Irena Rowińska
Nazywam się Irena Rowińska, urodziłam się w Warszawie, miałam trzynaście lat, kiedy wybuchło Powstanie Warszawskie. Mieszkałam na Mokotowie przy ulicy Puławskiej.
- Czy pamięta pani wybuch II wojny światowej?
Pamiętam, oczywiście. Miałam wtedy właściwie osiem lat. Ponieważ mój ojciec pracował w 1. pułku lotniczym na Okęciu, był zmobilizowany, otrzymał rozkaz opuszczenia Warszawy, udania się do twierdzy Modlin. Ale był człowiekiem, który był odpowiedzialny za rodzinę, w związku z czym postanowił przetransportować nas poza Warszawę − mam na myśli mnie i mamę. Ale nie było żadnego pojazdu, którym można było opuścić Warszawę, wobec tego zdecydował, że rowerem przewiezie to wszystko, co nam będzie potrzebne, niezbędne. Liczyliśmy na kilka dni ewakuacji, bo wojna to wiadomo, że nie skończy się w ciągu kilku dni, ale myśleliśmy, że po kilku dniach wrócimy do domu. Rowerem − na rower jakąś walizkę umieścił, z mamą wędrowałyśmy obok roweru dwadzieścia kilometrów do Piaseczna, a właściwie poza Piaseczno, do Gołkowa. Ojciec nas zostawił, wsiadł na rower, pojechał do Modlina, gdzie miał się stawić, a my zostałyśmy w Gołkowie, mając oczywiście odpowiednią sumę pieniędzy na ewentualne przeżycie tych kilku dni. Ale pieniędzy od nas nikt nie chciał. W związku z czym zostałyśmy, jak to się mówi, bez jedzenia, bez niczego, bo nie było gdzie kupić, nie było za co kupić. Miejscowi żądali złota, pierścionków, zegarków. Natomiast jeżeli chodzi o pieniądze, to one były właściwie bezużyteczne. Ponieważ złota nie miałyśmy dużo, jakieś pierścionki mama miała (zaręczynowy), jakieś jeszcze [inne złoto], ale nie było tego dużo. Zdecydowała, że pójdzie do pracy i zarobi w naturze. Znalazła gdzieś w pobliżu jakiś dwór, gdzie ją przyjęli do pracy, w zamian za to otrzymała każdego dnia szklankę mleka dla dziecka, jakąś marchewkę, pietruszkę. W sobotę otrzymywała jeszcze trochę kartofli, jakąś kapustę. Siedziałam sama w domu. Sąsiadka, która mieszkała obok w domu, od czasu do czasu zaglądała do mnie – co robię. Siedziałam, mazałam po papierze ołówkiem (bo oczywiście żadnych kredek nie było), po papierze takim pakowym. Tak upływał dzień za dniem. Ojca nie było, nie było od niego żadnej wiadomości i nie wiadomo było, gdzie jest, co się z nim dzieje. Do domu wrócić nie mogłyśmy, bo jeszcze trwała wojna. Warszawa była oblężona od trzech tygodni, wrócić nie mogłyśmy. W ten sposób trzy tygodnie przetrwałyśmy.
Minął miesiąc, dwa miesiące − ojca nie było, nie bardzo wiedziałyśmy, co mamy z sobą robić. Mama pracowała we dworze, siedziałam w domu. Kiedyś późnym wieczorem któregoś dnia (było już ciemno, to już jesień) na drodze pojawił się jakiś zarośnięty mężczyzna, taki oberwaniec jakiś, ale siedząc przy oknie poznałam, że to ojciec, że właśnie wrócił. Wrócił ranny, jeszcze udało mu się ukraść rower, własny rower, bo został zatrzymany przez „sojuszników”, mam na myśli Rosjan – Związek Radziecki wówczas. To od nich odniósł rany, ponieważ oni jak zwykle byli pijani. Skorzystał z okazji, ukradł własny rower i na tym rowerze dotarł po iluś dniach do nas, do Gołkowa. Jeszcze kilka dni posiedzieliśmy, zdecydował, że wracamy do domu na Mokotów, bo tam mieszkaliśmy. W domu właściwie nie było nic; to co było, to nam ukradli.
Rodzice zaczynali od nowa. Nie bardzo było jak zaczynać, jako że już była okupacja. Wtedy zaczęły się przesiedlenia, zwłaszcza ludzi pochodzenia żydowskiego. W domu, w którym mieszkałam, było dużo Żydów, ale to byli Żydzi, którzy byli wysoko ustawieni (fabrykanci), mam na myśli ich wiedzę, status wykształcenia i tak dalej. Zajmowali piękne mieszkania, to były mieszkania zwykle pięciopokojowe, czteropokojowe. Już w 1940 roku dostali nakaz opuszczenia swoich mieszkań, które zajmowali do tej pory. Na ich miejsce sprowadzali się Niemcy. Jako że właściciel domu był Niemcem, nie pochodzenia niemieckiego, ale po prostu Niemcem, przystąpił do okupanta, podpisał folkslistę – to był jeden z najbogatszych ludzi w ówczesnej Warszawie, nazywał się Luniak. […] Miał wiele domów na Mokotowie. To były domy na wysokim poziomie, Puławska 37, Puławska 12, Puławska 12A, Puławska 39 to były jego domy tylko na odcinku od placu Unii do Willowej. Prawie we wszystkich mieszkali Niemcy w większości, w mieszkaniach opuszczonych przez Żydów przede wszystkim. Ponieważ moja matka coś musiała robić, z czegoś trzeba było żyć, zdecydowała się, że przejmie... To się wtedy nazywało „numerowa” w tak zwanych pokojach kawalerskich. Część domu stanowiły tak zwane pokoje kawalerskie, to były pojedyncze mieszkania, trudno powiedzieć, że to były mieszkania, nie było kuchni, nie było łazienki, właściwie takie pokoje, które bardzo często stanowiły garsonierę dla bogatych, natomiast dla biedniejszych stanowiły mieszkanie. Nie było kuchni, nie było niczego, gdzie można było nawet wodę zagotować na herbatę, a można było korzystać z tak zwanej ogólnej kuchni. Ale ktoś to musiał obsługiwać. Mama moja zdecydowała się na to, że to będzie obsługiwać, że będzie wydawała kawę, herbatę, w zależności od tego, co będą sobie życzyli. Ale to było bardzo krótko, bo potem nie było ani herbaty, ani kawy, nie było możliwości obsługiwania tych ludzi, którzy mieszkali. Jedynie można było zagotować na gazie wodę czy też na kuchni węglowej. W ten sposób zostaliśmy w tym domu, jako lokatorzy zamieszkaliśmy, przetrwaliśmy całą okupację.
- Co pani robiła w czasie okupacji, chodziła pani do szkoły?
Jeśli można nazwać, że chodziłam, to oczywiście chodziłam. Mówię – jeśli to można tak określić. Dlaczego? Bo w ciągu tych niepełnych pięciu lat zmieniłam siedem razy budynek, w którym mieściła się „szkoła”, oczywiście w cudzysłowie, bo nie była to szkoła, był to raczej dom prywatny, gdzie kierownik szkoły (bo wtedy się nazywał kierownik, a nie dyrektor) wynajmował lokal, najczęściej pięciopokojowy. Nauka odbywała się na trzy, cztery zmiany po dwie godziny dziennie. Jeżeli to można nazwać, że chodziłam do szkoły, to faktycznie chodziłam. Nie uczyłam się geografii, nie uczyłam się historii, nie uczyłam się języka polskiego w znaczeniu rozszerzonym, jeżeli, to tylko gramatyki. Gramatykę znam rzeczywiście do tej pory bardzo dobrze, to jest to, czego się nauczyłam wtedy w szkole powszechnej. Właściwie to wszystko, czego się uczyłam. Faktycznie chodziłam do szkoły, tylko właściwie niczego się nie nauczyłam. Nie było to takie proste, żeby zdobyć jakieś książki do nauki w domu, bo to, co było, to zostało zniszczone. Nikt nie przewidywał, że będzie tak, jak było. Jeżeli coś wiedziałam, jeżeli się czegoś nauczyłam, to od dorosłych, którzy w czasie, kiedy była okupacja, długie wieczory, nie było co robić, jeżeli godzina policyjna zimą była od godziny szóstej czy siódmej, to do późnego wieczora to była kupa czasu, coś trzeba było robić. Snuły się rozmaite opowieści o tym i o owym, między innymi o duchach, o wszystkim, ale były też takie opowieści, które były związane z historią Polski i nie tylko Polski. W ten sposób wiele rzeczy po prostu przyswajałam sobie, to była ta nauka pozaszkolna, bo czytałam też, pożyczałam rozmaite książki z dziedziny historii, geografii. Trzeba się było czegoś nauczyć, a w szkole nie było takiej możliwości. Czy chodziłam do szkoły − to tak, chodziłam.
- Legitymacja szkolna była dokumentem chroniącym?
Nie miałam żadnej legitymacji szkolnej, bo wtedy nie wydawano żadnych legitymacji szkolnych, nikt jej nie miał. Dopiero po wojnie nastąpił taki okres, kiedy pojawiły się dla uczniów dowody tożsamości, wcześniej nie było tego, nie miałam żadnej legitymacji szkolnej. Zmieniałam wiele razy szkołę, coraz to gorsze były budynki, w których się [szkoły] mieściły. Były to mieszkania prywatne, które stanowiły o tym, że tu się będzie odbywała nauka, bo gdzie indziej nie można było pewno. W Warszawie też się wiele zmieniało niestety na gorsze.
- Czy czuła się pani bezpiecznie w dzielnicy, która była tak blisko dzielnicy niemieckiej?
