Halina Sauter-Kobylecka
Halina Sauter-Kobylecka.
- Jak wyglądało pani życie przed wojną?
Mój ojciec pracował z prezydentem Starzyńskim w Ratuszu. Był naczelnikiem wydziału finansowego. Mieszkaliśmy na Bielanach, gdzie ojciec wynajmował całą willę z ogrodem, i tam mieszkaliśmy do wojny. Przedwojenne Bielany były bardzo piękne. Słoneczne, sosnowe lasy, piękne upalne lata i śnieżne zimy.
- Czym zajmowała się pani mama?
Moja mama nie pracowała. Wtedy była taka moda, że zajmowała się gospodarstwem.
- Czy miała pani rodzeństwo?
Tak, miałam starszego o pięć lat brata.
- Gdzie pani chodziła do szkoły?
Do szkoły chodziłam również na Bielanach na ulicy Zuga, do pięknej, wybudowanej nowej szkoły podstawowej.
- Jak wspomina pani swoją szkołę?
Bardzo dobrze. Przede wszystkim wspaniali nauczyciele, których się do dziś pamięta. To byli dobrze wykształceni ludzie, którzy byli dla dzieci serdeczni, a przy tym dobrze uczyli.
- Czy kontakty z prezentem Starzyńskim pani ojca były wyłącznie zawodowe, czy też znali się trochę bliżej?
To znaczy z tego co ja pamiętam jako dziecko, było tak jak w rodzinie. To znaczy ojciec pracował dużo, ale były organizowane wczasy, były organizowane wigilie, były organizowane święta albo bale, na które przychodził prezydent. I pamiętam, że był bal dla dzieci, w którym występowałam jako jakaś wróżka, i prezydent osobiście do dzieci przychodził i bawił się z nami. Był to przemiły, uroczy facet.
- Jak zapamiętała pani wybuch wojny?
Prezydent Starzyński prosił swoich pracowników po wybuchu oblężenia Warszawy, żeby wzięli swoje rodziny i przyjechali do Ratusza i byli razem z nim. Twierdził, że ani Teatr Wielki nie będzie zburzony, bo Niemcy są narodem kulturalnym i nie będą takich obiektów bombardować, a Ratusz na pewno zostanie cały. No więc przyjechaliśmy z ojcem i mieszkaliśmy w Ratuszu. Oczywiście w pierwszym rzędzie został zbombardowany Teatr Wielki, potem kościół i klasztor, który przylegał do Ratusza. No a na końcu było również bombardowanie Ratusza. Zawaliła się nawet na nas cała ściana. Na szczęście na podwórzu stało wojsko, tak że szybko do nas odkopali. Kilka osób było rannych, miedzy innymi ja też. A najbardziej ucierpiał mój ojciec, który był krótkowidzem. Stracił okulary i po prostu niewiele widział. Na drugi dzień rano mama poszła sprawdzać gruzowisko, jak to wszystko wyglądało, i na samej górze wielkich gruzów coś się świeciło. A to były calusieńkie okulary mojego ojca.
- W jakich warunkach mieszkało się w Ratuszu? W jakich warunkach, bo zazwyczaj Ratusz to pomieszczenie biurowe?
Tak, ale były przygotowane sutereny, w których były łóżka. Były zaadoptowane pomieszczenia do mieszkania dla rodzin. Wyżywienie było z kuchni wojskowej, tak jak mówiłam, która stała na podwórzu. Na ale już po tym przywaleniu nas gruzem następnego dnia zabraliśmy się do powrotu do domu na Bielany. Było to bardzo trudne, bo po drodze były i naloty, i rozrywające się szrapnele, i strzelanina. Wędrowało się po górach gruzów i trupów. Doszliśmy wreszcie wieczorem na Bielany do domu, gdzie babcia nas przywitała: „Skąd wy wracacie. Tu się nic nie działo. Wszyscy są cali i zdrowi”. Tak że pięknie się to skończyło no i zaczęła się okupacja.
