Hanna Dąbrowska-Szymanowska
Nazywam się Hanna Dąbrowska-Szymanowska, mieszkam w Warszawie od urodzenia, z bardzo krótkimi przerwami.
- Jak wspomina pani czasy przedwojenne?
Przed wojną byłam małą dziewczynką. Ojciec poszedł na wojnę, gdy miałam trzy lata, więc miałam mgliste wspomnienia, nie bardzo go pamiętałam. Potem wojna, okupacja w Warszawie, z tym że poprzedzona rocznym pobytem w obozie, po ucieczce z Litwy, którą już wtedy zajmowali Rosjanie. Moja mama uznała, że woli uciec spod ruskich, jak mówiła, pod Niemca, bo znała Rosjan z okresu rewolucji. No i dostaliśmy się do Warszawy w czterdziestym roku, jesienią, i od tej pory już do samego Powstania mieszkałyśmy na Koszykowej 35 w takiej starej kamienicy przedwojennej, jeszcze sprzed I wojny światowej, w której moi rodzice mieszkali przed wojną.
- Jak nazywali się pani rodzice?
Moja mama nazywała się Aniela z Rumlów Dąbrowska, a mój ojciec nazywał się Jerzy Dąbrowski.
- Gdzie dokładnie zastał państwa wybuch wojny? Czy pamięta pani ten moment?
To znaczy trzydziesty dziewiąty rok, myśmy byli u babci na wakacjach. Babcia miała taki mały majątek (nie wiem, jak to nazwać) na Litwie, w miejscowości Dąbrowa, i myśmy byli tam wszyscy na wakacjach. Cała rodzina, było kilkanaścioro dzieci, matki i tam mój ojciec dostał powołanie do wojska, do Wilna i wyjechał z wujami, stryjami, różnymi panami. Tam zostały same kobiety i to był początek wojny. Oczywiście ja miałam wtedy trzy lata, a moja siostra rok, więc właściwie bardzo mało pamiętam, tylko takie obrazy. Troszkę pamiętam widok obozu, do którego się dostaliśmy. A to było tak, że uciekałyśmy od babci z Dąbrowy najpierw do Wilna, tam gdzie ciotka mieszkała, a potem, jak już Rosjanie zaczęli wchodzić, wiedzieliśmy, że się zbliżają, wysiedlają wszystkich z okolicy i wysyłają gdzieś daleko, to mama zdecydowała, że się przedostaną do Warszawy, tam gdzie już są Niemcy. „Trudno” – powiedziała, uważa, że może będzie lepiej niż [na Litwie]. Pamiętała niestety rewolucję rosyjską, którą przeżyła w Woroneżu i straciła tam ojca. To już wiem z opowieści, że nas uśpiono chloroformem, znaleziono jakiegoś przewodnika, który nas przez rzekę przeprowadził na drugą stronę. Tam od razu nas Niemcy zabrali do obozu, gdzieś na polach Grunwaldu mieścił się ten obóz dla cywilów, i tam trzymali nas prawie rok.
Tak, takie prycze długie. Bardzo złe jedzenie, nie chciałam tego w ogóle jeść. Moja siostra była bardzo ciężko chora, bo miała rok, i jeszcze musiała być karmiona mlekiem, bo tam nie było nic takiego, tylko brukiew. Jakaś lekarka, która była tam też internowana, bo to chyba tak trzeba nazywać, tam coś mamie dawała czy sprzedawała, nie umiem, pani powiedzieć, ale przeżyłyśmy […]. We wrześniu czterdziestego roku Niemcy rozpuścili ten obóz, bo po prostu mieli już jeńców żołnierzy. Nie mieli ich gdzie trzymać, a cywilów, zwłaszcza baby z dziećmi […] – trzeba było karmić i trzymać. To była najdłuższa podróż do Warszawy.
Rzeczywiście po roku wylądowałyśmy w Warszawie, w naszym starym mieszkaniu, które było normalnie, dozorca pilnował. I zamieszkałyśmy w Warszawie. Tutaj już coraz więcej pamiętam, ponieważ byłam coraz większa. Chodziłam do przedszkola na terenie Politechniki Warszawskiej, tam było przedszkole jakieś. No i spacery do Parku Ujazdowskiego. Dokładnie na ulicy chyba Mokotowskiej przebiegała już dzielnica niemiecka i można było tylko Piękną iść w stronę ogrodu Ujazdowskiego. Łazienki były zamknięte dla Polaków, no więc pamiętam ogród Ujazdowski.
- Czym zajmowała się pani mama podczas okupacji?
Mama dawała prywatnie obiady, ponieważ nieźle gotowała, a jej ciotki w tym pomagały, to gotowała. Po prostu prywatnie przychodzili ludzie, jedli obiad, dostawała za to jakieś tam pieniądze. Poza tym podejrzewam, że sprzedawała różne rzeczy, tak że miała z tego jakieś dochody. Właściwie wszystko wyprzedała w czasie okupacji. Poza książkami, które nie bardzo kto chciał kupować, to poznikało dużo rzeczy z domu.
- Czy miałyście panie wtedy kontakt z pani ojcem?