Dzielnica niemiecka, zamieszkana głównie przez Niemców, to był odcinek między placem Unii Lubelskiej a Madalińskiego. To była część ulicy Puławskiej, która była zamieszkana głównie przez Niemców. Tu się mieściły główne… nie bardzo się orientuję, jeżeli chodzi o ugrupowania wojskowe, ale na ulicy Willowej 8/10, cały budynek, ogromny budynek (który zresztą stoi do dzisiaj, to była spółdzielnia mieszkaniowa) zajmowany był przez gestapo, cały – były chyba cztery klatki schodowe i w całości był zajęty przez gestapo. Na wprost budynku [Willowa] 8/10 (nie pamiętam w tej chwili już numeru) mieściła się żandarmeria niemiecka na Willowej. Na Dworkowej (Dworkowa to jest równoległa do Willowej) budynek zajęty przez żandarmerię niemiecką, stąd wyjeżdżały tak zwane budy na rozmaite łapanki. To na Willowej obok budynku, obok żandarmerii było takie duże wybrukowane (pamiętam do dziś) kamieniami, kocimi łbami podwórze, gdzie odbywały się zwykle wieczorem ciche egzekucje. Mówię ciche, bo już po godzinie policyjnej, rozstrzeliwano zwłaszcza młodych ludzi, którzy w jakiś sposób „narazili” się (w cudzysłowie) Niemcom. Potem nie wiadomo, co się z tymi ciałami działo, gdzie ich zakopywano, czy na podwórzu, czy gdzie indziej, nie wiem, bo tam oczywiście nie można było wejść. Ulica Willowa była właściwie niedostępna dla zwykłych śmiertelników, takich jak my, bo prawie w całości była zajęta przez Niemców, przez różne ugrupowania i ludność cywilną sprowadzoną z Niemiec i ulokowaną w willach na ulicy Willowej. Tak że to tak wyglądało w pobliżu. Na wprost była ulica Narbutta, też w całości zajęta przez Niemców, bo była to jedna z najładniejszych ówczesnych ulic w mieście na tym odcinku. Oczywiście domy, które były od placu Unii Lubelskiej do Madalińskiego, Dworkowej po jednej stronie, Madalińskiego po drugiej stronie, były zajęte wyłącznie właściwie przez Niemców.
- Czy czuła się pani bezpieczniej, czy niekoniecznie?
Niekoniecznie, zwłaszcza że dom, w którym mieszkałam, należący do Niemców, stanowił też doskonały azyl dla innych – na przykład dla ukrywających się Żydów. Na korytarzu, w jednym z pokoi kawalerskich, mieszkała pani, która (o ile dobrze pamiętam) miała trzy [fałszywe] nazwiska, to znaczy ja je znałam. To była Żydówka, która ukrywała też swoich najprawdopodobniej albo krewnych, albo po prostu znajomych, albo nie wiem, jak to było. W każdym razie zjawiali się u niej w pokoju, byli dzień, dwa i gdzieś podziewali się, wychodzili i już nie wracali.
- Pani wtedy wiedziała, że ona była Żydówką?
Tak, oczywiście, wiedzieliśmy wszyscy, to znaczy wszyscy − rodzice i ja, bo pozostali lokatorzy najpewniej nie wiedzieli, zresztą nie musieli. To była pani, która przychodziła zwykle raz w miesiącu albo dwa (w czasie, kiedy było powstanie w getcie warszawskim) prawie co dzień, przyprowadzała grupę − dwie, trzy, cztery osoby i przedstawiała ich jako sowich kuzynów. Następnego dnia oni gdzieś znajdowali inne lokum, najprawdopodobniej bardziej bezpieczne, zjawiały się na ich miejsce inne osoby.
- Czy pani znała rodziny żydowskie sprzed wojny?
Nie, z tych rodzin nie znałam nikogo, jedynie tę panią, która tam mieszkała, bo ona mieszkała legalnie zameldowana. Gospodarz oczywiście przyjmował, bo osobiście w tak zwanym kantorze przyjmował pieniądze od lokatorów za mieszkanie każdego miesiąca. Przychodziła, wpłacała, nigdy w niczym nie zalegała. Zostawiała klucz od mieszkania u nas z prośbą, żeby ewentualnie zaopiekować się jej mieszkaniem, na tym się kończył nasz kontakt. Ale tym dziwniejsze to było, bo na wprost jej pokoju mieszkała pani, która z kolei utrzymywała kontakty i to bardzo bliskie z gestapowcami, z żandarmami i tak dalej, dosłownie na wprost mieszkała, jeżeli można nazwać, że tamta mieszkała. Ta, która była w bliskich kontaktach z Niemcami, rzeczywiście mieszkała. Bardzo dziwna osoba, w każdym razie osoba, która na przykład miała klucze od naszego mieszkania. Siedzieliśmy pewnego wieczoru w mieszkaniu, zamknięte były drzwi na klucz, czytaliśmy gazetkę jakąś... [W tym domu również] mieszkała pani doktor, która pracowała w Monopolu Spirytusowym, to była specjalistką z zakresu produkcji spirytusu. Ona i jej siostra należały do AK, wobec tego każdego może nie dnia, ale w każdym razie zawsze przynosiła nam podziemną prasę.
- Pani również czytała gazetki?
Oczywiście, bo to był rytuał. Siedzieliśmy w kuchni, w kuchni palił się ogień, fajerki były odsunięte, w razie by co, żeby wrzucić do ognia. Ojciec cichutko czytał gazetkę, w pewnym momencie ktoś wkłada klucz do zamku, oczywiście ojciec rzucił gazetkę do palącego się ognia i czekamy co będzie dalej. Otworzyła sobie drzwi i była bardzo zdziwiona, że jesteśmy w mieszkaniu, bo myślała, że nikogo nie ma. Niewątpliwie nieraz była w tym mieszkaniu, można się było tego spodziewać, z jej zachowania tak to wynikało. Mówi: „Nie wiedziałam, że państwo jesteście”. Ojciec mówi: „A no właśnie, jesteśmy, ale tak nam dobrze było, sobie pogadaliśmy trochę przy tym palącym się ogniu, bo na dworze zimno. Ma pani jakiś interes?”. − „Tak, chciałam zostawić swój klucz u państwa”. − „A to niech pani zostawi”. Bo co miał powiedzieć. Zostawiła klucz, wyszła. Dziwne sąsiedztwo obu pań, zwłaszcza że ta pani – zresztą pamiętam do dziś nazwisko, jakim się wówczas posługiwała, nazywała się Wojciechowska, polskie nazwisko. Też sprowadzały jakichś panów, chyba niepolskiego pochodzenia, bo wygląd świadczył o tym, że to są po prostu Żydzi. Wojciechowska na pewno za pieniądze przechowywała [Żydów], a druga z kolei z racji narodowościowej. W każdym razie taka była sytuacja, że u Wojciechowskiej znalazł się jakiś mężczyzna, lat około dwudziestu kilku, ona go zostawiła u siebie w mieszkaniu samego i gdzieś wyemigrowała, że tak powiem, nie było jej dzień, dwa, trzy. On siedział w tym mieszkaniu głodny, bez niczego, bez jedzenia, bo nic mu nie zostawiła. Pewnego dnia przyszedł do nas, do ojca, mówi: „Proszę pana, czy mógłby mi pan pożyczyć jakąś marynarkę, jakieś coś, bo bym chciał wyjść na ulicę, coś sobie kupić, a nie mam nic, mam tylko koszulę, a jest zimno, nie będę szedł po ulicy jak idiota”. Ojciec mówi: „Oczywiście, że mam”. − „Pożyczy mi pan?”. − „Pożyczę panu, dlaczego nie”. Pożyczył mu marynarkę, on ją założył i wyszedł, więcej nie wrócił. Nie wiem, co się z nim stało, czy go aresztowano, czy uciekł, nie wiadomo. W każdym razie tak to wyglądało, jeżeli chodzi o tak zwane pokoje kawalerskie i ludzi, którzy tam mieszkali. Ukrywał się taki pan, który po wojnie był znanym nazwiskiem, nazywał się Karpiuk. Był w Warszawie, długi czas słychać było o tym nazwisku jako o osobie, która zaangażowana jest w pracę ówczesnego WSI. Co on robił − nie wiem. Była też taka pani, która po wojnie była sądzona, nazywała się Zula Wojcieszyn, to była prawdopodobnie Ukrainka, która współpracowała z kolei z katem Mokotowa, Niemcem mieszkającym na Chocimskiej. Ponieważ byłam dziewczynką małą, chudą, zapyziałą (jak to się mówi), bardzo często mnie wysyłała z listem do tego Knap, czy jakoś tak, gdzie trzeba było pokonywać różne trudności, żeby dostać się do jego mieszkania. Znaczy nigdy nie byłam w tym mieszkaniu, ale do drzwi tego mieszkania, żeby oddać kartkę od niej i otrzymać jakąś odpowiedź, którą on już miał przygotowaną i przynieść jej. Za to otrzymywałam jakieś czekoladowe cukierki, byłam bardzo rada, bo to było jedyne źródło mojego zaopatrzenia. Po wojnie była sądzona i prawdopodobnie (nie wiem dokładnie) skazana na karę śmierci − pani Zula Wojcieszyn, bo tak się nazywała wtedy. Czy tak się w ogóle nazywała, to nie wiem, ale takim nazwiskiem się posługiwała. Pani Żydówka, o której mówię, która tam mieszkała, korzystała z dwóch nazwisk, jedno, pod którym była zameldowana, to była Nelli Spelber, a drugie to Irena Włoczkowska. Oba nazwiska miała w użyciu, z tym że znano ją na Puławskiej pod nazwiskiem Nelli Spelber. Pewnego dnia, już w czasie Powstania w getcie, przyprowadziła dwoje jakichś młodych ludzi, ale musiała ich wyprowadzić natychmiast. Nie wiem dlaczego, to są takie tajemnice, których się nie podaje przecież. Zapukała do drzwi − czy ona by mogła coś zostawić, ktoś po to przyjdzie jutro, przyniesie butelkę wódki (dziecko musi wszystko wiedzieć, pamiętam, że wódka nazywała się „Cieleśnica” i ona zresztą podała taką nazwę) i odbierze tą paczkę. To była paczuszka wagi około pół kilograma, zalakowana, owinięta jakimś sznureczkiem, sznureczek zalakowany i tak dalej. Podejrzewaliśmy, że były to po prostu kosztowności, które pozwalały jakoś ukryć się tym ludziom. Rzeczywiście następnego dnia przyszedł młody mężczyzna, nieprzypominający niczym żydowskiego pochodzenia, powiedział, że przyniósł wódkę od pani Nelli, że wódka jest dla nas przeznaczona, że to jest „cieleśnica” i czy mógłby odebrać paczkę. Oczywiście mógł odebrać i nam została „cieleśnica” jako znak rozpoznawczy.
- W 1944 roku, jak już zbliżał się czas Powstania, czy czuło się atmosferę jakąś inną niż poprzednio?