- Jak ta okupacja wyglądała w pani życiu?
W moim życiu niewiele się zmieniło. Zmieniło się w życiu mojego brata, który dorastał, i w życiu mojego ojca, ponieważ w latach czterdziestych pierwszych i drugich organizowała się Armia Krajowa, w którą ojciec był bardzo zaangażowany. Był piłsudczykiem, był w Legionach, był w Polskiej Partii Socjalistycznej, no i wstąpił do AK Kampinos ze względu na celu, że mieszkaliśmy w pobliżu. No i te zebrania odbywały się u nas w domu. Była drukarnia, były zaprzysiężenia. Wiele rzeczy się odbywało. A w późniejszych już latach, kiedy mój brat skończył szesnaście, siedemnaście lat i wstąpił do komórki wywiadu na wschód i wyjeżdżał, wożąc dokumenty, jakąś broń, pieniądze i tak dalej, było to bardzo trudne. Była cała szafa mundurów niemieckich, bo on do każdego wyjazdu miał inne paszporty i wyjeżdżał raz jako żołnierz Wehrmachtu, raz jako kolejarz w mundurze kolejowym, raz jako esesman i tak dalej. Tak że były dla niego ciężkie, bardzo nerwowe wyjazdy, ale jemu to pasowało. I tak było do roku czterdziestego czwartego.
Różne rzeczy, śmieszne się działy. Na przykład któregoś roku w niedzielę, kiedy było wielkie zebranie panów z konspiracji, u nas w domu siedziało przy stole dziesięciu panów, na stole dla niepoznaki stało jakieś jedzenie, stały kieliszki z alkoholem i nagle gosposia wbiega i mówi: „Oficer niemiecki przy furtce wchodzi do ogrodu”. No i rozległ się dzwonek. Tata otwiera drzwi, a ponieważ dobrze znał język niemiecki, no więc wita oficera. Bardzo uprzejmy pan mówi, że stacjonuje w Akademii Wychowania Fizycznego i właśnie szedł na spacer i zobaczył na furtce takie niemieckie nazwisko Eugeniusz Sauter. Wiec wszedł, żeby porozmawiać i dowiedzieć się, jak tu się żyje. Więc ojciec powiedział: „A, właśnie dobrze pan trafił, bo dziś jest
Geburtstag, czyli moje urodziny i właśnie mam gości”. Otworzył drzwi, gdzie siedziało dziesięciu panów. Pan oficer się żachnął, powiedział, że bardzo dziękuje, przyjdzie innym razem. I tak się skończyło.
- A te wyjazdy brata. Jak często do nich dochodziło?
Dość często. Jak przypuszczam, raz w miesiącu. Bardzo to było stresujące. On przyjeżdżał, miał niesłychane przygody, no bo jeździł jako żołnierz niemiecki, wiec musiał niemieckimi transportami. Tak że jeździł do Wilna, do Lidy, do Grodna. Zaczepiali go żołnierze niemieccy, musiał z nimi rozmawiać, wynikały różne sytuacje. Czasami pytali go, skąd pochodzi, więc musiał mówić to, co miał napisane w aktualnym paszporcie. No akurat któregoś tam razu jakiś żołnierz tam mówi: „O, to ja z tego samego miasta. Do której szkoły chodziłeś? A na jakiej ulicy mieszkałeś?”. No i wtedy, [ponieważ] jeździli przeważnie we dwóch, więc wtedy ten kolega się włącza i go wypraszał albo coś zagadywał. Takie różne sytuacje były. W każdym razie bardzo odstresowywał te wyjazdy. Aż do ostatniego wyjazdu w czterdziestym czwartym roku, w lutym, kiedy rano wyszedł z domu właśnie w mundurze jakimś, chyba Wehrmachtu, i krążył po mieście. Mieli swoją placówkę na ulicy Grażyny. On czekał na dowody. Tam poszedł na Grażyny po dowód wyjazdu i bilety i tak dalej, ale jeszcze tego nie otrzymał. Natomiast jego koledzy mieli przeprowadzić radiostację, przenieść na inne miejsce. On powiedział: „No to ja jestem w mundurze, to wam pomogę. Będzie łatwiej. Nikt nas nie zaczepi”. No i tak się stało. Wyszli na ulicę. Było bardzo spokojnie. Tymczasem podszedł do nich jakiś facet. Okazało się, że był to
