoły, będziesz się uczyć, będziesz poznawać różne rzeczy, będziesz miała koleżanki. W każdym razie szkoła ta była dla mnie czymś naturalnym.

  • A przyjaznym środowiskiem?

Chyba tak. To znaczy pomijając to, że właśnie byłam taka psychicznie [niedojrzała]... Być może to był to wynik przejść, że czułam się niepewnie. Dlatego, że nie dość... Chyba byłam dzieckiem nieśmiałym, a to że ciągle się zmieniało, ciągle byli koło mnie jacyś inni ludzie, ciągle gdzieś się przenosiliśmy, potrzebnej dziecku stabilizacji, chyba nawet z zadowoleniem przyjęłam to, że już jest szkoła, że mam swoją ławkę – oczywiście dzieci miały i siedziało się w ławkach – swoje miejsce, koleżankę z którą siedzę. To już zaczął być normalny świat. Ponieważ nauka nie przychodziła mi z wielkim trudem, to nie miałam stresów związanych z samym procesem nauczania. Bardziej właśnie było dla mnie problemem to, że muszę się nauczyć żyć z nowymi dziećmi, nowymi ludźmi, panią nauczycielką, ale chyba to było wreszcie coś takiego, na czym zaczęłam odżywać. To już był taki świat, w którym mogłam się znaleźć i który mi odpowiadał.

  • Czy już w dorosłym życiu w dalszym ciągu pani odczuwa, jak już pani wspomniała, unikanie tłumu? Czy ma pani jeszcze takie lęki, podświadome reakcje na jakieś sytuacje, które można przenieść jako odniesienie do tego ciężkiego okresu Powstania?

To znaczy trudno powiedzieć „lęki”, bo na przykład nie mam lęku wysokości. Natomiast wiele razy mi się śniło, że się posuwam jakąś wąziutką półką i widzę obok siebie przepaść. To przejście po tej desce i ludzi, którzy z góry widziani wydawali mi się bardzo mali, że to jest moment, który utkwił mi głęboko w pamięci i właśnie to, że to wracało we śnie jako... Bo unikanie tłumów to jest to, co mam na co dzień. Na pewno mi jest trudno znaleźć się w jakimś zupełnie nowym środowisku, bo chyba wewnętrzna potrzeba stabilizacji, która w pewnym momencie została ucięta, zachwiana i zamieniona na coś zupełnie innego, to właśnie chyba to jest to, że najlepiej lubię, żeby było wszystko po staremu. Mimo że jestem wędrownik i podróżnik, i żeglarz...

  • Chciałabym, żeby była pani uprzejma przypomnieć pracę, którą pani napisała – swoje wspomnienia. Jaki tytuł jest tej pracy?