Tak, tak. Po pewnym czasie z oflagu [w Gross Born] zaczęły przychodzić listy na takich specjalnych blankietach, na których trzeba było odpowiadać. Ja już się nauczyłam pisać, w imieniu młodszej siostry i mamy dopisywałam się do listów mamy i mam je do dzisiaj, bo mój ojciec po powrocie po wojnie do Polski przywiózł je. Przechowywał to jako taki największy swój skarb. Pisałam do niego, że umiem czytać i pisać, wobec tego dlatego ja piszę, a moja młodsza siostra jeszcze nie umie. No tak jak to dziecko: „Tatusiu, kiedy wrócisz? Całuję cię, jesteśmy zdrowe”, mam te listy. Tak było do Powstania, że ten kontakt był. Raz na jakiś czas, chyba raz na miesiąc albo raz na trzy miesiące wolno było jeńcom oflagów pisać do rodzin, oczywiście o ile wiedzieli, gdzie są. Potem już kontakt się urwał.
- Czy pani w czasie okupacji jako dziecko dostrzegała, co się dzieje, widziała pani, jaka jest sytuacja?
Tak. To znaczy nie wolno było nam się poruszać dalej. Jeśli chodziliśmy na spacery, to najbliżej domu i do ogrodu Ujazdowskiego i do Nowogrodzkiej. Dalej już mama w ogóle nie pozwalała nigdzie chodzić. Ja już sama biegałam, mając sześć, siedem, osiem lat. To było zupełnie inne wychowanie niż teraz. Tylko się okropnie bała, że wychodzę na godzinę do koleżanki i czy na pewno wrócę i czy wiem, którędy wolno. Nasza rodzina mieszkała część na Okólniku, a część na Nowogrodzkiej, też w Śródmieściu, no więc na Nowogrodzką do tej ciotki, moich rówieśnic, które tam mieszkały, wymykałam się często i widziałam, co się dzieje na ulicach. Najgorsza sytuacja była koło nas na Pięknej, gdzie po wojnie była centrala telefonów. Tam był taki mur, pod którym Niemcy rozstrzelali bardzo dużo, chyba około dwustu, Polaków. I to w biały dzień, jak ludzie byli na ulicach, dzieci wracały z matkami z parków, i wtedy zaczęła się łapanka. I to pamiętam – mama [trzymała mnie] za rękę i biegłyśmy, nie lubiłam tego bardzo, ale niestety trzeba było uciekać. No i na szczęście udało nam się, bo nasza brama była nie tak daleko i uciekłyśmy. To to pamiętam. No i to, że nie wolno było do tramwaju wsiadać do przedniego przedziału, tylko do tylnego, to też pamiętam. No i takie oderwane rzeczy, wie pani. Ja byłam dzieckiem w złotych lokach, więc Niemcy mnie zaczepiali i dawali cukierki na ulicy. Mama mnie nauczyła, że nie wolno brać absolutnie tego, oni się bardzo dziwili, ale dziecko inaczej przeżywa wojnę. To było takie trochę przygodowe chwilami, a w ogóle nie myśli o tym. Myśli [się] o tym, że nie ma się z kim bawić albo myśmy kiedyś z siostrą rozpaliły ognisko pod stołem w mieszkaniu, co było dramatem rodzinnym. No coś trzeba było robić, jak człowiek był zamknięty w czterech ścianach. Nie wolno było na przykład nigdzie wyjść, bo była godzina policyjna. Na szczęście nie spaliłyśmy mieszkania wtedy.
- Jak na imię miała pani siostra?
Ona miała naprawdę na imię Marta, ale mówiło się na nią Danka, bo mama uwielbiała Sienkiewicza i chciała koniecznie, żeby była Danusia. Ojciec uważał, że to nie jest szczęśliwa postać z „Krzyżaków”, wobec tego wywojował Marta na pierwsze. Żyje do dzisiaj, mieszka za granicą, wyjechała, tam wyszła za mąż. Ona ma mniej wspomnień, może z Powstania już trochę pamięta, bo miała sześć lat, ale z wojny to prawie nic. To było małe dziecko jeszcze, tak że głównie to mama się nią zajmowała, a ja już byłam ta, co nawet do pierwszej klasy zdążyłam przed wojną pójść przecież. Ona jeszcze nie. Mieszkała z nami ciotka, która była w organizacji (ja nie wiedziałam wtedy oczywiście, co to jest, po wojnie mi opowiedziała), w AK, i ona uprzedziła moją mamę, że musi przygotować zapasy jedzenia, bo jednak będzie niebezpiecznie, idą momenty, że może być jakaś rewolta w Warszawie.
- Kiedy to było i jak nazywała się pani ciocia?
Moja ciotka nazywała się Zofia Klawerówna, potem wyszła za mąż, z męża Retmaniakowa. Mąż jej, szwagier i ona, wszyscy byli w Armii Krajowej. I ona uprzedziła mamę: „Susz suchary, bo nie będziesz miała dzieciom co dać jeść”. Moja mama – to pamiętam – parę worków sucharów leżało na antresoli w mieszkaniu. Niestety leżały parę miesięcy i prawdopodobnie jakoś zawilgociły się i robaki się zaległy. Ale mama, co było robić, wody się dolewało, gotowało się to, te robaki wypływały na wierzch, wyrzucało się, a z reszty się robiła zupa, po prostu rodzaj takiej maczanki.