Nie, nie czuło się, z wyjątkiem pani Gomolińskiej, pani doktor chemii, która była dyrektorem wtedy, wysokiej klasy specjalista, tak że Niemcy ją też zatrudniali. Ona przynosiła nam prasę podziemną, byliśmy zorientowani, co się dzieje w mieście, gdzie były aresztowania i tak dalej, to wszystko co się działo w Warszawie. Byliśmy o tym poinformowani przez prasę podziemną, przez nią osobiście. Natomiast wiedzieliśmy, że będzie Powstanie, ale nie wiedzieliśmy kiedy. Tak że byliśmy przygotowani duchowo na to, że coś się wydarzy, to nie było dokładnie nazwane powstaniem. Wiadomo było, że coś się wydarzy, natomiast nie wiadomo było kiedy, czy to będzie obejmowało całe miasto, w jakim zakresie, z tych rzeczy nie wiedzieliśmy nic.
- Gdzie panią zastał wybuch Powstania?
Nie pamiętam, jaki to był dzień, w każdym razie ojciec miał wtedy urlop, a mama mówi: „To poczekaj, przygotuję obiad, dopiero wyjdziesz”. [Ojciec] był umówiony z kolegą, gdzieś mieli obaj iść. Wstawiła kartofle, kartofle się tak gotowały, że Powstanie wybuchło, one się nie ugotowały. Ojciec nie wyszedł, bo czekał na obiad. Kolega, który poszedł wreszcie sam, nie czekając na swojego przyjaciela, zginął zresztą w tym miejscu, gdzie poszedł. Byliśmy oboje z ojcem na balkonie od strony ulicy Puławskiej, balkon był prawie że dokładnie na wprost Narbutta, na trzecim piętrze. Siedzę na balkonie, czytałam jakąś książkę, ojciec też, piękna pogoda była, nam się nie spieszyło. Mama powiedziała, że jak się ugotują kartofle, to nas zawiadomi. W pewnym momencie rozległy się strzały, ale było to tym dziwniejsze, dla nas przynajmniej, że one się rozległy na nas po prostu, to znaczy były od strony przeciwnej. Okazało się później dopiero, że był snajper i wcześniej zajął stanowisko. Ludzie, którzy zginęli w naszym domu w momencie wybuchu Powstania, byli zastrzeleni z jego ręki. Ci, którzy leżeli przed domem, bo ich Powstanie zastało na ulicy w drodze do domu czy do sklepu, czy gdzieś, to też byli zastrzeleni z jego ręki. W pewnym momencie, kiedy zaczął sypać się tynk wokoło nas (bo strzelał po prostu do nas) ojciec padł na podłogę i mnie ściągnął obok siebie, czołgając się, dotarliśmy do drzwi. Nie wiedzieliśmy właściwie, co się dzieje, skąd strzela, dlaczego strzela, nic z tych rzeczy, po prostu były jakieś strzały. Dotarliśmy do drzwi i czekaliśmy, co będzie dalej. Okazało się, że trafił w dwoje ludzi z tej samej strony domu, zabił ich. To byli dwaj mężczyźni z drugiego piętra, podeszli do okna, chcieli zobaczyć, co się dzieje, skąd [padają] strzały, [i] ich zabił. Ojciec zszedł na podwórze, dozorca prędko zamknął bramę, żeby nikt nie wychodził, ani nie przychodził, bo niewiadomo było, co się właściwie dzieje. Wtedy na podwórzu [ojciec] zastał czterech chyba (o ile dobrze pamiętam) młodych ludzi, którzy zapytani, co tu robią i kim są, odpowiedzieli, że są Powstańcami Warszawy i przyszli po to, żeby zaatakować żandarmów na Willowej. Panowie zobaczyli, jak to wygląda, ojciec pyta, bo oczywiście towarzyszyłam ojcu. „Tak, widzieliście barykady, przecież oni są zabarykadowani pod trzecie piętro. Czy macie jakąś broń, która rozbije barykady?”. − „Broń mamy oczywiście”. Mieli jakieś pistolety i z tymi pistoletami szykowali się na żandarmerię na Willowej, zabarykadowaną pod trzecie piętro.
- Czy barykady były wzniesione przed Powstaniem?
To były worki z piaskiem, chyba, nie wiem z czym, bo przecież nie wolno było chodzić po tamtej stronie, ale to były worki ułożone jeden na drugim, zabarykadowane było wejście, zabarykadowane były okna od strony tak zwanej wachy. To było dla tych młodych chłopców zupełnie nie do zdobycia przecież. Ojciec mówił: „Wyjdźcie od strony naszego śmietnika, uchylcie śmietnik trochę i zobaczcie”. Od strony śmietnika można było zobaczyć, to było miejsce, gdzie na wprost było wejście do żandarmerii niemieckiej. Zresztą oni często, mam na myśli żandarmów, korzystali z naszego schronu, bo nasz dom był pięciopiętrowy, właściwie sześciopiętrowy, a ich był trzypiętrowy, w związku z czym czuli się bezpieczni wtedy, kiedy siedzieli w piwnicach swojego domu.
- Razem z mieszkańcami tego domu i z panią?
Tak. Przechodzili właśnie przez śmietnik i na klatce schodowej, tak zwanej trzeciej, zajmowali urządzone po swojemu piwnice. „Zobaczcie − mówi − uchylcie sobie odrobinę tak, żeby was nie zauważyli, zobaczcie, jak to wygląda, jeżeli nie widzieliście do tej pory. Nie byliście na Willowej?”. − „Nie”. Bo oni się bali iść na Willową. Rzeczywiście cała Willowa była pilnowana, bo żandarmeria i gestapo, wiadomo, że trzeba było pilnować. Czy zdołał im przemówić do rozsądku, czy po prostu sami zrezygnowali bez rozmowy z nimi, doszli do wniosku, że nie dadzą sobie rady, w każdym razie nie zaatakowali żandarmerii, bo nie było możliwości.
Tymczasem szedł wieczór i wtedy rozpętało się piekło, jako że Powstańcy byli w części Puławskiej, która już nie była strefą zarezerwowaną dla Niemców, to było od Madalińskiego w kierunku południowym. W tym była ulica Olesińska, Belgijska i tak dalej, w tamtą stronę na południe Polski. Stamtąd na dzielnicę niemiecką atakowali Powstańcy, zresztą wtedy jeszcze uzbrojeni, jeszcze mieli broń, oczywiście nie mówię o czołgach czy czymś, w każdym razie broń maszynową mieli. Ale Niemcy byli też przygotowani, spodziewali się tego ataku. Widocznie wiedzieli, że tamta część Puławskiej jest zajęta przez Powstańców. Piekło było straszliwe, ponieważ sprowadzili tak zwaną krowę, postawili [ją] przed naszym domem i strzelali w kierunku Powstańców. To było coś takiego, czego się nie da opowiedzieć, byłam przerażona… Po prostu siedziałam w ubikacji cały czas, bo tam było najmniej słychać, a piekło się działo całą noc, bez przerwy były strzały ciężkiej broni. Niestety nie udało się Powstańcom opanować przynajmniej części najbliższej mnie, a właściwie przeciwnie, Niemcy przesunęli się w kierunku Madalińskiego, w kierunku atakującej grupy powstańczej. Nad ranem wszystko trochę ucichło, można było przynajmniej coś zjeść, bo przecież wszyscy byliśmy głodni. Obiadu w końcu nie dostaliśmy, byliśmy bardzo głodni, przerażeni. Nie wiadomo było, co dalej, czy się utrzymamy, co z nami będzie, czy nas w jakiś sposób oszczędzą (mówię w tej chwili o Niemcach), czy zostaniemy. W każdym razie następnego dnia po południu dobijanie do bramy karabinami i tak dalej. To był szturm żandarmów z Willowej, którzy zdecydowali aresztować wszystkich mężczyzn, którzy byli w domu. Oczywiście wrzask straszliwy, oni zawsze wrzeszczeli, trzeba było czy nie trzeba, to zawsze krzyczeli niemiłosiernie. W każdym razie kazali wszystkim mężczyznom opuścić mieszkania, zgromadzić się na podwórzu. Wśród tych, którzy byli w domu, wszystkim, to znaczy Niemcom też, bo było dużo folksdojczy, którzy zajęli mieszkania pożydowskie. Wszyscy zgromadzili się na podwórzu, tych, którzy byli dla nich, że tak powiem, przyjaciółmi, pozostawiono w domu, natomiast wszystkich Polaków wyprowadzono z domu na ulicę. Ponieważ nie bardzo było wiadomo, jakie są ich zamiary, wobec tego mój ojciec wyszedł w garniturze, bo co miał na sobie, to miał na sobie i w tej jednej koszuli wyszedł. Zabrali ich gdzieś, kobiety zostały, zostali też folksdojcze. Niemcy popędzili wszystkich mężczyzn w liczbie około trzydziestu osób, z tym że z sąsiedniego domu też wygarnęli, było ich około stu pięćdziesięciu mężczyzn, popędzili wszystkich w kierunku alei Szucha. Mieli zamiar stworzyć tak zwaną żywą ścianę przeciwko Powstańcom, którzy byli w parku Ujazdowskim. Ale Powstańcy tak wielki ogień rozpoczęli, taką obronę właściwie, że nie dopuścili tych mężczyzn, nie stanowili dla nich żywej ściany. Wycofali ich Niemcy na aleję Szucha, wtedy utworzyli szpaler po obu stronach. Tak ich strasznie stłukli, że ojciec mój, kiedy później udało mu się dotrzeć do swojej matki (ale to już było w następnym roku) to jeszcze nie było odrobiny ciała, które nie byłoby czarne, sine od tego bicia. Wycofali ich w każdym razie wszystkich, z alei Szucha też, bo nie było dla nich miejsca, za duży ruch, usadowili w koszarach przy Rakowieckiej i Puławskiej. Częściowo istnieją do dzisiaj, częściowo zostały zburzone budynki, które groziły zawaleniem, w każdym razie tam ich umieścili, oczywiście o tym nie wiedziałyśmy. Wreszcie ktoś z żandarmów z Willowej powiedział któremuś z kolei z folksdojczów, że mężczyźni są w koszarach, że są głodni, bo ich trzymali chyba cztery dni już w tych koszarach, nie dając im ani jeść, ani pić. Siedzieli zamknięci w celach, bez jedzenia i bez picia. Nasi żandarmi – mówię nasi, bo w większości znajomi przynajmniej z widzenia – pozwolili nam (kobietom) dojść do tych koszar z białą oczywiście flagą. Wiadomo było, że trzeba było coś wziąć do jedzenia dla nich, ale myśmy też nic nie miały poza sucharami, poza kilkoma kartoflami, jakąś kaszą, to nic więcej nie było w domu, bo co więcej mogło być. Suchary, które były, wzięłyśmy z sobą, mama ugotowała jakąś zupę z kaszy, kartofli. W każdym razie przez chyba dwa tygodnie trwania Powstania już mężczyźni aresztowani siedzieli w koszarach przy Rakowieckiej. Z tym że nam pozwolono co dwa, trzy dni do nich dojść i coś im dać do jedzenia.
