Tadeusz Wiatrzyk

Archiwum Historii Mówionej
  • Proszę opowiedzieć na początek o swojej rodzinie, gdzie pan się urodził, kim byli pana rodzice, czy miał pan rodzeństwo.

Rodzice moi wzięli ślub w kwietniu trzydziestego szóstego roku w Warszawie. Ja urodziłem się 20 maja 1937 roku. Byłem jedynakiem. Tata mój przed wojną i podczas okupacji prowadził pracownię krawiecką, mama była tak zwaną osobą przy mężu, czyli jak byśmy teraz powiedzieli, gospodynią domową. Mieszkaliśmy podówczas przy ulicy Wilczej 30 mieszkania 15. W chwili wybuchu wojny liczyłem sobie niewiele więcej niż dwa lata, tak że sam wybuch wojny pamiętam w zasadzie bardzo słabo. Przypominam sobie tylko powrót mojej mojego taty z frontu, kiedy po iluś tam dniach przebijania się do Warszawy przyszedł w mundurze wojskowym, prawie że się zwalił w przedpokoju na podłogę, bo był taki wyczerpany tą podróżą. Jak już wspomniałem, mieszkaliśmy przy ulicy Wilczej 30 mieszkania 15, było to mieszkanie na parterze. Gdzieś około roku czterdziestego drugiego, trzeciego zwolniło się mieszkanie na pierwszym piętrze w bocznej oficynie. To była kamienica czynszowa. Jej właścicielem, o ile pamiętam, był znany warszawski laryngolog, pan doktor Sokołowski, i wtedy mój tata wyjednał u właściciela, że przeniesiemy się na pierwsze piętro do bocznej oficyny.
W roku czterdziestym trzecim moja mama zaprowadziła mnie do szkoły. Umiałem już wtedy dobrze czytać i pisać i jak to się wówczas mówiło, rachować. Zaprowadziła mnie do szkoły, która mieściła się tu, gdzie w tej chwili przebiega ulica Armii Ludowej, przy Polnej, czyli jak gdyby nad Trasą Łazienkowską. Ten budynek dochodził do ulicy Polnej i na dole mieściła się taka znana kawiarnia Lardelliego. Do tej szkoły uczęszczałem w latach czterdzieści trzy, czterdzieści cztery. Poszedłem do klasy drugiej od razu, bo poddano mnie tam pewnej próbie czytania, pisania, rachowania i jakichś jeszcze kilka pytań dostałem, [po czym] uznano, że mogę pójść do klasy drugiej. Do tej klasy drugiej poszedłem, mając w czterdziestym trzecim roku sześć lat. W czterdziesty czwartym ukończyłem klasę drugą, dostałem promocję do klasy trzeciej, przy czym nauczyciel języka polskiego prosił bardzo rodziców i do mnie również apelował, żebym przez całe wakacje poświęcał przynajmniej piętnaście minut dziennie na pisanie, na tak zwaną kaligrafię, ponieważ nie pisałem zbyt ładnie. Muszę powiedzieć, że byłem przejęty chodzeniem do szkoły i w związku z tym to polecenie rzeczywiście wykonywałem bardzo sumiennie.
Pamiętam, że 1 sierpnia (to znaczy nie pamiętam tej daty, ale wiem, że był to dzień wybuchu Powstania) w godzinach popołudniowych siedziałem w swoim pokoju, ponieważ mieszkanie to składało się z kuchni, dużego pokoju, takiego jakby przejściowego i mojego tak zwanego, który był za tym dużym pokojem. Siedziałem w swoim pokoju, pisałem, kaligrafowałem, kiedy rozległy się właśnie strzały. Początkowo, można powiedzieć, pojedyncze, dość odległe, potem jakieś nasilenie było, serie całe, coraz bliższe i wreszcie już wszyscy się zorientowali w całym budynku, że coś się dzieje. Wszyscy wylegli na podwórko, tam była kapliczka i tam ludzie zaczęli się modlić, głośno się modlić, na tym to polegało. A ulicą, od której dzieliła nas brama, przejeżdżały jeszcze podówczas wozy niemieckie i strzelały, jak to się mówi, gdzie popadnie, do bram budynku.
Okazało się dość szybko, że my jesteśmy w rękach Powstańców. Budowano barykady, ja razem z moimi rówieśnikami, czyli takimi siedmiolatkami, nosiliśmy między innymi płyty chodnikowe, które dorośli mężczyźni wykopywali jakimiś kilofami. Nosiliśmy na barykadę, która się tworzyła przy na ulicy Wilczej, przy ulicy Kruczej, zamykała wejście w Wilczą od strony ulicy Kruczej w kierunku jak gdyby Marszałkowskiej. Tę barykadę tam oczywiście inni usypywali, ale myśmy ograniczali się do tego, my, chłopcy tacy, że nosiliśmy płyty, tam rzucaliśmy.
Potem się okazało, że jesteśmy w rękach Powstańców, w związku z czym pierwsze dni Powstania w zasadzie nie dotknęły nas w jakiś sposób. Poza tym że dookoła toczyła się wojna, mogliśmy być na podwórku, mogliśmy organizować jakieś zabawy, gry. Była matka mojego kolegi, pani Mańkowska, która bardzo się zaangażowała w tą sprawę i starała się, żebyśmy w jakiś sposób mieli, można powiedzieć, coś z dzieciństwa, niezależnie od tego, co toczyło się dokoła. Stopniowo było coraz gorzej, dlatego że jednak ostrzeliwano. Raz, że snajperzy (teraz byśmy nazywali ich snajperami, [ale] dawniej nazywano ich „gołębiarzami”), którzy przemieszczali się po dachach, czasami próbowali strzelać do ludności cywilnej, aż wreszcie zaczęto ostrzeliwać nasz budynek z moździerzy, dosłownie z moździerzy. Przyszedł taki moment... Myśmy mieli piwnicę w tym samym skrzydle domu, w tej bocznej oficynie, gdzie mieliśmy mieszkanie na pierwszym piętrze, na dole mieliśmy piwnice takie same jak i inni mieszkańcy. Oczywiście przy wszystkich takich ostrzeliwaniach budynku wszyscy chronili się do piwnicy, a potem jak już pamiętam, to tam się całe życie, można powiedzieć, skupiało.

  • Wspomina pan, że miał pan na podwórku kolegów w czasie Powstania. Rozumiem, że wcześniej, za okupacji, pan się z nimi też bawił?

