Danuta Śnihur „Danusia”
Moje nazwisko Danuta Śnihur. Urodziłam się w Warszawie. W Powstaniu Warszawskim byłam w grupie „Harnasia”, oddział „Grażyna”. Byłam łączniczką. Przetrwałam Powstanie aż do ostatniej chwili. Potem nas wywieźli.
- Pani miała trzynaście lat, jak rozpoczęła się II wojna światowa.
Nie całkiem, bo ja się urodziłam w grudniu, to jeszcze było troszeczkę, a II wojna światowa zaczęła się 1 września.
- Jak pani zapamiętała wybuch II wojny światowej?
Proszę pani, bardzo śmiesznie, dlatego że Niemcy zaczęli bombardować Warszawę od 1 września, rano, pamiętam. I moja mama naturalnie zerwała się z łóżka i zaczęła zasłaniać rolety, bo pamięta pani… Nie, pani nie pamięta, ale było nakazane, żeby wieczorem nie było widać światła.
- Jeszcze przed wybuchem wojny.
Przed wybuchem wojny, tak. Już wiedzieli, że będzie coś, i był nakaz, żeby zasłaniać okna na wieczór i na noc, żeby nie dawać znaku, że to jest Warszawa. Więc było dosyć śmiesznie, bo ojciec mówi: „Co ty robisz, wariatko, przecież to jest dzień”. I tak było. Potem mieliśmy kilka nalotów. Wszyscy schodzili do piwnic. No i potem wkroczyli Niemcy.
- Czy pani pamięta tych pierwszych niemieckich żołnierzy?
Ojciec nas... Potem był nakaz, żeby dzieci, kobiety i tak dalej wysłać za Bug. Ojca wspólnik miał żonę Żydówkę, z którą miał dwoje dzieci. Bardzo, bardzo przyjemni państwo. Ojciec był, jak to się mówi, biznes owiec, handlowiec. Oni mieli szereg sklepów. To byli starzy piłsudczycy. I oni mieli sklepy Samopomocy Inwalidzkiej.
Tam były rzeczy piśmienne i mapy. Ojciec i Filipowicz, jego wspólnik, mieli kontakt z wojskiem. Mieli drukarnię i drukowali mapy sztabowe i tak dalej.
- Gdzie mieściła się drukarnia pani ojca?
Dokładnie nie wiem, ale potem się dowiedziałam. Bo ojciec po tym jak założyli getto, to mógł jeszcze do tej drukarni wejść i likwidować. Niemcy mu pozwolili przez pewien czas przechodzić przez bramy getta.
- Czyli ona była na terenie getta?
Na terenie getta gdzieś, nie wiem gdzie. Ja byłam za mała dziewczynka. W każdym razie wracając do tego. Więc ojciec wziął nas, moją babkę. Nas było troje dzieci, moją babkę, tą właśnie panią z dwojgiem jej dzieci, jeszcze mojej matki bratową (mąż mojej babki bratowej był w wojsku) i też dwoje dzieci. I pojechaliśmy gdzieś na wieś.
- Czy pani pamięta, kiedy to było?
To był jakiś drugi tydzień września. Ja już nie pamiętam tego dokładnie. Nas tam zbombardowali. Aha, i jeszcze był szofer, bo mój ojciec miał samochód i szofera. Jeszcze był szofer i jego rodzina. Nas tam zbombardowali.
Strasznie dużo. Mój biedny ojciec musiał się tym wszystkim zająć. I naturalnie potem zało benzyny. Potem się wszystko paliło. W każdym razie znaleźliśmy się w Kowlu.
Daleko. Już za Bugiem. W Kowlu. I naturalnie wyszli bolszewicy. Tak że zostaliśmy odcięci zupełnie. Byliśmy tam… Szukaliśmy… Byliśmy szalenie zgubieni. Ojciec sobie dawał radę i ta pani Filipowicz, która była żoną wspólnika, była szalenie przedsiębiorcza pani. I mówili, że Rosjanie będą przepuszczali w pewnym miejscu przez Bug. Więc tam zwaliło się mnóstwo ludzi takich jak my. Naturalnie oni powiedzieli:
Dawaj, dawaj nazad, i to było wszystko. I myślimy zostali, ojciec został z kupą tego wszystkiego. I znalazł się taki poczciwy, poczciwy karczmarz, Żyd, nazywał się Zelman, którego nigdy nie zapomnę. I on nas po prostu wziął do siebie. To był malutki domek. Ta pani Zelmanowa robiła placki jakieś czy bułki, czy coś takiego, a on jeździł naokoło i kupował śledzie i tak dalej. I oni sprzedawali to, bo tam był węzeł kolejowy, na którym zatrzymywały się wojska rosyjskie.
- Jaka to była miejscowość, pani pamięta?
Nie pamiętam. Naprawdę nie pamiętam, ale to było blisko Bugu w każdym razie gdzieś. W międzyczasie ojca wspólnik i ojca brat szukali nas i dowiedzieli się, że tam jesteśmy. Więc przysłali kogoś, że nas przeprowadzą przez zieloną granicę. I tak rzeczywiście się stało. Myśmy przyjechali jakimś czółnem czy coś takiego. Prowadzili nas przez jakieś pola i przedostaliśmy się na drugą stronę. Wtedy zobaczyłam pierwszego Niemca. Był ubrany, jak zwykle przedtem, w prześliczny mundur. To była już prawie zima, bo to był listopad, coś takiego. I takie nieskazitelnie białe rękawiczki i nieskazitelnie biały kapturek pod hełmem. W porównaniu z rosyjskimi obdartymi…
- Czy pani pamięta też spotkanie z rosyjskimi żołnierzami?
Ach, proszę pani, naturalnie. Bo myśmy byli w Kowlu wtedy. Więc Kowel był wtedy bardzo żydowski. Teraz nie wiem, jak tam jest, ale to było żydowskie miasteczko. No i wszyscy się bardzo cieszyli, że wreszcie wejdą Rosjanie i dadzą… Myśmy mieszkali u takiego… Aha, ten Żyd, u którego myśmy byli, nazywał się Zelman… Ale myśmy wtedy mieszkali u takiego [pana], oni odnajmowali nam duży pokój u siebie i on był zegarmistrzem. No i cieszył się strasznie, że wreszcie nie będzie potrzebował płacić za syna edukację, bo wszystko będzie za darmo.
- Też był żydowskiego pochodzenia?
Żyd. Żyd. Tak.
- Pani widziała tę radość na ulicach?
Tak, jak najbardziej. Więc weszli Rosjanie. Naturalnie wszyscy założyli czerwone opaski i wszyscy ich przyszli przyjmować. No i postawili im nawet bramę triumfalną jakąś, o ile pamiętam. Te wojska weszły, obdarte w straszny sposób. Te ich mundury były poszarpane na dole (tak jak ja pamiętam, ja byłam jeszcze ciągle mała dziewczynka). Rozdawali wódkę i kiełbasę.
Oni postawili stoły i częstowali ludność. Nie wiem, czy to byli żołnierze, czy dowódcy. Nie mam pojęcia. W każdym razie ojciec nas złapał za głowę... Bo myśmy z moją siostrą naturalnie buszowały, żeby zobaczyć wszystko. Złapał nas za głowę i zamknął w domu. W każdym razie wiem, że z nami był brat Wiecha, który przyłączył się do nas po prostu, jak jechaliśmy. Bo najpierw nam samochody wysiadły, więc ojciec zamienił te samochody na wozy z końmi. Przysiadł się do nas pan Wiechecki. Ale nie Wiech, tylko jego brat, który pracował na poczcie. I jego zwierzchnik, który miał mundur taki bardziej galowy, ze złotem, z jakimiś lampasami złotymi. Nie wiem, kim on był. Jakiś naczelnik poczty. I naturalnie od razu go aresztowali jako oficera polskiego.
Rosjanie, tak. Oni od razu zrobili czystkę tam. To pamiętam.
- Jakie uczucia temu towarzyszyły? Czy pani pamięta? Czy to by strach, czy to była ciekawość?
Proszę pani, nie wiem. Wiem, że była radość wśród Żydów, dopóki im nie zaczęli konfiskować tych wszystkich biznesów. Temu Żydowi, u którego myśmy mieszkali, przyszli i przede wszystkim wszystkie zegarki zabrali. To był koniec jego kariery. Ale wie pani, ja byłam za mała, za bardzo zgubiona. Ja po prostu słuchałam, co rodzice mówią. Matka była w strasznej histerii, to co ja pamiętam. Potem dowiedzieliśmy się, że puszczają na Bug, więc pojechaliśmy.
- A ten Zelman, to powiedziała pani, że nigdy go pani nie zapomni. Za co?
No za to, że się nami zajął, tak, proszę pani. Że [nas] wziął. Przecież mówiłam pani, ile nas tam było. Dzieci – troje, czworo, siedmioro dzieci, stara kobieta, trzy kobiety i ojciec, i ten pan Wiechecki.
- I potem jak się państwo przyprawiliście przez Bug, to miało miejsce spotkanie z niemieckim żołnierzem.
On był bardzo uprzejmy, bardzo uprzejmy.
- Mimo że przyszliście przez zieloną granicę.
Myśmy przeszli przez zieloną granicę. Ale on był dopiero… Spotkaliśmy go przy dworcu. Myśmy przeszli przez zieloną granicę i pamiętam, jechaliśmy też jakimiś wozami, tam podstawili, jechaliśmy. I jakiś wieśniak patrzy się na nas i mówi: „Ludzie, gdzie wy jedziecie. Przecież tam Żydów mordują”. Filipowiczowa była Żydówką, a moja babcia była bardzo podobna do Żydówki. Była starą kobietą, miała jakieś siedemdziesiąt coś lat. Może nas wzięli za Żydów, nie wiem.