- Miała pani kontakt z ojcem wtedy czy tylko się podawało to jedzenie, nie widziało się ich?
Widziało się ich, z tym że można było im coś podać i natychmiast wyjść. Ale któregoś dnia przyszłyśmy do tych zgrupowanych mężczyzn, okazało się, że szykują się już do wymarszu. Nie wolno było nic im dać do ubrania na przykład, tylko jedzenie można było podać. Jakie jedzenie, jak my same nie miałyśmy co jeść. W każdym razie z tymi sucharami, które były, jakąś zupę można było ugotować i zanieść. Kiedy przyszłyśmy, byli ustawieni piątkami na Puławskiej przy Rakowieckiej, naszykowani już do wymarszu. Z tym że nie wiadomo, dokąd ich będą prowadzić, czy do obozu gdzieś, czy ich rozstrzelają, ich potraktowano po prostu jako aresztowanych Powstańców. Znów prosto Rakowiecką ich popędzili z bardzo ścisłą obstawą Niemców. Znowu nie wiedziałyśmy dokąd. Ojciec wziął ze sobą mały kocyk, malutkiego jaśka, to pozwolili zostawić. W każdym razie gdzieś przynajmniej tą poduszeczkę pod głowę, czymś się przykryć, mały kocyk wełniany jakiś. Pomaszerował razem z resztą tych mężczyzn, my zostałyśmy. Wtedy rozpoczęło się podpalanie Mokotowa.
To było gdzieś około 18 sierpnia, wtedy rozpoczęło się podpalanie Mokotowa. Byli „ukraińcy”, którzy z miotaczami ognia od domu do domu, od sklepu do sklepu maszerowali, podpalając kolejne domy, kolejne sklepy. Jedni na górę szli, to znaczy na strych, podpalali domy od góry, drudzy na dole, czekając aż tamci zejdą, podpalali dom od dołu.
Tak, oczywiście, zresztą szłam taką ulicą pewnego dania właśnie, jak wracałam od ojca, to płonęła Puławska po obu stronach, ale nasz dom jeszcze nie. W każdym razie byliśmy na to przygotowani, mając rzeczy najpotrzebniejsze zniesione na dół do dozorcy, walizka stała u niej, bo wiadomo było, że na górę nie dojdziemy do trzeciego piętra, nie pozwolą nam.
- Ludzie siedzieli w piwnicy, a jak pani spędzała czas?
Rozmaicie, jak była strzelanina, to siedzieliśmy w piwnicach; jak nie było, to w domu, ale nie u siebie, tylko na dole, bo liczyliśmy się z tym, że w każdej chwili mogą wejść „ukraińcy”, podpalić dom − co wtedy, nie zdążymy zejść.
- Domy zamieszkane przez Niemców też były podpalane?
Tak, zresztą Niemców już wtedy nie było, oni się wynieśli, zostali Polacy. Nie wiem, gdzie oni się wynieśli, prawdopodobnie wyjechali.
- Widziała pani ludzi wychodzących z walizkami tych folksdojczów, Niemców?
Nie. Po prostu zniknęli, nie wiadomo było, co się z nimi stało. W każdym razie nasze rzeczy były zniesione na dół, czekaliśmy, co dalej. Kolejnego dnia (nie wiem, który to był sierpień, bo to się nie da zapamiętać) grupa „ukraińców” doszła do naszego domu, ponieważ tam było pięć sklepów, każdy oddzielnie sklep podpalili, inni podpalili dom od góry. Trzeba było uciekać. Chwyciłyśmy naszą walizkę, jakiś tobołek, coś mama zapakowała, wyszłyśmy na ulicę, co było robić, gdzie iść, co z sobą zrobić, nie bardzo było wiadomo. Zwłaszcza że najbliższa ulica Willowa była zajęta przez Niemców, ulica Narbutta była zajęta przez Niemców, dalej nie można było iść ani w kierunku placu Unii, ani w kierunku przeciwnym. Grupa kobiet, może trzydzieści nas było, może więcej, może mniej, nie umiem powiedzieć, w każdym razie zdecydowaliśmy iść ulicą Narbutta, mówimy: „Może gdzieś zatrzymamy się, może gdzieś nas wpuszczą”. Doszliśmy do Starościńskiej. Ulica, która jest do tej pory jeszcze, ale jest przebudowana, nieco inaczej wygląda. Dlaczego o tym mówię? Ulica Starościńska to była tak zwana ślepa ulica. W czasie, kiedy wybuchło Powstanie (ale to już moje jakieś takie spostrzeżenie) prawdopodobnie uciekali tam ludzie, bo to była tak zwana ślepa ulica, liczyli się z tym, że przedostaną się dalej przynajmniej z jednej strony. Ta ulica była tak zasłana trupami, że nie można było wejść, dosłownie jeden na drugim. Nie wiem, czy Niemcy rozstrzelali tych ludzi, spowodowali, że oni weszli w tą uliczkę, nie wiem. W każdym razie muchy, smród straszliwy. Minęliśmy ulicę Starościńską, zobaczyliśmy, że jeden dom nie ma bramy, wobec czego było można wejść na podwórze. To była [kamienica] Narbutta 27 – pamiętam ten adres, zresztą nieraz byłam później po wojnie, do niedawna jeszcze, było podwórze takie zadrzewione mocno, przyjemne zresztą bardzo – ale niestety zaczął padać deszcz. Usadowiliśmy się wszyscy na takim właściwie skwerku, nieco wyżej nawierzchni podwórza, przytuliliśmy się do siebie, ja do mamy, mama do mnie, przykryłyśmy się chustą, jak to kiedyś były modne, takie wełniane chusty, po jednej stronie były gładkie po drugiej kraciaste, obecnie to się nazywa cienki koc. Siedzimy, deszcz pada, jeść nam się chce, pić nam się chce; nie wiemy, czy nasz dom spłonął całkowicie, czy nie, mamy tylko jedną walizkę, którą z sobą wzięłyśmy, jakiś tobołek, nie wiem, co było, już nie pamiętam. Nie wiemy, co dalej ze sobą robić. Ale kiedy było już bardzo ciemno, chyba noc była (nie wiem, bo nie miałam zegarka), przyszła jakaś kobieta, starsza taka pani, powiedziała, że ona sama mieszka, ona nas zaprasza do siebie, bo pada deszcz, to jak my tu będziemy siedzieć na tym podwórzu… Byłyśmy strasznie zadowolone, bo przemoczone, zimno nam było, jeść nam się chciało, w ogóle czułyśmy się, jak można się czuć.
- Czy panie we dwie, czy kobiety, które wyszły razem?
Te, które razem z nami były, jak mówię, około trzydziestu kobiet, to były wszystkie obok nas na tym podwórku, na skwerku usytuowanym nieco wyżej powierzchni podwórza. W każdym razie zjawili się też inni mieszkańcy tego domu i zaproponowali lokum u siebie. Było to strasznie szczęśliwe dla nas, bo przynajmniej jakaś ochrona przed deszczem. Przetrwałyśmy u starszej pani, bardzo sympatycznej osoby, która też była bardzo biedna, bo ona też nic nie miała do jedzenia. Nam się jeść chciało, jej też się chciało, nie wiedziałyśmy, co dalej. Poza tym nie można było wyjść do Puławskiej, bo ulica była obstawiona (mówię o Narbutta). Nie wiadomo było, czy dom stoi, czy nie stoi, czy spalił się całkowicie, czy tylko mury stoją. Dziecko jest bardzo wścibskie, a ja byłam rzeczywiście ponoć wyjątkowo wścibska. Wobec tego, nic nie mówiąc mamie, wybrałam się zobaczyć, co z naszym domem. Poszłam ulicą Narbutta do Puławskiej, przeszłam przez jezdnię Puławskiej, dotarłam do domu. Oczywiście dom był częściowo spalony, wszystkie sklepy na dole były spalone, mieszkania na dole, gdzie były nasze walizki wcześniej, też były spalone, górna część domu była spalona, pojedyncze mieszkania na różnych piętrach były spalone. Dotarłam do jakiegoś mieszkania, zresztą pustego, mieszkał tam wcześniej Niemiec, dotarłam do tego mieszkania, które było otwarte, widocznie zostawił otwarte, nie wiem. W każdym razie zaczęłam szukać, bo byłam głodna, znalazłam kawał czekolady, który oczywiście natychmiast zabrałam, przecież coś takiego pachnącego, wspaniałego, czego nie widziałam przez całą okupację. Znalazłam jakieś pudło metalowe, w którym były jajka, uznałam, że trzeba je też ukraść, zabrałam jajka, czekoladę, coś jeszcze, nie pamiętam w tej chwili, w każdym razie trzy rzeczy, postanowiłam wrócić do mamy, która mnie już niewątpliwie szukała. Jajka to były w soli, przy okazji jeszcze sól zabrałam, której zresztą nie było w czasie Powstania i trudno było znaleźć.
Ludzie byli przerażeni, mówię o Polakach w tej chwili, byli przerażeni, zwłaszcza nie wiadomo, jeżeli chodzi o przyszłość, co dalej, czy zdołamy przeżyć, czy starczy nam jedzenia, bo to była podstawa przecież, nie można się było ruszyć nigdzie, nie było w domu co jeść. Pewnego dnia zało wody, bo wodociągi zostały spalone, woda do nas nie docierała. Nie wiadomo było, co dalej. Trudno było mówić o dobrym nastroju wtedy, kiedy ta wielka niewiadoma czekała ludzi. Każdy patrzył na to, co będzie dalej. Wiadomo, że ludzie rozmawiają ze sobą, każdy widział siebie w tych najgorszych sytuacjach.
