Stefan Wojciech Niesłuchowski
Stefan Wojciech Niesłuchowski, obecnie zamieszkały w Warszawie, dzielnica Ursynów.
- Proszę powiedzieć, co pan robił przed 1 września 1939 roku?
Urodziłem się w Warszawie w szpitalu (jak się okazało dopiero od niedawna) na Lindleya – to jest okolica placu Starynkiewicza. […] Mieszkałem do wojny i w czasie wojny, okupacji, na 6 Sierpnia [18] – w budynku między placem Zbawiciela a placem Na Rozdrożu, czyli Alejami Ujazdowskimi. W tym okresie, w czasie późniejszej okupacji, ojcu udało się kupić dosyć duże mieszkanie na Marszałkowskiej [31A], bo była nas dosyć liczna rodzina.
- Proszę powiedzieć coś o rodzinie.
Rodzina, tak jak mówiłem, była duża i przeprowadziliśmy się na Marszałkowską 31a – obok kościoła Zbawiciela. Tam w tej chwili, obok naszego dawnego domu, jest wmurowana tablica, że zostali rozstrzelani podczas Powstania harcerze: „W hołdzie harcerzom z mokotowskich »Szarych Szeregów«, rozstrzelanych w tym miejscu w sierpniu 1944 r. przez niemieckich okupantów. Stowarzyszenie »Szarych Szeregów« (Rada OPWiM)”.
Moja rodzina, to rodzeństwo – nas było pięcioro. Byłem najstarszy. Część rodzeństwa urodziła się przed wojną, [część] później, w czasie okupacji. Ojciec, matka. Ojciec był pracownikiem, mówiło się, ubezpieczalni społecznej. Matka różne miała zajęcia – była geografem. Co właściwie [robiła], gdzie pracowała – nie pamiętam. Jakaś to była luźna praca. Tak jak powiedziałem, w czasie okupacji (z początku) było nam bardzo źle – zaraz powiem jeszcze, co było do okupacji – a później się poprawiło. Jak się poprawiło? Też wrócę do tego. Do 1939 roku mieszkaliśmy na 6 Sierpnia. Zbliżała się wojna. Zdecydowano się mnie ochrzcić. Zostałem zaprowadzony razem z siostrą do kościoła Świętego Zbawiciela i tam byłem ochrzczony – doprowadzony, bo już miałem sześć lat, tak że mogłem spokojnie iść. Wojnę… Rodzina uznała, że trzeba front gdzieś przeczekać. To było wtedy modne, uciec z Warszawy, wyjechać. Tułaliśmy się. To się nazywało rajza, tak zwane rajzy. Pojechaliśmy razem z Wojskiem Polskim (dosłownie z wojskiem) poza Warszawę, gdzieś strona Lublin, Łomża – tamte strony. Pamiętam pierwsze bombardowania, pamiętam samoloty. Brat mój [Piotr] miał wtedy parę miesięcy…
- Jak pan zapamiętał sam wybuch wojny 1 września?
Sam wybuch wojny jako taki, to nie pamiętam. Ale pamiętam właśnie „rajzę”. Samego wybuchu, wyjazdu – nie. Tylko tę jazdę. Wtedy samochody raczej nie były powszechne – była piechota, były wozy konne. Razem wozem konnym z budą, żeśmy gdzieś [byli] w lesie… Pamiętam właśnie kłopoty z karmieniem mojego brata. Był bardzo mały, więc ojciec mleko grzał dosłownie między nogami – dogrzewał. Do dzisiaj [brat] to odczuwa na żołądku, bo mleko było skwaśniałe. […] To się jednak ciągnie. Pamiętam właśnie nalot, jak nasi żołnierze rozstawiali cekaemy, próbowali zestrzelić samoloty. Jakoś tak nam się udało, nikt nie ucierpiał. Nie pamiętam rozstania, jak to wyglądało.
Nie, nie. Rozstania z wojskiem – w jakim momencie się rozłączyliśmy, że już przestaliśmy być z wojskiem.
- Rozumiem, że do szkoły pan nie zdążył?
Jeszcze nie. Tak, jeszcze nie. I wracaliśmy, jakimś… Były takie autobusy, co się nazywały pocztowe chyba – duże. To znaczy mnie się wydaje, że duże. Koła na drewnianych szprychach i taki samochód pocztowy dowiózł nas do Warszawy. Z powrotem. To był 1939 rok i cały czas to się mieściło w tym miesiącu – właśnie wrzesień. Bo jeszcze pamiętam, że słońce, że ładna pogoda była. Wchodzimy właściwie do naszego budynku. Wtedy to było normalne, że budynek… Była pierwsza brama, podwórko i następna brama. Wchodzimy więc na pierwsze podwórko. Wtedy lokatorzy, sąsiedzi to była integralność duża – prawie jak rodzina. Jak nas zobaczyła dozorczyni i inni sąsiedzi, [mówi:] „O! Jak to dobrze, że jesteście, bo właśnie wasze mieszkanie się paliło, ale udało nam się ugasić”. Rzeczywiście. Mieszkaliśmy na czwartym piętrze i część mieszkania to był stryszek i tylko blacha, i okienka małe. Nazywaliśmy to gołębnik. Właśnie tam jakaś bomba zapalająca czy coś w tym rodzaju [wpadła] i to się zaczęło palić. Z sąsiednich mieszkań dozorca, dozorczyni zgasili to, tak że jak przyszliśmy, to było to podpalone, ale mieszkanie całe, wszystko w porządku. Nic nie zginęło, o czym nawet nie trzeba nadmieniać, bo to była wtedy zupełnie inna społeczność. Było zupełnie inaczej.
- Czym pan się zajmował w czasie okupacji, przed Powstaniem?
Czym się zajmowałem? Jeszcze niczym. Jak wróciliśmy, to pierwsze moje kroki, to zacząłem [uczęszczać] do szkoły powszechnej właśnie w 1940 roku.
Nomen omen, szkoła podstawowa mieściła się na ulicy Szucha. Właśnie dlatego się uśmiecham, że tam, za tymi słynnymi budynkami chodziłem do szkoły.
- Nie było żadnych problemów?
Nie, nie było. Chociaż spotkałem koleżankę ze Stowarzyszenia „Szarych Szeregów”, która twierdziła, że też chodziła do tej szkoły. Ucieszyłem się. Ona twierdzi, że był szlaban (zapora to się po polsku nazywa) i tam stał wartownik Niemiec, któremu trzeba było okazywać przepustki. Tego nie pamiętam. Absolutnie! Bym nawet zaprzeczył. Ale mówię o tym, bo taka wersja jest. Nie pamiętam tego. To jest niemożliwe. Niemożliwe. Pamiętam właśnie, jak chodziłem do tej szkoły, zima była stulecia wtedy. Naprawdę było [zimno]… […] Śnieg był uprzątnięty. Na brzegu chodnika, na granicy jezdni były usypane wysokie wały z tego śniegu. Wracając sobie ze szkoły, żadnego szlabanu nie było, szedłem po wierzchołkach tego śniegu – zaczepiałem o gałęzie nawet. Musiało to być więc naprawdę wysokie. I żadnych przeszkód nie było.