Tak, oczywiście, zwłaszcza z takim kolegą, który nazywał się Ryszard Mańkowski, a drugi to był Andrzej Grodzicki. To byli moi rówieśnicy, bywaliśmy u siebie w mieszkaniach, na podwórku były różne takie zabawy, jak to normalnie bywało. Bo to podwórko to była taka, można powiedzieć, zamknięta przestrzeń, to była taka enklawa, gdzie byliśmy, jak to się mówi, u siebie.
Przypominam sobie taki dzień... Ponieważ jeżeli dobrze pamiętam – myślę troszeczkę po dziecinnemu, tak jak wtedy myślałem – jeżeli dobrze pamiętam, to ostrzał z moździerza był poprzedzany takimi odgłosami jak gdyby takiej ryczącej krowy, dlatego nazywano to „krowami”. Wtedy wszyscy oczywiście rzucali się do piwnic i pamiętam, kiedy schroniliśmy się w piwnicy z moją mamą, ojciec był gdzieś w innym skrzydle budynku, bo był w jakiś tam sposób chyba [zaangażowany], pełnił jakąś funkcję związaną z cywilną obroną tego budynku, i wtedy kiedy byliśmy na dole w piwnicy, trafiły pociski w naszą oficynę. Do dzisiaj pamiętam, jaki odgłos wydaje trzypiętrowa kamienica, która wali się nam na głowy. My siedzimy w piwnicy, mama siedzi na stołeczku, ja klęczę przed nią, trzymam głowę na jej kolanach, mama nakrywa mi głowę jasieczkiem, który to jasieczek miał w jakiś sposób, nie wiem, uchronić mnie przed czymś. Na szczęście te stropy wytrzymały. Kiedy już to burzenie budynku się zakończyło, ponieważ wszystkie piwnice były połączone z sąsiednimi domami, wyszliśmy na podwórko domu Wilcza 28. Ten budynek istnieje, jest teraz zresztą bardzo ładnie odrestaurowany, w przeciwieństwie do domu Wilcza 30, który jest w stanie rzeczywiście tragicznym, przypuszczalnie będzie niedługo rozebrany. Wyszliśmy na to podwórko z mamą. Mama zawsze nosiła w ręku czajnik z przegotowaną wodą i ściereczkę, gdzie mogliśmy tą wodą obmyć się z tego wszystkiego. Przecież wiadomo, że tam kurz był straszliwy, pył, to co normalnie się dzieje wtedy, kiedy walą się trzy piętra budynku murowanego. Obmyliśmy się i potem udało nam się oczywiście do tej naszej piwnicy wrócić.
Potem był problem odgruzowania tego wyjścia na podwórko. To były, można powiedzieć, jakieś takie ostatnie dni Powstania. Nasze mieszkanie uległo ruinie z wyjątkiem tego ostatniego pokoju, on do dzisiaj istnieje. Tam potem ten pokój włączono do pomieszczeń, przebijając się do niego przez ścianę od centralnej strony budynku, czyli od frontu, natomiast ten jeden pokój tylko ocalał, wszystko inne zginęło. Udało nam się z tych gruzów odzyskać jakieś pamiątki, jakieś fotografie, takie rzeczy, które można było z Warszawy wynieść, kiedy zapadła decyzja o kapitulacji Powstania...

  • Przepraszam, chciałem się jeszcze zatrzymać na samym okresie Powstania. Z pana wspomnień wynika, że pana rodzice cały czas byli w budynku. Czy zanim zaczęły się ostrzały z „krowy”, państwo spędzali większość czasu nie w piwnicy, tylko u siebie w mieszkaniu?

Powiem szczerze, że nie umiałbym [podać] jakiejś linii wyraźnej, kiedy przestaliśmy bywać w mieszkaniu, a zaczęliśmy bywać więcej w tej piwnicy. W każdym razie już wiem, że koniec Powstania to już był tylko i wyłącznie pobyt w piwnicy. Przy czym jak mówię, udało się tam odkopać to wyjście na podwórko, tak że mogliśmy w jakiś sposób wychodzić czasami na powietrze. Budynek od frontu ocalał. Tak jak wspomniałem, on jest w bardzo złym stanie, ale ocalał.
Natomiast jeżeli już teraz mogę kontynuować, po kapitulacji, kiedy ogłoszono kapitulację, to wyszliśmy z rodzicami i z dużą ilością naszych znajomych z podwórka. Szliśmy taką zwartą grupą. Jeżeli dobrze pamiętam, to szliśmy do ulicy Śniadeckich, Wilczą do Marszałkowskiej, Marszałkowską do Śniadeckich koło Politechniki Warszawskiej, w stronę Pruszkowa. Nie wiem, ile czasu to trwało, jak długo, w każdym razie pamiętam hale w Pruszkowie, tam gdzie mieliśmy jakieś takie swoje legowiska.

  • Pamięta pan, który to był dzień?

Wyszliśmy na drugi dzień po kapitulacji Powstania, więc przypuszczam, że to był jakiś 4 października, bo 3 października, jeżeli pamiętam, była kapitulacja. Jak długo byliśmy w Pruszkowie, nie umiem powiedzieć, czy było to siedem dni, czy było to pięć dni, czy osiem dni, w każdym bądź razie w pewnym momencie dano znak, że należy...
Mogę jeszcze tylko dodać, że w obsłudze nas, tych ludzi, którzy wyszli z Warszawy, w tej obsłudze był między innymi mój cioteczny brat, który podczas okupacji zamieszkiwał z nami przy ulicy Wilczej. On walczył w Powstaniu, był nawet ranny, był nawet w szpitalu i potem znalazł się razem z innymi Powstańcami w obsłudze jak gdyby tego miejsca, gdzie nas tam trzymano w jakiejś olbrzymiej hali. Wybiegając nieco w przyszłość, mogę powiedzieć, że kiedy myśmy już opuścili ten obóz w Pruszkowie, to on ze swoimi tymi kolegami Powstańcami zostali wywiezieni do Niemiec na roboty, to już troszeczkę wybiegam na przód.
W każdym razie przyszedł taki moment, kiedy zarządzono wyjście z tej hali, prowadzono nas do pociągu. Prowadzono nas do pociągów, które tam były podstawione, to były oczywiście pociągi towarowe. Nie wiem, czy były wagony zakryte, bo myśmy jechali w odkrytym wagonie. Cała procedura wyglądała w ten sposób, że dochodziło się trójkami do Niemca, był to oficer niemiecki, nie w czarnym mundurze SS, więc był to albo gestapowiec, albo ktoś z Wehrmachtu, w każdym razie człowiek, który stał z takim dużym pejczem w ręku, obok niego stali dwaj czy trzej żołnierze z psami, dochodziło się trójkami i on wskazywał, kto idzie na prawo, kto idzie na lewo. To znaczy od naszej strony na lewo to się szło do pociągu, do wyjazdu, a na prawo, jak się zostało tam skierowanym, to osoby też jechały prawdopodobnie na roboty do Niemiec. Mój tata nie był wtedy starym człowiekiem, miał czterdzieści trzy lata, nawet nieskończone, ale z jednej strony odnowiła mu się jakaś kontuzja z czasów wojen, I wojny światowej, bo pod koniec I wojny światowej był już w wojsku na ochotnika, potem rok dziewiętnasty, dwudziesty, odnowiła mu się jakaś kontuzja, wyglądał rzeczywiście bardzo źle na twarzy i rzeczywiście podpierał się laską. Koło niego szedłem ja, uczepiony jego ramienia, a z drugiej strony szła kobieta, która była służącą u jakichś państwa w naszym domu, nie pamiętam, których państwa. Ona była, tak jak pamiętam, w ostatnim stadium ciąży, była w bardzo zaawansowanej ciąży. Moja mama postępowała za nami, w drugim jakby szeregu. Ten Niemiec spojrzał na tego mojego wychudzonego bardzo ojca (przecież nie miał wypisane na twarzy, ile ma lat), podpierającego się laską, tego dzieciaka, czyli mnie, uwieszonego do jego ramienia, i tę kobietę ciężarną, która mogła sprawić wrażenie, że jest żoną tego człowieka, i jednym ruchem ręki odesłał nas w stronę tego pociągu, w stronę, gdzie czekały pociągi. Moja mama poszła za nami. Mogę tylko podać coś, co było w jakiś sposób humorystyczne, w tej sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy. Moja mama tak strasznie zaczęła płakać, co było reakcją na to, że nie rozłączono nas, że będziemy razem, żona będzie z mężem, z synem, że niemieccy pracownicy z jakiejś organizacji, która tam się zatrudniała pracą, którzy pracowali przy warzywach, bo były tam dokoła takie pola warzywne, buraczane, którzy tam wykopywali jakieś cebule, jakieś inne rzeczy, to widząc tą strasznie rozpaczającą moją matkę i nie znając przyczyny tej rozpaczy, przychodzili do niej, przynosząc jakieś pomidory, jakieś cebule, coś innego i tak jej dawali na rękę, i ona z tym szła, cały czas zanosząc się od płaczu.
Wprowadzono nas tam, kazano nam tam wejść do wagonu towarowego, odkrytego. Nie wiem, ile osób się tam zmieściło, nie było tam tak ciasno, żebyśmy stali jedna osoba przy drugiej, ale nie było znów takiego przestronnego luzu. Przypuszczam, że jakieś czterdzieści osób do pięćdziesięciu, może czterdzieści się tam zmieściło w tym wagonie. Po czym, po jakimś czasie, kiedy już cały pociąg był wypełniony, pociąg ruszył.
Pamiętam, że moi rodzice pisali kartkę. Zorientowawszy się, że jedziemy, będziemy jechali przez Milanówek, to napisali kartkę zaadresowaną do naszych kuzynów, którzy mieszkali w Milanówku, i wyrzucili tę kartkę z pociągu podczas jazdy. Pociąg nie jechał szybko. Wszędzie na stacjach stały tłumy ludzi, które patrzyły na nas w milczeniu, jak nas wywożono. Ta kartka trafiła do naszych kuzynów tego samego dnia. W tej kartce było po prostu napisane, że przeżyliśmy Powstanie i że Ryszard, ten mój cioteczny brat, który był właśnie w obsłudze tego obozu, a który był Powstańcem walczącym z bronią w ręku, że Ryszard też przeżył. I to była cała informacja. Jak długo jechaliśmy, trudno powiedzieć. Nie umiem powiedzieć w tej chwili, czy to była jedna doba, czy to było krócej. Wiem, że pociąg czasami zatrzymywał się na stacji, gdzie opiekowała się uchodźcami (tak będę nas nazywał) Rada Główna Opiekuńcza, RGO. Oni tam mieli takie punkty żywnościowe. Pamiętam, jak na jednej stacji mój tata, który był na ogół bardzo oszczędny w słowach i nigdy nie nadużywał słów, nie mówiąc już o tym, że nigdy nie przeklinał, ale nawet i takich słów wzniosłych nie używał, kiedy wyszedł tam i zorientował się, co dają na tej stacji uchodźcom, to przybiegł do tego wagonu, krzycząc głośno: „Ludzie, mleczna kawa! Jak Boga kocham, mleczna kawa!”. To było coś tak niezwykłego po tych dwóch miesiącach spędzonych w gruzach, pod ostrzałem, w Powstaniu, gdzie jedliśmy... Już nie pamiętam w tej chwili, jakie to było pożywienie, ale było to pożywienie na pewno bardzo skromne. Taka była reakcja na to, że tam dają nam kawę z mlekiem.