- Już była taka świadomość…
Już była taka wiadomość. „Po co wy jedziecie? Tam Żydów mordują”. No i wsiedliśmy w pociąg i przyjechaliśmy do Warszawy.
- Gdzie pani w Warszawie mieszkała?
Na ulicy Zajęczej 7 mieszkania 6, zdaje się. Ciągle ten dom stoi. Chcę pokazać córce, jak wygląda.
- Czy pani wróciła do szkoły?
Ja wróciłam do szkoły, tak. Wróciłam do szkoły już po Bożym Narodzeniu, bo myśmy przyjechali już po Bożym Narodzeniu, zdaje się – po Bożym Narodzeniem czy tuż przed Bożym Narodzeniem. Wiem w każdym razie, że okna były powybijane w domu, ale właściwie wszystko ocalało.
Ja chodziłam do szkoły do Haliny Gepnerówny na [rogu] Moniuszki i Jasnej, Moniuszki 1 w każdym razie pamiętam. I tam wróciłam. Naturalnie panna Gepnerówna zginęła w czasie wojny i objęła jej koleżanka. To była szkoła… Właściwie tam więcej było nauczycieli Niemek niż Polaków, ale one były szalenie antyniemieckie, te wszystkie panie. To była rzeczywiście szkoła… I potem oni prowadzili tę szkołę pod pokrywką szkoły kapeluszniczej, bo nie wolno było… Ja już wtedy przeszłam, bo ja zdałam, skończyłam podstawową szkołę w trzydziestym dziewiątym roku. Dostałam tarczę, z której byłam strasznie dumna, i potem zaczęłam… Ja przyszłam, zdaje się, w lutym. Szkoła się zaczęła w styczniu czy coś takiego, w lutym czy nawet w marcu, bo myśmy mieli… Szkoła była w strasznym stanie. Straszny brud był przecież. Tak że ja byłam spóźniona do tej szkoły. Potem Niemcy nie pozwolili mieć wyższych szkół, były tylko szkoły podstawowe, ale pozwolili mieć szkoły zawodowe. Więc była taka pani, bardzo też odważna, która dała swoje imię, że ona prowadzi szkołę kapeluszniczą. I nas uczyli szkoły kapeluszniczej.
- I te niemieckie nauczycielki też uczyły?
One były szalenie, szalenie, szalenie za Polską. One wszystkie były bardzo, bardzo, bardzo patriotyczne na stronę polską.
- W tej szkole uczyła się pani przedmiotów ogólnokształcących?
Tak. Pod pokrywką.
- Czy pani pamięta jakieś zajścia, że trzeba było chować książki?
Myśmy miały luźne kartki. Nie miałyśmy książek, tylko były luźne kartki, który się nosiło ze sobą.
- A nauczyła się pani robić kapelusze przy okazji?
Tak i nie. Pamiętam, taka śmieszna ta pani była (nie pamiętam jej nazwiska), mówiła: „Przez szew, z boku na dół. A rondo musi iść z tej strony”. Bardzo była miła. Myśmy się z niej naśmiewały, z tej pani. A ona – potem sobie dopiero zdałam sprawę, na co ona się naraża – ona zasadniczo kłamała Niemcom. Podpisała, że to jest szkoła zawodowa i ona uczy zawodu, a to nie było prawda. To była tylko przykrywka.
- Czy pani czuła, że pani robi coś nielegalnego? Czy pani się obawiała, że pani chodzi do takiej szkoły?
Nie. Myśmy wszyscy naturalnie nie cierpieli Niemców. Byliśmy szalenie patriotyczni. Więc nie chodziło się, broń Boże, do kina, bo to było wszystko na stronę niemiecką. Myśmy były młode dziewczyny, bardzo patriotyczne. Bardzo wychowane w duchu patriotycznym. To wszystko było przeciwko Niemcom, uczyć się przeciwko Niemcom, historia przeciwko Niemcom, wszystko przeciwko Niemcom.
- Czy warunki materialne pani rodziny zmieniły się w porównaniu do tych przedwojennych?
Ojciec ciągle prowadził ten swój biznes. Z tym że naturalnie nie miał już kontaktu z mapami, ale przerzucili się na drukarni na takie rozmaite [materiały] rysunkowe, które potem można było [rysować] kredkami. Tak że właściwie nie mieliśmy najgorzej. Przypuszczam, ja nie wiem. Przed wojną nigdy dzieciom nie mówili, ile rodzice zarabiają. Nie wiem. Ale ciągle mieliśmy służbę, więc przypuszczam, że tego. I ciągle właściwie ten dom był prowadzony, o ile Niemcy pozwalali, bo były przecież racjonowane rozmaite deputaty kartofli zgniłych i tak dalej. Między innymi bardzo śliczna marmolada z buraków, którą moja siostra i ja uwielbiałyśmy. Tak właściwie nie odczuwaliśmy tak bardzo jak [inni]. Z tym że naturalnie nigdy nie było wiadomo, jak wyjdziemy na ulicę, czy wrócimy. Jakoś wiedziałyśmy, że są te łapanki, ale jakoś nas… Bardzo często, jak pani szła ulicą, ludzie mówili: „Nie chodźcie tamtędy, bo tamtędy będą łapanki”. I szło się inną ulicą.
- Kiedy się pani po raz pierwszy zetknęła z konspiracją?
To było właściwie, ponieważ ja byłam… Wyglądałam bardzo młodo na swoje lata. Miałam zadarty nos i głupi wyraz twarzy, byłam strasznie roztrzepana. Włosy... tak. Nie byłam w konspiracji jako takiej. Ale mojej siostry znajomi, którzy byli w konspiracji, używali mnie bardzo często na przenoszenie jakichś rzeczy. Bo takiego dziecka głupiego…
Tak, siostra była starsza. Tak że czasami nie wiedziałam, co mi dali do przeniesienia. Wiem, że jej narzeczony kilka razy, dwa czy trzy razy, użył mnie jako osłony, bo on był w Kedywie. I on wykonywał rozkazy, to znaczy zabijał po prostu.
Wyroki. I on mnie od czasu do czasu używał jako swoją osłonę. Ale ja w końcu dostałam się do oddziału na Wolę. I poszłam na to zebranie. I pamiętam, to było na jakimś drugim czy trzecim piętrze w jakiejś kamienicy (niech się pani nie pyta, bo ja nie pamiętam), ale mnie się to wszystko nie podobało. Dlatego że konspiracja konspiracją, ale ja się nie potrzebuję uczyć, jak salutować i jak maszerować. Zwłaszcza dwanaście nas na trzecim piętrze – buch, buch, buch – to żadna konspiracja. Więc ja z tego zrezygnowałam. I właściwie tak tylko luźno byłam, dopóki właśnie nie zastało mnie samo Powstanie. Wracałam wtedy ze szkoły...
Tak. Ale myśmy ciągle byli w Warszawie. Wie pani, żaden szanujący się Polak nie pojechał na wakacje dalej niż te sześćdziesiąt kilometrów, które mu Niemcy pozwalali. Bo przecież żaden szanujący Polak nie poszedł prosić o przepustkę Niemca, żeby pozwolił pojechać do Zakopanego albo gdzieś dalej. Ja nie pamiętam, czy myśmy… Wiem, że wracałam ze szkoły. Jakoś się coś przyciągnęło, już dokładnie nie wiem. Przechodziłam przez plac Napoleona, [który] wtedy się tak nazywał, i zaczęła się strzelanina. Więc ja dobiegłam do Mazowieckiej, gdzie mieszkały moje koleżanki szkolne, i tam u nich przesiedziałam pierwszą noc. I na drugi dzień zeszłyśmy we trzy razem. Lilka i ja poszłyśmy i poprosiłyśmy, czy nas mogą przyjąć do „Harnasia”, a Ola […] poszła do „Gustawa”, na drugą stronę.
- Skąd pani wiedziały? Czy było to jakoś oznaczone, że tu jest zgrupowanie?
No zaczęło się w nocy, zaczęło się od strzelaniny. Ja musiałam [ukryć się]. W nocy przyszły oddziały. Ja byłam na... zaraz. Mazowiecka 2... Ja byłam na Mazowieckiej 4, a róg to był dom Zamoyskich, na Mazowieckiej 2. I tam myśmy patrzyły z balkonu, jak się ci żołnierze zbierają. W nocy przyszły całe oddziały i tak dalej. Dlatego myśmy... [Pani Moszkowska] nas błagała, że nie, że tego, a myśmy poszły i zgłosiły się, że my chcemy też walczyć. I to był początek mojego Powstania.
- Czy pani się kontaktowała z rodzicami?
Potem dopiero. Potem dopiero, jak można było. Bo rodzice byli na Powiślu, mieszkali na Zajęczej, tak że nie można z początku było dojść, ale bo ja wiem, jakieś trzy tygodnie potem… Jak zajęliśmy kościół Świętego Krzyża.
- Czy pani podjęła tę decyzje sama?
Sama, zupełnie sama.
- Jak wyglądał ten pierwszy dzień w oddziale? Czy oni chętnie panią przejęli?
O tak, bardzo. Nie pytali się o nic. Tak jak ja tego... „Tak, dobrze. To będziesz rozdawała rozkazy”. – „Będę rozdawała rozkazy”. I myśmy wtedy byli jeszcze na Mazowieckiej.
- A gdzie pani mieszkała przez czas pobytu w oddziale? Czy to było w jakimś miejscu?
No właśnie mieszkałyśmy na Mazowieckiej.
- Cały czas na Mazowieckiej. I pani tylko dochodziła.
I tylko dochodziłam. A
headquarters było na Czackiego, następna ulica. Tak że przechodziło się przez mur. Potem wybudowali barykadę przez Mazowiecką na drugą stronę Mazowieckiej. No i potem, prawda, był... Dokładnie nie pamiętam, ale potem zajęli PAST-ę, prawda. Oleńka dostała Krzyż Zasługi za to.