Czy bezpiecznie? To mnie nie dotyczy – czy bezpiecznie, czy niebezpiecznie. Mam drugie imię, [drugie], bo drugie, ale Wojtek. A Wojtek to był taki, który się zupełnie [nie bał]… Jak wróciłem do domu (po tym śniegu), wszystko było mokre. Właśnie Wojtek miał rozmowę z ojcem dosyć mocną. I zawsze to się jakoś tak kończyło. Właśnie taki trochę żywiołowy charakter, trochę nieokiełznany może. Ogród Ujazdowski obok. Z nianią tam chodziliśmy. Bo była niania w domu jeszcze, od czasu 1938 roku, Białorusinka. Ona nas wychowywała cały czas, a ojciec, matka gdzieś pracowali. Jak chodziłem z nianią na spacer, to w Ogrodzie Ujazdowskim do dzisiaj… Wtedy wydawało mi się, że to bardzo duże, wysokie; lód, wodospad, woda. Skakałem po tych kamieniach, zjechałem parę razy i znowu rozmowa z ojcem była. I tak to było… Agrykola, więc opowiem. Agrykola na spacerze z nianią i z wózkiem, i z bratem. Miałem trzymać wózek, to wózek puściłem. Ktoś dopiero na dole go złapał.
- Czy wspomina pan to, co się działo dookoła? Pamięta pan bombardowania?
Bombardowań wtedy nie. To już była okupacja.
Wojska. Pamiętam żołnierzy, pamiętam Szucha, [Aleje] Ujazdowskie. Cały czas coś się działo. Na chwilę jakiś zamach, ale to chyba było już po wszystkim. Później się dowiedziałem, co to było, dlatego nie będę mówił, bo to nie z mojej relacji. Później Niemcy doszli do wniosku, że nas trzeba z tego budynku szkoły wyrzucić. Nasza szkoła została przeniesiona na Oleandrów przy Polnej. Był wysoki budynek. Tam byłem już do końca, do wybuchu Powstania, [chodziłem] do tej szkoły. Tak że to była czwarta klasa chyba.
- Kiedy uczestniczył pan w konspiracji przed wybuchem Powstania?
W konspiracji w ogóle nie służyłem. Nie, nie. Cały czas byłem smarkaczem. Powiedziałem, że dopiero [miałem] jedenaście lat, jak [był] 1944 rok.
- Jak pan trafił do harcerstwa?
Jak trafiłem do harcerstwa? Bo to nie koniec. Powiedziałem, jak mieszkaliśmy na Marszałkowskiej 31a. Okna… Teraz się tego tak nie widzi, ale modne były w niektórych oknach wykusze, że balkon obudowany i można było na lewo spojrzeć z naszego okna (tego wykuszu) w kierunku kościoła Zbawiciela bądź w kierunku placu Unii. Rodzice moi widocznie się spodziewali [powstania]. W ogóle to było dosyć duże mieszkanie. Ojciec był w kontakcie, chyba nie był w konspiracji. Matka chyba tak, ale ojciec nie. Ale był w jakiś sposób w kontakcie i na tyle, że – może to było celowo zrobione – w naszym mieszkaniu (siedmiopokojowym) na Marszałkowskiej był pokój do dyspozycji AK. Tam, w jakimś okresie, przechowywał się „Bór” Komorowski – dowódca Armii Krajowej. Tak że właściwie to z gazetki pamiętam. Gazetki w domu, czytanie tych gazet. To było normalne. Jak to się stało, że w ogóle to mieszkanie? Przykrywką chyba była praca w ubezpieczalni społecznej, a mamy – nie wiem gdzie. Bo handlowali butami, butami kradzionymi. Całe transporty duże od Niemców, firmy „Bata”. To też pamiętam. Buty te były przywożone samochodem firmowym „Fuchsa”. „Fuchs” to była fabryka cukierków i czekolady. Dla pani coś obcego, nielubianego, a to smaczna rzecz naprawdę była – toffi szczególnie. Bardzo się ciągnęły. Bardzo fajne. Lepsze niż guma do żucia. Bardzo narażając siebie, swoją wolność, no i chyba życie, bo kradzione buty przeznaczone dla Niemców. Do nas dostarczane w ilościach hurtowych, a sprzedawane (do nas przychodzili pośrednicy) w półhurtowych. W plecakach wynosili. Na tych butach ojciec dorobił się, zarobił pieniądze i kupił mieszkanie. Później dalej to było również ciągnione – ta sprzedaż, kombinacje z narażaniem. Musiało być w kontakcie z podziemiem, bo w tym mieszkaniu siedmioosobowym wydzielona była służbówka. Normalne przeznaczenie było dla gospoś, niań, takich, które coś w mieszkaniu pomagają, a nasza mieszkała gdzie indziej, na takim pawlaczu. Z tego pokoju ojciec zrobił cholernie dużą spiżarnię. To były bardzo wysokie mieszkania. Zrobił regały i od podłogi do sufitu na tych regałach były zapasy słoniny, masła topionego, smalec. Słonina pamiętam, jak była solona. To z myślą, że to będzie jedna z tych… Bo nie wiadomo, jak się Powstanie potoczy – tak myślę, o tym się chyba [myślało], brano to pod uwagę. To miała być jedna ze spiżarek dla Powstania, do zasilenia w trudnym okresie.
- Gdzie pana zastało Powstanie?