Przypuszczam, że dojechaliśmy do miejscowości Miechów, tak jak potem sobie odtwarzałem topograficznie, stamtąd prawdopodobnie tak zwaną ciuchcią, czyli kolejką wąskotorową, dojechaliśmy do Kazimierzy Wielkiej. Tam oczekiwały na nas tak zwane podwody, czyli furmanki chłopskie, które zostały przez każdego sołtysa wytypowane do rozwożenia tych ludzi po domach, które już były przygotowane na przyjazd pewnej ilości osób z Warszawy. Tam jakiś młody człowiek właśnie, który był tam tą furmanką, podszedł do moich rodziców, zapytał się, czy oni są z tym chłopcem, bo ja siedziałem na jakiejś walizeczce, którą mieliśmy w ręku, bo to była jedyna rzecz, jaką żeśmy z Warszawy wzięli, dobytek był w jednej małej walizeczce. „Czy państwo są z tym chłopcem?” Potwierdzili. „Proponuję wam, pojedźcie ze mną. To jest taka skromna wieś, niezbyt zamożna, ale ludzie przyzwoici, uczciwi, na pewno będzie wam tam dobrze”. Ponieważ nie było wtedy żadnych kryteriów, którymi się można było kierować, wybierając jakiś wariant, gdzie byśmy pojechali, to moi rodzice zgodzili się. „Oczywiście pojedziemy z tym panem”, jeszcze kilka osób z naszego domu na innych furmankach pojechało do tej miejscowości. W ten sposób trafiliśmy do wsi Ławy, wieś Ławy, która w tej chwili znajduje się na trasie Kraków – Sandomierz, w odległości czterdziestu kilku, pięciu chyba, kilometrów od Krakowa. Dawniej to oczywiście nie było tej drogi, jaka jest teraz, znajduje się nad rzeką Nidzicą, która jest dopływem Wisły.
Tam trafiliśmy do rodziny, która składała się tak, z ojca rodziny, jeżeli tak można powiedzieć, tego głównego gospodarza czy pana Józefa Szymańskiego, który był wdowcem, jego dwóch dorosłych córek, których starsza Janina była zamężna za panem Józefem Kozakiem, czyli pani Janina Kozakowa, i na kilka miesięcy przed naszym przyjazdem tam urodził się syn pierworodny Kazimierz, i była druga córka pana Józefa Szymańskiego, pani Władysława, z domu oczywiście Szymańska. Tam znaleźliśmy się na pewno w październiku i na pewno w pierwszej części października, ponieważ moja mama Jadwiga obchodziła imieniny 15 października, to pamiętam, że już te imieniny, jeżeli tak można powiedzieć, obchodziliśmy tam, to znaczy życzenia jakieś mamie składałem. Ja, tata na pewno byliśmy już wtedy w Ławach. Kontrast pomiędzy oczywiście Warszawą ostrzeliwaną, burzoną, gruzami, siedzeniem w piwnicy tą poniewierką podczas podróży i tą cichą, spokojną wsią. Pogoda była wtedy piękna jak podczas Powstania, jak wiadomo nie padało, deszcz ani kropla deszczu nie spadła w sierpniu i we wrześniu, tak samo i październik był wtedy piękny. Zapach suszonych śliwek się rozchodził, okolica spokojna, nie było wystrzałów, ludzie przyjaźni, uśmiechnięci, traktowali nas rzeczywiście szalenie serdecznie.
Cóż mogę powiedzieć, byliśmy tam z nimi do czasu ofensywy radzieckiej w styczniu czterdziestego piątego roku. Ich dom był położony centralnie w tej wsi to znaczy na skrzyżowaniu dróg, jednej drogi idącej właśnie z Koszyc do Opatowca i z drugiej strony idącej na północ, do Morawianek i dalej do Bejsc, gdzie się mieściła gmina, gmina Bejsce. Tak się złożyło, że zawsze do tego domu nie tylko, że myśmy zajmowali jeden pokój, bo gospodarze nam odstąpili jeden pokój, w którym się we trójkę mieściliśmy, to jeszcze duży pokój zawsze zajmował jakiś oficer. Najpierw niemiecki, a po przyjściu ofensywy przez jakiś czas był tam oficer radziecki czy podoficer radziecki. W każdym razie dopóki ta ofensywa się nie oddaliła trochę dalej. Mogę powiedzieć, że na przykład pamiętam bardzo dobrze wigilię czterdziestego czwartego roku, kiedy do naszego stołu wigilijnego zostali zaproszeni dwaj oficerowie, którzy jak się okazało, byli Austriakami – w mundurach oczywiście niemieckich, ale Austriakami. Pamiętam wspólne śpiewanie kolęd, pamiętam to, że mój tata im zasugerował, że powinni oddać parę strzałów na wiwat, że to Chrystus nam się narodził. Toteż oni uczynili, zresztą notabene zaraz przyjechała jakaś żandarmeria, dowiadując się, dlaczego tu jakaś strzelanina się odbywa, ale ponieważ to byli oficerowie, żadne konsekwencje ich nie dotknęły. Pamiętam również dzień poprzedzający tę ofensywę, bo już wtedy żadnych oficerów tam nie było, tylko byli jacyś dwaj młodzi żołnierze, którzy jakoś bardzo się dobrze czuli w tym domu, byli bardzo tacy radośni, uśmiechnięci, bardzo się interesowali tą młodszą córką naszego, tego starszego gospodarza, tą Władzią, która była panną. Potem się okazało, że kiedy myśmy się położyć spać, to oni wysadzili most przebiegający w odległości chyba niecałych stu, stu pięćdziesięciu metrów od tego budynku. W związku z tym oczywiście szyby tam wyleciały w powietrze i to była już zapowiedź zbliżającej się ofensywy. Zresztą od paru dni było słychać z daleka odgłosy kanonady, tak że już było wiadomo, że już front się zbliża. Potem nastąpił taki dzień oczekiwania. Niemców już nie było, most wysadzony, cisza, ludzie zaczęli śmiało wychodzić z tych swoich budynków, z tych chałup na zewnątrz, takie rozmowy. Wreszcie okazało się, że już nadchodzi to wojsko, które stanowiło taką pierwszą forpocztę armii radzieckiej. Nie będę się tutaj silił na opisywanie ich wyglądu, bo to znamy z przekazów historycznych. W każdym bądź razie nastąpiło to, można powiedzieć, tak zwane wyzwolenie.
Niedługo potem otworzono szkołę polską w Przemykowie, w odległości jakichś trzech kilometrów od wsi Ławy. Zacząłem do tej szkoły uczęszczać. Natomiast mój tata dość szybko dostał takie zaświadczenie od wójta, że jest wysiedlony z Warszawy, że wraca do miejsca zamieszkania i w związku z tym uprasza się władze wojskowe i cywilne o udzielenie mu wszelkiej pomocy. Pojechał sam do Warszawy, żeby zorientować się, czy w związku z tym, że nasze mieszkanie oczywiście nie istniało, czy jest możliwość żeby jeszcze znaleźć jakieś mieszkanie niezajęte w tym naszym domu przy ulicy Wilczej 30. Okazało się, że jest jedno mieszkanie wolne na trzecim piętrze od frontu, którego najemcy po Powstaniu do Warszawy nie wrócili, zamieszkali gdzieś, albo w Milanówku, albo w Grodzisku Mazowieckim. Wiem, że tata do nich pojechał, jak tam był w Warszawie, i odkupił od nich ich meble. Przede wszystkim uzyskał od nich zapewnienie, że nie zamierzają do tego mieszkania zajmowanego przez siebie w czasie okupacji i Powstania wracać. A ponieważ tam były ich meble, więc mój tata od nich te meble odkupił (nawet w domu mam takie pokwitowanie gdzieś od tych państwa), po czym szybko przyjechał pod Kraków i powiedział, że musimy natychmiast wyjeżdżać do Warszawy, bo inaczej nie będziemy mieli do czego wracać. Tak że nawet nie skończyłem tej trzeciej klasy, do której uczęszczałem w Przemykowie. Takie zaświadczenie tylko wydał mi kierownik szkoły, że uczęszczałem, że czyniłem zadowalające postępy w nauce i że według jego przewidywań uzyskałbym promocję do czwartej klasy. Po czym, jakimś takim promem rzecznym czy statkiem rzecznym płynęliśmy do Krakowa, musiał być napędzany w jakiś sposób, bo to pod prąd płynęliśmy do Krakowa. W Krakowie wsiedliśmy w pociąg, którym przyjechaliśmy do Warszawy. To musiało wszystko się dziać [dwa, trzy dni]. Trzydziestego pierwszego maja opuszczaliśmy wieś Ławy, w ciągu dwóch, trzech dni dotarliśmy do Warszawy.