Reichdeutsch, i powiedział: „Ja was znam. Ja znam waszą całą placówkę, wiem, co wy tam robicie. Albo pójdziecie ze mną na komisariat niemiecki...”, gdzieś tu w pobliżu, na Mokotowie. Zmuszał ich do tego. Ponieważ nie mogli dojść do porozumienia, więc mój brat o pseudonimie „Sławek” strzelił do niego, ale [tylko] ranił go mocno i ten leżał i wrzeszczał: „Ratunku! Ratunku!”. W pobliżu jechała „kołyska” z żandarmami niemieckimi, wiec miał pecha. Tamci koledzy po cywilu uciekli, natomiast on w tym mundurze gdzieś usiłował schować się. Trafił na ulicę Grażyny do jakiej spółdzielni. Prosił, żeby go wypuścili innym wyjściem albo żeby mu jakoś pomogli, bo on jest Polakiem. No to odpowiedzieli: „My się nie mieszamy w wasze niemieckie pojedynki”. No i w tym momencie weszli żołnierze, żandarmi niemieccy i zabrali go. I wiadomo było przez organizację, że zawieźli go na Szucha i że tam siedział kilka dni. Co się potem stało, ślad zaginął. Więc jak się tłumaczył? Czy może miał… W zegarku zawsze nosił przy sobie cyjanek potasu. Jeżeli mu się udało wyjąć… No nie wiemy, jak to się skończyło. To znaczy myślę, że organizacja pewnie miała wiadomości, tylko ojciec tego nie przekazywał.
- Jakie imię miał pani brat?
Zdzisław. Pseudonim miał „Sławek” (tak nazywaliśmy go w domu), „Stefan”. Miał dwa pseudonimy.
- Czy historie tych wyjazdów, o których pani wspomniała, brat pani wtedy odpowiadał?
Opowiadał tylko jakieś takie fakty już bardzo konkretne. Ale w ogóle, co się działo i co tam robił, [to] nie, broń Boże.
- Jak rozumiała pani jako dziewczynka wtedy to życie konspiracyjne, które się działo u pani w domu? Czy rodzice wytłumaczyli jakoś te sprawy?
Wie pani, to było tak powszechne, że właściwie nie wyobrażałam sobie, żeby mogło tego nie być, żeby mogło być inaczej, ponieważ cała moja rodzina – w Warszawie miałam dość dużą rodzinę – wszędzie się coś działo. I myślę, że Warszawa przez całe te lata okupacji była walcząca w podziemiu. Tak że nie było w tym nic dziwnego.
- Czy w czasie okupacji była pani ofiarą lub świadkiem represji wojsk niemieckich?
Nie. Na Bielanach tego nie było. Dopiero w czasie Powstania, kiedy „ukraińcy” biegali, podpalali domy, pijani szukali wódki. To było okrutne. I wtedy ojciec mój, który już był w Kampinosie, ściągnął nas z mamą do Kampinosu i tam byliśmy aż do upadku Powstania.
- Jeszcze wracając do okresu okupacyjnego, czy w tej działalności konspiracyjnej pani rodziny są jeszcze jakieś inne historie czy sytuacja, które wyjątkowo utkwiły pani w pamięci?
Nie, nie było właściwie. To znaczy albo przy mnie się o tym nie mówiło, albo ja tego nie [zauważałam], nie miałam jakichś spostrzeżeń.
- A czy kontynuowała pani naukę w szkole?