Pomału dochodzimy do tego. Matki nie było w domu, było nas pięcioro rodzeństwa, znaczy ja i ich czworo, plus niania. Słyszę rozmowy, bo [słychać] jakieś strzały, między sobą rozmawiają niania z ojcem, że chyba się już zaczęło. Właśnie przez ten wykusz [o którym mówiłem,] ojciec zaczął wyglądać. Był jeszcze strofowany, żeby nie wychylał się, bo oni jadą… Naprzeciwko nas, na Marszałkowskiej w chodniku po przeciwnej stronie były ubikacje, toalety. A za toaletami ogrodzenie (nie był to teren zabudowany typu Łazienki), takie ażurowe. Stąd było widać (przez ogrodzenie) tyły budynków z Szucha, dosłownie. To był teren absolutnie otwarty. Wymiana ognia więc była cały czas między… Bo teren: plac Zbawiciela, kawałek Marszałkowskiej, to był niczyj – niby frontowy. Jeszcze nie wiedziałem nic, co się dzieje. Ale później się właśnie przekonałem. Parę dni siedzimy w domu. Jak się okazało (od niani później się dowiedziałem), chodziło o to, żeby doczekać dogodnego momentu, jakiejś chwili i poprzez bloki, gdzie w piwnicach były wybite przejścia, dojść do ulicy Mokotowskiej. Tam do teatru – obecnie [Współczesnego]… Tam był szpital, jak się później okazało, na tyłach kościoła Zbawiciela. I trochę okrężną drogą dojść do Marszałkowskiej, do barykady polskiej. I czekali. Ojciec sam nie chciał [iść], bo dużo mężczyzn w ten sposób przeszło, uciekło. Mój ociec uważał, że nas jest pięcioro, nie może zostawić nas i cały czas [czekaliśmy]… Czwartego czy 5 sierpnia zeszliśmy wszyscy do piwnicy, przygotowani, że szykujemy się właśnie do [ucieczki]… Doszliśmy poprzez piwnice przebite… Po drodze widziałem chłopaków, pokazywali pistolet, opaski – poznałem jednego gazeciarza, drugiego, bo kręciłem się, tak że z widzenia ich znałem. Oni byli ciut starsi. Tak że tam się coś ciągle działo. Doszliśmy do piwnicy, żeby wyjść na ulicę Mokotowską. Piwnica w bloku na Mokotowskiej była o pół kondygnacji w stosunku do naszej niższa. I czekamy zmroku. Nie doczekaliśmy się, bo na tej wyższej części (od naszej strony, Marszałkowskiej) stanął jakiś Niemiec… Znaczy później się okazało, że to byli właściwie wszyscy „ukraińcy” ze specjalnej brygady. I kazali nam się wrócić – cofnąć z powrotem do ulicy Marszałkowskiej. Wychodzimy, nie było mowy, żeby gdzieś uciec, przez bramę na Marszałkowską i tutaj jest selekcja. Mężczyźni na tę stronę, kobiety z dziećmi na drugą stronę, na luksfery, gdzie była ubikacja. To pamiętam do dzisiaj. Tam kazano się nam położyć – po drugiej stronie Marszałkowskiej. A mężczyźni przy bramie zostali i nie wolno nam się odwracać. Widziałem tylko kątem oka, jak miotaczami podpalają budynki przez okna w piwnicy i to się zaczyna wszystko palić. A my tu leżymy. Ile to trwało, trudno [określić] – byłem dzieciakiem. Ale jakiś czas to musiało trwać. Po jakimś czasie zauważyłem, że była wymiana ognia, bo my leżymy, a „ukraińcy” chodzą… Później tam było z daleka [widać], jak się przyglądałem – barykada polska. Z tej barykady był strzał i któregoś ranili. Sanitariusz zaczął opatrywać tego „ukraińca”. Kazano nam wstać i stamtąd, z tego rejonu, pognano nas, kazano nam iść, w kierunku do Litewskiej – tu, gdzie jest teatr „Buffo”. Litewską do Szucha i zatrzymaliśmy się na placu Na Rozdrożu. Tam jest skwer – do dzisiaj jest ten skwer – trawnik duży i wszyscy czekamy. Przychodzi po jakimś czasie Niemiec i mówi (jestem tylko z nianią, ojca nie ma), że za chwilę przyjadą czołgi i kobiety mają te czołgi osłaniać, na czołgach i między czołgami. Pięć czołgów. Czołgi te ruszą w kierunku małej PAST-y, na Pięknej (wtedy się mówiło na Piusa), żeby odbić Niemców. Bo byli tam zablokowani przez naszych, nie mogli stamtąd [wyjść]… […] „Jeżeli nam się nasza akcja uda – Niemiec tak mówi – odbicia naszych kolegów, to my waszych ojców, braci, synów zwrócimy”. Że oni wrócą. Niemiec zaczął chodzić między kobietami, przebierać i ustawiać na czołgi, obok czołgów. Zdejmował chustki, zabierał i sami się przykrywali tymi chustkami i mieszali się między kobiety. Tak ze dużo Niemców tam było. Ruszyła tam cała kawalkada. Dalsze opowiadania to znam z relacji niani, bo niania się znalazła w pierwszym rzędzie przed pierwszym czołgiem. Zadanie tych kobiet było, jak się okazało, rozebranie barykad, żeby dojść do PAST-y, żeby czołgi tam dojechały. Dochodzą do barykady, no i tam dopiero Powstańcy… Moja niania [mówiła:] „Głupie owieczki – powtarzała – Na co czekacie? Macie tu przejście […] i uciekajcie”. Bo Polacy nie wiedzieli, co mają robić. Jedyną obroną było rzucanie butelek z benzyną na czołg. A na czołgu kobiety. No i jednak parę zostało poparzonych, spalonych. Niania przez ten otwór uciekła. I jest na stronie polskiej. Wracają wszyscy. Jeden czołg uszkodzony, drugi trochę dalej. Nie udała się akcja.
Zostałem sam, jako najstarszy ze swoim rodzeństwem. Nie ma nikogo. Noc już się zbliża. Kazano nam przejść na tyły budynku gestapo. Tam kotłownia, koks był, jakiś barak. Pamiętam, że akurat ja z rodzeństwem – z wózkiem byliśmy, w wózku był najmłodszy brat – że tam żeśmy przenocowali. Dostaliśmy kubek czarnej kawy zbożowej i rano następnego dnia znowu nas pognali. Pognano tą samą drogą – Szucha, do Litewskiej, do Marszałkowskiej, do placu Zbawiciela. Byliśmy na wysokości Domu Metodystów (ja ze swoim rodzeństwem), otworzyli ogień z karabinów maszynowych czy z pistoletu. Ludzie zaczęli padać. Trupy. Mnie się [udaje]. Wózek jakoś lawiruje, żeby przejechać – koło zwłok. W tym czasie, jak tak przejeżdżam, dojeżdżamy blisko do barykady. Na wysokości Metodystów gubię walizkę – jedyny nasz majątek. Na wózku była walizka. Na razie wobec tego do barykady. Zostawiam rodzeństwo przy barykadzie, przy przejściu już i wracam się po walizkę. Wracam z walizką, rodzeństwa już nie ma. Rodzeństwo zostało rozebrane przez ludzi. To była niesamowita sprawa. Nie ma. Nie ma. Przypomniałem sobie, że niedaleko, na Marszałkowskiej 60 lub 62, była moja nauczycielka ze szkoły. No i poszedłem do niej. Wchodzę do niej do mieszkania, bo byłem u niej wcześniej parę razy, widzę dosyć dużo Powstańców w panterkach, jakoś tak poubierani, z opaskami. Ona mnie zauważyła, [złapała] za kołnierz. Opowiedziałem, co się dzieje. Znalazła mi spanie. Bo pod [fortepianem] zajęte już do spania – no, kwatera dla żołnierzy AK, dla kolegów. Miała tam siostrę bardzo sympatyczną, pamiętam nawet [imię Marta]. Dostałem miejsce… W dawnych mieszkaniach, to samo było na Marszałkowskiej u nas i tu też – między kuchnią, a pozostałym mieszkaniem był mały przedpokoik i tam półki na różne rzeczy. Na tej półce dostałem miejsce do spania. Mieściłem się.