Tak, tak, starsza, [Aleksandra] Moszkowska. Ta, która zresztą, teraz nie wiem... Ona, zdaje się, nie przychodzi, dlatego że jest teraz ślepa. Była postrzelona, miała postrzelone obydwie nogi, ale dzięki Bogu nie na tyle, żeby stracić nogi. [Zmarła 21 listopada 2011 roku – red.]
- Jak to wyglądało? Czy dostała pani opaskę tego pierwszego dnia?
Dostałam opaskę.
- Czy pani wiedziała, co to za zgrupowanie? Czy to było zupełnie przypadkowe?
To było zupełnie przypadkowe. Ja nie wiedziałam, kto to jest. Z początku wiedziałam, że to są żołnierze Armii Krajowej, ale nie miała pojęcia, jak się nazywają, jaki oddział. Tak że mogłam się dostać do każdego innego, gdyby to jakiś inny [oddział] przyszedł, to wtedy nie byłabym u „Harnasia”.
- Czy pani pamięta swoje pierwsze zadanie?
Moje pierwsze zadanie to było przeniesienie rozkazu dosłownie z Mazowieckiej na Czackiego. Potem gdzieś poszliśmy na (to już jak Starówka...), gdzieś byliśmy na jakimś wypadzie w nocy, pamiętam. Poszliśmy, proszę mi się pytać gdzie, w stronę Starówki gdzieś. Ale potem zdobyliśmy... chwileczkę, żeby nie pomylić wszystkiego. Byliśmy ciągle na Mazowieckiej i ja przenosiłam znowu jakiś meldunek. Czy myśmy byli na Mazowieckiej? Tak, ja przenosiłem jakiś meldunek, tylko ja już nie pamiętam, czy to było po zdobyciu kościoła. Nie, to musiało być przed zdobyciem kościoła. Część naszych oddziałów poszło znowu na… Bo już wtedy przez kanały przechodzili…
Ze Starówki, tak. Więc cześć nasza poszła, jak to się mówi po polsku, żeby odciągnąć oddziały niemieckie, a myśmy zostały, nasza grupa. Był taki zupełny spokój i przyszedł rozkaz. I żadnemu się nie chciało wziąć, więc ja powiedziałam: „To ja wezmę i pójdę”. Poszłam i miałam szczęście, bo Niemcy wystrzelili właśnie tam, gdzie myśmy stali, zapalające jakiś bomby i podpalili strasznie ludzi. Wtedy zginął dowódca mojego oddziału i jakieś sześć czy siedem osób strasznie popalonych.
Nie „Harnaś”, nie. Z oddziału „Grażyna”. Nazywał się „Kocio”, pseudonim „Kocio”. A pamiętam go dlatego, bo się do mnie podlizywał.
No „Kocio” miał wtedy, bo ja wiem, jakieś osiemnaście, dziewiętnaście lat. Może więcej, może dwadzieścia, nie pamiętam. On leży, bo byłam na grobach na Powązkach. Jak byłam ostatni raz w Polsce, to byłam na grobach. I tam cała ta grupa ich leży.
- Jakie były stosunki w pani oddziale? Przeważnie to byli chłopcy. Jak oni traktowali dziewczyny?
Proszę panią, tak jak się dziewczyny dały traktować. Ja miałam wtedy narzeczonego. Ja nie byłam zainteresowana żadnym seksualnym [zbliżeniem]. Ja byłam głupia i tak dalej. Ale właściwie to nigdy nie wiedziała pani, czy następny dzień będzie pani żyła, czy nie. Porobiły się tak zwane małżeństwa. Chłopak z dziewczyną żyli ze sobą.
- Ale czy traktowali was na równi jako żołnierzy?
Chłopaki [byli] bardzo, bardzo pomocni. Bardzo pomocni. Opiekowali się nami. Byli naprawdę... Nie wiem, jak było w innych oddziałach, ale „Grażyna” była… Bardzo dobry był stosunek, bardzo dobry stosunek.
- Jak wyglądało takie życie codzienne w oddziale? Przychodziła panie rano?
Myśmy spały, o ile pamiętam, na podłodze. Jak zdobyliśmy kościół Świętego Krzyża, to spaliśmy na schodach. Nie, najpierw spaliśmy w komendzie policyjnej, gdzieś tam. Potem, jak byliśmy w tym kościele Świętego Krzyża, to spaliśmy na schodach kaplicy Matki Boskiej. Więc rozmaicie było.
- Czyli już do mieszkania pani później nie wracała?
Już potem nie. Jak żeśmy raz zdobyli komendę policji, to już byśmy tego... Pochowaliśmy tych wszystkich spalonych żywcem na Czackiego, to pamiętam.
Pod jakimś murem na ulicy Czackiego, które wtedy... Jak pamiętam, wtedy nie było domów, albo zburzone, albo tyły jakichś domów.
- Czy pani pamięta jakiś pogrzeb? Jakaś uroczystość była?
No, jaka mogła być uroczystość? Zawinęli ich, bo cześć była zupełnie na śmierć spalona, cześć była odesłana do szpitala, który był na rogu Jasnej. Nie Jasnej, na rogu Moniuszki, zdaje się. Tuż przy Marszałkowskiej był jakiś szpital. I tam część, dwóch czy trzech było. Wiem w każdym razie, że spotkałam pana… Bo ja byłam w dziewięćdziesiątym czwartym roku na pięćdziesięciolecie Powstania i spotkałam pana, któremu [w czasie Powstania] zajmowałam skórę z rąk jak rękawiczki. Ale on się uchował. I był potem bardzo, bardzo, znanym tutaj chemikiem czy fizykiem i tak dalej. On mi dał nawet książkę o sobie. Ale kilku, między innymi „Kocio”, byli spaleni dosłownie, wie pani, na węgiel. Nie mieliśmy przecież ani trumny, ani nic. Zawinęliśmy ich w papiery i wykopało się doły i wsadziło się, postawiło się krzyżyk. Przypuszczam, że po wojnie musieli ich przenieść. Leżą na cmentarzu Powązkowskim.
- Jakie uczucia budzi to, że codziennie ktoś ginął? Czy pani się bała?
Proszę pani, ja byłam w szoku. Ja zmusiłam się, żeby zobaczyć pierwszego trupa.
To było w tydzień, nawet nie w tydzień po zaczęciu.
- Czy to był ktoś z oddziału?
Nie. To był po prostu cywil jakiś.
- Dlaczego pani się zmuszała do tego?
Dlatego, że dla mnie to był straszliwy szok. Ja nigdy w życiu nie widziałam zabitego człowieka.
- Myślała pani, że się pani oswoi, jak go pani zobaczy?
Potem się oswoiłam. Naturalnie, że tak. Ale to był dla mnie szok, proszę pani. Myśmy były wychowane bardzo tak… bardzo przykładnie. I bardzo matka chroniła nas przed tymi... I dla mnie to był szok, szalony szok. A potem pamiętam…
- A taka świadomość czy żyło się tylko dniem dzisiejszym?
Żyło się potem dniem dzisiejszym. Bo nigdy pani nie wiedziała…
- Czy miała pani kiedyś ochotę, żeby wycofać się z tego?
Nie. Nie. Ja nie miałam, nie, nie. Ale jak już się kończyło... Niemcy zaczęli zajmować kościół Świętego Krzyża. Pamiętam, wtedy przyszli. Jak się nazywają skauci po polsku?
Harcerze. „Szare Szeregi” objęli. I wtedy nasz dowódca... „Harnaś” to już zginął i był jakiś dowódca, już nie pamiętam, przypuszczam, że od „Gustawa” jakiś objął nowy i poprowadził nas na Czerniaków. Może myślał, że się przeprawimy przez Wisłę. Nie wiem naturalnie. I potem wróciliśmy z powrotem do środka miasta. Gdzieś Krucza, coś takiego, już nie pamiętam.
- Ale wróćmy jeszcze do czynności takich codziennych. Czy pani miała dyżury, czy byłyście na zawołanie?
Byłyśmy na zawołanie.
- Jak wyglądało jedzenie, mycie, spanie? O spaniu już pani mówiła.
Proszę pani, ja nie pamiętam dosłownie, jakie było mycie. Wiem, że jak byłam w tej sukience, w której mnie Powstanie zostało (przypuszczam, że poszłam zobaczyć rodziców), to zmieniłam ubranie. Ale tego nie pamiętam. Pamiętam, że kiedyś chłopaki przynieśli mi pół wiadra wody, w której wreszcie umyłam głowę, dlatego że pełno było kurzu i brudu i w tej głowie, we włosach. To pamiętam. Ale daję słowo, że… Aha. Na Mazowieckiej cztery była fontanna i woda była taka. Naturalne fontanna nie. Ale było trochę wody. Może tam żeśmy się. Wie pani, że dosłownie nie pamiętam, jak myśmy to wszystko urządzały.
- Czy pani miała kontakt z ludnością cywilną podczas Powstania?
Nie bardzo. Oni siedzieli w podziemiach na Mazowieckiej. Wiem, że byli ludzie w podziemiu. Potem na Wilczej to samo było. Ale już ludzie wtedy… To już bardziej było tam rozluźnione. Nie przypominam sobie, żebyśmy mieli... Zresztą ludność cywilna była raczej dla nas niechętna. Raczej mnie się wydawało, że była do nas niechętna. Ja się im nie dziwię. Bo myśmy byli zorganizowani, to znaczy ja nie, ale mój oddział był zorganizowany. Myśmy zawsze jakoś dostawali to jedzenie. Jakie takie było, ale ta kuchnia jakaś była. Rodziny prywatne siedziały w piwnicach i [ludzie] nie mieli dostępu ani do jedzenia, ani nic nie było zorganizowane dla nich. Tyle ludzi umarło. Przecież z mojej rodziny starsza matki ciotka i jej służąca umarły z głodu, z zaniedbana i tak dalej. Potem się dowiedziałam. Tak że ludność była raczej [nastawiona]: „Co wy robicie? Na co wy się porywacie?”. Takie ja odniosłam wrażenia.