Tak. Cały czas uczyłam się do Powstania. Uczyłam się u sióstr zmartwychwstanek na Żoliborzu.
- Jak wspomina pani tą szkołę?
Bardzo dobry poziom nauczania. Bardzo należy je chwalić, bo prowadziły lekcje zakazane, czyli lekcje historii, geografii. Bardzo pomagały Żydom. Wiem, że w klasie było kilka dziewczynek. Nie mówiło się, kto to jest, ale teraz wiem, że były to na pewno Żydówki. Natomiast jeśli chodzi o wychowanie, wtedy myśmy się buntowały jako dzieci. Natomiast dziś uważam, że trochę było zbyt dużo pruderii i swojego dziecka bym do tej szkoły nie posłała.
- Czy oprócz koleżanek Żydówek miała pani inne kontakty z Żydami w czasie okupacji?
No, w moim domu bez przerwy byli albo przechowywani, albo łącznicy przeprowadzali przez nasz dom, gdzie niejako był taki przystanek do Kampinosu. Tak że tak to się moim domu działo.
- Ile tych osób mogło się przez pani dom przewinąć?
Długi czas mieszkało dwóch panów. Potem, czy ja wiem, myślę, że trzydzieści, dwadzieścia, trzydzieści osób na pewno. Pamiętam nawet taką – ale to było już w czasie Powstania – piękna, młoda dziewczyna, miała pewnie z osiemnaście lat, którą łącznicy prowadzili do Kampinosu. Szła boso, miała strasznie poranione nogi przez te gruzy wszystkie. Szła boso, a jeszcze jej zostało z Bielan ponad dwadzieścia kilometrów do przejścia. Była bardzo zmęczona. Była bardzo drobna i bardzo ładna. Mama jej opatrzyła nogi, doprowadziła jakoś do ładu. Zabandażowała i kazała mi przynieść moje czerwone trzewiki, kupione niedawno, ukochane. Założyła jej te buty. Dziewczyna była szczęśliwa i poszła spokojnie dalej.
- Gdzie panią zastał wybuch Powstania?
W domu na Bielanach.
- Czy miała pani już świadomość tego, co się dzieje dookoła?
W moim domu szykowaliśmy się, znaczy moi rodzice szykowali się do Powstania już na jakiś tydzień wcześniej. Były zwiększone ilości młodych dziewczyn, które przysięgały jako łączniczki, jako sanitariuszki i tak dalej. W domu moim [także] te przysięgi się odbywały, poza tym szyło się. Były ustawione maszyny do szycia, szyło się opaski, szyło się jakieś tam fartuchy białe z jakichś starych prześcieradeł, no i różne takie rzeczy się w domu działy. Tak że już wiadomo było, że coś się szykuje, nie wiadomo było, kiedy.
- Jak nadszedł sierpień, to jak to przebiegało?
Pierwszego sierpnia o godzinie piątej po południu rozległy się strzały. Młodzi ludzie z pistolecikami w rękach biegali po ulicy, strzelali, przecinali siatki, bo domy stały w ogrodzie, więc wszystkie siatki były poprzecinane, żeby można było kursować dookoła. No i gdzieś dalej dookoła – wiem, że była akcja na lotnisko bielańskie, gdzie późniejszy dowódca Kampinosu pan Józef Krzyczkowski prowadził atak na lotnisko. Został ranny (zresztą jechał na białym koniu) i został odwieziony do Lasek. Tam w Laskach był szpital powstańczy. Wiem, że dookoła Bielan (myśmy mieszkali w samym środku osiedla) przez pierwsze trzy dni były akcje, bo Niemcy próbowali jakoś tam... A poza tym w AWF-ie stał cały batalion i oni tam tarasowali dalsze przejścia, ale w tym miejscu, gdzie ja mieszkałam, specjalnych akcji nie było.
- Czyli codzienne życie się nie zmieniło?