Za dzień, dwa, zjawiła się moja matka. Odnalazła mnie. Jak się okazało, ona była łączniczką. Była po stronie Warszawy, Śródmieścia Północnego. Jako jedna z pierwszych przez Aleje Jerozolimskie jakoś się przedostała i zaczęła nas szukać. Będąc w AK, miała przepustkę, miała możliwości i jakoś na wyczucie… Mnie stamtąd zgarnęła i od razu, od tej nauczycielki, zaprowadziła na Hożą 40, na kwaterę do „Szarych Szeregów”. I stąd się znalazłem w „Szarych Szeregach” jako ochotnik. Niemniej gdyby nie matka, to by mnie nie przyjęli, bo nie miałem dwunastu lat. Ale matka jakoś tak, że za wiedzą [rodzica]… Myślę, że tak to było, że tłumaczyła, że nie ma gdzie mieszkać, że nie ma się kto mną opiekować i jeszcze musi resztę rodzeństwa znaleźć. Jakoś wymogła, że tam mnie zatrzymano i zakwaterowano – mieszkałem tam. Okazuje się, że na tej kwaterze byłem całe dwa miesiące prawie. To była szkoła, Hoża 40. Tego budynku nie ma teraz. Nawet się zastanawiałem, co to za budynek, że tam się mieszczą łóżka piętrowe? Na pierwszym piętrze mieszkałem do końca. Tam się odbywały zbiórki. Tak że tam spędziłem całe moje życie w okresie Powstania. Z tym że miałem też przepustkę, mogłem się swobodnie poruszać po Śródmieściu, to znalazłem swojego brata. Ja, matka, niania i razem jakoś się to skompletowało. Potem niania się opiekowała cały czas [resztą rodzeństwa]. Parę razy zmieniała mieszkania – jakoś się udawało… […]
Byłem w „Szarych Szeregach”, no i to, co mogłem, co mi kazano [robiłem]. Roznoszenie listów, zbieranie listów. Chyba więcej zbierałem, niż roznosiłem. Pomoc w aprowizacji. Wtedy kiedy już było ciężko, to nas wysłano, nie pamiętam, dwa albo trzy razy po jęczmień do „Haberbuscha”. Przez Aleje Jerozolimskie wykopem – w plecakach żeśmy [nieśli]… Pamiętam takie wrażenia [„Haberbuscha”]: „Tam nie wchodźcie głębiej, tam można wpaść, tylko tutaj [z brzegu]”. Chciałem właśnie jak to Wojtek, [odważnie]… Oczywiście wyciągali mnie, bo się zacząłem zapadać w jęczmień. Niesamowite – jak w bagno się wpada. Wsysa. I jęczmień gorący jeszcze do tego. W plecaku przenosiliśmy to w okolice Wilczej – tam gdzieś była kuchnia wojskowa AK. Zostawialiśmy. Czasami, jak już nie mieliśmy innego zadania, to kręciliśmy młynkiem od kawy, trzymając między nogami, na kaszę i z tego był pieczony chleb albo zalewajki. Znowu w ten sposób wspomagałem swoje rodzeństwo, swoją rodzinę, że coś dostałem, coś przyniosłem. Poza tym wspomagałem jeszcze bardzo dużo [jako listonosz]. Za listy, które przynosiłem do różnych ludzi, to coś zawsze dostałem. Moja torba więc była przeważnie duża. Po drodze [szedłem] do rodzeństwa, do niani, zostawiałem i wracałem do siebie.
- Gdzie rodzeństwo z nianią w tym czasie mieszkało?
Przemieszczało się. Było parę różnych [miejsc]… Więcej było na Marszałkowskiej i na Kruczej, i jeszcze dwa, które… Na pewno Krucza. Jeszcze przed bombardowaniem masowym „szafami”, „Grubymi Bertami”, udało się wyjść, ale tam pamiętam. Jeszcze były dwa adresy, ale ich nie pamiętam. Na pewno Marszałkowska.
Do moich obowiązków, znaczy wykonywałem takie prace, to praca w drukarni na maszynie drukarskiej, tak zwanej pedałówce – że trzeba było naciskać, nie było energii elektrycznej, a może była, a do tego się nie… Już nie pamiętam. Później dopiero nie było energii, ale tutaj pamiętam, jak się fajnie bujałem i wyskakiwała kartka papieru. Właściwie jeżeli chodzi o całe Powstanie, to tak to z grubsza wygląda. I jeszcze… Aha. W międzyczasie… Tutaj nie zgadzamy się z historykiem z Muzeum Historycznego – twierdzę, że coś takiego było. Jakiś okres mieszkałem też na kwaterze na Księdza Skorupki w narożnym budynku. A dlaczego się upieram, że z tego okna było widać i tam się odbywały zrzuty samolotów rosyjskich, dwupłatowców. Jak on nadlatywał nad ulicę Księdza Skorupki, to wyłączał silniki i [leciał] bezszmerowo i spadały jakieś pojemniki. Nas wysyłano – byłem przy takich dwóch, trzech przypadkach – otwieraliśmy i żeśmy opróżniali, i dawaliśmy komu trzeba.
- Jak wyglądały kwestie żywności. Powiedział pan, że pracowaliście, mieliście styczność z kuchnią, więc żywność stamtąd dostawaliście. A kwestia higieny, czas wolny?
Nie, takiego pojęcia nie było. Byłem skoszarowany.
- Koleżeństwo? Atmosfera, jaka panowała?
Pamiętam atmosferę bardzo budującą. Bardzo. Absolutnie nie było narzekania. Ani w piwnicach, jak przechodziłem z listami, z torbą – nie było. Wręcz odwrotnie. Były, były takie [troski], ale nie narzekanie. Znowu słyszałem, że podobno były te duże [narzekania] – może gdzieś. Nie spotkałem tego, nie zanotowałem – nie pamiętam, żeby było. Raczej wręcz odwrotnie. Pamiętam szał. Niesamowity szał, jak kanadyjscy, australijscy, polscy, brytyjscy, włoscy piloci przylecieli nad Warszawę i masowy zrzut. Całe niebo w samolotach. To rzucanie się na szyję – to pamiętam doskonale. Pamiętam zatrzymanie, bo były tak zwane straże przydomowe – powiedzmy z lokatorów, nieuzbrojeni ludzie, z opaskami… blokowy nazwijmy. Jak podejrzanego jakiegoś zatrzymali, niby akowca i to się okazało podejrzenie, że to był „gołębiarz”. W niemieckim ubraniu, ale przesadnie uzbrojony – duża ilość amunicji, dobra broń. Skąd on się samotny wziął? Pamiętam, jak jego otoczyli, wezwali żandarmerię akowską i jak jego gdzieś odprowadzili. Pamiętam, bo chodziliśmy… Też byliśmy używani do wojskowej kuchni do noszenia wody, bo nie było, a woda była w Zakładach Mleczarskich na Hożej. Studnia głębinowa i tam lej był po bombie (do końca tego nie uszkodził) i po tym trzeba było schodzić. My poza kolejką swoje kociołki napełnialiśmy i nieśliśmy to na Wilczą, w tamtą stronę gdzieś. Żeby woda się nie rozlewała, to się robiło krzyżaki i te krzyżaki z drewna, jak podstawka do choinki, bujały się na wodzie i uspakajały wodę, że się nie wylewała. Tak że woda była do kuchni i my też przy tym korzystaliśmy. Ale aprowizacja była na Hożej w kwaterze – tam żeśmy normalnie dostawali jedzenie. Tak że tutaj o siebie się nie musiałem [martwić], a raczej miałem w torbie trochę, to już wtedy pomagałem niani. Matka też coś donosiła w jakiś sposób, aby utrzymać pozostałą czwórkę rodzeństwa.