- Wróćmy jeszcze do tych pani obowiązków. Czy pani zapamiętała, że one były niebezpieczne, że one się łączyły z narażeniem życia.
I tak, i nie. Jakoś to dla mnie było trochę zabawą chodzić przez te piwnice i przekopane doły, i tak dalej.
- Najpierw pani była na Mazowieckiej?
Na Mazowieckiej, a potem w kościele Świętego Krzyża. Najpierw na komendzie policji i potem w kościele Świętego Krzyża.
- Czy pani pamięta ataki na komendę policji czy na kościół Świętego Krzyża? Czy pani tam chodziła też z meldunkami?
Nie. Ja byłam przy oddziale, ale żadnego meldunku mi nie dali nieść. Nie pamiętam. Ja wiem, że jak się wszystko skończyło, to nagle zjawiła się ekipa fotograficzna i kazał im odgrywać wszystko od początku, żeby to ładnie wyglądało.
- Jakie wrażenie zrobił na pani wtedy kościół Świętego Krzyża? Czy pani przed Powstaniem chodziła do kościoła Świętego Krzyża?
Chodziłam do kościoła Świętego Krzyża, dlatego że to był właściwie nasz kościół szkolny. Na początku roku szkolnego zwykle ze sztandarem, równo, sztywno, z bukietem w ręku, żeśmy szły do tego kościoła albo do kościółka... na Moniuszki był taki kościółek. Ale bardzo często żeśmy na początku roku szkolnego szły do kościoła Świętego Krzyża. No, kościół, byliśmy w kościele.
- Właśnie, ten kościół stał się terenem walki.
Teren walki. To był teren walki. Bo tam ta ściana od Traugutta była cała zrujnowana. Ja pamiętam, był taki śliczny dzień i wyszłam… Tam przejście jest, ciągle jest przejście, ale strona od Traugutta była zupełnie zrujnowana. Stanęłam w słońcu, żeby trochę sobie popatrzeć, i miałam szczęście, bo Niemiec do mnie strzelał, ale kula przeszła mi koło głowy. To pamiętam. Ale tak to byliśmy w tym kościele. Więcej czasu byliśmy na Komendzie Głównej, bo tam jak żeśmy zajęli, to tam było pomieszczenie. Pamiętam, jakiś taki korytarz dosyć był jasny. I tam żeśmy dosyć długo siedzieli. Tam nawet miałyśmy łóżka jakieś, na których mogłyśmy się przespać. Ale wie pani, ja już nie pamiętam dokładnie, jak to było, ale wiem, że właściwie najdłużej żeśmy siedzieli, jak zdobyliśmy tą komendę policji. Tam żeśmy najwięcej siedzieli. I tam była plebania kościoła. Tam nasz oddział najwięcej siedział.
- Ja pytam o ten kościół, bo to była zabytkowa budowla, prawda. Jak wtedy się traktowało, to był kawałek frontu...
No, bo to był front.
- Czy się pani wtedy zastanawiała nad tym, że oto właśnie burzy się to wszystko?
Niemcy przyjechali czołgami czy czołgiem, postawili czołg prawie naprzeciwko wejścia i zaczęli rąbać w główny ołtarz. Pamiętam, że leciały wszystkie te anioły i nie anioły, to wszystko leciało. Myśmy byli wtedy czy próbowali wtedy jakoś zrobić wypad przez Traugutta, bo tam już siedzieli, po drugiej stronie Traugutta już byli Niemcy. Ale to się nie udało, dlatego że oni nas obrzucili granatami. Więc to się nie udało i żeśmy z powrotem wrócili. No i pamiętam, jak Niemcy strzelali tym „tygrysem” czy jakimś innym, walili w kościół w środek. Pan Jezus już był zrujnowany, leżał na [podłodze]. Tak oni zrujnowali.
- Czy pani pamięta jakiś religijne uroczystości przez cały okres Powstania?
No więc religijne... Było kilka ślubów. Jak byliśmy w kościele Świętego Krzyża, ludność siedziała w podziemiach, w katakumbach, a myśmy byli na górze. Nie pamiętam księdza, żeby był tam, ale był kościelny, który się strasznie oburzył, bo jeden z naszych chłopaków wszedł na organy i zaczął wygrywać ładne piosenki. I wiem, że on go stamtąd wykurzył. Że świętokradztwo, że to, że tamto. Biedny „Mirek”, który strasznie lubił tańczyć. Jego pseudonim był „Mirek”. Naturalnie zginął potem.
Tak. To ten, który grał.
- Czy pani zna pani jego nazwisko?
Nie, nie znam. Ja w ogóle nie znałam nazwisk. Nie znałam nazwiska „Harnasia”. „Harnaś”, „Harnaś” – ale ja nie wiedziałam, kto to jest.
- A czy pani go widziała osobiście?
No tak. Ja nosiłam do niego meldunki. Od niego meldunki i dalej.
- Jaki był jego stosunek do żołnierzy, do takich zwykłych żołnierzy jak pani?
Nie wiem, jaki jego był stosunek, ale myśmy go wszyscy bardzo lubili. Ja nie wiem, jaki on miał stosunek, ale przypuszczam, że musiał być człowiekiem, który dbał o to wszystko. Wiem, że bardzo często w nocy, jak się tak uspokoiło, myśmy spali, on obchodził, patrzył, czy są wszyscy. Bo kilka razy się obudziłam i on stał, patrzył, jak spaliśmy na podłodze, gdzieś tam na drugim piętrze czy na parterze. Ale on był bardzo u nas popularny. Jego śmierć była dla nas tragedią. Bo jakoś wierzyliśmy, że „Harnaś” jest niezniszczalny. Przynajmniej takie ja odnosiłam wrażenie.
- W ogóle w kompanii „Grażyna” przewinęło się bardzo wielu dowódców, oni ciągle ginęli. Czy pani jakby odnotowywała, że oto jest nowy dowódca, że zginął, że następny?
Nie. Ja tylko pamiętam tego „Kocia”. Tylko dlatego że on mnie tam zaskakiwał i tak dalej, ale innych nie pamiętam. Nawet nie pamiętam ich pseudonimów, wie pani. Daję słowo, że nie pamiętam.
- Czy pani miała kontakt z nieprzyjacielem? Taki kontakt bliższy niż na odległość strzału. Czy pani widziała Niemców?
Ja widziałam Niemców, jak ich prowadzili po „Paście”. Jak ich wzięli do niewoli, szli.
- A co pani robiła w okolicach PAST-y? Tam pani była?
Ja byłam wtedy na Mazowieckiej.
- Ale przyszła pani popatrzeć?
Nie, oni ich prowadzili. Gdzieś tam ich prowadzi i myśmy ich wtedy widzieli.
- Co pan sobie wtedy myślała?
„No, dobrze wam tak, szwaby”.
- Czy miała pani jakiś inny kontakt, właśnie taki bardziej bezpośredni, z nieprzyjacielem?
Nie. Jeden był taki śmieszny wypadek. Bo jak byłyśmy już po drugiej stronie Alei Jerozolimskich, jakieś kilka – nie wiem, czy sanitariuszek, czy łączniczek – dowiedziało się, że jest obok nas ogród, gdzie są pomidory. I poszły te pomidory zrywać. Naturalnie Niemcy ich złapali. To było straszne poruszenie, co z nimi będzie. To były jakieś trzy panie, ale Niemcy ich puścili z powrotem, wróciły do nas z pomidorami, to tylko pamiętam, ale nie miałem kontaktu z Niemcami. Aha, był jeden Niemiec, który walczył z nami, ale nie pamiętam jego nazwiska. Wiem, że był ranny, bo go odwiedzałam w szpitalu.
Tak, myśmy poszły go odwiedzić. Dowiedziałyśmy się, że jest Niemiec, który walczy z nami...
Nie, nie znałyśmy. Może to był Niemiec, może to był Ślązak, ale uchodził za żołnierza niemieckiego, który się do nas dołączył.
- Czy podczas Powstania nawiązywały się silne więzi międzyludzkie? Czy pani się z kimś zaprzyjaźniła?
Trudno powiedzieć: „zaprzyjaźnić się”, bo to wszystko tego, ale z tą Lilką, moją przyjaciółką, którą znałam wcześniej... Ale nie, specjalnie nie znałam. Były przyjacielskie stosunki, ale nie takie, żeby się z kimś związać albo...
- Proszę mi powiedzieć, jak to było, jak pani to widziała – wyście musieli na sobie polegać, mieć do siebie zaufanie, prawda?
To proszę panią, o tym tu w ogóle nie było [mowy] (mnie uje już słów polskich). Nikt o tym nie wątpił, musieliśmy polegać na sobie bez mówienia, bez mówienia. Przecież walczyliśmy o to samo, tak samo przechodziliśmy wszystko jak ten drugi czy trzeci, kolega czy koleżanka. To nie było, że ten ma lepiej, ten ma gorzej. Pamiętam, jedna z naszych łączniczek, która była o wiele młodsza ode mnie, ona chyba miała jakieś piętnaście lat i była szalenie... Może żeście o niej słyszeli. Ja nawet nie pamiętam jej pseudonimu, ale ona była niesamowita dziewczyna i dostała Krzyż Walecznych za jakieś tam... Coś zrobiła na jednym z wypadów. No i wszyscy się cieszyli strasznie, już nie mówiąc o tym, że ona taki pisk podniosła, że „Harnaś” powiedział, że ją zamknie do więzienia, jak się nie zamknie. Tak że to były takie szalenie koleżeńskie stosunki między nami. Nie było żadnej zawiści. Tak przynajmniej mi się wydaje.