- Czyli zostały panie ostrzeżone już parę miesięcy przed Powstaniem?
Tak. Nie wiem, kiedy. Przypuszczam, że to było wiosną coś tak. Ten termin się zmieniał, ciotka znikała, czasem jej nie było tydzień, dwa, potem się pojawiała. Myśmy wyjechały na wakacje w czterdziestym czwartym roku pod Mińsk Mazowiecki na wieś, no to było nas chyba z dziesięcioro dzieci i matek. Na wsi byłyśmy u jakichś chłopów. Pamiętam ten dom, taki drewniak, dookoła zboża, właściwie pełna wieś, taka mazowiecka. Tam się zaczęły naloty Rosjan. To był czterdziesty czwarty rok, już front podchodził pod Wisłę i to jedno wydarzenie pamiętam bardzo dobrze, bo to było bombardowanie bombami zapalającymi, które zapaliły te zboża wokół, więc to było morze ognia. Wybiegłyśmy z domu i leżałyśmy gdzieś w polu, przykryte wierzchnimi ubraniami, bo po prostu dzieci przykryto, żeby tego nie widziały. Babcię błagałyśmy, żeby mówiła, że nic nam nie będzie. „Naprawdę nic nam nie będzie”. – „Dajesz słowo?” – „Daję, nic nie będzie”. Jakimś cudem się ocalało i mama się zorientowała, że Rosjanie są tuż obok i natychmiast wróciliśmy do Warszawy pierwszym możliwym pociągiem. To było tuż przed Powstaniem, parę dni, w końcu lipca, no i tu już się zaczęło.
- Czy jeszcze parę dni przed Powstaniem była pani świadkiem przygotowań ze strony pani ciotki?
Nie, nie. Oni już zniknęli, oni już zniknęli. Już ich nie było, nie wiem, gdzie byli. Po wojnie dopiero ją zobaczyłyśmy. Nie, znaczy mówili, że się coś szykuje i że trzeba […] [jak] można się było zabezpieczyć. No jak na piątym piętrze, które... Może dzisiaj nie ma wyobrażenia, to jest wysokość ósmego, dziewiątego piętra dzisiejszego, to były czterometrowe wysokości mieszkań. My żeśmy były dwadzieścia parę metrów nad ulicą, no to dosyć wysoko. Byliśmy najwyższym domem w okolicy. Wszystko było widać, naloty znad Wisły, te ostrzały, które błyskały. Tyle pamiętam.
Powstanie jak wybuchło, to byłyśmy na tym piątym piętrze przez jakiś czas. Nie umiem powiedzieć, jak długo. W końcu mama raz nas sprowadziła do piwnicy, orzekła, że to jest niemożliwe, żeby czekać, aż się zwali cała kamienica wielopiętrowa na głowę. Więcej już nie schodziłyśmy. W podwórzu mieszkała skrzypaczka, bardzo znana później, pani Grażyna Bacewiczówna z mężem, na drugim piętrze w podwórku. Bardzo dobrze i mama, babcia, ciotka, wszyscy ją znali, ponieważ on był lekarzem ordynatorem na Oczki u Dzieciątka Jezus, a moja babcia pracowała tam jako felczerka, więc zaprzyjaźnili się. I oni postanowili nas wziąć do siebie. Myśmy przeprowadziły się do nich na drugie piętro, w tej samej kamienicy, tylko w podwórzu. Do dzisiaj stoi ta oficyna. Tam u nich byliśmy. Mama czasami latała do nas na piąte piętro, w przerwach między nalotami, żeby tam coś zabrać. Nie wiem, co, czy jedzenie, czy... Wody to już nie, wodę się już czerpało na dole na podwórku. No i Powstańcy, którzy już w tej okolicy się pojawiali, polowali na psa mojej babci, co jest wspomnieniem bardzo przykrym dla nas. Znaczy dla dzieci to było śmieszne, tylko babcia prosiła, żeby pilnować, jej pies się nazywał „Dama”, spaniel taki gruby. Nie było jedzenia w ogóle gdzieś tak już we wrześniu, no i po prostu ci Powstańcy nie mają co jeść, wyłapywali, co się dało. Zresztą ludzie cywilni też, mieszkańcy. Bardzo by się przydała ta „Dama” na rożen, ale udało się babci ją ocalić.
- Czy może pani opowiedzieć, kiedy zaczęło ować wody i jedzenia?
Ja to pamiętam. Z wodą jakoś nie wiem, myślę, że przez początek, mogę się mylić, ale początek Powstania, z tydzień albo dwa, to jeszcze działały wodociągi, bo wiem, że mama z dołu leciała na górę i tam próbowała łapać, może potem wodę deszczową łapała, nie umiem pani powiedzieć, bo ja z wodą jakoś nie odczuwałam [problemów]. Okropne to były te sucharki z robalami, wstrętne, ale co było robić. Ośmioletnie dziecko jest głodne często, tak że obrzydliwe, ale jedliśmy. Powiem szczerze, że takich codziennych trosk, jakie mama miała, to myśmy nie odczuwały, bo starała się nas chronić po prostu. Siostra się nauczyła wtedy czytać i pisać z nudów, jak miała sześć lat już. Mama uznała, że najwyższa pora czymś ją zająć, a nie lataniem po schodach, niebezpiecznym dosyć. Nauczyłyśmy się czytać, pisać, bawiłyśmy się w różne [gry], w Indian, jak to dzieci. Nie odczuwałam, powiem szczerze, głodu. Tak powiem. Mama na pewno, ale my nie.