- Mówił pan, że zostaliście rozdzieleni z ojcem na początku, czy wie pan, co z tatą było dalej?
Matka po skończeniu wojny podejmowała dużo (w czasie okupacji jeszcze) starań, rozeznania i nie mogła znaleźć śladu. I nie znalazła do końca. Dopiero później przeczytałem, że… Bo się okazało, że zostali poprowadzeni do Rozlewni Wód Mineralnych na Oleandrów. Na tej ulicy czy w tej Rozlewni rozstrzelani i tam spaleni. Przez okna byli wrzucani przez dwóch nierozstrzelanych Polaków – do piwnicy. Czytałem to, to nie są moje [relacje]… […] Tak że oni byli świadkami rozstrzelania i spalenia mężczyzn z tej strony [ulicy Marszałkowskiej] – od placu Unii do placu Zbawiciela. Lewa cała strona, bo prawa to były ogrody… Aha, do Litewskiej, bo tam na rogu Litewskiej obecny szpital dla dzieci, który jest, był inaczej zbudowany, był niższy, parterowy. To był pierwszy budynek od Litewskiej w kierunku placu Zbawiciela. Tam była zupełnie otwarta przestrzeń. Tak że tam nie było, ale z tej strony od placu Unii wszystkich podobno [rozstrzelano] – ci mężczyźni, którzy nie zostali [zabici], to twierdzą, że tam byli rozstrzelani i spaleni.
- Ze wspomnień, jakby pan miał opowiedzieć najlepsze wspomnienie, pozytywne, z czasów Powstania, czy jest coś takiego?
Pozytywne. Mogę powiedzieć, że byłem dzieckiem trochę niesfornym. Matka zdecydowała, że pójdziemy do naszego budynku, już po jakimś czasie, tego na Marszałkowskiej, nie 6 Sierpnia, bo tam nic nie było, tylko na Marszałkowską. Od strony Mokotowskiej tam się jakoś dostaniemy do piwnicy, żeby może coś wyciągnąć (jakieś rzeczy), bo – tak jak powiedziałem – ojciec przewidywał i dużo zniósł różnych zapasów i odzież. Czy żywność, to nie wiem, ale na pewno odzież. Żeśmy tam z matką poszli. Ja ten najstarszy, to miałem… Takie zabawne… Mnie bawiło, że znalazłem rower i jeszcze na Mokotowskiej, mimo że to Powstanie, jadę sobie na rowerze. A jeszcze mało, moim marzeniem było – czy marzeniem, nie wiem – że [była] maszyna do pisania, położyłem ją jakoś na kierownicy i tak wjechałem za barykadę. Na rowerze. A ze zdarzeń mocniejszych, to udawało i się (dwa razy chyba) właśnie z Wilczej, wchodząc w Marszałkowską, od strony Emilii Plater, tam gdzieś „gołębiarz” był. Na szczęście mnie nie trafił, tylko obok mnie kawałek tynku odpadło. Odstrzelił. Tak chyba było ze dwa razy czy trzy. Właściwie to wszystko z takich… To byłoby samo Powstanie. […]
- Co się z panem działo po Powstaniu do końca wojny?
Sześćdziesiąt trzy dni rzeczywiście w Warszawie, cały czas. Matka się przebrała, ja też. Zakopałem swoje trofea, przepustkę. W międzyczasie zdobyłem straszak, opaskę, beret z lilijką. To wszystko, coś tam, nie pamiętam co, zapakowałem i zakopałem na Marszałkowskiej, na ostatnim naszym miejscu zamieszkania. Mieszkanie to [byli] w sąsiedztwie właśnie… Tam było kino i w tym kinie byli zatrzymani folksdojcze (kobiety), które żeby nie [mogły] uciec, miały włosy maszynką wygolone, takie ścieżki były. Pamiętam też, że jedna próbowała uciec, to żołnierz pilnujący na balkonie zewnętrznym, po prostu ją zastrzelił.
Co jeszcze? Przejście przez … to nic takiego nie było, to było absolutnie bezpieczne. Mieliśmy poza tym glejt, że mamy pierwszeństwo. Aprowizacja przez Aleje Jerozolimskie do „Haberbuscha”. Najdalej się wysunąłem w kierunku do Polnej, ale tam się nic nie działo. Mokotowską… A właśnie w międzyczasie jeszcze nas skierowano w kierunku Alej Ujazdowskich na tyły, jak się później okazało, ambasady chyba Bułgarskiej. Tam do ogrodów. Tam [Powstańcy] przyszli kanałami ze Starego Miasta. Naszym zadaniem było im pomagać. Po prostu [skierowano nas] do czyszczenia broni. Spotkałem tam, w czasie tej chwili, siostrzeńca tejże niani. On był czynnym [żołnierzem AK]. […] On przeżył podstępny wypadek z czołgiem wypełnionym dynamitem, ładunkami. Podszedł [do okna], widział, jak się ludzie radują. On się golił w tym momencie, tak że może to go w jakiś sposób zabezpieczyło, bo podszedł do drzwi [od tego okna] i wybuch, eksplozja. Szyby z drzwi balkonowych, kawałki odłamków powciskane [w skórę twarzy] i właśnie […] takiego obandażowanego [spotkałem]… jakoś opuchnięty, ale w miarę. W każdym razie go poznałem, on też mnie, bo często bywał u nas w domu. Skąd w ogóle pochodził? Mieszkał u księży orionistów na Barskiej. Na Barskiej u księży orionistów był zakład wychowawczy. On, jak razem ze swoją ciocią przyjechał [z Białorusi] (był młody) tam zamieszkał. Tam […] zgłosił się do AK. W konspiracji. Stamtąd wyruszył na Powstanie i w ten sposób się znalazł na Starym Mieście i po ewakuacji Powstańców ze Starego Miasta znalazł się właśnie w ogrodach, w okolicy Alei Ujazdowskich, gdzie się spotkaliśmy. Później się spotkaliśmy, jak wrócił z oflagu po skończonej wojnie – we Wrocławiu. Ale to też późniejsza sprawa. Widzieliśmy się później.