Wiem tylko, że powstał ten szpital powstańczy w sierocińcu „Nasz Dom”, przy alei Zjednoczenia, który to sierociniec istnieje do dzisiejszego dnia, i tam zwozili rannych Powstańców, między innymi niemieckich żołnierzy. A my młode dziewczyny zdobywałyśmy od ludzi z mieszkań lekarstwa, jakieś prześcieradła, jakieś pościele, które można było drzeć na bandaże, na szarpie, zamiast waty, której nie było. No i tym zajmowałyśmy się my, młode dziewczyny.
- Jakie były reakcje ludzi na te prośby?
Bardzo dobre. Wszyscy dawali, co tylko mogli, pomimo że nie było co jeść i nie było możliwości niczego kupienia, ludzie oddawali wszystko. Nie no, to był zryw, to był zryw – wszyscy żeśmy na to czekali. Tak że było bardzo fajnie.
W szpitalu główną pielęgniarką była moja ciocia, która znała doskonale język niemiecki, i pewnego dnia przyszedł oficer niemiecki, powiedział: „Wiem, że tutaj leżą ranni żołnierze i że dobrze się z nimi obchodzicie. Chciałbym rozmawiać z kimś, kto zna język niemiecki”. Poprosili ciocię, powiedział: „Chciałbym panią uprzedzić, że za dwa dni po południu przyjadą ciężarówki, będzie ewakuacja szpitala, wszystkich wywiozą, tak że radzę, żebyście usunęli wszystkich. A mnie tu w ogóle nie było”. I tak się stało. Następnego dnia zaczęła się ewakuacja, wywozili. Przyjeżdżały samochody z Kampinosu, tych najciężej rannych się wywoziło, kto mógł iść ten szedł, no i rzeczywiście zostali tylko ci niemieccy żołnierze i tacy już bardzo ciężko ranni, których nie można było ruszyć. I tak się skończył powstańczy szpital.
- Czy podczas pracy w szpitalu zaprzyjaźniła się pani z jakąś inną dziewczyną, która również tam pracowała?
Cała moja rodzina [tam pracowała], moje trzy kuzynki, oczywiście wszystkie moje koleżanki, tak że przyjaźnimy się do dziś.
- Czy pamięta pani osoby z personelu?
Przede wszystkim pani doktór Mancewicz-Jakubowska, która była naczelnym lekarzem. Właściwie innych nazwisk nie pamiętam, ale wiem, że byli bardzo dobrzy chirurdzy, wiem, że było mnóstwo lekarzy.
- Jak wyglądał pani dzień pracy? Czy oprócz zbierania materiałów na opatrunki, miała pani kontakt z pacjentami szpitala?
Tak, tak. Jak przychodziłam do szpitala, to trzeba było zawsze coś komuś pomóc albo coś zrobić, albo kogoś umyć, albo coś pomóc. Tak że pamiętam, że leżeli bardzo ciężko ranni, na przykład leżał Cygan, który miał otwartą ranę na nodze od kolan do stopy. W tej ranie były robaki, białe glisty zasiedliły się, okropne to było i okropny zapach był dookoła niego, ale lekarze stwierdzili, że to właśnie jemu pomoże, że inaczej trzeba by tą nogę amputować. I tak się stało, zaczęła się noga goić.
Ja właściwie wracałam wieczorem do własnego domu, tak że... Jeśli chodzi o ubranie w szpitalu, to zawsze jakiś tam kitel biały się znajdowało.
- Wspomniała pani o problemach z żywnością. To, co dawano pacjentom do jedzenia?
Niedaleko była wieś Wawrzyszew i dzięki temu chłopi przynosili, dostarczali mleko, dostarczali warzywa, tak że nie było tego za dużo, ale jedzenie jakieś było.
- Czy były problemy z wodą?
Woda była normalnie.
- Czy do szpitala przychodził ksiądz? Pamięta pani, kto to był?
Tak, oczywiście, nie przypominam sobie [nazwiska]. Był na Żoliborzu słynny ksiądz Trószyński, ale czy on przychodził aż na Bielany do chorych, tego nie pamiętam.