Było to w grudniu ubiegłego roku. Ponieważ bardzo się źle czułam, pojechałam na półsanatoryjny wyjazd na tydzień. Miałam wtedy więcej czasu, mogłam sobie pewne rzeczy zacząć przypominać – zaczęły do mnie wracać wspomnienia. Kupiłam sobie zeszycik w sąsiednim sklepiku i postanowiłam zacząć pisać. Z tym że jakoś w pierwszej chwili pomyślałam, że może to będzie historia naszego domu, który mimo że, powiedzmy, nie był zburzony, ale też w nim działy się różne (mniej lub bardziej) dramatyczne rzeczy. Właśnie jak ten moment, kiedy gestapo przyszło po wujka, czy później przechodził front, babcia z wujkiem musieli gdzieś się przenosić – tam, gdzie Niemcy ich przepędzili. Tak myślę sobie, a ponieważ córki też [prosiły]: „Mama, jak jeszcze coś pamiętasz, to napisz, bo my się pogubimy w tej historii rodziny”. Zaczęłam więc pisać, tak jakby historię w ogóle naszego domu i najbliższej rodziny, począwszy od moich rodziców. Ale w pewnym momencie stwierdziłam, że przy różnych obowiązkach, które mam, będzie to trwało długo, długo, postanowiłam więc samo Powstanie i okoliczności przed Powstaniem, później po Powstaniu, zawrzeć w małej książeczce. To poszło mi oczywiście dużo szybciej. I kiedy już napisałam tekst, to stwierdziłam, że właściwie muszę oddać to do drukarni, żeby miało jakiś wygląd, bo przecież ani rękopis, ani wydruk z komputera, to nie jest to. Bo taką książeczkę, taki zeszycik, zupełnie inaczej się czyta, zupełnie inaczej się traktuje. Poszłam więc, znalazłam jakąś drukarnię, gdzie mi to przygotowano. Zresztą zdjęcia są mojego autorstwa – bardzo pracowicie robiłam te zdjęcia – później musiałam je wykadrować, żeby to wszystko jakoś wyglądało. Skończyło się na tym, że powstała książeczka [„Moje Małe Powstanie”], która rzucona jak kamień w wodę, zatacza coraz szersze kręgi. Jeden egzemplarz przyniosłam do Muzeum. Rozdałam swojej rodzinie, części przyjaciół, no i właśnie przez jedną przyjaciółkę, która nie była w stanie przyjść na [Konferencję w Mazowieckim Samorządowym Centrum Doskonalenia Nauczycieli poświęconą losom dzieci w czasie wojny], to ona mnie wstawiła na swoje miejsce – bo w tym czasie była na urlopie i nie mogła się pojawić na Solcu. Zaprzyjaźniłyśmy się bardzo z panią [Teresą] Maj, która zaproponowała mi udział w przedsięwzięciu. Wygłosiłam swój referat, troszkę przykrótki (miałyśmy po pół godziny czasu), dlatego że pani, która przede mną opowiadała swoje wspomnienia, jakoś się w czasie dosyć przesunęła i w końcu miałam teoretycznie piętnaście minut czasu, ale pani Teresa się nade mną zlitowała i mówi: „Proszę pani, dwadzieścia minut – proszę bardzo”. Przez dwadzieścia minut usiłowałam streścić całą książeczkę i jeszcze wcisnąć jakieś elementy, które nawiązywały do wypowiedzi dwóch pań, bo czy ucieczka z łapanki, czy jakieś inne elementy były troszkę nam pokrewne. Nie mówiłam w czasie naszej rozmowy, że w pewnym momencie padł koń na sąsiednim podwórku i mój wujek, który wszystko potrafił zrobić, tego konia poćwiartował i porozdzielał. Ponieważ nie wszyscy jedzą koninę, więc chętni byli... Na szczęście tego jednego konia starczyło dla wszystkich chętnych. Część [mięsa] dostał szpital, część nasi sąsiedzi. Myśmy oczywiście też jedli tą koninę. Konina była jedynym mięsem, jakie w przeciągu wielu miesięcy jedliśmy. Skończyło się na tym, że właśnie w czasie tej [konferencji] jedna z pań powiedziała, że nie rozumie zupełnie, skąd w Warszawie było tyle koni, bo trupy leżały po ulicach. Ponieważ występowałam jako ostatnia, to wyjaśniłam, że w Warszawie było bardzo dużo koni, bo były konie dorożkarskie, były konie pociągowe, bo przecież cały transport to byli głównie wozacy z wozami i nasz konik należał też do tej samej kategorii zwierząt.

  • Chciałabym pani bardzo podziękować, w imieniu Muzeum i naszym, za bardzo ciekawe, barwne wspomnienia, bo miała pani niewiele lat, a bardzo dużo pani pamięta. Dziękuję ślicznie.

Również dziękuję. To dla mnie zaszczyt, że mogłam przekazać swoje dziecięce wspomnienia i pokazać, jak wyglądało Powstanie z dziecinnego punktu widzenia.




Warszawa, dnia 30 września 2010 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna
Barbara Dąbrowska Stopień: cywil Dzielnica: Wola, Śródmieście Północne

Zobacz także

Nasz newsletter