Już po kapitulacji Powstania (bo o samym Powstaniu, to już chyba więcej sobie nic nie przypomnę) po zakopaniu moich pamiątek, wyruszyliśmy ulicą Śniadeckich razem z ludźmi w kierunku do Dworca Zachodniego koło Politechniki Warszawskiej. Na Dworzec Zachodni. Też pamiętam, jak przed nami szedł taki tłuścioch (bo raczej [byli] ludzie wybiedzeni, wykończeni), ociągał się na gruzach, na tych wydeptanych, w kierunku do barykady. Nie miał sił, młody człowiek. I Powstańcy sobie na nim zaczęli używać właśnie. A on drżał… Szedłem za nim. Doszliśmy do Dworca Zachodniego całą rodziną: matka, niania i nas pięcioro. Wsadzono nas do pociągu. Zawieziono nas do Pruszkowa. W Pruszkowie byliśmy chyba jedną noc. Tam selekcja różna. Nas cała rodzina – do tego transportu. Były to odkryte wagony towarowe, węglarki. Pociąg ruszył.
Jechaliśmy długo. Przed wejściem do wagonu dostaliśmy po puszce mleka skondensowanego To było RGO (Rada Główna Opiekuńcza) albo PCK – coś takiego. Już nie pamiętam. Nie wytrzymałem. Każdy z rodzeństwa, czyli było tych puszek sześć czy siedem. Swoją też miałem, to nie wytrzymałem, otworzyłem i natychmiast wypiłem. Żołądek jaki był, taki był. I były sensacje. Ale wagon był odkryty – nie wiem, jak sobie z tym [poradziłem], ale jakoś tam. Dojeżdżamy, jak się później okazało, w okolice Starachowic. Przed Starachowicami pociąg zatrzymuje się, lokomotywę odłączyli i tak w polu stoimy. Lokomotywy nie ma, nie ma strażników. Ktoś [mówi:] „Wychodzimy, bo nikt nas nie pilnuje”. W ten sposób oczywiście wyszliśmy. Doszliśmy do stacji w Starachowicach. Matka tam zorganizowała jakieś mieszkanie, pracę w szpitalu, dla niani [pracę] w kuchni. W związku z tym nosiłem zupę do domu. Spanie było na siennikach, ale to nieważne. Zacząłem znowu coś, byłem niespokojny już, handlować jakimiś bułkami? Żeby dorobić. Mama też nie była spokojna i pojechała do Krakowa szukać rodziny, znajomych. Może w Krakowie będzie lepiej niż w tych Starachowicach. No i rzeczywiście ściągnęła nas do Krakowa. Tam też znalazła mieszkanie. Ciągle do szkoły nie chodzę. Zacząłem tam handlować papierosami i bułkami: ciastem, pączki, takie jakieś rzeczy. Przed sukiennicami. Zrobiłem sobie na sznurku półkę jak gdyby i handlowałem, dorabiałem sobie.
Zbliżał się front. Znowu matka zdecydowała, że lepiej front rosyjsko-niemiecki przeczekać pod Krakowem. I wyjechaliśmy pod Kraków. Rzeczywiście front przeszedł koło nas jakoś w miarę bezboleśnie. Zobaczyłem pierwszego Rosjanina, patrol jakiś. Jak już był wolny Kraków od Niemców, wróciliśmy do Krakowa. Następna zmiana mieszkania, lepsze mieszkanie. Niania jako dozorczyni w tym mieszkaniu. Do dzisiaj pamiętam adres: Krowoderska, róg Słowackiego, na drugim, trzecim piętrze. Mieszkaliśmy tam. Niania dozorczyni, więc były jakieś pieniądze na utrzymanie. Dalej handluję, kombinuję. Uznałem, że sama podstawka na sznurku to jest za mało. Obok był kiosk zamknięty (blaszany), jakoś się włamałem i zacząłem w tym kiosku handlować papierosami. Matka uznała, że dosyć tego – do szkoły.
Parę miesięcy pochodziłem do szkoły, piąta klasa chyba. Piąta, bo nie skończyłem tej klasy. Matka znowu w międzyczasie pojechała do Wrocławia, tam szukać szczęścia, że tam może… Znalazła tam coś obiecanego. Była w kontakcie z prezydentem Wrocławia, obiecanki były i załatwiła transport z wojskami rosyjskimi. Na ciężarówce pojechaliśmy do Wrocławia z Krakowa. Zamieszkaliśmy u kogoś prywatnie, u jakiegoś pracownika zarządu miejskiego, czekając na zwolnienie jakiegoś domu przez Niemców, którzy – jak to się teraz mówi – [byli] wypędzeni, zostawili nam dom. Ten dom… Rzeczywiście mogli Niemcy zabrać to, co mogą zabrać w rękach, na plecach bądź w wózku. Są takie zdjęcia, że ciągną za sobą wózki różnego rodzaju. Ale tutaj dom cały jednorodzinny przejęliśmy, tak że z pełnym wyposażeniem… Wrocław jeszcze tlił się gdzieniegdzie. Znowu nie byłem spokojny. Znalazłem koło, ramę, zmontowałem rower. Znowu coś się działo. Również – jak to się stało, to nie wiem, może oni wcześniej... – matka przejęła naprawdę duży sklep, dwuwystawowy (mam zdjęcie tego sklepu) po Żydach, którzy skupowali różne rzeczy od Niemców wracających do Niemiec. I ten sklep myśmy dostali. Ale sklep dostaliśmy zupełnie pusty. Nie mamy pieniędzy i nie ma towaru żadnego, i nie ma pomysłu jakiegoś. Nie wiem, może był, ale o tym nie słyszałem. W każdym bądź razie ja z nianią do tego sklepu dwuwystawowego zanieśliśmy z naszego domu, tego, który żeśmy przejęli po Niemcach, śniadaniówki – śniadaniówka, to jest duży talerz, mniejszy i jeszcze jeden mniejszy – i filiżanki (firmowe), firanki, jakieś nakrycia. To na wystawie się poustawiało. Na czym to polegało? Że my to wystawiamy, a przyjeżdżali z Centralnej Polski i kupowali. Bo bezpośrednio od Niemców jakoś nie [chcieli]. A myśmy byli tym pośrednikiem. Do nas Niemcy wyjeżdżający przynoszą, my płacimy. Pierwsze pieniądze to były za te nasze domowe, przejęte po Niemcach, rzeczy. Tak się to zaczęło. Rozkręcało się w jakiś sposób. Moim rodzeństwem wtedy opiekowała się jakaś starsza pani. Zastanawiam się do dzisiaj, czy to była Polka, czy Niemka. Ona się pozostałym [rodzeństwem zajmowała], a ja razem z nianią. Tak żeśmy handlowali.
- To jeszcze przed majem 1945 roku, tak?