- Czy pani pamięta jakieś chwile załamania, że trzeba było kogoś podtrzymać na duchu, że coś nie idzie tak, jak się spodziewaliście?
Nie, nie, tego nie pamiętam. Byliśmy już tak trochę... Pamiętam, że w ostatnich dniach, już jak byliśmy po drugiej stronie Jerozolimskich (nie wiem, czy myśmy byli na Wilczej, gdzieś tam) i powiedzieli nam, że będziemy walczyli aż do ostatka. I to był śliczny dzień i ja zeszłam sobie na dół, tam był taki ogródek i usiadłam na ławce i myślę sobie; „No dobrze, no to umrę, będziemy do ostatka”. To było dosłownie kilka dni przed kapitulacją.
- Czy miała w sobie pani taką zgodę na śmierć?
Tak, zgodę miałam, zupełną zgodę na śmierć.
- Czy podczas Powstania pani się spotkała z jakąś prasą podziemną czy pani słuchała radia?
Radio nie, nie, nie. Ja się dopiero dowiedziałam, że było radio tutaj, ja w ogóle nie wiedziałam, że myśmy mieli radio. Prasa podziemna była, roznosi gazety stosunkowo mali, młodzi bardzo chłopcy i kilka dziewczynek. Poczta była, były znaczki przecież, pamiętam.
- Dostała pani jakąś przesyłkę?
Nie, nie dostałam.
- Ale widziała pani tych poczciarzy małych?
Małych poczciarzy, tak. Latali, latały pędraki takie, bardzo odważne.
- Czy pani wiedziała, co się dzieje w innych dzielnicach?
Tylko wiedziałam, co się dzieje, jak poszłam do rodziców. Rodzice wtedy byli ciągle na Zajęczej...
- Jak wyglądała pani przeprawa, aby się dostać do rodziców?
Proszę panią, jakoś można było przejść. Był obstrzał (ja nie wiem [na pewno], ale musiał być obstrzał) na Krakowskim Przedmieściu. Ale jakoś tam... Zdaje się była barykada, już nie pamiętam. Potem Tamką w dół i był obstrzał znowu w części Tamki, ale na Powiślu, tam gdzie rodzice mieszkali, tam już nie było specjalnie, no nie wiem. Jak przyszłam tam, matka się bardzo ucieszyła, że żyję. Zresztą poszłam z kolegą, on powiedział, że samej mnie nie puści, tylko pójdzie ze mną jakiś chłopak jako obstawa. Oni byli tam zorganizowani, ale tam nie było właściwego wojska, tam gdzie rodzice byli, na rogu Zajęczej, Dobrej, róg Tamki. Tam jakoś nie było tego. Potem naturalnie tam Niemcy przyszli, wypędzili wszystkich cywilów do Pruszkowa, to jest inna para kaloszy. Niemcy weszli, tak jak moja siostra opowiadała, ona była na moście Kierbedzia, przy moście Kierbedzia, ona należała do konspiracji. Naturalnie ja o tym nic nie wiedziałam, ale ona była bardzo zaangażowana w konspiracji przez swojego narzeczonego i ona mi potem opowiadała, że Niemcy przyszli w pierwszych prawie dniach Powstania. Wzięli ich wszystkich jako bandytów, ludność cywilną i ich gnali potem do Pruszkowa.
- Czy pani rodzice przyjęli ze zrozumieniem pani udział w Powstaniu?
Raczej byli dumni. Raczej ojciec był dumny, że ja mam tą opaskę, że ja przyszłam z drugim żołnierzem, że ma taką dzielną córkę. Tak mnie się wydaje. Potem jak drugi raz przyszłam do nich, to już były inne czasy i pamiętam, matka mówi do mnie: „No dobrze, Danusiu, ale my nie mamy co jeść”. Ale to już było na krótko, zanim Niemcy zajęli, bo Niemcy zajmowali, Powiśle pierwsze poszło przecież.
Tak. I wtedy wzięli rodziców do Pruszkowa. Brata, który miał wtedy trzynaście lat, zdaje się, czy coś takiego, i matkę, ojca i moją babkę. Mój dziadek zginął w czterdziestym czwartym roku. Nie wiem, czy był rozstrzelany, czy po prostu umarł, nie wiem.
- Jakaś łapanka, jak to się stało?
Nie, nie mam pojęcia, nie mówiło się. Wiem, że ojciec siedział na Pawiaku, złapali go, ale za co... Oficjalnie było powiedziane, że znaleźli u niego ulotki i tak dalej, ale przypuszczam, że... Ale nam się udało ojca wydostać.
Wykupić, tak. Kosztowało drogo. Pamiętam, wtedy z Baśką – ojciec siedział w czterdziestym trzecim roku – ja miałam jakieś szesnaście lat, moja siostra osiemnaście, latałyśmy po tych wszystkich alejach Szucha, nie alejach Szucha, żeby dowiedzieć się, gdzie ojciec jest. Znaleźliśmy go, że jest na Pawiaku, jakoś udało nam się go [wydostać]. Rodzice mieli trochę złota i biżuterii matki i udało nam się go wykupić.
- Wracając do Powstania, czy pani wiedziała, co się dzieje dookoła pani, u rodziców na Powiślu? Czy pani słyszała od jakichś uciekinierów z innych dzielnic, co się dzieje, od żołnierzy ze Starówki?
Nie, nie. Tylko potem pamiętam, „Zośka”, Batalion „Zośka”, kanałami przechodzili, kilku. I ta „Zośka” była przez pewien czas z nami i byli już po drugiej stronie.
- Opowiadali, co się działo na Starówce czy raczej nie rozmawialiście na ten temat?
Proszę panią, ja miałam takiego, mówię, „dobiegacza” swojego, który przyszedł do mnie właśnie po upadku Starówki i mówił mi, że rodzice, matka zginęła, siostra zginęła, a on był taki bardzo przeciwko konspiracji przedtem. Uważał, że to jest wszystko w ogóle... Ja mówię do niego: „Janek, jak ty tego, a ja widzę [ciebie] z karabinem”. On mówi na to: „Słuchaj, wszyscy, to i ja też”.
- Jakie pani motywacji były, żeby się przyłączyć do Powstania?
Moje? No ja mówiłam, że ja chciałam jak najbardziej.
- Ale dlaczego pani chciała?
Boże! Patriotyzm, bić Niemców! Proszę panią, te pierwsze dni to były cudowne, to był zryw, zobaczyć chorągiew, usłyszeć polski mazurek po tylu latach! Po tylu latach, bo Niemcy nas hańbili w straszny sposób. Nie tylko nas łapali i wywozili, ale po prostu niszczyli nas moralnie i to było najgorsze.
- Czy podczas trwania Powstania widziała pani walące się domy, palące się budynki? Co pani wtedy myślała, co pani czuła?
Naturalnie, naturalnie, że tak. Ja nie wiem, ja nie wiem. Tak jak mówię, ja byłam w jakimś [odrętwieniu]. Nie wiem, brałam to, że tak musi być, że to jest Powstanie, że tak musi być, że tak jest.
- Gdzie pani oddział przeniósł się po zdobyciu przez Niemców kościoła?
Ja nie wiem, ale mówię pani, Niemcy przypuszczali szturm, przyszły nas zmienić „Szare Szeregi”, a myśmy poszli na... nad Wisłą, jak się nazywa taki...
Na Czerniaków. Żeby przeprawić się, przypuszczam, ale nasz dowódca postanowił, że jednak wrócimy z powrotem do Śródmieścia i poszliśmy wtedy do Śródmieścia.
- Wtedy byliście już na Śródmieściu Południowym, po drugiej stronie Alei, czy wracaliście z powrotem?
Nie, już nie wróciliśmy. Już Niemcy zajęli wtedy kościół i zajęli [teren] aż do – przypuszczam – aż do Alei Jerozolimskich, już te tereny były w rękach niemieckich.
- Czyli jak pani zapamiętała, z Czerniakowa wracaliście...
Już do Wilczej czy Hożej...
- Czy z tego okresu pamięta pani jakieś swoje zadania, działania, które trzeba było wykonać?
Właściwie to już tam nie było, to wszystko się kończyło, nie szliśmy na żaden wypad w każdym razie, o ile ja pamiętam, może były, nie wiem. Już to wszystko się kończyło, to już były chyba ostatnie dni.
- Czy można powiedzieć, że był jakiś wolny czas? Czy pani pamięta, czy były dni, kiedy nie było nic do roboty, co pani robiła wtedy?
Co myśmy robiły w wolny czas? Siedziałyśmy, rozmawiałyśmy. Jeden z chłopaków ślicznie gra na pianinie, grał nam Chopina, drugi śpiewał ładnie i tak jakoś... Ten ślicznie grał, był bardzo... Nie wiem, kto to był, nie pamiętam jego nazwiska, ale wiem, że był bardzo uzdolniony chłopak, świetny pianista.
- Czy pani pamięta moment, kiedy Powstanie kapitulowało?
Tak, ja nawet jestem, zdaje się, na fotografii tu.
- Czy to były szczególne dla pani chwile?
Wszyscy żeśmy płakali, to było straszne.
- Czy był rozkaz, żeby się przygotować? Jak to się odbyło?
Tak, dali nam rozkaz, że „Bór” Komorowski rozkazał, żeby się zjawić na takim i takim miejscu (już nie pamiętam, jak się ten plac nazywał), gdzie chłopaki składali broń przy Niemcach. No a myśmy nie miały żadnej broni, ale dla nas to był straszliwy szok.
- Wtedy już było zimno. W czym pani chodziła?