- Czy później po wojnie mama opowiadała, jak wyglądały jej codzienne troski w czasie Powstania?
Wie pani co, bardzo tego żałuję, ale na przykład nigdy się nie dowiedziałam, co mama przeżyła w czasie rewolucji. Straciła ojca, sama go musiała pochować, wyparła to albo nie chciała nas obciążać takimi okropnymi wspomnieniami i to samo było z Powstaniem. Dopiero jak ojciec wrócił, to podsłuchałam, co mu opowiadała. Jakoś tak w gronie tych kobiet, do których wracali mężowie, to opowiadało się o tym, ale powiem szczerze, że przed dziećmi się chroniło. Tak że nie mam takich wspomnień tragicznych. Wie pani, może później, jak już Powstanie dobiegło końca i siedzieliśmy w pustej Warszawie w ogóle, kiedy już wygonili wszystkich mieszkańców. Mój wuj miał przed wojną ogromną piwnicę dobrych alkoholi, ale takich naprawdę dobrych, i ta piwnica ocalała w czasie Powstania na Nowogrodzkiej, gdzie przeprowadziliśmy się po miesiącu, bo już tu, na Koszykowej, nie można było wytrzymać. [Szliśmy] takimi przejściami Kruczą, między piwnicami były – to pamiętam dobrze – przebite takie otwory, przez które ludzie z kamienicy do kamienicy mogli przechodzić. Dopiero przez jezdnię ulic trzeba było przebiegać pod barykadami.
- Co sprawiło, że zdecydowałyście się przenieść?
Wie pani, zaczęło się już tak: po pierwsze Niemcy podeszli już tak blisko do Mokotowskiej, że moja mama uznała, że odetną nas w końcu i w ogóle się nie wydostaniemy. Śródmieście już było okrążone, więc... Tego nie wiem, oni musieli się naradzać pomiędzy sobą, wszyscy ci dorośli. I postanowili nas wszystkich przeprowadzić na Nowogrodzką do wujostwa, którzy mieszkali, po pierwsze, na drugim piętrze, po drugie też w kamienicy takiej solidnej, przedwojennej z dużym podwórkiem, takim otoczonym solidnymi oficynami. No i tam doczekaliśmy do końca Powstania.
Mój wuj przy pomocy, podejrzewam to... Potem się mówiło o alkoholu, ja podejrzewam, że jeszcze dopłacili dosyć dużo mu, [to znaczy wuj] miał z czasów okupacji jeszcze i sprzed wojny takiego znajomego, który z nim handlował tym alkoholem w czasie wojny. Był to Niemiec, mieszkający w Polsce, który był folksdojczem (tak się to chyba nazywa wtedy). Wujek go przekupił i on obiecał nas wywieźć z Warszawy. Miał ciężarówkę, że będzie ciotkę wywoził z Warszawy i nas też wywiezie, tylko żebyśmy się stawili, bo jemu nie wolno tu przyjechać, w ruiny Dworca Centralnego.
To było już po 6 października, po kapitulacji, bo już nie było w ogóle nikogo. Myśmy się przedostali do tego dworca. Pamiętam, że była cisza i pustka, dookoła tylko pożary, nic więcej. Moja siostra była ciężko chora, nie wiem, co to było. Mama jakiś wózek wygrzebała dziecinny, gdzieś znalazła taki bez dwóch kół i ona leżała w tym wózku. Jakiegoś kota zastrupiałego wzięła jeszcze, nie dała go sobie wyjąć z rąk. No i tam dostałyśmy się na ten dworzec, to pamiętam. Bo ten dworzec zawalił się chyba dosyć wcześnie, bo był budowany tuż przed wojną, i takie leżały (ja widziałam potem takie zdjęcia) zwały trójkątne jak namioty, takie betonowe wielkie płyty. Pod tymi płytami, nie umiem pani powiedzieć, może dwa dni, może trzy dni czekałyśmy tam na tego Jabsa, [(tak się nazywał ten volksdeutsch)]. Już stracili wszyscy nadzieję. Ale on przyjechał. Przyjechał, była z nim właśnie jakaś starsza pani, załadował nas wszystkich na tę ciężarówkę i wywiózł nas pod Tomaszów Mazowiecki. Oczywiście musieliśmy leżeć tam na tej pace pod plandeką i w ogóle się nie ruszać, nie odzywać, a on miał jakieś przepustki oczywiście i wywiózł nas po, już było po kapitulacji Warszawy. Wywiózł nas pod Tomaszów, bo tam wuj miał jakiegoś kolegę, pod Tomaszów Mazowiecki na granicy […] lasów, bardzo ładna miejscowość. [Nazywała się Smardzewice].
- Miałyście panie w międzyczasie kontakt z rodziną, która wcześniej działała w organizacji?