Nie… Już byli Rosjanie. Nie no, już Rosjanie. Front po Krakowem nas minął właśnie. Nie, nie, nie. To było po. Zdecydowanie po. Skończyły się działania… Z tym że to wszystko jakoś tak się szybko działo. Bo pamiętam tlące gruzy jakieś takie, z których wyciągałem części rowerów. Pamiętam właśnie obozy przejściowe dla Rosjan, którzy wracali z niemieckich obozów – z Niemiec. Żałosny widok, bo Rosjanki to koszule nocne zakładały jako sukienki balowe. Rzeczywiście później się słyszało to, bo było to prawdą o tych właśnie ludziach. Chcieli zostać, to NKWD ich wyłapywało. To był koszmar. Cały czas coś wrzało. A mieszkaliśmy w dzielnicy Karłowice, koło Wrocławia, więc tam szczególnie… Była jednostka wojskowa [rosyjskich] i tam był obóz. Ciągle tam coś się działo. [Ponad to NKWD] zatrzymywał na przykład tramwaj […] i oni po twarzy poznawali, kto jest Rosjaninem i wyciągali. Wracam do tego sklepu. Niemcy również przynoszą sprzęt elektryczny, elektroniczny. Niania nie chce [się tym zajmować], ona się nie zna. A ona od Niemców kupowała tylko babskie… O, kryształów bardzo dużo, porcelana i tym handlowała. Znowu zacząłem po cichu te elektryczne i elektroniczne rzeczy (i okazało się, że miałem lepsze przebicie) od nich kupować za grosze… Parę porządnych wpadek miałem. Teraz to jest dziwne, ale było tak kiedyś, że w jednym budynku było 110 Voltów prądu stałego, na drugim piętrze było 220, a na trzecim było inne napięcie, innego rodzaju. W związku z tym sprzęt był dostosowany… Bo był bardzo różny. Jak coś mi przynosili, to do tego stopnia, że nie umiałem odczytać tabliczki, że to jest na takie, a nie inne napięcie. „Żebyś tylko nie włączał”. I okazało się, że to było zniszczone urządzenie. Ale w sumie się… Jak to się dobrze kręciło, przynosiło jakieś zyski, to matka zdecydowała, że koniec te zabawy – idziesz do szkoły. I poszedłem do szkoły. Blisko domu. Niby tak się dużo działo, a w tak krótkim czasie [bardzo wiele] się działo. Szósta, siódma klasa szkoły podstawowej. W tym czasie jak chodziłem do szkoły, zapisałem się do harcerstwa. Harcerstwo prowadzili instruktorzy, drużynowi – starsi koledzy ze Lwowa. Tyle mnie przekazali zapału, zaradności, sposobu radzenia sobie wszędzie. Też byłem niesforny, też miałem parę wpadek w harcerstwie, ale to była zupełnie inna młodzież. Wtedy ta młodzież (stamtąd) przypominała mi młodzież właśnie z okresu Powstania.
Wracam jeszcze do Powstania. Jak było bombardowanie, pocisk duży spadł i nic – był budynek, nie ma budynku. Jedna wielka mgła. Nie ma czym oddychać, coś takiego kwaśnego, że nie ma zupełnie… Za chwilę na gruzach widzę dziewczyny. One się tam [znalazły], niezrażone niczym. One z takim poświęceniem… Niesamowite. Coś podobnego, jak spotkałem się z lwowiakami. Lwowiacy przekazywali bez jakichś wzniosłych słów, ale dużo patriotyzmu […]. Właściwie to oni nas już zaczęli przygotowywać rzeczywiście do wojny – tej następnej, z Rosjanami. Oni wypędzeni ze Lwowa, mieli konkretnego przeciwnika. Ale w ogóle początek… Wiemy o Lwowie, dużo… profesorowie, uczelnie, pisarzy, to stamtąd się [wywodzą], właśnie Lwów. Rzeczywiście ojcowie naszych starszych kolegów – to pół Wrocławia to był Lwów. Na przykład taki obrazek, że nas (takie przeżycie) na weekend, ale weekendy to były tylko po południu sobota i niedziela i z powrotem. Idziemy na jakąś wycieczkę pod Wrocław, gdzieś tam idziemy. Okazuje się, że oni nam szykują obozowisko, znaczy to miejsce, gdzie mamy spać, koło mostu kolejowego. Woda jest, fajnie. Też nie przypadek, bo to była nasza drużyna wodna. Z Odry dużo […] amunicji, dużo broni żeśmy wykopywali, wyławiali. I czyściliśmy. Okazuje się, że oni to magazynowali. Z tą bronią myśmy jeździli na weekendy i strzelaliśmy. Kazano… Znaczy „kazano” – rwałem się do tego. Z karabinu niemieckiego jakiegoś, ciężkiego, podnoszę, mam celować. Przyboczny trzyma łopatę i całe szczęście, podbiegł drugi, podniósł [karabin] do góry, bo za ciężki był dla mnie. Coraz niżej i bym pewnie postrzelił tego [kolegę]. Chodzi o to, że dlaczego blisko mostu? Strzelaliśmy wtedy, kiedy przejeżdżał pociąg. Tak że to było wszystko przemyślane. Dla mnie harcerstwo ([bezpośrednio] to powojenne), to było coś… Znaczy to lwowskie – cały czas podkreślam lwowskie – to było duże przeżycie, wspomnienia. Jeszcze ze swoim dawnym kolegą, wtedy zastępowym, mamy kontakt. On mieszka dalej we Wrocławiu. Ale w tamtym czasie to się uciekało z domu na zbiórki. Uciekało się. Prawie że po kryjomu. Bo nie wolno, bo jakieś zakazy były. U mnie w domu też były. Matka nie bardzo się godziła. Było właśnie takie uciekanie. […] Był zlot Harcerstwa Polskiego w Szczecinie. Też było takie dosyć przeżycie, pamiętam. Jechaliśmy wagonami towarowymi, jakieś swoje sienniki… Wtedy już była manifestacja niezadowolenia przeciwko władzom komunistycznym, „Niech żyje Mikołajczyk!”. Pamiętam to do dzisiaj. Zlot chyba z całej Polski był tego Harcerstwa Polskiego. Jak myśmy się zbliżali do trybuny, szczególnie nasze harcerstwo dolnośląskie, to ówczesne władze zeszły z trybuny. Dopiero harcmistrz przyjął od nas defiladę.