Pociąg zatrzymywał się dość daleko, przed późniejszym Dworcem Głównym, na zbiegu Towarowej i Alei Jerozolimskich, tak że z jakimś skromnym dobytkiem w rękach szliśmy na piechotę do ulicy Towarowej. Mojej mamy siostra czy moja ciocia, Stefania Orzechowska razem z mężem Janem mieszkali na placu Kazimierza Wielkiego. Teraz nie istnieje ten plac. Kiedy budowano później Dom Słowa Polskiego, to ten teren został zupełnie zmieniony, plac Kazimierza Wielkiego przestał istnieć, wtedy jeszcze istniał i stał ten budynek. Ciocia już tam była z wujkiem. Przyjęli nas bardzo serdecznie, nie wiedzieli, czy przeżyliśmy, czy nie przeżyliśmy, tak że to powitanie miało taki charakter takiego wielkiego szczęścia dla obu sióstr, że żyjemy. Tam po jakimś posiłku, na piechotę oczywiście, udaliśmy się na ulicę Wilczą 30, gdzie zajęliśmy to mieszkanie przedtem już przez mojego tatę wynalezione, jak można powiedzieć i powierzone opiece naszych sąsiadów z tego budynku, którzy też tam pozajmowali różne inne mieszkania, dlatego że nie wszyscy przeżyli. Niektórzy jak wyszli z Warszawy, to do Warszawy już nie wrócili, tak że skład personalny osób troszeczkę się zmienił i przynależność do poszczególnych mieszkań też się zmieniła. W ten sposób wróciliśmy do Warszawy, właśnie w czerwcu czterdziestego piątego roku.
Mieszkałem w tym budynku nieprzerwanie aż do mojej matury, czyli do roku pięćdziesiątego czwartego. W pięćdziesiątym czwartym roku ten mój kuzyn, który był z nami, mieszkał z nami podczas okupacji i który z nami zamieszkał po Powstaniu, którego losy rzuciły do Niemiec, potem do Norwegii i wrócił w czterdziestym szóstym roku, a w międzyczasie moi rodzice zaopiekowali się jego matką, która podczas okupacji owdowiała... Więc mieszkała z nami ciocia Janina Iwańska i Ryszard Iwański, jej syn, odezwał się gdzieś, nie wiem, ale na początku czterdziestego szóstego roku z Norwegii i zapowiedział, że będzie w tej Norwegii, ponieważ uczęszcza do polskiej szkoły, będzie tam do końca roku szkolnego, bo to mu dawało chyba tak zwaną dawniej małą maturę. Rzeczywiście w czterdziestym szóstym roku, w wakacje wrócił do Warszawy, zamieszkał ze swoją mamą w jednym pokoju, ja z rodzicami byliśmy w drugim pokoju. Ponieważ w pięćdziesiątym czwartym roku mój kuzyn zamierzał się ożenić i sytuacja byłaby dosyć trudna, gdyby miał dzielić pokój razem z żoną i razem z matką, więc się zwrócił do mojego taty [z prośbą]. [Tata] prowadził po wojnie taki niewielki sklep, gdzie była galanteria, przybory krawieckie, gdzie było czworo wspólników, niemniej jednak umożliwiło mu to kupienie placu w Wesołej pod Warszawą i wybudowanie domu w stanie surowym, który mógł być już właściwie zamieszkały, więc [kuzyn] zwrócił się do mojego taty z sugestią, żebyśmy się już przenieśli, ponieważ maturę mam już za sobą, żebyśmy się przenieśli do Wesołej i w ten sposób on tam uzyska warunki do tego, żeby z żoną i matką mieszkać w dwóch pokojach. I tak też się stało, moi rodzice kochali tę Wesołą bardzo, tam było ogródek, tam były drzewka, jakieś kwiaty, jakieś warzywa i w pięćdziesiąty czwartym roku zamieszkaliśmy w tym domu w Wesołej.
Cofnę się o rok, bo w pięćdziesiątym trzecim roku, kiedy mój tata nie był już inicjatywą prywatną, tylko pracował na państwowej posadzie, którą to posadę jakiegoś magazyniera w Przedsiębiorstwie Budowy Linii Kablowych znalazł po półtora roku szukania, bo wszędzie, kiedy się dowiadywano, że był przedtem prywatną inicjatywą, to oczywiście pracy dla niego przez pewien czas nie było zupełnie. W pięćdziesiątym trzecim roku podczas urlopu, zapowiedziawszy się listownie, bo utrzymywaliśmy kontakty z tymi ludźmi, u których mieszkaliśmy we wsi Ławy, to po zapowiedzi listownej pojechaliśmy do tych Ław. Ja z moją mamą na dwa miesiące, tata na miesiąc, bo na tyle miał urlop. Tam wtedy pamiętam, że mój tatuś w jakiś sposób wywdzięczając się tym wszystkim gospodarzom tej niewielkiej zresztą wsi, wyprawił coś na kształt takiego przyjęcia w jakimś ogrodzie u tych naszych gospodarzy, u których mieszkaliśmy. Postawiono stoły, zeszło się tam sporo osób i w ten sposób jakoś tata chciał im powiedzieć, podziękować za to, że się nami opiekowano. Dlatego że muszę jeszcze dodać, że mieszkaliśmy u pana Szymańskiego, u pana Szymańskiego w budynku, ale szereg gospodarzy było zobowiązanych przez sołtysa, były takie pewne dyżury, że jedni nam dostarczali jednego dnia masło, drudzy drugiego dnia ser, trzeci trzeciego dnia mleko i tak mniej więcej to było, że ciężar utrzymania tych wygnańców z Warszawy był rozłożony jakoś w miarę równo na całą wieś. Z tym że oczywiście mieszkaliśmy u tych jednych gospodarzy. Tak że to była ta pierwsza wizyta, w pięćdziesiątym trzecim roku, po naszym wyjeździe w czterdziestym piątym, a potem ja za rok robiłem maturę, potem zacząłem studia i zasadzie ciągle tam wracałem. Muszę powiedzieć, że ciągle tam wracałem, bo zawsze pamiętałem to miejsce jako oazę spokoju po tym wyjściu z Powstania. Wtedy jeszcze byliśmy wszyscy razem, mój tata zmarł w roku pięćdziesiątym ósmym, więc niedługo po tej wizycie w tych Ławach. I co pewien czas ja odwiedzałem te Ławy, bo dla mnie zawsze to się kojarzyło z pełną rodziną, to znaczy rodzice i ja cali, cudem ocalali z tej Warszawy, w miejscu, które wtedy właśnie jawiło nam się jako taka oaza spokoju. Do dzisiaj utrzymuję kontakty, z tym że pan Józef Szymański nie żyje już dawno, państwo Kozakowie już nie żyją, pani Kozakowa zmarła mniej więcej jakieś cztery lata temu, ich syn, który wtedy był dopiero co urodzonym dzieckiem, też nie żyje, urodziła im się po wojnie córka, ta córka żyje, mieszka w Krakowie, utrzymuję z nią kontakty. Młodsza córka pana Szymańskiego, pani Władysława, która w międzyczasie owdowiała, mieszka w Piotrowicach, w sąsiedniej wsi, w odległości mniej więcej półtora, dwa kilometry od domu swojego urodzenia, chociaż to już jest inne województwo, bo jest małopolskie. Rzeka Nidzica rozdziela to na świętokrzyskie i małopolskie. Skończyła w tym roku dziewięćdziesiąt lat i nawet jak wszystko się dobrze ułoży, to za kilkanaście dni znowu ich tam odwiedzę, tę miejscowość, i się z panią Władysławą, która z męża nazywa się Boksa, będę się widział. Tak że kontakty zachowaliśmy cały czas, od czasu tego naszego pobytu u nich po Powstaniu. Zresztą wielokrotnie podkreślano, te właśnie dwie siostry podkreślały, że było tylu wygnańców z Warszawy, a nikt tam nigdy się nie pojawił, nigdy nic nie napisał, a my w zasadzie dopóki jeszcze żył tata, potem dopóki żyła mama (moja mama dożyła wieku dziewięćdziesięciu dziewięciu lat), to w zasadzie ciągle mieliśmy z nimi jakieś kontakty. Oni nas czasami odwiedzali, myśmy ich odwiedzali, dopóki jeszcze mamie siły pozwalały. A ja do dzisiaj, jeżeli jadę i mam możliwość nadrobić trochę drogi i wstąpić do Ław i do Piotrowic, zawsze to robię. Do Ław tylko z sentymentu, bo tam w tej chwili już nikt nie mieszka, bo jak powiedziałem, ta ich córka urodzona po wojnie mieszka w tej chwili w Krakowie. Ale budynek stoi, to jest budynek pobudowany przez pana Józefa Szymańskiego gdzieś w latach trzydziestych. Tak można by te wszystkie moje wspomnienia okupacyjnopowstaniowe tutaj przekazać.