- Czy oprócz Powstańców, których widziała pani pierwszego dnia, to pojawiali się jacyś Powstańcy?
Nie.
- Czy Niemcy w jakiś szczególny sposób traktowali Polaków z pani kamienicy?
To trudno powiedzieć, czy w szczególny, bo oni nas wszystkich doskonale znali, to przecież byli prawie ciągle ci sami Niemcy. A jeżeli chodzi o Polaków, to byli sami Polacy tam mieszkający, oni nas doskonale znali.
- Nie było żadnych odwetowych akcji?
Nie, wtedy jeszcze nie było. W każdym razie była taka sytuacja, ale to już nie w czasie Powstania, wcześniej, kiedy ojciec mój pojechał zdobyć coś na wieś, nie zdążył wrócić przed godziną policyjną, postanowił zostać na dworcu, poczekać, aż minie. Wtedy podszedł do niego jakiś Niemiec, chwycił go za rękę, zaczął go szarpać. Przerażony [ojciec] myślał, że chodzi o tą mąkę czy kaszę, co przywiózł ze wsi, a on po prostu doprowadził [ojca] do dorożki, bo to był Niemiec z Willowej właśnie i on postanowił przywieźć tego człowieka, którego znał z widzenia, ze sobą. Zabrał go do dorożki i przywiózł do domu w czasie godziny policyjnej.
- Nie było takich sytuacji ze strony Niemców, że skoro jacyś Polacy wywołali Powstanie, to my tych Polaków tutaj ukarzemy?
Nie. W każdym razie zabrali mężczyzn, nie bronili nas wtedy, kiedy „ukraińcy” podpalali nasz dom. Myśmy wrócili do tego śmierdzącego dymem domu po kilku dniach z Narbutta, ale tam nie sposób było mieszkać, bo strasznie śmierdział dym. W każdym razie nie było gdzie [mieszkać]. Przyszli żandarmi z Willowej i kazali nam natychmiast opuścić dom. Znowu chwyciliśmy naszą walizkę i ruszyliśmy. Umówiliśmy się wcześniej, jak ojciec wyprowadzany był z koszar, że gdybyśmy my musiały opuścić dom, to spotkamy się w Piasecznie. W ten sposób mama uznała, że trzeba będzie iść tak, żeby dotrzeć do Grójeckiej, Grójecką do alei Krakowskiej, aleją Krakowską w kierunku Piaseczna. Ale − tu jest to „ale”. Myśmy nie wiedziały, że na Grójeckiej jest sztab ukraiński armii Kamińskiego, znaczy armii – ta grupa Kamińskiego; to się nazywała armia, ale ilu było „ukraińców”, to przecież nie wiem, czy to była armia, czy to była grupa, czy to jakiś oddział, nie wiem.
- Czy wtedy już ludzie wiedzieli o okrucieństwach?
Wchodząc w Rakowiecką do alei Niepodległości, nasza grupa (wśród nas był jeden folksdojcz) dotarła do więzienia na Rakowieckiej. W czasie okupacji to wiadomo, kto był więziony, było strasznie dużo trupów, rozstrzelonych najprawdopodobniej, jeden obok drugiego, to byli mężczyźni głównie, byli jacyś popaleni, bo byli czarni jak Murzyni. Roje much oczywiście, dla mnie to był straszny widok, to było coś, co się nie mieściło w głowie, że coś takiego zobaczę. Minęliśmy obraz, straszny zresztą, skręciliśmy w aleję Niepodległości, chcieliśmy dostać się do Grójeckiej, po to, żeby Grójecką dotrzeć dalej. Niestety przy szpitalu Dzieciątka Jezus (bo tamtędy przechodzimy) znowu stosy trupów, stosy dosłownie, czarnych, spalonych, od słońca spalonych, spuchniętych, rozdętych, straszne widoki, straszne. Znów minęliśmy straszny obrazek, na drodze spotykaliśmy wszystko, jakieś sztućce leżały srebrne, to się wszystko walało po prostu na drodze, na ulicy, bo nikt tego nie podnosił, ponieważ komu to w głowie były jakieś sztućce srebrne czy złote, jak nie wiedział, czy za pięć minut będzie żył, czy nie. Mijając właśnie zatrupione ulice, jeśli tak to można nazwać, dotarliśmy do ulicy Grójeckiej, zostałyśmy właściwie zatrzymane przy rogu Grójeckiej, Częstochowskiej. To miejsce omijam do tej pory, [chodzę] wszystkimi ulicami, tylko nie tam. Był wywalony wielopiętrowy budynek, nas ustawiono – mówię o „ukraińcach” – nastawili karabiny maszynowe, mieli zamiar nas rozstrzelać. Wcześniej wyciągali z grupy młodsze kobiety do tych ruin właśnie. Niebawem zjawiła się jakaś grupa „ukraińska” na koniach, niebawem, to znaczy nie wiem, czy to było pół godziny, czy godzina, bo trudno mi powiedzieć. Staliśmy, czekając na rozstrzelenie, ci na koniach oczywiście natychmiast zaczęli penetrować nasze bagaże. [Niektórzy mieli spirytus salicylowy, żeby] przynajmniej, jak się skaleczymy czy coś, to można będzie przemyć, nawet umyć się tym spirytusem. Oczywiście znaleźli, oczywiście zabrali, zabrali to wszystko, co było wartościowe, zabrali bieliznę męską przede wszystkim. Pamiętam, że mama wzięła dla mnie buty, takie sznurowane buciki, mówi: „A może będzie chłodno, może będzie deszcz padał, to weźmiemy buty”. Zabrali oczywiście, rzucili gdzieś. Za wszelką cenę chciałam buty zabrać, bo zdawałam sobie sprawę z tego, że po pierwsze są moje, a po drugie, że będą mi potrzebne. Ruszyłam w kierunku tych butów. Kiedy szłam, „ukrainiec” za wszelką cenę chciał nakierować na mnie konia. Rzeczywiście koń przeskoczył przeze mnie. Co przeżyłam!? Mnie się wydawało, że koń mnie kopytami zabije, on po prostu przeskoczył. „Ukrainiec” zakręcił i znów z drugiej strony zaatakował koniem.
- Nie było żadnej litości dla dzieci?
Nie, ale skąd. Folksdojczowi, który miał buty, kazali buty zdjąć, mimo że było mnóstwo szkła na ulicy, to oczywiście boso maszerował przez ulicę. Tą grupę, która została, popędzili w kierunku Zieleniaka.
Byłam cztery dni. To co się działo, to trudno sobie wyobrazić. Oczywiście o jedzeniu, piciu nie było mowy. Powiedziano nam, że jeśli znajdą u kogoś cokolwiek ze złota albo jakiś zegarek, to natychmiast rozstrzelą.
- Tylko „ukraińcy” pilnowali Zieleniaka?
Tylko i wyłącznie, mieli swój sztab Kamińskiego, bo był Własow [nigdy nie było go w Warszawie – przyp. redakcji] i Kamiński w Warszawie. Oczywiście gwałty na porządku dziennym, w dzień, w nocy − ciągle chodzili po placu, a nam kazali leżeć, nie chodzić. Nam nie wolno było chodzić, tylko leżałyśmy, bo to były w większości kobiety, było kilku chłopców takich siedemnasto-, szesnastoletnich. Kazali nam leżeć na kocich łbach. Ponieważ później ukazało się takie jakieś zarządzenie, nie wiem czyje, czy Kamińskiego, czy władz niemieckich, żeby ludność cywilną oszczędzać, wobec tego wyrzucili z placu tych straszliwych pijaków, byli na zewnątrz, na ulicy. Z kolei nam kazali leżeć pod murem na ziemi, wobec tego przerzucali przez mur kamienie nam wprost na głowy. To była grupa „ukraińska”, która dysponowała miotaczami ognia, która podpalała, która mordowała, która niszczyła [domy] mieszkańcom Woli, w kościele spali i tak dalej.
- Czy jak siedzieliście na placu, to było wiadomo, co dalej?
Nie, skąd, nie wiadomo było. W każdym razie piątego dnia, gdzieś około godziny… nie wiem której, w każdym razie szaro się robiło, kazali nam się ustawić i powiedzieli, że opuszczamy plac. Byłyśmy szczęśliwe, że się pozbywamy tego towarzystwa. To się w głowie nie mieści, co oni wyrabiali. Na przykład znaleźli rower, komuś zabrali, to jeździli na obręczach, nie na kołach, tylko na obręczach drewnianych czy metalowych, koła im były niepotrzebne. Jeżeli znaleźli na przykład kołdrę, to ustawiali się w kilku z jednej i drugiej strony, i rozrywali tą kołdrę, bo przecież trzeba było zniszczyć, to tego typu obrazki były. Konwojowali nas do Dworca Zachodniego ciągle „ukraińcy”, przy okazji zabijając wiele osób, bo jeżeli ktoś pół kroku w prawo, pół kroku w lewo – mówię o tych, którzy byli na skraju grupy czwórek – to natychmiast strzelali, nie pytając. Ktoś się potknął i zboczył pół kroku, natychmiast padał.
- Czy pani pamięta grozę, czy człowiek przyzwyczaja się do tego?
Cały czas była groza. Nie wiadomo było, w którym momencie co się wydarzy. [Zaprowadzili nas] do Dworca Zachodniego. Przeliczając nas, oddali nas Niemcom, wtedy poczułyśmy się dopiero, trudno powiedzieć szczęśliwe, ale w każdym razie ocalone po tych pięciu dniach. Znów nie wiadomo było, co dalej, bo skąd było wiadomo, co dalej. W każdym razie jakimś rozklekotanym pociągiem dojechałyśmy do Pruszkowa. Reperowali wagony kolejowe, taki remontowy zakład taboru kolejowego. Nas puszczono.
- Selekcja była, jak się dojechało do Pruszkowa?
Jeszcze nie było żadnej selekcji, puścili nas wszystkich. Wśród nas byli ranni, były dzieci, były osoby bardzo stare. W każdym razie wszystkich puścili do hal, straszliwie śmierdzących, z najrozmaitszymi smarami, i kazano nam się rozlokować. „No niech się pani rozlokuje”. − „Jak?”. W każdym razie jakieś miejsce zajęłyśmy bliżej ściany, żeby można się było oprzeć, [siedzieliśmy] na podłodze i znów nie wiadomo, co dalej, jak długo będziemy, co będziemy robić, co nas czeka następnego dnia czy za kilka dni.