Natomiast jeszcze z harcerstwa były dwa wyjazdy letnie. Myśmy zarabiali sami. Mieliśmy harcówkę drewnianą nad Odrą (harcówka to taki długi barak), własna muzyka z winylowych, twardych płyt. Miałem radio, kolega radio, ktoś trzeci – ja montowałem z tych po kolei trzech odbiorników, wzmacniało się z poprzedniego i w ten sposób było nagłośnienie muzyki tanecznej. Za wstęp ileś-tam braliśmy i zbieraliśmy w ten sposób na wakacje. Żadnej niani, żadnej gosposi do gotowania nie było mowy. Znowu dla mnie szok, bo po jakimś czasie przyjechałem do Warszawy, jadę na obóz, a tam są gosposie. Rany boskie, gdzie ja jestem? W Pilchowicach [z drużyną z Warszawy] byłem nad jeziorem bardzo głębokim i tam żeśmy różne sprawności zdawali. Nasza piwniczka kuchenna była w ziemiance wykopana, przysypana i sami żeśmy prycze robili. Tak to wyglądało. Jeżeli zawiniłem, a zdarzało się często, to jedną z kar było stanie pod masztem – pod masztem z flagą naszej drużyny – na słońcu albo jadę, wracam do domu. Wolałem stać z kamieniami w plecaku niż wracać do domu. To świadczy, jaki był stosunek. Wychowanie nasze w stosunku do dziewczyn, jak mamy się opiekować drużyną żeńską. Teraz się o tym nie mówi. Specjalnie teraz mówię […]. Na przykład tego nasz uczono: z której strony dziewczyny idziesz na ulicy czy po schodach. Jak idziesz?
Savoir vivre mówi, że dziewczyny po prawej, ty po lewej i… Nie prawda. Idziesz od strony, gdzie grozi jej niebezpieczeństwo. Tak nas uczono, wpajano. Po schodach, jak pod górę idziemy, to idę z tyłu. I odwrotnie, bo może spaść, to wtedy idę pierwszy po schodach, na dół. Na to się więc zwracało uwagę smarkaczom – takim właśnie dwunasto-trzynastoletnim. Już się wtedy uczyło szacunku do dziewczyn. Los chciał… Kończę tam szkołę podstawową (siedem klas) i matka zadecydowała, że wracamy do Warszawy. Mnie załatwiła właśnie miejsce w internacie, gdzie był siostrzeniec niani. Na [ulicy Barskiej koło] placu Narutowicza do dzisiaj ten internat istnieje. Utrzymuję kontakty jakieś, spotykamy się. Tam przez pięć lat mieszkałem, chodząc do szkoły Konarskiego na Okopową. Skończyłem szkołę Konarskiego, później liceum techniczno-elektryczne (bo w ogóle jestem elektrykiem) i trafiłem do wojska. Nie udało mi się, próbowałem się wymigać. Po powrocie z wojska podjąłem [naukę] na uczelni. Jednocześnie, teraz w skrócie opowiadam, możliwość budowania domu, tak że budowałem socjalizm we własnym zakresie. Budowaliśmy w czterdziestu paru naszych kolegów i do dzisiaj tutaj mieszkam. Powiedziałem w skrócie. W międzyczasie rodzina…
- Czy spotkał się pan z jakimiś represjami ze strony władz…
Nie. Nie spotkałem się i się nie ujawniałem w ogóle. W ogóle o tym nie myślałem. Słyszałem, że są takie… Uważałem, że… Nie, w ogóle byłem przekonany, że nic nie zrobiłem, nie jestem żadnym jakimś zasłużonym… To była jakaś taka… przygoda to trudno powiedzieć. Nie, nie w tych kategoriach. Po prostu byłem w harcerstwie, ale nic takiego… Tylko roznosiłem listy i tak dalej. Uważałem, że… A słyszę, że niektórzy mają jakieś kłopoty, to się nie zgłaszałem. Dlatego stosunkowo niedawno się ujawniłem. Miałem kłopoty z udowodnieniem, że… Na podstawie więc tych różnych opowiadań, różnych… Historyk z Muzeum Historycznego Warszawy… On się tym zajął, zaczął… Przede wszystkim powiedział, że dlatego że to nie są wiadomości książkowe, że ja się dużo mylę i to na moją korzyść. Że są nieprawdziwe jakieś… Że inaczej on z innych opowiadań by… Ale się okazuje, że później moje były bardziej prawdziwe – niektóre fragmenty. Tak że stosunkowo od niedawna dopiero, dosłownie to jest krótki czas – kilka miesięcy – [mam] prawa kombatanckie… Bo tak, jak mówiłem, za co, za co? I przekonywano mnie: „Słuchaj, są wśród nas tacy, którzy w ogóle nie byli w Warszawie, gdzieś daleko, a teraz w ogóle [są] wielkimi działaczami i wypinają piersi po ordery. Tak że, dlaczego ty masz skrupuły?”. Pomału mnie przekonali, żeby się zgłosić i jeżeli… Uwierzyli mi po prostu. Nie wiem, w jaki sposób zdobyłem zaufanie tych kolegów, z którymi teraz jestem… Często w poczcie [biorę udział]. Teraz byłem na zjeździe Harcerstwa Polskiego [z udziałem harcerzy] za granicy. […] W Zegrzu […]. Zjazd Twierdza. […]
- Czy na temat Powstania coś chciałby pan dodać?
Oprócz tego, że jechałem na rowerze, tak? Mokotowską i z maszyną do pisania. Nie.
- Co uważa pan po prostu za ważne.
[…] Chodzenie po piwnicach, rozdawanie listów, zbieranie listów. […] Czyszczenie broni, spotkanie z siostrzeńcem mojej niani. To było ciekawe. To, że tynk [odprysnął] Gdybym dostał w głowę, to miałbym co wspominać, że byłem ranny. Nie dostałem w głowę. Albo może coś innego mi utkwi… Z okresu Powstania, bo później miałem różne, to… To nie dotyczy w ogóle Powstania Warszawskiego – te moje niekonwencjonalne zachowania i jeżdżenie wokół placu Zbawiciela na „cycku”. „Cycek” to zderzak tramwajowy. Dużo takich. Jak się mówiło o warszawiakach, takich urwisach, to chyba do nich trochę należałem.
Ojca. Ojca tak. Cały czas mówiłem i mówię, że za mało jeszcze dostałem lania. Za mało. Ale w czasie Powstania nie, nie było takiego pojęcia, że się boję wyjść gdzieś, że jak tynk odpadł… Nie, tego absolutnie. Nie. Wręcz starałem się bardziej ruszać jeszcze, żeby nie być właśnie... W piwnicy w ogóle prawie nie byłem. Przechodząc tylko, jeżeli… Ale cały czas to na powierzchni. Napisałem list duży do profesora Bartoszewskiego, bo się okazało, że […] [brał udział w Powstaniu jako żołnierz AK] właśnie na Śródmieściu Południowym i on tu się obracał. Napisałem, że może był, może widział, że Marszałkowska… Ale żadnej odpowiedzi nie dostałem. Chciałem jakiegoś [potwierdzenia] właśnie, żeby kogoś, kto mógł [widzieć] tego smarkacza, który zostawił swoje rodzeństwo i wrócił się po walizkę. Może on w tym czasie był, mógł być. Wszystko jest możliwe. Ale zupełna cisza. Ani słowa. Sekretariat, bo tak rozumiem, że on ma sekretariat, się nie odezwał. Tak że list pozostał. Drogą internetową wysłałem ten list.
Warszawa, 16 września 2010 roku
Rozmowę prowadziła Natalia Gajda