Tak jak mówię, oni się nami opiekowali, gdzieś był jakiś skład, gdzie oni dla nas znaleźli, pamiętam, jakieś spodnie ciepłe, szare i takie palta były brązowe. Wkładało się i miałam taki pasek, zawiązywało się, z jakiegoś takiego materiału, który nie był gładki w każdym razie, jak... bo ja wiem... „baranki” takie. I to nam, w tym żeśmy poszły do niewoli. Moje buty się spaliły na... Bo jednak ciągle się chodziło po gorącym, więc moje buty, które miałam zresztą bardzo ładne, spaliły się i oni dla mnie wyszukali u jakiegoś szewca pantofle damskie na takich obcasach. I proszę sobie wyobrazić, że ja [szłam] na tych obcasach, z plecakiem, gdzie miałam cztery bochenki chleba, bo nam dawali na tyle i tyle [osób] bochenek chleba, a moje wszystkie [koleżanki]: „Ty masz plecak, to nieś”. I miałam ze sobą kocyk, z którym nie wiem, co się [stało], ale ten kocyk miałam przez długi, długi czas. Nie wiem potem, co się z nim stało, czy w Oberlangen go jakoś zostawiłam. Ja na tych obcasach przeszłam z Warszawy do Ożarowa.
- Ten moment wychodzenia z Warszawy, czy pani pamięta Niemców?
Pamiętam Niemców, tak oni nas tam ustawiali. Pamiętam jakiegoś dowódcę jakiegoś oddziału czy on był [dowódcą] więcej oddziałów, w każdym razie wołał mnie „koleżaneczko”, nie wiem dlaczego. Nie Niemiec, Polak jakiś ustawiał nas, szliśmy w wojskowym szyku, obstawieni naturalnie Niemcami z karabinami.
- Jak pani zapamiętała, jak ci Niemcy się zachowywali?
Oni się zachowywali [właściwie], nie byli bardzo butni, o ile pamiętam. Zatrzymali nas... Wychodziliśmy, jak wyszliśmy z Warszawy, to ludność stała i dawała nam paczki przeważnie z cebulą. Nie wiem dlaczego, ale tej cebuli strasznie dużo żeśmy dostały, zanim przyszliśmy do Ożarowa. A Niemcy prowadzili nas. Tam, zdaje się, zatrzymali nas raz i dali nam na dwoje puszkę sardynek, bo ja wtedy spotkałam moją drugą koleżankę szkolną, która była w innym oddziale, ale była moją koleżanką szkolną i myśmy się razem trzymały, jak szłyśmy. Pamiętam, że właśnie taka jedna puszka tych sardynek na nas dwoje. Jak doszliśmy do Ożarowa, to Niemcy mieli polową kuchnię i dali nam jakąś gorącą zupę. Myśmy już przyszli wieczorem do Ożarowa.
- Z tego momentu wychodzenia nie pamięta pani jakiś gwałtownych czy brutalnych scen?
Nie, tylko ta straszna rozpacz, że idziemy.
- Co dalej z panią się działo?
Potem myśmy byli, ja już nie pamiętam, czy Fallingbostel to był pierwszy obóz, czy to był drugi. To chyba był nasz pierwszy obóz. Jeszcze wtedy byli mężczyźni i kobiety. Tam spotkaliśmy żołnierzy z trzydziestego dziewiątego roku i było bardzo dużo Rosjan. Myśmy tam były przez krótki czas, potem nas odłączyli, nas kobiety, i przeprowadzili do drugiego obozu, który był międzynarodowy obóz...
Nie, nie dla mężczyzn. Oni nie wiedzieli, co z nami zrobić. Dwa tysiące kobiet nagle, żołnierzy. Pierwszy raz przecież w [historii] kobieta była jeńcem wojennym. I oni nas przywieźli stamtąd do drugiego obozu. Nie wiem, jak się nazywał, w każdym razie Lamsdorf był chyba pierwszy, potem był Fallingbostel, drugi obóz, ten bardzo duży. I prowadzili nas i prowadzili nas, i prowadzili. I wiem, że stali jacyś Belgowie, żołnierze... Prowadzili nas taką szeroką drogą, a oni wszyscy stali przy tych swoich zasiekach i patrzyli na te kobiety. Tam było trochę Polaków, z którymi zresztą pozwolili nam się potem spotkać, bo myśmy powiedziały, dowiedziałyśmy się, że jeżeli podamy, że to są nasze jakieś rodziny, to pozwolą nam się spotkać. Ja pamiętam, że ja spotkałam bardzo przyjemnego jakiegoś kaprala czy strzelca, starszego pana, i on się tak strasznie cieszył, że może porozmawiać z kobietą po tylu latach.
- To byli jeńcy z trzydziestego dziewiątego roku.
Jeńcy, tak. W ogóle Niemcy byli raczej bardzo ostrożni, dlatego że rozeszła się – mnie się wydaje tak – rozeszła się wiadomość, że są kobiety, więc myśmy były pod auspicjami Czerwonego Krzyża szwajcarskiego, tak że Niemcy byli [ostrożni]. Ale pamiętam, że tam byli – ten nasz majdan – tam byli jeszcze ciągle oficerowie kobiety i my. Przylegał do Kanadyjczyków i oni nam przerzucali fantastyczne jedzenie przez te [zasieki, ogrodzenie]. Ale proszę pani, puszki z kurczakami, z zupą jakąś, jakieś różowe sałatki i tak dalej. A ponieważ ja byłam dosyć ładna i moja koleżanka, ta Ewka Bogdanowicz, była bardzo ładna, to myśmy miały szalone powodzenie.
- To była taka indywidualna pomoc?
Tak, oni nam przerzucali przez druty. Przerzucił mi jeden lotnik swoją śliczną koszulę, drugi mi przerzucił biały koc, piękny, który zresztą Niemcy zabrali, jak nas stamtąd wywozili. Też byliśmy stosunkowo krótko, dlatego że dali w kuchni polowej coś, że dostały niektóre strasznego rozwolnienia, tak że Lilkę, która była ze mną w Powstaniu, wzięli do szpitala i ona w ogóle była odłączona przez resztę czasu. Naturalne powstał bunt w tym obozie, bo poszła gadka, że potruli kobiety polskie, więc straszliwie był tego... Więc oni nas bardzo szybko stamtąd zabrali, te, które mogli, bo kilka z nich odesłali do szpitala i przewieźli nas pod Lipsk, dosłownie na przedmieścia Lipska. [Obóz] nazywał się Altenburg i oni nam tam zrobili [obóz]. Ciągle byli z nami oficerowie, to było tuż koło Lipska (takie było wesołe miasteczko) i oni z tego zrobili dla nas obóz, ale to był nowiuteńki. Wybudowali dla nas ten obóz, kobiety oficerowie mieszkali w teatrze, tam był teatr, a myśmy mieszkały w takich baraczkach. I tam właśnie żeśmy obchodziły Boże Narodzenie.
Myśmy ciągle prawie żyły [z nastawieniem]: „My się nie damy!” Już nie pamiętam, pamiętam, że nas wieźli, zatrzymali się w Osnabrück. Zatrzymali, bo jak na przykład w Lipsku był nalot samolotów alianckich, to myśmy wybiegały, krzyczały, Niemcy krzyczeli na nas, żeby się schować i tak dalej, i tak dalej...
- Czyli ciągle panował taki zawadiacki duch?
Zawadiacki zupełnie duch był, tak. „Co oni tutaj, szkopy, chcą od nas?” A pamiętam właśnie Osnabrück, ponieważ był olbrzymi nalot i tam im zrąbali strasznie to miasto. Nasz pociąg, którym nas wieźli, bo nas wieźli tymi bydlęcymi wagonami naturalnie, bez niczego, tak że myśmy miały jakieś puszki, w które się załatwiałyśmy, za przeproszeniem, i przez okienko małe się wylewało. Nas prowadzili po tych ruinach i myśmy cały czas śpiewały powstańcze piosenki, a ci Niemcy nas błagali, żebyśmy byli cicho. I to pamiętam. Ale o czym ja mówiłam?
Boże Narodzenie, właśnie. Bardzo dobrze wyglądało, dlatego że ulica dosłownie przechodziła koło jednego z [ogrodzenia z] drutów i tam żeśmy z tymi Niemkami bardzo dobrze handlowały. Ktoś miał jeszcze jakiś szaliczek, ktoś coś innego. Tak że pamiętam, żeśmy sobie [urządziły] tą wigilię, bo baraki były zamknięte, ale nasz baraczek zupełnie dobrze sobie poradził. Miałyśmy tą wigilię bardzo przyjemną, śpiewałyśmy sobie kolędy. Niemcy naturalnie nas zamknęli o dziewiątej wieczór czy o siódmej, już nie pamiętam, bo oni nas zamykali na noc. Jeszcze pamiętam, siedziałam na pryczy, śpiewałam kolędy.
- Proszę pani, czy wychodząc z Warszawy dostała pani żołd?
Myśmy dostały żołd dopiero we Francji [po wyzwoleniu]. Myśmy nie dostały żadnego żołdu, bo potem nas wzięli z tego Altenburgu i przewieźli do tego głównego obozu, do Oberlangen. I tam poznałam „Jagę”, która zresztą była fantastyczna baba.
- Czy pani pamięta, w jakich okolicznościach?
Ona dowodziła, ona była oficerem, ale ona się zrzekła rangi, żeby się zająć [kobietami w obozie]. Bo wtedy rozłączyli – oficerów wzięli do... Cześć jakoś się znalazła w Bergen-Belsen przez krótki czas i dopiero potem ich przywieźli do Oberlangen. A nas przewieźli do Oberlangen. Bo jak pojechaliśmy, jak nas przenieśli do obozu w Altenburgu, to byli już bardzo starzy ludzie, ta straż cała i tak dalej. Ten komendant obozu wyszedł i mówi do nas: „Słuchajcie, wojna się kończy –przecież alianci już wylądowali – wojna się kończy, przesiedźmy wszystko”. No ale my nie takie, prawda, zaczęły uciekać. No i widocznie dowiedzieli się czy coś, bo przyjechało gestapo, jakiś tam bardzo ważny [oficer], no i musztrowali nas i odstawili do Oberlangen. Zresztą to był obóz koncentracyjny.