- Czy ludzie rozmawiali coś o Powstaniu?
Właściwie wyłącznie o tym rozmawiali. Ludzie po prostu byli zdruzgotani tym, co się stało. Wszyscy wtedy... Przynajmniej [to] co ja słyszałam – przecież się nie odzywałam, bo nie miałam nic do powiedzenia – ludzie mówili, że Powstanie było po prostu niepotrzebne, że wyginęli ludzie, że zniszczone zostało miasto, które jakoś żyło przez lata okupacji, nie wiadomo, co dalej, co nas czeka, jeżeli wrócimy, czy będziemy mieli dokąd wrócić. Przecież to była jedna wielka niewiadoma. Ponieważ pić nam się strasznie chciało, byłyśmy przerażone Zieleniakiem, w każdym razie mówię: „Mamo, to ty tu zostań, a ja pójdę, poszukam gdzieś wody”. Szukałam wody pół dnia, nie znalazłam.
- Nie było miejsca, gdzie wydawano wodę?
A skąd. Nie znalazłam nieszczęsnej wody. W końcu znalazłam jakieś siostry zakonne, które się kręciły na szczęście i powiedziałam, że mnie chce się strasznie pić, że jestem bardzo zmęczona, że wracam z Zieleniaka, że udało nam się wrócić, czy ona mogłaby mi dać choć trochę wody, żebym mogła się napić i mogła zanieść mamie. Mówię: „Z nami jest ranna kobieta, jeżeli siostra by miała choć trochę wody, to proszę dać, nie mam w co wziąć”. Nie miałam nic takiego, w co mogłabym wody wlać. Liczyłam na to, że znajdę jakieś naczynie, jakieś coś. Dała mi, nie wiem skąd wzięła, w każdym razie dała mi może ze dwie szklanki wody, jakiś taki kubas brudny strasznie, ale to już nieważne, trochę się oczywiście natychmiast napiłam, trochę przyniosłam mamie i trochę przyniosłam kobicie, która była ranna.
- Czy pani czuła jakąś wspólnotę, czy ci ludzie, Polacy pomagali sobie?
Tak, to byli zwykli ludzie, bo to nie byli Powstańcy, nie byli to żołnierze Powstania, to była ludność cywilna; to byli ludzie przerażeni tym, co się stało; to byli ludzie, którzy nie byli zorientowani, nie wiedzieli, co dzieje się z ich bliskimi, mieszkającymi w innych dzielnicach Warszawy. Przecież nie wiedzieli o rzezi na Woli, bo skąd [by] wiedzieli. Jakieś bardzo nikłe wiadomości były, dostawały się z dzielnicy na dzielnicę. Przecież wtedy walczyło jeszcze Stare Miasto, nie wiadomo było, jakie będą losy Starego Miasta i innych dzielnic Warszawy.
- Pani była w Pruszkowie w sierpniu czy we wrześniu?
W sierpniu. To były ostatnie dni sierpnia. Nie wiem, którego dnia pobytu mojego w Pruszkowie przyszyli jacyś Niemcy, mówię − jacyś, bo nie znałam tego ugrupowania – byli w mundurach. Nie byli to żandarmi, nie byli to gestapowcy, nie wiem, kto to był. W każdym razie kazali nam wszystkim opuścić halę i wyjść na zewnątrz. Wszyscy zgodnie z rozkazem wyszli z tych śmierdzących hal na powietrze i wtedy właśnie była selekcja: „Tu − tu, tu − tu”. Ponieważ rodziny, najbliżsi trzymali się razem, trzymali się kurczowo za ręce, byłam oczywiście koło mamy, nas skierowali na prawą stronę − obie. Co to znaczyło, wtedy nie wiedziałyśmy, skąd mogłyśmy wiedzieć, co dalej, bo zawsze było pytanie − co dalej? Grupa, która była po prawej stronie selekcji, wyselekcjonowana, popędzona była dalej na jakieś puste tory kolejowe, bez wagonów wtedy. Kazano nam ustawić się i czekać.
- Kto był oprócz pani? Kto jeszcze był − kobiety, mężczyźni?
Wtedy już byli wszyscy, byli i mężczyźni, i chłopcy, ponieważ w Pruszkowie wtedy nie było jeszcze Powstańców, byli jacyś ranni, „jacyś” mówię, bo niewątpliwie ukrywali się Powstańcy ranni wśród ludności cywilnej. To była ludność cywilna, która na wezwanie Niemców opuszczała swoje domy, bo takie było polecenie, że ludność cywilna rozmaitymi sposobami, ogłaszano, że ma opuścić swoje domy. To byli ci ludzie – ludzie zmęczeni, brudni, niektórzy ranni, niespokojni o swoje dalsze losy. To byli ludzie, którzy nie wiedzieli nic o swoich najbliższych, których Powstanie zastało w innej części, nie wrócili z pracy, to byli ludzie załamani całkowicie.
- Jak długo trzeba było czekać na jakiś pociąg?
Nie wiem, jak długo, bo nie miałam zegarka. Niewątpliwie kilka godzin, zanim podjechały jakieś wagony, nie przypuszczałam, że to są wagony przygotowane dla nas. To były wagony towarowe z okienkami u góry, nie odkryte, miały dach. Wtedy rozpoczęło się pakowanie nas do wagonów. Podesty były wysokie, niełatwo było wejść. Kobiety niższe, ranne, chore, stare nie mogły się wdrapać po prostu, zwyczajnie. Jakoś jedni drugim pomagali, trudno mi powiedzieć ile, ale przypuszczam, że około sto osób pakowali do jednego wagonu. Po jednej stronie stał szkop, Niemiec, który nam dawał kawałek chleba wojskowego, czarnego chleba, taki strasznie czarny chleb, każdy dostawał [mały] bocheneczek chleba i do tego wagonu po kolei. Ponieważ byłam jeszcze wtedy bardzo sprawna, wskoczyłam do wagonu jako jedna z pierwszych i znalazłam miejsce pod ścianą wagonu, nie na środku tylko pod ścianą. Usiadłam pod ścianą i mama, która weszła (mama była niska, miała problemy z wejściem do wagonu) zajęła miejsce obok mnie i byłyśmy znów razem. Pociąg stał, do innych wagonów też pakowali ludzi. Mówię „pakowali”, bo tak to się odbywało.
Pięć dni. Pociąg jechał, stawał, jechał przez Koluszki, Piotrków i potem wjechał na tereny Czech. Wtedy było nam już łatwiej, bo pozwolono nam wyjść, przynajmniej wody trochę na stacji nabrać, pozwolono umyć nam twarz i ręce, bo tak tośmy się nie myli, bo gdzie. Ludzie rzeczywiście wiedzieli o naszym transporcie, ale żaden nie trafił pomidorem, ogórkiem czy czymkolwiek, bo pociąg jechał cały czas, nie łatwo było wrzucić na przykład pomidora do małego okienka usytuowanego na górze.
- Widzieliście państwo przez jakieś szpary, że ludzie gdzieś byli w okolicach dworca?
Byli na dworcach, ale pociąg zwykle jechał bocznicami, nie głównym torem, tylko bocznicą, ludzie mieli trudności z dotarciem do naszego pociągu, choć na pewno wiedzieli o tym, że jedzie pociąg z Warszawy. Ponieważ mój ojciec pochodził z Piotrkowa, a pociąg przejeżdżał przez Piotrków, wobec czego uznałam, że dobrze byłoby babcię zawiadomić, że jedziemy, nie wiemy dokąd, że o ojcu nic nie wiemy, ale żyjemy. Skądś dostałam kawałek ołówka, kawałek kartki jakiejś z papieru pakowego, napisałam do babci parę słów dosłownie i adres na drugiej stronie kartki, wyrzuciłam kartkę przez okno. Ktoś podniósł tą kartkę, jak pociąg pojechał dalej i zawiadomił babcię. Wziął tą kartkę, zaniósł ją do babci i to była jedyna wiadomość od nas, jaka dotarła do babci w owym czasie. Ludzie byli naprawdę w stosunku do siebie bardzo życzliwi, bo komu by się dzisiaj chciało. Chciałoby się komuś iść siedem kilometrów z miasta na wieś, żeby zanieść jakąś kartkę? „A nie − powiedziałby − a co mnie to obchodzi”. W każdym razie kartka dotarła do babci. Myśmy pojechały dalej na teren Czechosłowacji, pociąg stanął, można było umyć ręce, twarz, napić się wody, znów dalej. Dokąd − nie wiadomo; kiedy skończy się ta droga − nie wiadomo.
- Ludzie chorowali w tym wagonie?
To było coś strasznego, nie było się przecież gdzie załatwić, bo wagony były zamknięte, zaplombowane. Jedni drugim pomagali, bo ktoś miał jakiś garnek, wszyscy po kolei załatwiali się w garnek i wyrzucali przez okno, wylewali. To było coś takiego, co się w głowie nie mieści. Na wprost mnie siedziała jakaś pani, na podłodze oczywiście, tak jak wszyscy, miała kawałek boczku, w tym boczku zalęgły się robaki. Ona wyciągała robaki i boczek zjadała, to co zostało. Do tej pory, choć to minęło tyle lat, nie jem boczku, bo ciągle mi się wydaje, że za chwilę zobaczę straszne podłużne, białe robaki. To się w głowie nie mieści, bo to trzeba przeżyć, żeby to jakoś widzieć.