  • Chciałem jeszcze zapytać pana o warunki życia Powstańców, to znaczy czy był problem z żywnością, pan o tym wspominał?

Wspomniałem o tym, tak. Mój tata był kimś na kształt jakiegoś takiego cywilnego dowódcy tego domu, tak to można nazwać. Nie był, broń Boże, zmilitaryzowany, ale wiem, że tam jakąś funkcje pełnił i zajmował się rozdziałem żywności, którą tam w jakiś sposób dostarczano. Słabo to pamiętam, kojarzy mi się to z jakąś taką marmoladą, która, jak mówiono, była marmoladą z buraków. Chyba nic więcej nie umiem na ten temat powiedzieć. Chyba nie głodowaliśmy, ale nie było to jakieś takie, bym powiedział, wyżywienie nadzwyczajne, ale jakieś tam racje żywnościowe były przydzielane. Jaką drogą, nie umiem powiedzieć.

  • Czy był problem z zaopatrzeniem w wodę na przykład?

Z wodą były problemy do tego stopnia, że na parterze od ulicy (z tym że było wejście oczywiście od podwórka) mieścił się jakiś warsztat ślusarski, który po wojnie był zamieniony w skład węgla i opału, i w tym warsztacie ślusarskim, wiem, że drążono, sprowadzono różdżkarza podczas Powstania, różdżkarza, który miał odpowiedzieć, czy warto się wwiercać na tę ziemię, czy tam się dojdzie do jakiegoś źródła wody. Ale o ile pamiętam, te próby skończyły się negatywnie. Jak tę wodę nam dostarczano, też nie potrafię powiedzieć.
Natomiast pamiętam doskonale, jak po wojnie w czterdziestym piątym roku myśmy wrócili, jak wspomniałem, w czerwcu i niedługo potem na środku ulicy Wilczej wbudowano hydrant, gdzie można było brać w wiadra wodę i nosić do domu. Pomimo że mieszkaliśmy na trzecim piętrze już podówczas i byłem przecież ośmiolatkiem, to z prawdziwą przyjemnością dźwigałem kubły wody na to trzecie piętro, dlatego że mieliśmy dostęp do wody, którego tuż po Powstaniu byliśmy jeszcze przez jakiś czas pozbawieni.
Wszystko wtedy było takie jakieś budzące wielki entuzjazm. Wkręcenie tego hydrantu, ukazanie się „Ekspresu Wieczornego” jako tej gazety codziennej. Przedtem jeszcze powstało „Życie Warszawy”. O ile pamiętam, to w prawobrzeżnej Warszawie chyba ono się zaczynało ukazywać. Ale do mojej szkoły przy ulicy Hożej, do której uczęszczałem po wojnie (nie szedłem ulicą Wilczą do Kruczej i do Hożej, tylko szedłem tyłem naszego budynku), przez te gruzowiska prowadziły ścieżki wydeptane, szło się dosłownie na ukos. Szedłem do szkoły dosłownie na ukos przez gruzy, które tam zalegały wszędzie. Cała ulica Skorupki, która przez jakiś czas po wojnie nazywała się ulicą Sadową, a teraz znowu wróciła do swojej nazwy dawnej Skorupki, leżała w gruzach. Ulica Hoża, ulica Krucza to przecież było jedno wielkie rumowisko.
  • Czy pamięta pan, jaka była atmosfera wśród ludności cywilnej w czasie Powstania?