- Czy zdarzały się jakieś przyjemniejsze momenty dla pacjentów, próby podniesienia ich na duchu?
Wie pani, to wszystko działo się tak szybko, tak szybko to się zmieniało – ciągle kogoś przywozili, ktoś umierał, coś się działo – tak że o jakichś momentach przyjemniejszych to jakoś trudno było sobie to wyobrazić. To był pęd, cały ten czas.
- Ile dni trwał okres pracy w szpitalu?
Do ewakuacji tego szpitala. A ewakuacja była na parę dni przed ewakuacją Warszawy w ogóle. Była ewakuacja całej Warszawy, Warszawa była przeznaczona na zgładzenie, zrównanie z ziemią, i te kilka dni, kiedy już szpital był ewakuowany, a ja jeszcze zostałam z rodziną w domu, to właśnie były bardzo trudne czasy, bo biegali ci... wojska „ukraińskie”. Byli to „ukraińcy” w wojsku niemieckim. Były to jakieś okropne zbiry, bandziory, którzy kradli, rabowali, podpalali, strzelali, byli wiecznie pijani. To był bardzo ciężki okres i wtedy ojciec zabrał nas do Kampinosu.
To był wielki szok, bo po tych strasznych pożarach, zgliszczach i takim trudnym okresie powstańczym nagle weszłyśmy do wolnej Polski, gdzie ludzie byli poubierani w mundury polskie, gdzie byli ułani na koniach, gdzie trafiliśmy do wsi Wiersze. Tam był sztab w tej wsi, tam między innymi mój ojciec był, gdzie były stoły rozstawione, uginające się od jedzenia, gdzie były flagi rozwieszone, biało-czerwone proporczyki, gdzie były msze polowe, gdzie grali hymny. Był to zupełnie inny świat. Nieprawdopodobny, bajkowy, jak na owe czasy. Dziewczyny, chłopcy odbierali zrzuty nocami, a dziewczyny ze spadochronów szyły białe koszule, które były niezastąpione, ponieważ był to cienki nylon, który bardzo łatwo się prał, poza tym nie trzymały się żadne insekty, czyli zamiast mundurów chodzili w tych koszulach nylonowych. Było to bardzo higieniczne i dobre.
Tam w niedługim czasie do sztabu przyleciał jakiś zwiadowca, powiedział, że złapali na obrzeżach Kampinosu ciężarówkę, zdobyli niemiecką ciężarówkę, w której są dokładne plany Kampinosu. Wiadomo, ilu jest ludzi, wiadomo, jakie są sekcje i gdzie są umieszczone, wiadomo, ile mają broni, bo do tej pory Niemcy do Kampinosu nie zbliżali się, bo myśleli, że tam jest olbrzymia ilość ludzi i bali się po prostu. Więc kiedy te wszystkie plany już tak dokładnie zostały odkryte, była wielka narada dowódców, czy ewakuować już. Ale staropolskim zwyczajem powiedzieli: „ Eee, Niemcy nam nic nie zrobią”. Zaczęli się panowie szykować, wojsko do likwidacji w puszczy i do wymarszu, ale trwało to kilka dni, tymczasem po tych właśnie, nie wiem, trzech czy czterech dniach, przyleciały samoloty i zbombardowały dokładnie wszystkie jednostki, które były odkryte w tych planach. Wtedy już był wymarsz wojsk, my rodziny, ludność cywilna wyszłyśmy też z Kampinosu, a wojsko nie spodziewając się niczego, szło i pod Jaktorowem Niemcy na nich czekali. Wysiekli, że tak powiem, kilka tysięcy ludzi wychodzących, właściwie bezbronnych, bo nieprzygotowanych do tej akcji.
- Czy pani i pani mama szłyście razem z wojskiem aż do Jaktorowa?