Po pięciu dniach, była noc, ciemno, pociąg stanął. Jak zwykle Niemcy zaczęli wrzeszczeć, bo przecież oni wrzeszczą zawsze, czy trzeba, czy nie potrzeba, kazali nam wysiadać. Wysiedli wszyscy z tego pociągu, po jednej stronie ustawili się mężczyźni, po drugiej kobiety. Jakaś woda, jakiś most – mówię jakiś, bo nie wiedziałam, co to. Jakaś rzeka płynęła w każdym razie, duży most, szeroka rzeka, w dali widać jakieś światła, kazano nam ruszyć w kierunku tych świateł. Po lewej stronie – to pamiętam też, bo byłam bardzo zdziwiona, że nas z taką pompą witają, to była orkiestra na podium, a jakże, orkiestra nas powitała. Dopiero później dowiedziałam się, zorientowałam się zresztą, ludzie mówili, że to byli więźniowie, dostali taki rozkaz. W nocy witali grupę warszawiaków, a miejsce, do którego nas dowieziono, to był obóz Mauthausen, a rzeka, która płynęła, to był Dunaj, ale to później dopiero się dowiedziałam. Zatrzymano nas w tym obozie, ustawiono na placu apelowym piątkami. Tak sobie stałyśmy od świtu mniej więcej do południa. Ludzie padali, bo przecież nie mieli siły stać tyle godzin, byli głodni, zmęczeni tą podróżą „cudowną”, a oni nas liczyli bez przerwy: „Pięć, nie, czwórkami, niedobrze, piątkami będzie lepiej”, cały czas było liczenie. Nam się jeść chciało, pić nam się chciało, zmęczeni byliśmy potwornie. Wreszcie nas podzielili na mniejsze grupy. Przynajmniej grupa, w której byłam, kazano nam zająć jeden z namiotów, bo wszystkie takie budynki więzienne były zajęte już przez więźniów, którzy byli wcześniej. Nam kazano zająć namiot. Widziałyśmy, jak z tego namiotu wychodzą jakieś kobiety, ale zorientowałyśmy się, że to nie Polki, bo miały śniadą skórę, ciemne włosy, prawie wszystkie miały czarne włosy. Ich wyprowadzono, nam wrzaskiem nakazano, żebyśmy zajęły ich miejsca w tym namiocie. Minęło może ze dwie godziny, kiedy uruchomiono krematoria, ukazał się dym. Okazało się później, że to były Hiszpanki, znaczy Żydówki hiszpańskie, tak to określmy, ponieważ potrzebne było miejsce dla nas w tym namiocie, to był ogromny namiot, może stuosobowy, może większy, nie umiem powiedzieć, trzeba było je zabrać stamtąd, trzeba było je po prostu zagazować, spalić.
- Czy będąc w Warszawie, w czasie okupacji wiedziała pani, że są obozy koncentracyjne?
Wiedziałam, że są, z gazetek; nie wiedziałam, co to znaczy obóz koncentracyjny.
- Tu mogła się pani przekonać.
Wiedziałam, że są takie, ale co to znaczy, przecież nigdy nie wiedziałam, dopiero wtedy po raz pierwszy zobaczyłam obóz koncentracyjny. Znów byłam przerażona tym, co widziałam, bo to był obóz Mauthausen-Gusen, Gusen to były kamieniołomy. W tych kamieniołomach pracowali więźniowie, którzy musieli pokonać każdego dnia, nie wiem, może trzy piętra takich drewnianych schodów, dźwigając, każdy z tych więźniów trzymał przed sobą dużej wielkości kamień, który wynosił z tego kamieniołomu. Późno wieczorem nic nie było słychać, tylko uderzenia tych drewniaków, tych trepów o schodki. To było coś przerażającego, jednakowy rytm chodaków na drewnianych podeszwach.
Kiedy się rozpatrzyłyśmy trochę w tych namiotach, to się okazało, że nie ma słomy, która powinna być, są jakieś resztki słomy i wspaniałe rasowe wszy. Ale to tak, że jak popatrzyłam między słomę, to się wszystko ruszało, tyle było tych insektów. Znów przerażenie, bo jak się położyć na ziemi, bo to przecież ziemia była wśród tych wspaniałych, rasowych, naprawdę rasowych [wszy], ale trzeba było [się położyć], bo przecież trzeba się było jakoś wyprostować. Gryzły nas straszliwie, ale położyłyśmy się, spałyśmy. Rano znowu wrzask, budzenie, bo trzeba się przecież wykąpać, Niemcy byli czyści. Wzięli nas do kąpieli, wyprowadzili nas z tego wspaniałego namiotu do kąpieli. Wtedy, co czuje człowiek, który idzie do takiej kąpieli, zdając sobie sprawę z tego, że to są ostatnie minuty jego życia, że już więcej z kąpieli nie wróci, bo Hiszpanki też poszły do kąpieli, więcej nie wróciły. Pomaszerowali wszyscy do kąpieli, kazali nam się rozebrać do naga oczywiście, ubranie złożyć do odwszalni, nastąpił przegląd czy któraś z nas nie ma ukrytych przedmiotów ze złota na przykład, brylantów czy czegoś. Jeżeli chodzi o długie włosy, warkocze, miałam długie warkocze, zresztą bardzo gęste, czarne, grube włosy, to mi oczywiście obcięli.
- To kobiety robiły przeszukiwania?
Nie, mężczyźni. To był obóz męski, Mauthausen-Gusen to był obóz, dlaczego nas zawieźli, to nie wiem, widocznie nie mieli miejsca gdzie indziej. W każdym razie poszliśmy do kąpieli. Jest łaźnia, ogromne pomieszczenie, mówię ogromne, tak jak ze trzy, może cztery pokoje. U góry są okienka, właściwie prostokąty widoczne w ścianach, coś ciemnego takiego, spojrzałam na dół, w posadzce też były takie jakieś ciemne prostokąty. Kazano nam stać w łaźni. Oczywiście cały czas byłam z mamą, objęte byłyśmy, bo mama mówi: „Jak umrzemy, to razem”.
- Były panie przygotowane na śmierć.
Tak, byłyśmy przygotowane, zresztą wszyscy, którzy byli. Wreszcie po jakimś czasie, znów nie wiem po jakim, puścili wodę. Woda była tak potwornie zimna, po prostu lodowata, trudno sobie wyobrazić tak zimną wodę, nie wiem, czy ona była sprowadzana prosto z [rzeki], w każdym razie potwornie zimna. Woda leciała z góry, z bocznych ścian, z podłogi, ze wszystkich stron.
- Czy kąpiele często się powtarzały, czy to była jedna?
To był dla nas pierwszy raz, to było coś takiego, że trudno sobie wyobrazić. Jak długo woda leciała, nie wiem, w każdym razie dość długo, na tyle długo, że wygrzałyśmy się w wodzie lodowatej dość dobrze. Wyrzucono nas z łaźni, byłyśmy szczęśliwe, że żyjemy, wyrzucili nas na dwór, zimno było, myśmy stały nago, czekałyśmy na odwszenie naszych ubrań. Po tym odwszeniu, kiedy zabrałyśmy nasze sukienki, to dopiero były piękne wszy z odwszalni, to się ruszało wszystko, znów popędzili nas do tego naszego namiotu. Tak gdzieś około południa więźniowie przywieźli nam trochę zupy, to była zupa zawsze taka sama z brukwi. Brukiew była z ziemią, ze wszystkim w takich kotłach, ale w każdym razie to było ciepłe, dobre. Każdy dostał do swojej miski chochlę zupy, można było wypić, człowiek czuł się najedzony.
- Czy jakąś pracę pani wykonywała?
Nie, żadnej pracy nie wykonywałam, jako że w stosunku do nas, do tych ludzi, których przywieziono z Warszawy, były inne plany. Byłam około trzech tygodni. Plany w stosunku do nas były takie, że trzeba było nas umieścić w podobozie, w filii obozu Mauthausen. Filia − takie miasto małe w Steyr, zresztą istniejące do dzisiaj. Była tam fabryka samochodów wcześniej, a w tym okresie była fabryka, która była nastawiona na produkcję zbrojeniową. Ponieważ fabryka była ciągle bombardowana przez wojska amerykańskie przede wszystkim, lotnictwo amerykańskie, zginęło mnóstwo ludzi, trzeba było ich uzupełnić. Właśnie tymi ludźmi, takimi jak my, zdrowymi jeszcze, uzupełniono tych, którzy zginęli w Steyr na skutek bombardowań.
- Na czym polegała pani praca?
Praca była cudowna, pracowałam w fabryce od szóstej rano do szóstej wieczorem. Mieszkałam w obozie, to znaczy w tych barakach obozowych, oddalonych od fabryki około pięć kilometrów, czyli o godzinie piątej był wymarsz, żeby zdążyć na szóstą do fabryki, żeby ostemplować
Lager – zegar. Miałam strój więzienny, trepy na grubych podeszwach drewnianych, w których zupełnie nie umiałam chodzić, bo to trzeba było umieć w tym chodzić, nigdy w czymś takim nie chodziłam, nie umiałam w tym chodzić. Miałam tak pozbijane kostki, że dosłownie nie było ciała, tylko kość, bo tak się kopałam tymi trepami i taki kombinezon, oczywiście nieocieplany, tylko z rękawami, ale kombinezon, spodnie, to był strój, w którym szłam do fabryki. W fabryce postawiono mnie przy jakiejś maszynie, Niemiec do mnie coś mówił, czego oczywiście nie rozumiałam, pojęcia nie miałam, czego on ode mnie chce, co to za maszyny, co mam robić. Gadał, gadał, ponieważ jego nic nie rozumiałam, trzepnął mnie parę razy w łeb, bo już cierpliwości zało. Wcale mu się zresztą nie dziwię, że mu zało cierpliwości, bo skąd wiedziałam, czego on ode mnie chce. Wreszcie pokazał mi kolejne raz, dwa, trzy, pokazał mi maszyny, pokazał mi, co mam robić na tych maszynach. Miałam chodzić od jednej do drugiej, podkładać jakieś metalowe części, wytoczyć części, jak maszyna stanie, to wymienić. To były tokarki, byłam tokarzem.
- Czy były pani rówieśnice?
Nie.
Właściwie byłam jedynym dzieckiem. Dachów w fabryce nie było, to już była zima, śnieg padał prosto nam na głowy, bo wiadomo, zimno było potwornie. Około godziny pierwszej był obiad, godzinna przerwa obiadowa. Wszyscy więźniowie, bo to byli w dalszym ciągu więźniowie, szli na obiad. Na obiad była też zupa, tak jak poprzednio mówiłam, z brukwi, z reguły był jeden pyz, pyza taka, to była pyza wielkości głowy kota. To było coś takiego, co w środku było nadziewane, to się mówiło, że nadziewane mięsem, to było coś takiego czerwonego w tym pyzie, nie wiem, co to było, nie mogłam tego zjeść, zresztą nigdy nie zjadłam tego pyza. Obdłubałam z brzegu, a nigdy nie docierałam do tego środka, raz jeden tylko zobaczyłam, co tam jest, więcej tego nie jadłam. To był godzinny obiad, w takiej ogromnej hali, powrót do pracy do godziny szóstej wieczorem. O szóstej wieczorem koniec pracy, powrót do obozu, znów pięć kilometrów, około pięciu, nie wiem dokładnie, ile było, znów w tych drewniakach. Była kolacja w obozie, to były dwie kromki czarnego chleba, czasami była łyżka marmolady, ale to czasami, w niedzielę było odrobinę, kawałeczek margaryny (zastępuje masło).