To znaczy nie pamiętam żadnych takich przejawów jakiegoś zwątpienia, jakiegoś narzekania na nasz los, nie, tego nie mogę powiedzieć. Natomiast na przykład pamiętam, zanim kamienica została zburzona, jak patrzyliśmy w ten czworobok nieba, który ograniczały cztery ściany, cztery oficyny i front budynku, bo czasami rzucano ulotki. Nie umiem powiedzieć, czy to były ulotki rzucane przez Niemców, czy to były ulotki rzucane przez samoloty rosyjskie, które też tam czasami podobno dolatywały nad Warszawę. W każdym razie pamiętam takie mieniące się kartki papieru, wysoko, wysoko w górze. Wiadomo było, że do nas nie trafią i nie trafiały nigdy, ale jak dzisiaj widzę białe gołębie lecące na tle niebieskiego nieba i tak machające skrzydełkami, to mi się zawsze kojarzy z tymi ulotkami, których wypatrywaliśmy, bo a nuż jakaś spadnie na podwórko, a to byłby jakiś, można powiedzieć, element informacji, gdzie ktoś chciał nam coś przekazywać.

  • Czy pamięta pan, czy czytano prasę powstańczą, czy było radio?

Nie, radia, przynajmniej według mojej wiedzy, w obrębie tych osób z którymi się kontaktowałem, o istnieniu radia nie wiedziałem. Myśmy też nie mieli radia podczas wojny, podczas okupacji i podczas Powstania, natomiast jakieś gazetki były roznoszone. Jak wspomniałem, ponieważ budynki były połączone przekopami i przez piwnice do sąsiednich budynków, to wiem, że dopóki ta oficyna nasza nie runęła, to jeszcze bardzo często przychodzili właśnie czy Powstańcy, czy łącznicy, przechodzili przez nasze podwórko i czasami przynosili jakieś wieści czy jakieś słowo pisane, jak można powiedzieć. Ale ja nie byłem odbiorcą tego, bo oczywiście to była już domena dorosłych.

  • Spotykał się pan z Powstańcami, miał pan z nimi styczność?

Wiem, że odwiedziliśmy z moim tatą mojego ciotecznego brata, kiedy został ranny i leżał właśnie w takim szpitaliku przy ulicy Skorupki, dosłownie. Wiem też, że szliśmy jakimiś wykopami, aż doszliśmy do tego budynku. Pamiętam taką scenę, że właśnie chowano kogoś na ulicy, dosłownie w grobie, kogoś, kto prawdopodobnie w tym powstańczym lazarecie zakończył życie. Pamiętam księdza, pamiętam kilka osób z rodziny i tę trumnę zbitą z desek, jak tam chowano – dosłownie tam, gdzie było wolne miejsce. Pamiętam, jak byliśmy na sali i mój kuzyn leżał, ale on nie był w jakimś stanie zagrażających życiu. Był ranny, ale był w dość dobrej formie. Najlepszy dowód, że kiedy Powstanie się skończyło, to był tam w obsłudze, którą Niemcy ustanowili spośród tych Powstańców, którzy jak wiadomo, składali broń i wychodzili z Powstania w jakichś zorganizowanych grupach. Był przez nich skierowany do obsługiwania tego obozu. Obsługiwanie polegało na tym, że rozwozili pożywienie po prostu, jakiś kocioł z zupą, nakładali tę zupę i tak dalej, i tak dalej. Potem był w Niemczech na robotach (z jego opowiadań wiem, jak to wyglądało), a potem przewieźli ich morzem jakimś statkiem do Norwegii. Tam był w jakimś polskim obozie, w miejscowości przynajmniej, mówię tak, jak się pisze: Mysen. Przesyłał mi stamtąd nawet kartki, kiedy już nawiązał z nami kontakt. W czterdziestym szóstym roku, jak wspomniałem, wrócił stamtąd do Polski na stałe, skończył szkołę wieczorową, cały czas pracując, skończył studia wyższe w szkole Wawelberga. Był inżynierem elektrykiem, magisterium już nie zrobił.

  • Czy może pan powiedzieć, jak wyglądało życie religijne w tamtym czasie? Czy były jakieś msze, nabożeństwa?

Nie, nie. Tam była kapliczka na podwórku wybudowana tuż przed Powstaniem. Pamiętam jeszcze takie dyskusje pomiędzy lokatorami, czy ma być apteczka, czy ma być kapliczka. Część optowała za apteczką, ale większość optowała za kapliczką w związku z czym, ta kapliczka powstała. Ta kapliczka powstała, jak wspomniałem, kiedy wybuchło Powstanie, to spontanicznie tam się wszyscy modlili przed tą kapliczką, tylko rozpraszając się wtedy, kiedy przejeżdżał samochód niemiecki, samochód pancerny i z tego samochodu strzelano po bramach, jak to się mówi, na oślep. Natomiast podczas Powstania ona została w pewnym momencie zniszczona przez zawalenie tych oficyn. Ale tak, żeby były jakieś msze, tego nie kojarzę zupełnie.

  • Pamięta pan, nazwijmy to, wydarzenia kulturalne, koncerty?

Nie, nic. Poza tym zabawami dziecinnymi, które organizowała nam matka jednego z moich kolegów w pierwszych dniach Powstania, kiedy jeszcze to podwórko było w miarę bezpieczne, to nic więcej nie pamiętam. Nic takiego nie było, takie rzeczy bym zapamiętał.

  • Jak pan pamięta Niemców? Czy wyganiali państwa z domu, jak się zachowywali podczas eskortowania was do obozu w Pruszkowie?

Nie, ja nie pamiętam, żeby to było tak, że przychodzą i nas wyganiają. To była taka decyzja podjęta przez wszystkich spontanicznie, że trzeba, bo apelowano, tam było nagłośnienie tej sprawy, że należy opuścić, dlatego że Warszawa będzie zburzona doszczętnie i tak dalej. Wiem, że wychodziliśmy. Nie pamiętam specjalnie Niemców po drodze. Oni na pewno gdzieś w jakiś sposób regulowali ruchem, ale to szła duża masa ludzka, to szła masa ludzka wypełniająca na przykład całą szerokość ulicy Śniadeckich i koło Politechniki, tam dalej, dalej. Dopiero pamiętam Niemców, w momencie kiedy nas ładowano na te pociągi towarowe i wywożono – to pamiętam dokładnie. I oczywiście Niemców, którzy odwiedzali ten dom, w którym mieszkaliśmy w Ławach, bo tam zawsze był jakiś oficer, zawsze tam był jakiś oficer.

  • Jak pan pamięta pobyt w Pruszkowie, wspominał pan, że byliście zakwaterowani w olbrzymiej hali?

W takiej hali. Legowisko mieliśmy jakieś. Nie pamiętam. To było legowisko. Czy to była słoma, czy coś innego... Takie legowisko, taki barłóg. Można powiedzieć, że w zasadzie we trójkę tam byliśmy. I jak powiedziałem na wstępie, ile tam dni byliśmy, nie umiem powiedzieć. Mogło to być dni pięć, mogłoby to być dni siedem. W każdym razie biorąc pod uwagę, że już na pewno 15 października byliśmy na tej wsi podkrakowskiej, a na pewno przyjechaliśmy tam dwa, trzy może cztery dni wcześniej, no to moim zdaniem nie mogło być długo. To musiało być dosłownie kilka dni. Przypuszczam, że nie dłużej niż tydzień. Potem ta jazda i potem to zjawienie się w tej wsi na pewno przed piętnastym, bo 15 października byliśmy tam na miejscu.

  • Czym zajmowali się państwo, mieszkając na wsi? Mówił pan, że poszedł pan do szkoły.

Ja poszedłem do szkoły po styczniu czterdziestego piątego roku.

  • A wcześniej? Co państwo robili tam od października?