Nie, myśmy szły zupełnie inną drogą, przez wieś na Błonie, cywilną drogą, żeby nie mieć nic wspólnego z Kampinosem. Było trudno, ponieważ na wsi chłopi bali się przetrzymywać warszawiaków, bo Niemcy warszawiaków szukali i wyłapywali, tak że trzeba się było ukrywać. Jakoś po trzech dniach doszłyśmy do Błonia, a pod Błoniem we wsi Józefów, cukrownia, mieliśmy rodzinę. Ojciec dostał tam pracę i do końca wojny przesiedzieliśmy w Józefowie.
W marcu, po wyzwoleniu Warszawy, ojciec w okropną śnieżnobiałą i mroźną zimę wsiadł na rower i pojechał oglądać, jak wygląda nasz dom na Bielanach. Okazało się, że wszystko stoi rozgrabione, zniszczone, ale nadające się do użytku. Już w kwietniu byłyśmy z mamą w nowym domu, w jednym pokoju, bo nie było szyb, bo nie było mebli, bo nie było nic, ale byłyśmy we własnym domu. Na wiosnę już była uruchomiona szkoła i życie zaczęło się toczyć.
- Wracając jeszcze do okresu Powstania, to czy pani miała dostęp do prasy powstańczej?
Prasy? Oczywiście, tak.
Wie pani, że nie pamiętam, nie wiem. „Biuletyny...” wychodziły codzienne, ale jakoś tak... Wiem, że moja mama otrzymywała te „Biuletyny...”, ale jakoś ja niezbyt się tym interesowałam.
- Czy miała pani dostęp do radia powstańczego?
Nie.
- Czy w pani otoczeniu były osoby z mniejszości narodowych?
Nie.
- Wspominała pani o grabiących „ukraińcach”. Czy ma pani była świadkiem zbrodni wojennych?
To znaczy tyle, że musiałyśmy się z siostrą ukrywać, bo jak biegali pijani i szukali dziewczyn i wódki, no to było groźne. I pamiętam, że jakąś tam dziewczynę porwali i moją babcię chcieli zgwałcić, ale nie udało się. Jak już były sytuacje podbramkowe, to wtedy biegło się do Akademii Wychowania Fizycznego, gdzie stał Wehrmacht, i oni przebiegali i robili porządek z „ukraińcami”. Był taki pożytek z Niemców, że można było się do nich zwrócić o pomoc.
- Czy oprócz pacjentów w szpitalu miała pani kontakt z Powstańcami?
Nie. Z Powstańcami miałam kontakt dopiero wtedy, kiedy powracali już z obozów i z Anglii, i tak dalej. I już jako dorastająca dziewczyna poznałam, zresztą swoich sąsiadów i kolegów z Bielan, którzy brali udział, byli w „Zośce”, brali udział w Powstaniu. Ale to już znam z opowieści.
- Wracając do okresu kampinoskiego, to jak przez te kilka dni wyglądało życie, gdzie pani mieszkała?
Mieszkaliśmy w chałupie u chłopa. Wynajmowało się u nich pokój z jakimiś pryczami wyłożonymi słomą, bo trudno to nazwać łóżkami. No i mówię, jedzenia było w bród. No i żyło się tak tym życiem wojskowym. Tak jak mówię, były rano apele. Nas, ludności cywilnej, to nie obowiązywało, ale wyglądało to bardzo pięknie. Właśnie te msze wieczorne. Natomiast Powstańcy mieszkali w stodołach i też w wiejskich chałupach, które były rekwirowane.
- Czy w tym okresie zdarzało się na przykład wspólne wieczorne śpiewanie?
Wie pani, żołnierze byli tak zmęczeni, bo ciągle były albo zrzuty, albo jakieś dywersje, ciągle byli w nagłym, że tak powiem, w pogotowiu do ataku, tak że trudno powiedzieć o jakimś luzie. Ale na pewno takie historie były, tylko że ja przecież byłam tylko w Wierszach, gdzie był sztab, więc miałam zupełnie inny obraz.