To był obóz jeńców włoskich, którzy zresztą zginęli tam na malarię. To było na granicy holenderskiej i niemieckiej i to było poniżej poziomu morza. To były baraki, duże (nie wiem, ile nas tam było), trzypiętrowe prycze naturalnie, robaków jakoś nie [było], ale jeść też nie [było co]. Byłyśmy już wtedy bardzo głodne. Oni dawali nam taką kostkę margaryny i kilka kartofli i jakieś tam (nie wiem, co to było) na kocioł zupy... I chleb. Mnie zrobili już w [Altenburg] taką od jedzenia, bo uważali, że jestem tak uzdolniona, że umiem ślicznie pokroić chleb dla każdego. A poza tym w [Altenburg] był jeden baraczek dla kobiet, które były w ciąży, dla pań, które były w ciąży, i one dostawały ten kawałeczek mięsa, na którym ta niby-zupa się gotowała, zmielony, i dostawały po łyżce stołowej tego mięsa. Więc tyle było tego mięsa na cały obóz, że akurat te pięć czy siedem pań dostały po łyżce tego. Pamiętam, nosiłam im to jedzenie, a potem w Oberlangen [znowu rozsortowałam „racje”] na swój [barak]. Myśmy, zdaje się, były w czternastym baraku, bo myśmy stosunkowo późno przyjechały do Oberlangen. Myśmy były już przy drutach. Nasz barak był, potem druty i wieże. Dużo nas – wtedy wszystkich zebrali, cały [obóz], bez oficerów, to był stalag.
- Jak strażnicy, Niemcy się zachowywali?
Niemcy jak się zachowywali? Przeważnie to byli już starzy ludzie. Niektórzy pilnowali, bo musieli, niektórzy byli bardzo butni. Oficerem obozu był stosunkowo młody człowiek, jakieś czterdzieści, pięćdziesiąt lat, i on miał takiego olbrzymiego psa. Co z tego, że nas trzymali na tych apelach i trzymali, i trzymali, i trzymali. On odliczał i odliczał, i odliczał.
Pode mną mieszkała starsza pani (moja prycza była druga od okna na parterze), która uchodziła, proszę pani, za czarownicę. Uważali wszyscy, że ona umie wróżyć z kart. Ona też była w Powstaniu, ale ona już była pani pięćdziesięciolecia. Razem z nami była manikiurzystka z „Bristolu”, która kawały nam opowiadała o tych wszystkich panach oficerach, którzy tam do „Bristolu” przychodzili i tak dalej, i tak dalej. Była z nami pani, która była w I wojnie światowej [w organizacji] PŻ (Polscy Żołnierze czy coś takiego). Ona zawsze mówiła do tej manikiurzystki: „Ależ proszę pani, tak nie można mówić. To są młode dziewczyny, im nie można tego...”. Ona zawsze mówiła: „Co ja zrobię, szanowna »peżeto«, że tak było”. Zaśmiewałyśmy się, miałyśmy niesamowite przedstawienie z tych dwóch pań.
Czarownica, właśnie. Było już zimno i myśmy chciały sobie [ogrzać]. Taka koza stała, ale przecież nie dawali nam węgla nic, myśmy wyjmowały deski z posłania. Ja wyjmuję te deski, ale myślę: „Jezus Maria, jak ja się zwalę na tą czarownicę, to przecież mnie zamorduje”. Ale nie, chodziła pogłoska, nie wiem, czy to jest prawda, czy nie, [że] ona i jakieś kilka innych przekradały się, bo był przedobóz, gdzie Niemcy byli, i był nasz szpitalik i był nasz obóz. One przekradały się wieczorem do tego szpitalika i tam sobie odprawiały jakieś, nie wiem co, i dowiedział się o tym ten właśnie dowódca obozu. Według takiego starego strażnika – on mówił: „Nie chodźcie tam, bo on przysiągł, że jak złapie którąś tam, no to będą straszne kary”. One się zaśmiały i poszły, potem wróciły z powrotem. One chodziły wieczorem zwykle. Nie wiem, co one tam robiły, wróżyły sobie czy wywoływały duchy, licho wie. No i to wszystko było. I kiedyś z powrotem był ten stary człowiek, prowadził na roboty i podobno te dziewczyny się spytały: „Dobrze, mówiłeś, że tego no i co?”. A on mówi: „Nie wiem, co się stało, ale pies wrócił z podwiniętym ogonem, a ten [komendant] się zamknął u siebie i upił się”. I to było wszystko, cała [historia], więc nie wiem, co się stało.
- Jak pani pamięta, co tam pani robiła w ciągu dnia?
Co robiłam? Uczyłam się grać w brydża. No co innego było do roboty? Nie, myśmy miały [zajęcia], zrobiłyśmy sobie chór, tam były takie bardzo przyjemny siostry, one były bardzo wysportowane, brały udziały w [zawodach] i one założyły piłkę, grały w siatkówkę. Była jakaś pani, potem znana malarka tutejsza, która miała taki szereg odczytów na temat... Potem były szeregi innych odczytów. No, starali się, starali się zająć nasz czas.
- Jak pani zapamiętała dzień wyzwolenia obozu?
Ach, to było cudownie, bo ja właśnie rozgrywałam brydża i grałam szlemika. Ja rozgrywałam szlemika, siedzimy przy długim stole i nagle słyszymy: „Dziewczyny, kładźcie się – krzyczą – dziewczyny, panienki kładźcie się na podłogi”. I lecą żołnierze – „ba, ba ,ba, bach” – strzelają.
Nie, nasi, dywizja Maczka nas odbiła. Oni szli z generałem Leclerc, odbili jakiś obóz pracy i dowiedzieli się od nich, że tu jest obóz kobiet. To wsiedli na czołgi i przyjechali, bez niczego. Wiadomo, Polacy nigdy się nikogo nie słuchali, tylko robili to, co uważali za [właściwe]. I właśnie nas w ten sposób odbili. Potem ich czołgi przyjechały i tych wszystkich Niemców pozbierali. Potem nas otoczyli, bo tu ciągle były przecież niemieckie siły. Potem przyjechało mnóstwo rozmaitych osób, przyjechało więcej czołgów. Potem myśmy się czuły zupełnie jak takie zwierzęta, które się ogląda, bo zjechało się tyle rozmaitych narodów, rozmaitych pułkowników i tak dalej, Szkotów, nie Szkotów, i to wszystko oglądało nas, jak byśmy były nadzwyczajne okazy. Ale ja byłam bardzo, tak jak ja mówię – z całą sympatią jestem i uznaniem dla „Jagi”. Nie wiem, czy ona jeszcze żyje, czy nie. Jej obraz, ktoś ją narysował, jest w Muzeum, w tym swoim słynnym [płaszczu], ktoś dał jej taki śliczny płaszcz z futrzanym kołnierzem niemiecki i ona zawsze w tym płaszczu chodziła. Ale ona była fantastyczna babka, naprawdę fantastyczna.
Ona dbała tak szalenie o wszystko. Ona się wykłócała z tym Niemcami. Ona była naprawdę fantastyczna. Jeśli komuś się należy Krzyż Zasługi, to ona powinna dostać.
Ale myśmy były stosunkowo… Ja byłam stosunkowo krótko w tym obozie. Potem nas przenieśli oczywiście z tego obozu do lepszego. Ale ja byłem krótko, dlatego że... Przyznaję się do winy i z zażenowaniem, bo ja byłam w takiej grupie uprzywilejowanych osób, to znaczy [takich], którzy mieli kogoś w Anglii. Jak się złożyło, moja siostra była przyjaciółką szkolną Katelbachówny, córki senatora Katelbacha. I ona jak się dowiedziała, że Koziejówna jest, wysłała jakiegoś tam oficera najpierw do mnie, a potem wybrali jakoś między innymi tą panią, która uchodziła za [czarownicę], i nas chcieli przemycić. Polskie ścigacze miały dojechać do Antwerpii, nas wziąć gdzieś tam i przemycić do Szkocji. [...] To się nie bardzo udało, dlatego że – nie z naszej winy – jechaliśmy dwoma ciężarówkami wojskowymi. Ale to się nie udało, dlatego że po prostu rowerzysta wjechał pod jedną z nich. Bo to ściana, pamiętam, to już było koło Antwerpii. Potem była ta szosa i kanał. I [rowerzysta] z boku wjechał i ten, chcąc go ominąć, wjechał w kanał. No i ponieważ wjechał w kanał, tam się zrobił huk, a ponieważ to tego, żandarmeria, no i odkryli, że jesteśmy my jesteśmy nielegalnie i wrócili nas z powrotem do Francji, gdzie myśmy mieszkały.
I żeśmy tam mieszkały dosyć długo. Byłyśmy przydzielone do oddziałów polskich wojsk, które był internowane w Szwajcarii. Miałyśmy tam bardzo dobre warunki. Mieszkałyśmy w takim
château ładnym, ja zapisałam się do szkoły sztuk pięknych i było wszystko w porządku. A potem dowiedział się o mnie generał Bohusz-Szyszko i ściągnął mnie do Włoch.
Znali się z moimi rodzicami. On się dowiedział, że jestem…
- Przepraszam, jakim sposobem w czasach, kiedy nie było komputerów, ludzie się tak dowiadywali, znajdywali? Czy pani to jakoś tłumaczy?