- W niedzielę też szło się do pracy?
Nie, w niedzielę nie szliśmy do pracy, w niedzielę było pranie, mycie. Tak starczyło mi siły nie na długo, na niecałe dwa miesiące, po prostu nie miałam już siły. Z Warszawy wyszłam niedożywiona, pięć lat okupacji, potem podróż, zało mi siły. Zabrał mnie od maszyny, dając mi parę razy znowu w łeb, wcale mu to nie przeszkadzało, że zamiast w głowę, to w twarz mnie trzepnął raz, drugi, trzeci. Ale byłam szczęśliwa, że mnie zabrali stamtąd, bo już nie miałam siły stać przy tych maszynach, biegać od jednej do drugiej. Teraz dostałam pracę bardzo dobrą, to znaczy byłam sprzątaczem, dano mi wielką miotłę i kazano mi zamiatać halę fabryczną.
- Wiader w ogóle nie uznawali?
Nie. Oczywiście miotły nigdy wcześniej nie trzymałam w ręku nawet, tak ją mocno ściskałam, że całe dłonie po jednej, po drugiej stronie miałam w pęcherzach, to był jeden wielki pęcherz.
- Czy też pani czuła strach, czy było takie zagrożenie życia?
Był strach spowodowany przede wszystkim niewiadomą, nie wiadomo było, co dalej.
- Do kiedy tam pani była, kiedy był koniec?
To chyba ze dwa miesiące wszystko razem trwało w fabryce. Powiedziałam [pewnego dnia], że nie pójdę więcej do pracy, niech się dzieje, co chce. Położyłam się na pryczy w obozie na „trzecim piętrze” (bo mieszkałam na trzecim piętrze), czyli na najwyższej pryczy. Ale był przecież dozorca niemiecki, zobaczył, że nie poszłam do pracy. Oczywiście zgłosił, że jestem sabotażystką, mieli mnie znowu wysłać do obozu, ale tym razem do Oświęcimia jako sabotażystkę. Na szczęście – mówię, że głupi ma zawsze szczęście trochę – trafiła się jakaś Ukrainka w Arbeitsamcie fabrycznym. Ponieważ mama mnie cały czas pilnowała, byłyśmy wszędzie razem, jak mi kazali pójść do Arbeitsamtu, to poszła ze mną. Ukrainka powiedziała, że mamy natychmiast, nie czekając na nic, nie wracając już do tego obozu, mamy natychmiast opuścić Steyr. Dała nam skierowanie do Linz. W Linzu był też obóz. Kazała nam wsiadać do pociągu, jechać do Linzu z tym skierowaniem, z tym biletem, że tak powiem. Zostawiając wszystko w obozie, wszystkie nasze rzeczy, ruszyłyśmy do tego pociągu, wsiadłyśmy, dopytując się (przecież nie znałyśmy języka), który to pociąg jedzie do Linzu. Wsiadłyśmy, dojechałyśmy do Linzu, było już ciemno, znowu padał deszcz, było zimno. Stanęłyśmy na ulicy, nie wiedziałyśmy, co dalej z sobą zrobić, obce miasto, nie mamy nic, nie wiadomo, co dalej. Przeszedł jakiś Niemiec koło nas, popatrzył na nas, wrócił, wcisnął mi do ręki pięćdziesiąt fenigów, uznał, że jesteśmy takie dziady, że trzeba nas poratować. Dał mi pięćdziesiąt fenigów, wcisnął mi do ręki, on przeszedł, a myśmy stały dalej. Nie wiedziałyśmy zupełnie, co z sobą mamy zrobić. W pewnym momencie, było około godziny dziesiątej wieczorem, usłyszałyśmy jakąś rozmowę, jakieś głosy, wśród tych głosów usłyszałyśmy, że ktoś mówi po polsku. Okazało się, kiedy ci ludzie doszli do nas, zrównali się z nami, że to jest grupa ludzi, którzy pracowali w fabryce w Linzu do godziny dziesiątej. Skończyli swoją zmianę, wracali do obozu, wśród nich rzeczywiście byli Polacy. Ponieważ zatrzymali się, zapytałyśmy, co my mamy z sobą zrobić, gdzie my mamy iść. Dwóch mężczyzn było, którzy pracowali w fabryce w Linzu, powiedzieli nam, że oni się muszą zameldować u siebie w obozie, żebyśmy stały w tym miejscu tak, jak stoimy, że oni po nas przyjdą, zaprowadzą nas w bezpieczne miejsce, żebyśmy się mogły ogrzać, dostać coś do jedzenia. Rzeczywiście przyszli, zabrali nas z tego miejsca, z ulicy, zaprowadzili nas do obozu, do jakichś takich baraków i nas zostawili. Rzeczywiście dostałyśmy jakąś zupę gorącą, jakieś miejsce do spania, bo to trudno było nazwać łóżkiem, ale w każdym razie taka jakaś prycza była, że można się było trochę wyciągnąć. Tak dotrwałyśmy do rana. Rano z obozu kazano nam iść do Arbeitsamtu. Wtedy dostałam pracę już nieco lepszą, bo już nie w obozie, tylko w kawiarni, jako
Hausmädchen czyli służąca w kawiarni. Ciężka to też była praca, bardzo ciężka, też długotrwała, to znaczy trwająca wiele godzin. Właściciel kawiarni to był gestapowiec, który był jednym z najbogatszych ludzi w Linzu, zresztą samo nazwisko wskazuje – Landgraf się nazywał, ulica się nazywała Landstrasse, związana z jego nazwiskiem.
- Jak się pani porozumiewała bez znajomości języka?
W ogóle się nie porozumiewałam, bo jak się mogłam porozumiewać, jak nie znałam języka, a oni nie znali języka polskiego. W każdym razie można się było na migi dogadać, można było jakoś domyślać się. Niemka kazała mojej mamie przynieść do prania obrus, pokazała na stół, mama myślała, że ona każe przynieść stół, mówi: „Wiesz, szkopka mi kazała przynieść stół, jak mam ten stół przynieść, przecież nie dam rady znieść go”. Jej chodziło po prostu o obrus.
- Kiedy zostały panie wyzwolone?
To nie tak. Teraz zmieniłam fach, z tokarza stałam się palaczem centralnego ogrzewania, to nie było takie wyzwolenie. Muszę powiedzieć, że od tego czasu, od 1945 (bo już był 1945 rok) nie jadłam rosołu wołowego, bo tam cały tydzień był rosół, rosół gotowany na kościach wołowych. Niemka kupowała pięć czy ile kilogramów kości, zalewała wodą i był rosół. Tak od poniedziałku do niedzieli, w następnym tygodniu znów był rosół, znów z kości, do tej pory nie jadłam rosołu wołowego.
- Kiedy dla pani wojna się skończyła? Mówię o wyzwoleniu przez aliantów.
Wojna dla mnie skończyła się dopiero 5 maja [1945 roku]. Amerykańskie wojska weszły do Linzu 5 maja, bez boju właściwie o miasto, bo Niemcy nie bronili. Wszyscy, którzy w jakimś stopniu byli w gestapo i tak dalej, to wcześniej zdążyli umknąć, nasz pryncypał też. Zostałyśmy znów, jak to się mówi, gołe jak święty turecki, bez jedzenia, bez niczego, bo nic nam nie zostawili, nie było znów co jeść. Ale 5 maja weszli Amerykanie. To wcale nie znaczy, że było tak cudownie, nie, nie. Oni się nami nie interesowali, ponieważ oswobodzenie dotyczyło obozów. Wyszli więźniowie. Ci, którzy zostali zdrowi, byli bardzo operatywni, po prostu wchodzili do domu niemieckiego jakiegoś bauera i rzucili sobie to, to, to, naszykować, dać, koniec. Muszę powiedzieć, że dzielili się z nami, zawsze nam przynosili coś. Jeszcze dwie Polki do nas dołączyły, które były w Linzu i spotykałyśmy się przypadkiem już po wyzwoleniu. W ten sposób przetrwałyśmy do sierpnia 1945 roku. W 1945 roku w sierpniu odjeżdżał transport do Polski i w tym transporcie do Polski, to był pierwszy transport, zabrałyśmy się do Piotrkowa, bośmy nie wiedziały, czy dom w Warszawie jest ocalały, czy ojciec wrócił, czy żyje, czy nie żyje. W związku z tym pojechałyśmy do Piotrkowa, do babci. Potem dowiedziałyśmy się, że ojciec wrócił, że jest, że żyje, że jest w Warszawie, że czeka na nas, więc ojca brat przywiózł nas do Warszawy. W ten sposób rozpoczął się dla mnie drugi okres [życia], rozpoczął się oczywiście od szkoły, bo trzeba było iść do szkoły, trzeba było się czegoś nauczyć.
Mieszkanie częściowo było zniszczone, ale ojciec wrócił w marcu, trochę już podszykował, wstawił szyby jakieś w kawałkach oczywiście, ale okna były, jakoś sobie radził. Oczywiście nie było wody, nie było światła, nie było niczego, co w jakimś stopniu ułatwiało ludziom życie, nic z tych rzeczy. W każdym razie dla mnie był to okres, kiedy rozpoczęłam naukę w szkole.
- Czy Warszawa była bardzo zniszczona?
Mokotów był zniszczony, niektóre ulice bardzo, ulica (o której wspominałam) Olesińska to była równoległa do Madalińskiego − tam właśnie były grupy powstańcze. Wszystkich, którzy mieszkali na ulicy Olesińskiej, Niemcy wygarnęli z domów, sprowadzali do parku Morskie Oko (to się kiedyś nazywało glinki), tam jest ulica Dworkowa spadająca w dół. Pozostały te domy, w których mieszkali Niemcy, bo wiadomo, oni byli do końca, więc domy pozostały albo niewiele uszkodzone, albo też zupełnie nieuszkodzone. Mokotów w tej części był stosunkowo niewiele zniszczony. Natomiast w kierunku południowym jak park Dreszera i dalej, to byli Powstańcy i tam był bardzo zniszczony.
Warszawa 29 września 2010 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dudek