- Czy wie pani, czym zajmował się pani ojciec w Kampinosie?
Nie bardzo. Nie bardzo, bo nie lubił nigdy o tym opowiadać, ale zdaje się, że miał coś wspólnego ze zrzutami.
- Jakie jest pani najlepsze wspomnienie z Powstania?
Trudno powiedzieć. Chyba to wejście do Kampinosu, gdy po tych strasznych pożarach, „ukraińcach”, głodzie i trzydziestokilometrowym marszu weszłyśmy nagle do bajkowego państwa polskiego, gdzie były polskie pieśni, gdzie były stoły zastawione jedzeniem, gdzie było autentyczne wojsko polskie w mundurach, ułani na koniach – to było niesłychane przeżycie. Zresztą wiem, że przychodzili Powstańcy ze Starówki, przychodzili ze Śródmieścia po ratunek. Wszyscy, wszystkim w mieście wydawało się, że to wojsko z Kampinosu pomoże Powstańcom. Nie wiem, dlaczego nie było takiego zamiaru, i kiedy ci chłopcy dowiadywali się, że nie będzie żadnej pomocy, byli bardzo załamani, a nawet kończyło się to samobójstwami.
- Była pani w okolicy, kiedy do takich sytuacji dochodziło?
Tak.
- Jak ludzie na to reagowali? Czy zdarzały się dyskusje na ten temat?
Wojna, nazywało się „wojna”.
- Jakie jest pani najgorsze wspomnienie z Powstania?
Najgorzej to wspominam utratę mojego brata i cały ten okres, kiedy jego aresztowali, kiedy myśmy, cała rodzina musieliśmy zmienić nazwiska i wyprowadzić się z domu, bo była obawa, że będzie sypał, i to było okrutne. To było luty, marzec, tak że nie tak daleko przed Powstaniem.
- A z samego Powstania co było najtrudniejsze?
Właśnie te wojska „ukraińskie”, których niszczyły po prostu, ponieważ Bielany były zupełnie niezniszczone. Oni czyste, porządne, przyzwoite domy podpalali, tak że to było okrutne i straszne.
- Jaka jest po latach pani opinia na temat Powstania Warszawskiego?
Uważam, że było konieczne, dlatego że właściwie w dniu Powstania dostali mężczyźni wezwanie – nie ze wszystkich dzielnic, ale z Woli i chyba Żoliborza, ale nie pamiętam na pewno – mężczyźni dostali wezwania do stawienia się do kopania rowów. Wiem, że Hitler już wydał na Warszawę wyrok, że ma to być miasto zgładzone, a mężczyźni mieli być wszyscy wywiezieni lub gdzieś straceni. Gdyby to Powstanie nie wybuchło, no to po prostu poszlibyśmy wszyscy na rzeź. Moim zdaniem i zdaniem pewnie niektórych historyków było to konieczne.
- Czy jest jeszcze jakaś historia powstańcza czy z okresu bielańskiego bądź Kampinosu, o której pani chciałaby jeszcze opowiedzieć?
Ja opowieści mam tylko od mojego męża. Wyszłam za mąż za kolegę z Bielan w roku pięćdziesiątym drugim. On wraz ze swoim bratem byli w „Zośce”, byli w Powstaniu, byli na Żoliborzu. Całą okupację działali w różnych akcjach na terenie Warszawy. Między innymi na przykład odbijali więźniów ze szpitala Bonifratrów. Na Bonifraterskiej był szpital, gdzie leżeli psychicznie chorzy. Niemcy tych chorych wywieźli i tam było więzienie. Na początku czterdziestego czwartego roku Batalion „Zośka”, żołnierze Batalionu „Zośka” odbijali tych jeńców, co się udało. Między innymi mój przyszły małżonek był ranny przy tej akcji, ale to ja już znam z opowieści.
Warszawa, 9 sierpnia 2013 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Adamowicz