Matka mojego kolegi... Bo państwo Mańkowscy do tej wsi zostali przywiezieni inną furmanką razem z nami. Zamieszkali dosłownie trzy domy dalej. I przez pewien czas pani Mańkowska Ryszarda, swego syna, i mnie (on był rok starszy ode mnie, może dwa) uczyła w jakiś sposób. Spotykaliśmy się albo w naszym pomieszczeniu, albo u nich w pomieszczeniu i tam jakieś mieliśmy czytanki, które jakoś się tam znalazły. Ja pamiętam, że dostałem taką nagrodę za postępy w nauce. To był taki tygodnik „Słonko”, kilka numerów oprawionych w taką sztywną okładkę. Ja to miałem ze sobą. Czytaliśmy sobie tam jakieś różne opowiadania czy coś tam pisaliśmy nawet. Ale to długo nie trwało, dlatego że pan Mańkowski miał jakąś firmę. On był inżynierem chemikiem, wydaje mi się. Miał jakąś firmę pod Warszawą i on jakoś wyjednał zgodę, żeby zezwolono mu wrócić pod Warszawę i żeby w jakiś sposób zabezpieczyć część surowców, które chyba miał w tej firmie. Tak mi się wydaje. Tak że nie przypuszczam, żeby oni tam byli na wsi dłużej niż miesiąc. Oni dość szybko wyjechali stamtąd. I w ten sposób w tej wsi byliśmy tylko i wyłącznie sami. Na pewno ich nie było już okolicach Bożego Narodzenia. Więc gdzieś przypuszczam, że w listopadzie oni wrócili do [okolic] Warszawy. Kontaktu z nimi po wojnie jakiegoś wielkiego nie mieliśmy. To znaczy raz odwiedziliśmy pana Mańkowskiego, który zamieszkał w Warszawie przy ulicy chyba Żelaznej, róg Pereca, tak mi się wydaje. Z tym Ryszardem się raz chyba widziałem. Potem kontakty się urwały. Inne miejsce zamieszkania powodowało, że już nie mieliśmy tych stycznych.

  • Czy pańscy rodzice zajmowali się tam czymś? Jakoś pracowali?

Moi rodzice umieli szyć. Tata miał pracownię, jak wiadomo, mama też kończyła jakiś kurs kroju i szycia jeszcze przed ślubem. Moi rodzice umieli szyć, w związku z tym zaoferowali swoje umiejętności tym państwu, u których mieszkaliśmy. Rzecz się rozeszła i o ile pamiętam, dość dużo osobom oni pomagali, szyjąc tyle, co można było tam w ręku uszyć. Nawet pamiętam takie zdarzenie, że do jakiegoś niemieckiego oficera doszła wieść, że mój tata umie coś szyć, a jemu nie wiem, czy się rozdarł mundur, jakiś fragment, i mój tata mu to zrobił. I wtedy pamiętam, że on się zapytał, czy ojciec mój chce zapłatę, bo oni tam mieli jakieś kupony, które wydali i potem wypłacano, czy chce jakąś konserwę za to. I pamiętam, że tata to zostawił do mojej decyzji. Wiem, że jakąś podjąłem decyzję, ale czy się zdecydowaliśmy na zapłatę w pieniądzach, czy raczej w postaci tej puszki jakiejś konserwy, tego nie umiem powiedzieć. Jak pan wspomina kontakty z tym oficerem niemieckim, który tam stacjonował? Czy to powodowało jakieś napięcie, dystans? On był wrogiem.
Wszyscy chyba… Źle mówię „wszyscy”, bo to różnie z tym bywa, ale w przeważającej większości środowisko, z którego się wywodziłem, zachowało do Niemców dystans z uwagi na to, że byli to najeźdźcy, którzy napadli na nasz kraj, którzy dokonywali szeregu okrucieństw i wiadomo było, że to jest wróg. Że to jest wróg. Dlatego też myśmy tam nigdy, jak to się mówi, nie szukali żadnego jakiegoś zbliżenia. Zresztą to w ogóle było nawet niemożliwe. On miał swój pokój. Do niego tam przychodzili żołnierze, miał swojego adiutanta. I to była taka zupełnie jakaś zamknięta enklawa w tym budynku. Niemniej jednak, ponieważ oni tam się zmieniali.… To nie było tak, że był tylko jeden oficer. Oni się tam w jakiś sposób zmieniali. Pamiętam, raz czy dwa takie jakieś przejawy współczucia ze strony tego oficera pod moim adresem, jako tego dziecka, które razem z tymi rodzicami zostało wygnane i musi (tak sobie to odczytywałem) pędzić takie życie wygnańca, nie mając domu, nie mając swojego miejsca zamieszkania. Tam raz czy dwa razy mnie pogłaskał po głowie, o ile dobrze pamiętam, ale to były takie zdarzenia zupełnie odosobnione. No i wracam do tej Wigilii, kiedy się okazało właśnie, że jakoś się dogadali z tymi Austriakami, że oni są Austriakami. Dwaj wtedy byli i pozwolili się zaprosić na tę Wigilię. No to jest taka uroczystość, gdzie, jak to się mówi, wędrowca się zaprasza. Jest zawsze puste nakrycie dla kogoś, kto wędruje, więc to byli nasi wrogowie, ale to jest taka noc wigilijna, która łączy ludzi nawet czasami zupełnie [obcych]. Zresztą fakt, że oni byli Austriakami, też chyba nie był tutaj bez znaczenia. I jak mówię, pamiętam dokładnie, jak śpiewaliśmy kolędę „Cicha noc”. Oni po niemiecku, myśmy ją śpiewali po polsku. I te strzały na wiwat, które pod wpływem sugestii mojego taty oni tam oddali, bo „Bóg nam się narodził”, prawda.

  • Czy może pan powiedzieć, jakie wrażenie robili na panu Rosjanie, żołnierze radzieccy?

Jest to trudna sprawa, bo z jednej strony wtedy traktowaliśmy ich jako ludzi niosących nam wolność, prawda. Ja nie mogę patrzeć obiektywnie, bo mam już bagaż tych sześćdziesięciu iluś lat, które minęło od tamtego wydarzenia. Pamiętam, że mój ojciec wybiegł naprzeciwko nim, niosąc butelkę jakiegoś bimbru, który tam pędzono, zresztą nawet na prośbę Niemców. Tam taki był jakiś specjalista we wsi, który na tej posesji, gdzie żeśmy mieszkali, nawet pędził bimber. I wiem, że Niemcy chętnie zezwolili na to, bo byli odbiorcami tego alkoholu. Natomiast tata mój wybiegł właśnie z butelką, witając ich jakoś bardzo tak przyjaźnie. No, była to grupa osób, oczywiście każdy był ubrany inaczej... I pamiętam taką scenę, która mogła się skończyć tragicznie. Nasz pokój, w którym mieszkaliśmy w tej wsi, w tym domu, miał okna wychodzące na szosę. Wychodziło się z niego na taki długi korytarz, który miał wyjście też od strony szosy. Ale to wyjście właściwie nie było używane, bo wychodziło się od podwórka, na podwórko się wychodziło. I ja pamiętam, że wtedy zupełnie jakoś tak w sposób, którego nie umiem uzasadnić, przekręciłem klucz w tych drzwiach od zewnątrz. I kiedy ci Rosjanie weszli… No może nie pierwsi od razu, ale jacyś drudzy czy trzeci, któryś tam dobiegł do tego domu. Chciał wejść przez drzwi. Drzwi były zamknięte. Zaczął walić pięściami w te drzwi. Gospodarz, ten młodszy, pan Józef Kozak, rzucił się tam, żeby te drzwi otworzyć. Byliśmy wtedy akurat w tym naszym pokoju. W tym naszym pokoju była jego żona, to małe dziecko, chyba pan Szymański też i ja z rodzicami. I za chwilę rozległ się strzał. Pamiętam, że pani Janina Kozakowa zbladła, tak naprawdę jak papier. Dosłownie się zrobiła blada i powiedziała: „Chłopa mi zabili”. I za chwilę się drzwi otworzyły i ten pan Kozak wystraszony, ale taki nadrabiający miną i mówi, że przebieg zdarzenia był tego rodzaju, że kiedy otworzył temu radzieckiemu żołnierzowi te drzwi, tamten mu mówi: „Tu u ciebie jest giermaniec. Ty zamykasz dom, bo tu jest giermaniec. Prowadź mnie, gdzie jest ten giermaniec”. A on mówi: „Nie ma żadnego giermańca”. „Idź na górę – mówi – na strych” – on mówi. „To ty idź na ten strych – mówi [gospodarz] – ja wiem, że tam nikogo nie ma”. Więc ten Rosjanin strzelił tam w stronę tego otworu strychowego. Oczywiście nic się dalej nie stało. Pewnie tylko przedziurawił dach i poszedł dalej. Ale wrażenie rzeczywiście było takie bardzo, powiedziałbym, dramatyczne, dlatego że byliśmy… Ja to może nie, ale dorośli byli przeświadczeni, że to był strzał skierowany w stronę tego młodego gospodarza, jeżeli tak można nazwać.

  • Wspominał pan o tym, że potem w tym samym pokoju zakwaterowani też byli oficerowie czy podoficerowie rosyjscy…

Ale w tamtym, gdzie byli niemieccy. Tak. Ale to był krótko, bo ta ofensywa szła do przodu, jak to się mówi. Szła na zachód, w związku z tym to było bardzo krótko.
Natomiast dwa takie wydarzenia istotne. Jedno tak: most został wysadzony, jak wspominałem, przez tych dwóch młodych Niemców, którzy wysadzili ten most. W związku z czym tam przeprawa na drugą stronę była dosyć trudna, dlatego że most… Chyba połowa tego mostu była zwalona albo cały nawet był zwalony, w związku z czym czołgi próbowały przejeżdżać przez Nidzicę. Lód był za słaby, żeby utrzymać czołg. Jeden czołg tam utkwił, inne jakoś przyjechały. W związku z czym ja wiem, że potem gospodarze zostali tam jakoś ściągnięci, żeby tam jakoś próbować ten czołg wyciągnąć, ale dopiero jakiś pojazd masywny go wyciągnął i on stał długi czas na drodze już tam za mostem. Długi czas stał za mostem i wiem, że okoliczne dzieci prosiły takiego jak gdyby opiekuna wyznaczonego, który miał się tym czołgiem opiekować, a on im dawał takie metalowe pojemniki, prawdopodobnie do naboi czołgowych, do pocisków czołgowych. A to mogło służyć jako, czy ja wiem... Tam można było jakieś rzeczy włożyć, trudno mi powiedzieć. Taka przenośna walizka metalowa, oczywiście niezamykana, tylko odkrywana.
To pamiętam jedno, a drugie to mogę powiedzieć tylko, że przez długi czas tam przeciągały duże ilości wojska właśnie idące w stronę Krakowa. Duże ilości wojska. I w związku z tym zatrzymywali się tam coraz ci żołnierze. Wiem, że ci gospodarzy mieli taki jakiś obowiązek karmienia ich. Natomiast pamiętam takie zdarzenie, kiedy pędzono na wschód wielkie stado krów. To musiało być już bliżej naszego wyjazdu. Wielkie stado krów. Zrobiono postój tam w tej wsi i spędzono wszystkie kobiety, żeby te krowy wydoiły. I pamiętam, że wtedy właściwie z tym mlekiem nie było co innego robić, jak tylko brać je na własny użytek. Czy na mleko, czy na masło, czy na ser. No wiem, że my dzieciaki nosiliśmy tam z tego miejsca, gdzie te krowy dojono, wiadrami mleko do poszczególnych zagród, no bo nie było z tym co robić. Raz był tylko taki przypadek. I to rosyjscy jacyś tam opiekunowie tego stada przepędzili je tam dalej na wschód. Nie wiem, gdzie one miały być dopędzone, bo nie przepuszczam, żeby one poszły aż do Związku Radzieckiego. Przecież to była olbrzymia odległość. Nie wiem, czy do jakiegoś większego miasta typu Opatów, czy Nowy Korczyn, Opatowiec je pędzono. Nie umiem powiedzieć.
  • Proszę powiedzieć, jakie były pańskie najlepsze i najgorsze wspomnienia z czasów Powstania.

No niewątpliwie najgorszym to był moment zawalenia się tego budynku. To była chwila, w której ja może nie myślałem jakimiś kategoriami filozoficznymi, że za chwilę zginiemy, ale ten łomot był tak przepotężny, to było coś takiego niezwykłego w moim życiu, że ja nieraz mówiłem, że może nie umiem moim córkom i mojemu wnukowi przekazać tej strasznej grozy, która wtedy waliła nam się na głowę. To było coś rzeczywiście nieprawdopodobnego. A coś pozytywnego? Pozytywy to były już tylko i wyłącznie po opuszczeniu Warszawy, wtedy kiedy się znaleźliśmy tam, jak mówię, w oazie spokoju, pięknej pogody, tych pól, które były już wtedy po żniwach oczywiście. Tam bardzo wielu gospodarzy, jeżeli nie wszyscy, sadzili tytoń. To jest taka okolica, która słynęła z tytoniu. Po wojnie zresztą też tam tytoń uprawiano. Jeszcze ja jak tam jeździłem już jako student, na przykład Wydziału Prawa, to czasami wdziewałem na siebie jakiś strój i razem pomagałem im tam na przykład obrywać te liście. Po przejściu przez taki rząd tych zielonych liści to człowiek był oblepiony smołą, którą te liście wydzielały z siebie. To właśnie jest to, co jest elementem najbardziej trującym przy paleniu papierosów. W każdym razie wtedy się suszył tytoń na tych różnych stodołach, na słońcu. I w takiej suszarni, która była tam opalana, w jakiś sposób na ścianach wisiały te liście tytoniowe, wisiały śliwki, które też się suszyły. I ten zapach jednego i drugiego był, można powiedzieć, bardzo przyjemny.

  • Jak pan teraz z perspektywy ocenia Powstanie Warszawskie?

Jak mówię, nigdy na tym podwórku nie słyszałem, żeby ktoś głośno wypowiadał się: „Po co to Powstanie? Po co to wszystko? Czemu my tak się męczymy? Czemu nam grozi śmierć w każdej chwili?”. Takich wypowiedzi nigdy nie słyszałem, ale też być może dlatego, że w jakiś sposób przez znaczą część Powstania byliśmy odizolowani w tej swojej piwnicy. Tam ludzie między sobą rozmawiali, ale już nie było takiego miejsca jak podwórko, które było miejscem, gdzie mogło się zgromadzić więcej osób i na ten temat mówić. Ja pamiętam te dni jako dni takiej pewnej euforii. Oto zerwaliśmy się my jako naród polski, zerwaliśmy się do nierównego boju. Walczymy o to, żeby ta nasza stolica była oswobodzona. Ale jednocześnie pamiętam kiedyś taki wieczór, już wtedy zapadał zmrok wcześniej, gdzieś pewnie to było przy końcu sierpnia, jak mama mnie wyprowadziła w tej niezniszczonej części budynku, tej, która jest częścią frontową, wyprowadziła mnie tam na strych i wyszliśmy, otwierając taką pokrywę na dachu, i wystawiliśmy głowy (ciemno już było) ponad ten dach. I widzieliśmy morze płomieni ze wszystkich stron. Wszędzie dookoła były pożary. To były pożary takie, można powiedzieć, jednostkowe. To nie było jakieś takie morze ognia, jak na przykład pali się tam gdzieś, nie wiem, sto hektarów lasu na przykład, nie. Ale pełno punktów takich właśnie płonących budynków. Nasz budynek nie spłonął. To, co zostało zwalone, to zostało zwalone, natomiast cześć od frontu została zachowana. To są takie wrażenia, które zawsze się w jakiś sposób pamięta. One zapadają na całe życie.



Warszawa, 20 sierpnia 2013 roku
Rozmowę prowadził Michał Studniarek
Tadeusz Wiatrzyk Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście Południowe

Zobacz także

Nasz newsletter