W ogóle nie, kompletnie nie. Wiem, że oni mieli na Koszykowej, jakieś
vis-à-vis nas, na parterze to było, jakieś... nie chcę powiedzieć „dowództwo”, ale kierownictwo może jakiegoś odcinka niedużego, bo tam czasami widzieliśmy, jak oni się tam zbierają, przychodzą z różnych stron, ale nic nam nie było ten temat wiadomo. Potem się nagle zlikwidowali stamtąd, że już w ogóle nie widzieliśmy ich. Dopiero po wojnie, w czterdziestym szóstym roku się odnaleźli wszyscy.
- Opowiadali wówczas, co się z nimi działo?
To znaczy tak, ciocia opowiadała, która była bardzo wylewna i bardzo nas kochała. Opowiadała, tak.
- W jakim oddziale była pani ciocia?
Ona była w „Baszcie”, ona była w „Baszcie”. Ja korespondowałam z nią po wojnie, bo ona wyemigrowała do Stanów Zjednoczonych, do matki, no i przesyłałam jej różne stąd [wieści]. Chodziłam na Długą, bo tam było, [czy] jest [jeszcze] archiwum powstańcze, i tam chodziłam i rozmaite informacje dla niej zbierałam i wysyłam do Stanów. Tam chyba w Stanach (ona mieszkała koło Detroit) mieli taką grupę emigrantów Powstańców, tak że się tam spotykali. Bardzo jej zależało na tych kontaktach z nimi. Tak że wiem tyle, że w „Baszcie” była.
- Co opowiadała pani ciotka o tym?
Ona miała męża w „Baszcie”, właśnie tego Tadeusza Retmaniaka i jego brata. I niestety musiała się z nim rozdzielić, mimo tego że oni byli we trójkę w „Baszcie”, ale należeli do jakiś innych odcinków. Wiem, że ona działała na Mokotowie. Tak że stąd pewnie ta izolacja, że do nas nie przychodziła już później. I też z nim dopiero się spotkała po wojnie, odszukał ją.
Widzi pani, ja myślę, że unikano wtedy wspomnień. To zresztą ja po sobie wiem, bo ja się od mamy wielu rzeczy nie dowiedziałam. Ojciec, który przeżył o wiele lat moją mamę, opowiadał moim dzieciom. I moje dzieci więcej wiedzą o jego pobycie w oflagu, o jego pobycie u Andersa, o tym jak szukał brata po całej Europie, po oflagu, jak się znalazł w Anglii. One lepiej wiedzą ode mnie. Bo jak mieli, powiedzmy, po dziesięć, dwanaście lat, mój ojciec im to wszystko opowiadał, oczywiście z jakimś dowcipem na końcu. Mój ojciec był pełen poczucia humoru, ale opowiadał różne rzeczy, których ja nie znam. Oni unikali obdarzania nas swoimi przeżyciami, które mieli naprawdę tragiczne. Bo to jeszcze nie tylko druga wojna, ale i pierwsza, i rewolucja w Rosji. Tak że trzeba prosić młode pokolenie, żeby pytało żyjących jeszcze, żeby się czegoś dowiedzieli. Ja spisałam różne swoje wspomnienia moim dzieciom, które się dowiedziały rzeczy, których ja też im nie opowiadałam jako dzieciom, bo uważałam, że co ja im będę o wojnie mówić. Żyją w czasach pokoju, niech się tym cieszą. Ale myślę, że trzeba ich uświadamiać. Tak że moje dzieci już wiedzą więcej.
- Jeszcze mam pytanie odnośnie pani pobytu na Nowogrodzkiej. Czy ma pani jakieś szczególne wspomnienia z tego czasu?
Tam mieszkał… To było bardzo duże mieszkanie mojego wujostwa przed wojną, ze sześć pokoi chyba. I ciocia wynajmowała w czasie wojny dwa, aby mieć się z czego utrzymać. Tam mieszkał taki pan Socha, pamiętam jak dziś. Oczywiście zmienione nazwisko. Po wojnie wyemigrował do Australii. To była taka żydowska rodzina, która się ukrywała w Polsce, w Warszawie. Wynajmowali u mojej cioci mieszkanie i przeżyli z nami Powstanie. No i zapaliła się oficyna. Bomba spadła i się zapaliła oficyna. No i wszyscy biegli, bo to jednak był strach, że cała kamienica spłonie i co zrobimy. Nawet dzieci były w to zaangażowane, żeby nosić kubełkami i butelkami, czym się dało, wodę na strych. I to pamiętam rzeczywiście. To było takie traumatyczne, no bo ten ogień szumiał, wie pani, jak to pożar taki. Wszystkie strychy były drewniane w tych kamienicach przedwojennych, więc to się dobrze paliło. Ale jakoś się [udało], nie wiem, może wiatr, może to było tak, że potrafi to ugasić, że dom się nie spalił. No i właściwie to tyle pamiętam stamtąd.
Już się nie wychodziło nigdzie, bo to już było za blisko. Już były te „krowy” takie rosyjskie chyba. Takie „zzz, zzz” – takie się zaczynało wycie. One tak wyły na początku i wiadomo było, że to od tego wycia do uderzenia jest tam równo… Nie pamiętam ile, trzy minuty czy cztery minuty, coś takiego. Oni tam kręcili coś przy tych armatach czy wyrzutniach, nie znam się na tym, i to tak jęczało. To było z drugiej strony Wisły. Jak wiadomo było, że to „zzz, zzz” zaczyna się, no to trzeba było się kłaść albo wyjść na podwórko i na podwórku się kłaść. I to było rzeczywiście takie, że trzeba było przerwać wszystkie zabawy, jakie tam… Nas było ośmioro dzieci, całe przedszkole w jednym mieszkaniu. Dzieci ciotek i my dwie, tak że miały się czym zajmować mama i ciotka.
- Jak bawiły się dzieci? Jak spędzaliście czas?
Nie chodziło się do szkoły, to ci starsi byli z tego powodu bardzo szczęśliwi. Troszkę dorośli zapędzali do pracy, znaczy matematyka, polski. Trzeba było się tego po prostu uczyć, bo odpytywali z tego. Małe dzieci uczyły się pisać. To zajmowało pewnie ze trzy, cztery godziny dziennie. A resztę to dorosłym zajmowało zdobycie lub przygotowanie czegoś do ubranie, do zjedzenia. No pani wyobraża sobie, potem już nie było czym prać. Myło się w misce, wszyscy naraz, bo się jedną wodę zdobywało gdzieś tam na podwórku, było takie ujęcie. A potem i to przestało, wobec tego chodziło się do takich ująć… Dzisiaj to się nazywa studnia oligoceńska, a przedtem były takie ujęcia wody w niektórych miejscach w Warszawie oznakowane, że tam jest woda wprost z ziemi, wodociągi już nie działały. No więc zdobywali tą wodę, no to [wykorzystywali] głównie do picia, a to, co zostawało, no to w jednej misce myło się ręce… Wyobraża sobie pani, jak wyglądaliśmy. Myśmy w strupach wyszły po Powstaniu. Z pół roku mama leczyła nam strupy na nogach. Nie wiem, czy z brudu, czy z głodu, czy reakcja taka dziecinnego organizmu. Ale na wsi się już odkarmiliśmy.
W czasie samej wojny w Indian. Nakrywa się stół kocem, był namiot. No i była Indianka i był jakiś tam wódz oczywiście. To były takie [pomysły] z tego, co się czytało. Poza tym te książeczki, które tam… „Królowa Śnieżka” to była dla maluszków, ale już my to właśnie w Indian głównie. Chłopcy przewodzili, a my nigdy nie chciałyśmy być niewolnikami, ale niestety tak się zdarzało i wtedy do krzesła się przykręcało sznurkiem. I wtedy właśnie to ognisko zapaliłyśmy, ale to jeszcze w mieszkaniu na Koszykowej – trzeba było spalić wroga.
- Jeszcze wcześniej przed nagraniem wspominała pani, że pani mama wyjęła szyby z okien.
Tak, na Koszykowej. Moja mama jak przeprowadzałyśmy się, na Nowogrodzką przechodziliśmy, to postanowiła, że (może wcześniej, tego nie wiem) ponieważ są takie ostrzały i widzi, że szyby się sypią, to u nas duże balkony przedwojenne duże, podwójne, takie skrzynkowe balkony, [więc] mama je zdjęła z pomocą innych z zawiasów, położyła na kocach na podłodze. Jeszcze podpisała w rogu kopiowym ołówkiem „Aniela Dąbrowska” wszystkie. Przykryła kocami i poduszkami, które już nie były nam potrzebne, i tam zostało. I jak w czterdziestym piątym roku ze wsi… Nas zostawiła z ciotkami i we dwie, ze swoją kuzynką wyprawiły się jakimś wojskowym pociągiem do Warszawy w czterdziestym piątym roku, w lutym, już po wejściu do Warszawy Rosjan i Polaków, żeby zobaczyć, czy dom istnieje w ogóle i jest do czego wracać. No i okazało się, że kamienica stoi. Dozorca już wrócił przedwojenny. Weszła na górę i oczywiście ani w oknach, ani na podłodze tych balkonów już nie było. I rozkradzione wszystko przez szabrowników, co się dało z rzeczy takich do zabrania. Poza ciężkimi kredensami, wie pani, jeden fotel został. Krzeseł już nie było. Takie rzeczy zostały. Wszystko, co się dało [wziąć] pod pachę i wynieść, zostało pokradzione. Wszystkie zdjęcia na podłodze. Na szczęście ich to nie interesowało. Troszkę zostało zdjęć przedwojennych. I moja mama wyszła na podwórko i na ulicę i popatrzyła w górę, kto ma okna, kto ma balkony. No i w jednym mieszkaniu na drugim piętrze zobaczyła, balkony są i szyby. Skąd on to wziął. Na razie nie ma jeszcze szklarzy przecież w Warszawie. I poszła do tego pana, który się tam wprowadził (to nie był lokator przedwojenny, tylko ktoś taki nowy), i mówi: „A skąd pan ma te okna?”. A on mówi: „A co to panią obchodzi”. – „A bo to są moje okna”. – „Co pani opowiada? Jak pani mi to udowodni?” – „Ja panu udowodnię”. Podeszła do tych balkonów, polizała palec, wzięła w tym miejscu, gdzie napisała nazwisko w rogu gdzieś, i wtedy kopiowy ołówek, pod wpływem wilgoci widać go wyraźnie. I mówi: „Niech pan zobaczy, co tu jest napisane, Aniela Dąbrowska. To są moje okna”. No już nie miał innego wyjścia, tylko musiał je oddać. Tak że to rzeczywiście (mama opowiadała potem to po wojnie), to już była anegdota, że mama nie ratowała niczego, tylko okna. I że dzięki temu… No zima była potem przecież... Z tym że my byliśmy na wsi. Zostaliśmy tam, do szkoły chodziłyśmy. Ale mama kursowała między Warszawą a tymi Smardzewicami, gdzie wylądowaliśmy po wojnie.
No myślę… O, to też było dla nas straszne przeżycie, tuż po wejściu Rosjan. Bo jak myśmy przyjechali do tej wsi, to jeszcze nie było Rosjan, ale Niemcy już uciekali. I to pamiętam jak dziś. Drzwi się otwierają i wchodzi oficer niemiecki do tej chałupy wiejskiej i moja mama do niego [mówi]: „Co pan tu robi. Przecież Rosjanie są już we wsi”. A on do mojej mamy mówi, czy może się umyć, czy ogolić się może. Moja mama znała perfekt język niemiecki, mówi: „Proszę bardzo”. No bo co miała robić. On miał pistolet, a tu kupa dzieci, same baby. Ogolił się, podziękował i wyszedł. I tam podobno go gdzieś za wsią zastrzelili. Dosłownie w ciągu paru minut zjawili się ruscy. No i niestety, ponieważ moja mama pochodziła z Woroneża, gdzie kończyła maturę, znała perfekt rosyjski. U nas założyli komendanturę ci Rosjanie, bo się mogli dogadać, w naszej chałupie. No i przyszli dosłownie któregoś dnia i powiedzieli: „Ponieważ pani jest tak przyjazna nam i rozmawia – tłumaczem mama była – to my panią zapraszamy na egzekucję z dziećmi”. Moja mama zbaraniała i mówi: „Na jaką egzekucję?”. – „Tu jest oddział »kałmuków«...”. To z Niemcami współpracowali Ukraińcy czy [inni], w każdym razie gdzieś z ziem wschodnich grupy, które [kolaborowały] z Niemcami. Nie orientuję się, kto to był, w każdym razie [tak zwani] kałmucy byli z pochodzenia. „I do strzelania proszę wziąć dzieci i przyjść. Będzie uroczystość, cała wieś będzie”. No i tutaj to moja mama się z nim zamknęła i ubłagała, żeby nas nie brać. I poszła z nim. I to, to pamiętam. Wiem, że te korowody trwały z pół godziny. Nie wiedzieliśmy, o co tu chodzi. Ale potem to rzeczywiście, mama to przeżyła strasznie. Jeszcze jedna trauma, a już po wojnie niby.
- Jak pani wspomina powrót do Warszawy, widok Warszawy po wojnie?
Myśmy wróciły dopiero w sierpniu czterdziestego piątego roku, czyli jak się skończył rok szkolny. Tam na wsi chodziłyśmy do szkoły. […] Wakacje tam spędziłyśmy u bardzo miłych, zaprzyjaźnionych chłopów, do których zresztą ja potem pojechałam po wojnie, jak już byłam dorosła. Pojechaliśmy z mężem ich odwiedzić. Wszystko pamiętali.
Wróciłyśmy na 1 września 1945 roku do szkoły. Moja siostra poszła na Hożą, ja poszłam na Puławską. Ale proszę pani, na naszej ulicy była tylko ścieżka, jeszcze nie było jezdni. To znaczy środkiem jezdni był nasyp, bo to z gruzów, które… Bo tak, z jednej strony naszego domu zwaliła się kamienica, z drugiej dwie. Z przeciwka też był wyłom koło biblioteki publicznej. Koło Kierbedzia była piękna, przedwojenna kamienica, zupełnie się zawaliła. To wszystko zalegało jezdnię i ulicę. Oczywiście już były główne szlaki odgruzowane. A na naszej ulicy jeszcze było gruzu pełno i wierzchem szło się taką ścieżką po prostu, uliczką taką. Pośrodku ulicy była jeszcze uliczka dla pieszych. […] Ale to szybko już potem zrobiono, że te wszystkie przecznice zostały przejezdne. Z wojskowych względów pewnie, nie dla nas przecież, żeby nam było wygodnie, ale musieli odgruzować. No i powoli, powoli, wie pani, mama poszła do pracy. Ojciec wrócił po pewnym czasie.
- No właśnie, kiedy dokładnie wrócił pani tata?
Dopiero po roku, ponieważ mój ojciec się dostał się do Andersa do Anglii. Ponieważ przed wojną mój ojciec był ekonomistą, skończył SGH, to u Andersa było bardzo dużo żołnierzy polskich, w Anglii, którzy nie mieli wykształcenia, nie mieli matur, nie bardzo było wiadomo, co z nimi zrobić, wobec tego utworzono przy… Nie wiem, czy przy ambasadzie, czy przy armii Andersa, nie umiem pani powiedzieć tego, szkołę dla nich. I mój ojciec wykładał w tej szkole, szkoła handlowa była. Wykładał w tej szkole handlowej i napisał do mojej mamy, że ma możliwość dostania mieszkania w Argentynie i takiego zasiłku – dawali tam, szukali osiedleńców w Argentynie – zasiłku na początek, i czy ona chce przyjechać do Anglii, a stamtąd do Argentyny. A moja mama odpisała. „Rewolucję przeżyłam w Rosji, wszystko straciłam. Trzydziesty dziewiąty rok przesiedziałam w obozie, okupację w Warszawie, Powstanie w Warszawie. Nigdzie się z Warszawy nie ruszę. Już nie zmieniam miejsce zamieszkania”. Więc mój ojciec, jak się skończył rok szkolny w tej szkole, to wrócił po roku, o co mama miała wielką pretensję do ojca, ogromną. Już wszyscy wrócili, a on jeszcze nie. No ale dobrze się wszystko skończyło.
- Czy tata coś opowiadał? Pamięta pani może, co się działo w czasie wojny?
W oflagu siedział. Sześć lat siedział w Gross Born. Dla mnie to była niemiecka nazwa. I dopiero bardzo… Wie pani, że ja dopiero niedawno dowiedziałam się, że to jest Borne Sulinowo, gdzie stacjonowała armia radziecka. Czyli tam były koszary przedwojenne, w których zrobiono oflag. Mój ojciec poszedł na wojnę w trzydziestym dziewiątym roku. Walczył na wojnie, został w bitwie pod Kockiem wzięty do niewoli i skierowany do oflagu. I siedział w oflagu do kwietnia czterdziestego piątego roku, czyli prawie sześć lat w oflagu. No, oflag to nie był obóz koncentracyjny. Jednak oflag był dla oficerów. Jakoś Niemcy na początku pilnowali się tych konwencji genewskich, że jednak oficerów się traktuje bardziej honorowo. Potem to przestało mieć znaczenie, tak że było coraz ciężej. Ojciec pracował w oflagu w teatrze obozowym, w którym zatrudnił się jako krawiec. W życiu nie umiał tego robić, nigdy, miał dwie lewe ręce. A tam się nauczył z worków szyć kostiumy z kolegami. Pan Kazimierz Rudzki z nim siedział i pan Józef Słotwiński, który był reżyserem po wojnie, teatralnym i telewizyjnym. Tak że to opowiadał, bo to był jasny punkt tego pobytu. A moim dzieciom opowiadał inne rzeczy.
- Wie pani, co opowiadał pani dzieciom?
Wiem. Bo tłumaczył im się, dlaczego nie ma zębów w ogóle. Proszę sobie wyobrazić, że mój ojciec poszedł na wojnę, mając trzydzieści cztery lata, to był młody człowiek. A wrócił jako czterdziestoletni mężczyzna, bez zębów i łysy. Ale my to przyjęłyśmy normalnie, a moje dzieci, które wiedziały, że dziadek ma sztuczną szczękę i wyjmuje ją na noc na przykład, to pytały: „Dlaczego wyjmujesz zęby?”. I usiłowały zresztą też sobie wyjąć w kąpieli, jak byli mali. No i dziadek opowiedział właśnie, że jedyne wyjście z oflagu na zewnątrz do miasteczka pod konwojem oczywiście, to było do dentysty, bo w tym oflagu nie było dentysty. Więc mój ojciec każdą możliwość wyjścia mówił, że ząb go boli. I chodził i wyrywał zęby. Zdrowe. No, więc tak, w ten sposób stracił wszystkie. No i co tam jeszcze im opowiadał? Jak pędzili alkohol z obierek po ziemniakach na przykład. Okazuje się, że też można. No głównie o tym teatrze opowiadał. Ponieważ… Dla mnie to było szokujące. Później ja przeczytałam w takiej książce Marka Sadzewicza, który siedział razem z ojcem (to był taki varsavianista), że w tym oflagu, Gross Born Oflag II B (pamiętam do dzisiaj) wystawiono „Fausta”, ponieważ byli śpiewacy operowi – całego „Fausta”, z nocą Walpurgii włącznie – na który przybyli oficerowie niemieccy z żonami. I partie kobiece w „Fauście” śpiewali mężczyźnie. Jeden z tych panów, który był przedwojennym tenorem, tak się przyzwyczaił do tego… Musiał się przestawić, prawda, tembr głosu, że po wojnie nie umiał… śpiewał […] sopranem… Ale musiał, w obozie. I tak był dobrze ucharakteryzowany i ubrany, że Niemcy byli pewni, że to jest kobieta. Nie wiedzieli, skąd wzięli kobietę do tej roli. […] Myślę, że oni się tym zajmowali, żeby zabić czas, bo przecież bezczynnie siedzieli. Oficerów w oflagach nie używało się do robot, tak jak chyba żołnierzy w stalagach się brało do kopania. Tych oficerów nie. Jakiś kodeks międzynarodowy na początku obowiązywał. Tak że dla zabicia czasu i tej niedoli, że są od rodziny oderwani młodzi mężczyźni. Wyobrażam sobie, że to była katorga – trzydziesto-trzydziestoparoletni panowie, sami, bez kobiet przez sześć lat. I wspomnienie, i te listy, które właściwie nie dawały obrazu, co się z nami dzieje, ale chowali to jak relikwie, bo ojciec wszystko przywiózł potem. Mam te listy do dzisiaj. Wzruszające to było.
Warszawa, 12 sierpnia 2013 roku
Rozmowę prowadzi Agata Czarniak