Nie mam pojęcia. Ale oni ogłaszali listy. Jak nas odbili... Tam się zjechało dziennikarzy, no mówię pani, że zrobili z nas dosłownie zwierzęta w zoo. Powiem wam tylko jedną taką śliczną [historię], [której] nigdy nie zapomnę. Ja zawsze płaczę, gdy o tym mówię. Zjechało się tych dziennikarzy i tak dalej i na drugi dzień po odbiciu była taka msza polowa. I myśmy śpiewały właśnie tą pieśń: „O Boże, który jesteś na niebie”. I pamiętam, stał taki stary pułkownik, jakiś starszy pan, Polak, i tak strasznie płakał.
Tak.
- Kiedy pani pojechała do Włoch?
W czterdziestym szóstym roku, chyba w marcu.
- A tam w Szwajcarii złożyła pani chociaż jakiś semestr zaliczyć?
Proszę pani, ja sobie tam… No wiec ja nie byłam w Szwajcarii. Ja byłam we Francji. Ja byłam w Lille, na granicy. A ich przenieśli ze Szwajcarii i oni tam stacjonowali, te oddziały polskie, i nas tam do nich wsadzili. A to było właściwie nawet nie w Lille, tylko w Roubaix. I jeżeli państwo się zorientujecie to były tereny bardzo polskie, dlatego że tam [było] górnictwo i tam wyjechało mnóstwo emigrantów polskich. Tak że myśmy bardzo dużo spotkali ludności cywilnej, która mieszkała tam. A ja się zapisałam do szkoły sztuk pięknych, bo tam oni… Zresztą merem wtedy w Lille był z pochodzenia Polak. Nawet jego syn bardzo dobrze mówił po polsku. On był kadetem i tam żeśmy chodzi na rozmaite wycieczki z nim. On się też przyplątał do mnie, ale to jest
beside the point. Tak że ja uczyłam się, podobno miałam zdolności. Chodziłam do tej szkoły.
- A co pani robiła we Włoszech?
A we Włoszech mnie Bohusz-Szyszko wsadził do liceum 2 Korpusu, żebym kończyła szkołę. Bo ja skończyłam małą maturę w podziemiu i potem poszłam do Powstania. Tak że kończyłam liceum 2 Korpusu. Bo Anders przecież wyciągnął, ilu mógł, ludzi rozmaitych. I między innymi właśnie młode dziewczyny, które i zapał i... I potem zupełnie słusznie otworzył szkoły polskie.
- Czy pani miała kontakty z tymi Włochami dookoła? Jak oni traktowali Polaków?
Przypuszczam, że dobrze. Nas pułkownik Wysłouchowa, która była wtedy dowódczynią „pestek” tak zwanych. Ona bardzo niechętnie patrzyła, żeby były jakieś związki pomiędzy nami a Włochami. Ale na przykład jednostka właśnie mojego przyszłego męża, którego tam poznałam... Oni byli przecież bardzo inteligentni, Włosi. Wojna się tam skończyła dla Włochów. I dla nas też właściwie, bo to był czterdziesty szósty rok, to już właściwie był koniec wojny, już likwidowali wszystko.
- W jakiej miejscowości było to liceum.
W Porto san Giorgio. To było nad Adriatykiem. Śliczne małe miasteczko.
- Pani mówiła, że tam przyszły stacjonował pani mąż. Tam go pani wtedy poznała?
Poznałam [tam] mojego męża, tak. Dlatego że... taki dziwny był traf. Potem przyjechała właśnie jednostka mojego męża, która była w RAF-owskich mundurach, bo oni wszyscy byli
air force angielscy. Sprowadziła Andersa i Bohusz-Szyszko rodziny z Polski. Oni po prostu pojechali w mundurach angielskich. Już tam się umówili, że przewieźli te rodziny w jakieś tam umówione miejsce. Oni pojechali, bo wtedy Rosjanie nie wiedzieli, kto oni są, bo mundury angielskie, prawda. I przywieźli te panie i między innymi córkę Bohusza, którą [ojciec] też wsadził do liceum. Ja mu dużo zawdzięczam, dlatego że on postanowił, że [skoro] jesteśmy we Włoszech, powinniśmy poznać tę kulturę włoską. W ciągu tygodnia byłyśmy w tej szkole, uczyłyśmy się... To zresztą była fantastyczna szkoła, dlatego że prawie wszyscy profesorowie czy profesorki, które wykładały, to byli ludzie z uniwersytetów, lwowskich i wileńskich, więc poziom był niesamowity. To były wykłady rzeczywiście fantastyczne. Ale on uważał, że ponieważ jesteśmy, więc mieszkałyśmy w takim pałacyku, który podobno wybudował Bonaparte dla jakiejś swojej kochanki, ale na weekendy, na soboty i niedziele miałyśmy auto, to znaczy łazika i szofera, i on nas wysyłał gdzieś tam albo ze swoim adiutantem, albo z kimś innym. I myśmy zwiedzały.
- Ale to była wybrana grupa?
Tylko ja i jego córka. Tak że myśmy… Dużo przez to zobaczyłam Włoch wtedy.
- A jak pani poznała swojego męża?
Myśmy mieszkały w tym pałacyku. Potem był olbrzymi śliczny ogród tego pałacyku, potem była taka górka i właśnie na tej górce był oddział mojego męża. Mój mąż był meteorologiem. Jak Anders szedł na Bolonię, zażądał, żeby przysłali mu meteorologów, którzy mieli namiar na wiatry, na artylerię. Ale ponieważ nikt w 2 Korpusie nie mówił po angielsku, a znowu żaden z Anglików nie mówił po polsku, więc musieli wybrać taką grupę metrologów, którzy mówili jednym i drugim językiem. I naturalnie mój mąż i czterech innych oficerów byli tymi głównymi meteorologami, a osiemnastu jakichś tam ludzi robiło te wszystkie pomiary. I oni siedzieli na tej górce. Ja poznałam Mariana kolegę we Florencji. Bardzo przyjemny, młody człowiek, bardzo przystojny młody człowiek, w tym niebieskim mundurze. No i on spytał, czy może przyjść, odwiedzić mnie, z przytupem naturalnie, i przyprowadził mojego męża. No i tak się zaczęło.
- Kiedy pani wróciła do Polski?
Proszę pani, ja dopiero mogłam wjechać do Polski w sześćdziesiątym pierwszym roku.
- Gdzie pani była w takim razie do sześćdziesiątego pierwszego roku?
Myśmy pobrali się w Anglii. Mieszkaliśmy przez jakieś pięć lat w Anglii. Mój mąż musiał być zdemobilizowany i potem mieszkaliśmy w Anglii. A potem mój mąż dostał ofertę ze służby kolonialnej angielskiej, żeby zakładać stacje meteorologiczne w Afryce. I wyjechaliśmy do Afryki. Mieszkaliśmy w Afryce przez czterdzieści ileś lat.
- Czyli do Polski mogła pani przyjechać…
Ja dopiero przyjechałam do Polski w sześćdziesiątym pierwszym roku, jako gość. Wcześniej nie. Mój mąż nie chciał wrócić do Polski, dlatego że jego kolega, który wrócił, został od razu aresztowany i słuch po nim zaginął. Tak że mój mąż powiedział, że nie wraca. No i ja naturalnie [też].
- Kiedy nawiązała pani kontakt z rodziną?
Proszę pani, nawiązałam kontakt z moją matką już we Francji. Dlatego że już jak się skończyły [działania wojenne] w czterdziestym piątym roku, myśmy były wtedy we Francji, tak jak ja mówiłam, w tym Lille. I tam był ksiądz francuski, ale Polak, którego Francuzi zrobili takim
liaison officer, który rozmawiał z Rosjanami, bo też było dużo wziętych do niewoli Francuzów w Niemczech. I on właśnie w Warszawie mieszkał u tej pani Moszkowskiej, tak się złożyło, która zresztą była Francuska. Pani Moszkowska to była matka moich koleżanek. I jak on jechał, ja go poprosiłam, czy by nie mógł wziąć listów do moich rodziców. I on wziął. I tak się moi rodzice dowiedzieli, że ja przeszłam to wszystko i że jestem we Francji. Nie wiedzieli jeszcze, że… Aha. I już wiedzieli, że ja jadę do Włoch, do Bohusz-Szyszko. Też napisałam im, że jadę. Już wiedzieli, gdzie ja jestem.
- Takie niezapomniane wspomnienia z Powstania. Jakieś najgorsze, najlepsze. Takie, które ciągle pani ma pamięci.
Najgorsze było to, że w drugi czy trzeci dzień, jak jeszcze cywile nie słuchali się nas i chcieli przebiegnąć ulicę, był jakiś człowiek, który dostał postrzał w gardło. I myśmy nic nie mogli zrobić, bo byliśmy pod obstrzałem, myśmy ciągle byli w tym domu na Mazowieckiej. I po prostu ściągnęli go jakoś cudem z tej ulicy i położyli – nie można było nic zrobić. To dla mnie było najgorsze, że ten człowiek tak strasznie umierał, bez żadnego… Sam, nikt o nim nic nie wiedział. Nie mógł mówić, bo miał przebitą krtań. To dla mnie było… Ja ciągle teraz jak nie mogę spać, mam paskudną noc, to ciągle mi się to przypomina. Jak przy nim siedziałam. Bo co innego można było zrobić?
- Jak pani po latach ocenia Powstanie?
Proszę pani, ja mam sprzeczne [uczucia] teraz. Jak przyjechaliśmy do Francji, to pierwsze pytanie tych wszystkich wojsk polskich: „Co wyście, na litość boską, zrobili?! Spaliliście Warszawę, tyle ludzi zginęło, młodych ludzi. Co wam to przyniosło?”. Naturalnie my... Teraz po latach [myślę, że] może mieli rację, nie wiem.
- Gdyby się pani znalazła w tamtym czasie jeszcze raz czy pani by się przyłączyła jeszcze raz do Powstania?
Tak.
Warszawa, 1 sierpnia 2013 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek