Halina Przybyłek
Halina Przybyłek z domu Żak, urodzona i wychowana w Warszawie. Skończyłam szkołę w Warszawie, podstawową i średnią, no i obecnie mieszkam tu.
- Proszę powiedzieć, w jakiej dzielnicy pani była w czasie Powstania?
W Warszawie na ulicy Tarczyńskiej, Grójeckiej.
- Proszę powiedzieć kilka słów na temat swojej najbliższej rodziny, czyli rodziców i rodzeństwa.
Ojciec Leon Żak, matka Józefa Okoń, no i rodzeństwo, brat Żak Henryk i siostra Jadwiga Żak, którzy już nie żyją oczywiście.
- Byli młodsi czy starsi od pani?
Młodsi. Siostra o cztery lata młodsza, a brat o dwa lata, ale już też nie żyje.
- Jak pani pamięta moment wybuchu wojny, wrzesień 1939 roku?
W trzydziestym dziewiątym roku z naszej dzielnicy uciekliśmy do największego schronu, jaki był w Warszawie, koło synagogi, to jest na ulicy Tłomackie. Tam mieszkała moja ciotka Leokadia Cieślak i my właśnie poszliśmy tam do niej. Uciekliśmy z tej dzielnicy do Śródmieścia. To było Tłomackie, to jest niedaleko placu Teatralnego, tam właśnie w tym schronie cały czas przesiedzieliśmy u mojej cioci. Ona nam tam załatwiła miejsce, bo było bardzo trudno się dostać do tego schronu. Bardzo dużo Żydów zresztą było w tym schronie. No i potem zbombardowano… Moja ciocia druga prowadziła magle (chyba cztery magle, dwa elektryczne, dwa ręczne) i mieszkała na [nieistniejącej dziś] ulicy Mylnej. To było bombardowanie wtedy przez Niemców, bo Niemcy nacierali na Warszawę. Zresztą walki wkoło Warszawy trwały około trzech tygodni. I ta ciocia, [ponieważ] tam było zbombardowane, uciekła też do tego schronu, gdzie myśmy siedzieli. No, ten schron, tak jak mówiłam, na Tłomackie, to był jeden z największych schronów w Warszawie.
- Czy ciocia pełniła jakąś nietypową funkcję? Czy miała jakiś zawód nietypowy, że miała te miejsce?
Ona zawsze prowadziła jakieś interesy. Ta ciocia to przed wojną to właściwie sklep spożywczy prowadziła na ulicy Miodowej. Ale ona też nie pracowała w tym sklepie, ona tylko miała kierownika sklepu, ekspedientki, tyle że kasę brała. Przychodziła, rozliczała się i potem otworzyła właśnie te magle, w czasie okupacji te magle.
- Czy państwo obawiali się jakiegoś momentu przechodzenia frontu czy wejścia Niemców albo bombardowania i dlatego…
Bardzo. Mój ojciec był wzięty właśnie do obrony – to [dopiero] były pomysły – do obrony mostu Poniatowskiego. Dostał mundur i tam... Co oni mogli zrobić? Przecież ich tam samolotami z góry walili.
- A w jakim wieku w czasie wybuchu wojny był ojciec?
Czterdzieści pięć lat [miał, jak zmarł], młody człowiek.
- Czy był wcześniej czynnym wojskowym?
Tak, legionistą. Oczywiście na wszystkie takie pokazy narodowe, jakie były, defilady, to ja też przymusowo zawsze musiałam chodzić. No i był legionistą. I co jeszcze mogę powiedzieć?
- Proszę przypomnieć, czym zajmował się przed wojną?
Przed wojną pracował na filtrach jako planista czy coś takiego.
- Jak długo byliście w tym schronie?
W tym schronie byliśmy cały trzydziesty dziewiąty rok, dopóki Niemcy nie weszli. Jak już Niemcy weszli, cała ta armia, jak już Polska była pokonana, to wiem, że były porozstawiane... No, ile miałam, dwanaście lat wtedy, dosyć [dużo] pamiętam, ale pewne rzeczy mi się też już pozacierały. Zaraz, jak to było… Ojciec był wzięty do obrony tego mostu. Jak przyszedł, zbombardowali ten most. Wpadł też do tego schronu, przyleciał tu cały czarny, bez czapki, bez niczego, ten hełm, co miał na głowie, to też mu to sfrunęło, i mówi: „Co ja tam przeżyłem!”. Po co oni w ogóle ludźmi jeszcze obstawiali te mosty? Co znaczył człowiek wobec bomby? Ale tak było i musiał iść. No to wtedy wrócił też do schronu. Siedzieliśmy do końca, aż weszła ta armia niemiecka. Wiem, że były porozstawiane [kuchnie] po wszystkich ulicach, [Niemcy] dawali zupę Polakom, bo trzy tygodnie trwały walki, to i głód, i wszystko. Ale nikt nie chciał tej grochówy [jeść] . Wtedy z tych kuchni rozdawali Niemcy, nikt nie chciał brać tej zupy. Byli tacy, że brali, ale to pojedyncze osoby.
- A jak było z żywnością w schronie?
Żadnego jedzenia. To, co ze sobą mieliśmy, jakieś sucharki czy coś takiego. Ryż to ciocia wpadała do siebie do mieszkania, bo ona mieszkała blisko tego schronu, obok zaraz, właściwie po „trójką”. A ten schron… Synagoga byłą pod „piątką”, a ten schron, nie wiem, tak między budynkami, chyba do „trójki” też należał ten schron. Bo to też [oddzielny] budynek był, ale on się jakoś łączył z tą „trójką”. To był jeden z największych schronów w Warszawie.
Oj, dużo. Dużo Żydów było, przede wszystkim. Bardzo się modlili. W tym schronie mogło być... tysiąc osób. Chyba tak było, coś koło tego. I właśnie jak to bombardowanie było, ta ciocia, która miała te magle, uciekła, ledwo uciekła, bo to wszystko… Ta bomba przeleciała przez windę, bo to był dom z windą, i zaczął się palić ten dom od parteru. Tak że tam nikt nie uciekł. Tam ludzie spaleni lecieli razem z tymi gruzami, wszystko na połowę, na wierzchu leżeli na tych gruzach. Tak że jak moja ciotka uciekała, to ją nawet wstrzymywali, trzymali za suknię. „Pani, ratuj nas”. No ale gdzie – każdy patrzył, [żeby] tylko siebie uratować, swoje życie. Jakoś się wydostała, ale była osmolona, płakała, dostała jakiejś takiej nerwicy. Tam ją uspokajali, krople jej dawali. Potem ciocia ta druga, która mieszkała właśnie na Tłomackie pod „trójką”, poleciała po sukienkę, przyniosła jej, przebrała ją. Krople jej tam dawali, lekarstwo, bo tam i lekarze byli w tym schronie, no i tak się jakoś uspokoiła. Tak że myśmy siedzieli wszyscy do końca wojny w tym schronie. To tak mniej więcej było. Być może ja coś [zapomniałam], przecież to jest tyle lat, prawda, że coś można zapomnieć.
- Czy pamięta pani pierwszych Niemców, których pani widziała? Jakie to na państwu wywarło wrażenie?
Niemców bardzo ozięble wszyscy witali. Każdy się bał, po prostu, jak wszedł do swojego mieszkania… Jak myśmy przyszli do swojego mieszkania z powrotem, to mieszkanie było obrabowane. Wszystko było wyniesione, ubrania, wszystko. Bo dużo było uciekinierów z zachodu kraju, dużo ze wschodu. Ludzie byli głodni, biedni, nie mieli się w co przebrać, nie mieli gdzie spać. Gdzie mieli spać? Na ulicy? Nie, więc otwierali mieszkania, gdzie było puste. Jak nikogo nie było, otwierali mieszkania i nocowali w tych mieszkaniach. I między innymi w naszym mieszkaniu tak właśnie było. Że uciekinierów było pełno, wszystko powybierane, pozabierane. Ojciec mój miał jakiś kożuch, coś takiego, to poznał dozorca i przyniósł jemu ten kożuch. „Panie Żak, ja poznałem, że to pana, zabierali jacyś uciekinierzy – mówi – chyba z zachodu. Zabierali, pozabierali... Mieli i walizki, i na ręku rzeczy różne. Ja poznałem, że to pana, i zabrałem”. – „Tak, mój. A, już nieważne. Ten kożuch mi niepotrzebny”.
- Troszkę to przypomina szaber, kradzieże po prostu.
Kradzieże straszne. Uciekinierzy spali nawet na schodach, na klatkach schodowych. A tam, gdzie było puste mieszkanie, to wchodzili do pustego mieszkania.
- Jak zmieniło się zwykłe życie codzienne, kiedy zaczęła się okupacja?
Wtedy kiedy zaczęła się okupacja... Chodziłam do szkoły, do szkoły na Tarczyńską 2. Pani Zoller, która była nauczycielką od pierwszej klasy do klasy szóstej... Bo jeżeli ktoś szedł do gimnazjum, do szkoły średniej, to nie musiał kończyć siódmej klasy, wystarczyło tylko szóstą. Ponieważ ja się dobrze uczyłam, to poszłam z szóstej klasy do gimnazjum. W czasie okupacji było jedyne gimnazjum w Warszawie na ulicy Królewskiej 23, Prywatne Koedukacyjne Gimnazjum Handlowe J. Gąseckiego. Myślałam, że kogoś znajdę, że kogoś odszukam, tam, co był [portal] w tych komputerach ostatnio, „Nasza Klasa” czy coś takiego. Zgłosiłam tam, ale nikt się nie odezwał, to albo nikt nie żyje, albo nie wiem, co się stało. W każdym bądź razie skończyłam to gimnazjum. Do gimnazjum zaczęłam chodzić w czterdziestym pierwszym roku. Do czterdziestego drugiego zrobiłam pierwszą klasę, bo tak było. Pierwszą klasę, czyli co pół roku, była jedna klasa przerabiana. W jednym roku dwie klasy skończyłam. Bardzo dużo nauki, zresztą siedziałam po nocach. Czterdziesty trzeci, czterdziesty czwarty rok skończyłam tą ostatnią, trzecią i czwartą klasę i była matura w czterdziestym czwartym roku. To było w maju czy coś takiego.
- To znaczy, że to już było liceum? Czy to była mała matura?
Nie, to była duża, normalna matura.
To było liceum... Kiedyś się mówiło Prywatne Gimnazjum Handlowe J. Gąseckiego w Warszawie, Królewska 23. Ten profesor J. Gąsecki uczył później na alei Róż. I mnie się wydaje, ale nie wiem na pewno, Oleksy wykładał tam też w tej szkole handlowej. Tam była szkoła handlowa – po wojnie oczywiście – tam była szkoła handlowa na alei Róż i była Wyższa Szkoła Handlowa WSH czy WS… Tak jakoś ta nazwa, ale WSH chyba, Wyższa Szkoła Handlowa. Właśnie tam wykładał Janusz Gąsecki. I tam chyba Oleksy wykładał. Tak że Oleksy pewnie Gąseckiego jeszcze może trochę zna, tylko ten był chyba starszy, a Oleksy młodszy oczywiście.
- Ta szkoła Gąseckiego była tajna czy oficjalna?
Oficjalna, zezwolili Niemcy na jedyną szkołę. Właśnie w czasie okupacji była czynna tylko jedna jedyna szkoła J. Gąseckiego, Królewska 23, zezwolona przez Niemców. Z tym że dlatego były te dwie klasy przerabiane w jednym roku, żeby skrócić cykl, bo była czteroklasowa. Cykl skrócić, żeby w następnych dwóch latach tej szkoły były studia, na które nie było zezwolenia przez Niemców. To było tylko tajnie. Oni przychodzili na wykłady niby jako gimnazjum, ale to już były studia. Tak było właśnie zorganizowane w czasie okupacji.
- A czy jeszcze jakieś tajne zajęcia pani miała? Chodzi mi o naukę polskiego czy historii, bo chyba tego w gimnazjum nie było?
Nie, nie, nie. Poza tym studia inne to były, ale tajne komplety w Warszawie.
- Pani nie uczęszczała na takie komplety?
Nie, nie, nie. Nie uczęszczałam. Tylko było to gimnazjum, skończyłam szybciej, niż przewidywałam, bo w następnych dwóch latach to były już studia. Tak że Niemcy o tym nie wiedzieli.
- Proszę powiedzieć, kiedy i w jaki sposób pani zetknęła się z harcerstwem?
Z harcerstwem to się zetknęłam od zuchów. Należałam już w szkole podstawowej na Tarczyńskiej.
- Chodzi mi o okres okupacji.
W okresie okupacji nie należałam. Nie... Należałam przecież do harcerstwa. To właśnie na Tarczyńskiej.
- To w jaki sposób się to zawiązało? Koleżanka, kolega? Jak to wyglądało? Jak się zaczęło?
To prawie wszyscy, którzy uczęszczali do tej szkoły na Tarczyńskiej [byli zaangażowani], cała grupa młodzieży. Niektórych nazwiska znam: Wójcik, Zych, potem Kamiński, którego tam mam zdjęcie (on potem w Powstaniu walczył). Potem z dziewcząt to też dosyć [dużo]: Cichocka, Wrzosek i jeszcze inne, [które] nie przychodzą mi w tej chwili na myśl.
- A jakąś druhnę pani pamięta?
No właśnie że zapomniałam. Pytałam się już koleżanki. Mówię: „Czy ty pamiętasz, jakie ona miała nazwisko?”. – „Nie, nie pamiętam”.
- Na czym polegała działalność w czasie okupacji w harcerstwie?
A, takie zbiórki mieliśmy, normalnie takie zbiórki jak i przed wojną były. Przed wojną no to w zuchach byłam, a później w harcerstwie.
- A w czasie okupacji pani wiedziała, jakie to jest harcerstwo? Bo tak naprawdę były różne, było Harcerstwo Polskie, „Szare Szeregi”.
„Szare Szeregi” chyba.
Ale nie jestem pewna, czy to zwykłe... Na Tarczyńskiej żeśmy należeli. Tego nie pamiętam, wie pan. Ja już się koleżanki pytałam, ale ona gorzej pamięta jak ja.
- Czyli jakichś takich działań konspiracyjnych…
Ale mam jeszcze jedną koleżankę w Warszawie, na Stefana… Zapomniałam nazwisko. Tam mam napisane, wie pan, całą kopertę poproszę. Jest. [...] Barbara Stelmaszczyk. Ona właściwie jest nie tyle moją koleżanką, co mojej koleżanki siostrą. Moja siostra i jej siostra to właśnie... Ale my się znamy i wiemy o sobie wszystko.
- Czy z czasów okupacji pamięta pani jakieś wydarzenia związane z Niemcami, kiedy była pani świadkiem jakichś ich zachowań, jakichś działań.
W czasie okupacji... Wie pan, ja mogę powiedzieć, jak było w czasie Powstania.
- Jeśli w czasie okupacji nie było żadnego takiego zachowania, to proszę.
Nie było specjalnie, bo ja chodziłam, tak jak mówię, do szkoły.
- Czasami zdarzało się coś na ulicach, że było się świadkiem czegoś.
O tak, ja nawet nie jeździłam tramwajem, bo przecież ja mogłam stamtąd tramwajem. Normalnie „osiemnastka” jeździła z placu Narutowicza i Alejami do Marszałkowskiej. Bo ta szkoła moja była na Królewskiej, tak jak mówię, prawie za rogiem, niedaleko Marszałkowskiej to było. I powinnam jeździć tramwajem, ale niestety, ponieważ były łapanki, częste bardzo, częste, szczególnie z tramwai. Podjeżdżał samochód ciężarowy, kazali wszystkim wychodzić z tramwaju, brali na samochody, wozili na Pawiak i na Pawiaku potem… Z Pawiaka były egzekucje na ulicach Warszawy. Między innymi jedna egzekucja była na ulicy Grójeckiej, przy placu Zawiszy Czarnego. Wtedy zginął właśnie mąż pani Zoller, tej mojej nauczycielki ze szkoły podstawowej, pan Zoller. I ja, ponieważ się bałam, żeby nie wejść w takie sidła, to nie wchodziłam do tramwaju, tylko szłam zawsze do szkoły na Królewską. Szłam zawsze Towarową i, nie wiem, Zielna, plac Grzybowski, tak latałam. Złotą nieraz [szłam] do Marszałkowskiej i oczywiście na Królewską. Chodziłam pieszo, żeby nie wsiadać do tramwaju, bo jak widziałam, że podjeżdża jakiś duży ciężarowy samochód i widziałam żołnierzy niemieckich w tym samochodzie, to już wiedziałam, że będzie łapanka, to już się wiedziało o tym. Tak że wskakiwałam wtedy do bramy. Był kiedyś taki czas, że właśnie zobaczyłam, że jadą, wskoczyłam do bramy i uciekałam wysoko na piętro w tej kamienicy. Ale to raz tak było, a tak to... No, tak mi się udawało albo gdzieś tam [uciekałam] przesmykami. Zawsze gdzieś ta ciężarówka tam kursowała z tymi Niemcami, zawsze te łapanki robili, przeważnie z tramwajów. Na ulicy też robili, też trzeba było uważać bardzo, to się szło pod wielkim strachem.
- A czy pamięta pani getto warszawskie?
Tak, bardzo. Przecież moja ciocia mieszkała na ulicy Tłomackie, pod „trójką”. Obok była synagoga pod „piątką” i tam się zaczynała… Nie, ona się nie zaczynała, bo ulica Tłomackie się zaczynała od Bielańskiej. Tam dalej w głębi już była brama i było ogrodzenie, tam było już getto. W pewnym momencie widziałam taki obrazek, jak szłam do mojej cioci wtedy. Wchodziłam właściwie już do tego wejścia do niej do domu i naraz słyszę strzały. Patrzę, a wtedy było właśnie powstanie w getcie. A ja specjalnie chodziłam tam do tej cioci, żeby podejrzeć, żeby widzieć, co się dzieje w getcie, bo tam miałam taki dobry widok na to getto. I wtedy w tym getcie na spalony dom (tylko balkon tam sterczał tak trochę) jakoś się wdrapał Żyd z karabinem maszynowym i zaczął tak siec, że wkoło tego płotu... Bo dużo było w wojsku niemieckim Łotyszy. Myśmy odróżniali ich, ponieważ byli ubrani na czarno. Mieli takie czarne mundury, jakieś czapki, też czarne, czy hełmy, czy coś takiego, że myśmy odróżniali Łotyszy w tej armii niemieckiej. Zresztą w niemieckiej armii to byli i Ukraińcy. No właśnie, Ukraińcy... Myśmy doznali od tych Ukraińców właśnie w czasie Powstania.
- Zaraz do tego przejdziemy. Właściwie to już możemy przejść, to znaczy chciałbym zapytać o to, jak pani zapamiętała wybuch Powstania Warszawskiego? Jak w pani życiu wyglądał 1 sierpnia?
Pierwszy sierpnia, ojciec mnie wysłał chyba z podatkiem. Ja już tak dobrze nie pamiętam. Ale miałam zapłacić chyba podatek, niepotrzebnie w ogóle, już mógł być niepłacony.
- Jeszcze dopytam, czy podczas okupacji tata zajmował się tym, czym przed okupacją?
Tak, tak, tak. No i wtedy… Co ja zaczęłam mówić?
- Że panią wysłał, żeby zapłacić podatki.
Tak, żebym zapłaciła podatek i tam jakieś jeszcze sprawy. No i oczywiście jak to człowiek młody, bezmyślny nieraz, sobie myślę, że wstąpię do cioci. Bo ja miałam gdzie wstępować, bo miałam cztery ciotki, mojej mamy siostry. Jedna mieszkała na Starówce pod „jedynką”, druga mieszkała na Freta i ta trzecia też na Freta, a ta czwarta, co miała te magle wtedy na Mylnej, to mieszkała chyba później na Miodowej. W każdym razie ja zawsze do nich tam chodziłam, a to się pożalić, a to tamto. Ale one bardzo mnie lubiły, więc zawsze chciały, żebym przychodziła. Zawsze jeszcze dostawałam jakiś prezent od nich, więc zawsze tam chętnie pod jakimś [pretekstem przychodziłam].
Tu miałam załatwiać... Wiedziałam, że będzie Powstanie, ale oczywiście się zasiedziałam tam i wracałam na ostatnią minutę. To była gdzieś czwarta po południu. Byłam na Alejach Jerozolimskich i naraz słyszę strzały, jakieś „pyk, pyk”. Ludzie zaczęli uciekać. Spojrzałam na zegarek, myślę sobie: „Przecież o piątej miało być Powstanie”. To się zdenerwowałam, że już powinnam być na zbiórce, bo też miałam być. W domu – tak późno wracam, nie – no to też się zdenerwowałam, ale idę. A naprzeciwko mnie Niemcy przykryci plandekami i karabiny wystawione. Szło chyba trzech albo czterech pod tymi karabinami i myślałam, że prosto na mnie, więc i tak im nie ucieknę, nie ma co uciekać. Szłam wolno, ale do mnie jednak nie podeszli, ani nie nastawiali tych karabinów prosto na mnie, tylko przelecieli za mnie i gdzieś tam lecieli do Marszałkowskiej. A jeden mężczyzna widzi, że ja sobie tak idę spokojnie, i złapał mnie za ramię: „Panienko! Gdzie panienka idzie?! Przecież Powstanie chyba się zaczyna!”. Sobie myślę: „Tak, ale o piątej miało być. A co to za strzały i co oni właściwie teraz...”. I ja mówię: „Ale ja tu niedaleko mieszkam. Muszę szybko do domu i muszę na zbiórkę”. – „Gdzie panienka chce iść?!” Złapał mnie za ramię i wsadził mnie do bramy. A tam w bramie już pełno ludzi było, bo się bali, bo usłyszeli te strzały. I mówi: „Niech pani nie będzie taka odważna, tylko trzeba przeczekać”. Tam kobiety się odzywają: „My też w tym kierunku idziemy, przez plac Zawiszy Czarnego”. Jedna tam na Grójecką, druga mówi: „Na Tarczyńską, tylko tu bliżej”. A ja mówię: „Ja dwadzieścia cztery”. No to tam jakoś się… Mówię: „Najpierw muszę zostawić tę torbę i się pokazać w domu, że jestem, nie?”. No i to wszystko rzuciłam, jak doszłam do domu jednak. Ale szłam już z ludźmi innymi, bo one tak [starały się], każdy chciał mieć kogoś przy sobie, bo się trochę każdy bał, a jednak przez plac Zawiszy Czarnego to trzeba było przelecieć już pod strzałami. Ale to tylko takie pojedyncze strzały słychać było gdzieś w oddali. Przelecieć trzeba było na wierzchu. A potem ulicą to już leciałam, ale w… Każdy dom miał przekopane piwnice. Jak domy stały jeden obok drugiego, to były przekopane piwnice, że można było piwnicami przelecieć nawet połowę ulicy. No i tak myśmy właśnie szli. Ja szłam z innymi ludźmi…
- Jesteśmy w piwnicy, proszę mówić dalej.
Jak już dochodziłam tymi piwnicami do ulicy Dalekiej, to już musiałam przebiec przez ulicę i znowu do domu i piwnicami doszłam aż do mojego domu. Inne osoby leciały gdzieś tam jeszcze dalej, do Niemcewicza, do Grójeckiej, tam jeszcze za mną. A ja dobiegłam do domu. Oczywiście ojciec się bardzo denerwował, dostałam „orenus” jak nie wiem, że mnie tak długo nie było. Ja mówię: „Tatusiu, ale ja muszę jeszcze iść na zbiórkę”. – „Nigdzie nie pójdziesz”. – „No ale muszę, bo ja się umówiłam. Zostawiam tu torbę. Zaraz przyjdę”. Musiałam tak powiedzieć.
Oczywiście poszłam tam na tę zbiórkę, ale tam już taka była dezorganizacja, że właściwie... No, było też parę osób i tak nas zostawili właściwie… Może i dobrze, że przyszłam później, bo to wszystko gdzieś tam leciało do… Bo zażądali, żeby [iść] do pomocy jeszcze na Pole Mokotowskie, Żwirki i Wigury, Opaczewska (tam też szkoła chyba była na Opaczewskiej) i to wszystko w tamtym kierunku leciało, a nas tu zostawili. Moja koleżanka mieszkała pod „dziewiętnastką” na Grójeckiej. Tam była produkcja kołder i tam była gręplarnia waty. I to było też opuszczone wszystko. Tam był piec, tam był kocioł, żeśmy wymyły to. A on mówił właśnie, że my mamy tu zostać i gotować jedzenie. Tak że grochówę czy cokolwiek takie najprostsze, co nie wiedziałyśmy, jak się gotuje nawet, to nam podpowiedziały znowu starsze osoby, bo żeśmy się pytały. Oczywiście wszystek towar brałam ze sklepu, od mojego ojca, wynosiłam, bo Tarczyńska 24 i Grójecka 19 to było przejście przez podwórza, łączyły się podwórza, Grójecka 19 i Tarczyńska 24. I ta moja koleżanka pod „dziewiętnastką” właśnie mieszkała, tam gdzie ta gręplarnia waty była i produkcja kołder. Tam żeśmy gotowały obiady dla Powstańców. Długo nie było, bo tak jak mówię, taki był bałagan, taka była reorganizacja tego wszystkiego, że naprawdę. Raz, że to byli młodzi ludzie i nie bardzo wiedzieli pewnie jeszcze, jak to wszystko wyjdzie. Robili, owszem, dla ojczyzny to, co mogli, stanęli zbrojnie, ale to było wszystko takie chaotyczne, muszę powiedzieć po latach.
- Jak duża grupa osób tam była?
Ile nas tam było? Aha, jeszcze przed tym to więcej osób doszło, nawet cywilów, bo myśmy barykadę budowały na rogu Grójeckiej i placu Zawiszy Czarnego. Tak mniej więcej na tej wysokości barykada była budowana, bo tam był przewrócony [tramwaj]... Ale dlaczego ten tramwaj był przewrócony, czy były jakieś walki na tej Grójeckiej, też nie wiem. Wysunęli bardziej na środek ten tramwaj o trzech wagonach i oczywiście wszystko znosiliśmy z podwórza w razie wjazdu wojsk niemieckich, żeby utrudnić. Więc śmietniki, wszystko, co mogli, to mężczyźni i chłopacy, wszyscy pomagali nam. Nawet wspomina do dzisiaj koleżanka, mówi: „Pamiętam ciebie z tym warkoczem na tej barykadzie, jak stałaś i odbierałaś to wszystko tam”. I tak żeśmy ustawiali tę barykadę. Dosyć wysoką żeśmy zbudowali, pod drugie piętro.
No i potem tak jak mówiłam, właśnie tam żeśmy zgrupowały się i te obiady żeśmy gotowały dla Powstańców. One były wynoszone w wiadrach, takich bańkach różnych donosili tam na Pole Mokotowskie, na Żwirki i Wigury tym Powstańcom, no a my tu gotowałyśmy. Naraz siedzimy w piwnicy i tak jakoś ta Zosia moja…
- Przepraszam, a ile było tych dziewczyn gotujących zupę?
To była tak: Zosia Cichocka (zresztą moja koleżanka od szkoły podstawowej) ja i Wandzia, ale też zapomniałam nazwiska. Ale jeszcze jedna była, ona chyba też mieszkała na Grójeckiej. Ona nie chodziła z nami do szkoły, ale żeśmy ją znały. Tak, chyba cztery nas tam było.
- Czy była jakaś starsza kobieta?
- Kto w takim razie polecał wam tę zupę robić?
No, ten drużynowy, harcerstwo... Kazali nam zostać i…
- Czy pamięta pani, kto to był albo jak wyglądał?
No właśnie, że zapomniałam to nazwisko. Pytałam się też koleżanki, czy pamięta to nazwisko, też nie pamięta.
- To była ta sama osoba, z którą mieliście kontakt w czasie okupacji, w harcerstwie, czy zupełnie obca?
Nie, nie, ta sama. Ta sama osoba.
- Czy tam miały miejsca jakieś takie działania, akcje wojenne, czy Powstańcy, dla których gotowałyście, walczyli?
Oni poszli walczyć tam na Pole Mokotowskie, bo tam już nacierały oddziały niemieckie. Tam przecież prędzej... Zieleniak, Opaczewska, Grójecka – tamta strona Grójeckiej tam jeszcze walczyła. Potem bardzo szybko się Niemcy posuwali, bardzo szybko. To było naprawdę… Myśmy siedzieli wtedy w piwnicy. Ja wynosiłam to jedzenie, tam żeśmy gotowały na tej Grójeckiej, to siedzieliśmy. Rodzice i w ogóle lokatorzy całego tego budynku siedzieli w piwnicy. I naraz... Ja zawsze czekałam na tę Zosię, że przychodziła, bo ona mi pomagała. Ja wynosiłam ze sklepu czy kaszę, czy groch, czy cokolwiek, to ona mi pomagała to nieść.
- A ile to trwało? Dzień? Dwa?
To trwało chyba z tydzień.
To trwało z tydzień czasu. I naraz czekam na tę Zosię, czy ona przyjdzie po mnie. Ona nie przychodziła i już więcej nie przyszła. Jak się okazało, na tej Grójeckiej to już [są] Niemcy. Oni tak szybko wjeżdżali i zajmowali te ulice, że Powstańcy to właściwie się wszyscy... Ci, co upadli, to padli, ale ci, co żyli, to wszystko się cofało do Śródmieścia i do PAST-y. Jeszcze do mnie przychodzi i mówi: „Halina, zbieraj się, uciekamy do PAST-y”. No i oczywiście ja wpadłam do domu (do piwnicy, nie do domu, bo w piwnicy wszyscy siedzieli) i mówię, że ja idę z Powstańcami w stronę PAST-y. Ojciec mówi: „Nigdzie nie pójdziesz”. Zamknął mi drzwi na klucz i koniec. I nie puścił mnie. Tak że zostałam w domu. Płakałam oczywiście. Potem z Zosią, z tą koleżanką jak żeśmy się spotkały, mówi: „Mnie to samo zrobili. I mnie nie puścili też już dalej”. No właśnie tam dosyć długo ta PAST-a się…
Może to i dobrze, bo kto wie, co by było z nami. Bo część tych Powstańców wszystkich, którzy tam walczyli, cofali się z ulicy Grójeckiej, to tak jak mówię, do PAST-y i wszystko zmierzało bliżej Starówki. Tam dopiero na tej Starówce to był kocioł. Tam właśnie moi wszyscy koledzy to nawet mówili, że zeszli do kanału i potem jak poddawali się, bo chyba 2 października poddawali się, to wychodzili z tych kanałów, miedzy innymi ten Kamiński też... „Jak wychodziliśmy – mówi – no to już to wszystko było spalone, ta Starówka, to wszystko było w ogniu”. I te moje ciotki, które tam mieszkały, bo one w obrębie Starówki mieszkały wszystkie... [Jedna na] Freta, kuzynka mojej mamy mieszkała na Nowym Mieście, ta jedna ciotka na Starówce, podwórze łączyło się z Episkopatem Polski i z katedrą świętego Jana, od tej ciotki pod „jedynką”, jak ciotka mieszkała na tej Starówce. I oni tam wszyscy się skryli prawdopodobnie – mówili świadkowie, bo ja tego nie wiem – właśnie w tych podziemiach katedry Świętego Jana. Tam wszyscy zginęli. Tam po wojnie wyciągali ciała. Ta jedna moja ciocia, ta, która miała te magle, co opowiadałam, ta przeżyła. Po wojnie jeszcze chyba dwa lata żyła. I właśnie mówiła, że poszła, bo na Starówkę wyciągali te ciała wszystkie z tej katedry. Tam z tyłu te budynki były, ten Episkopat i tak dalej. Tam pełno księży zginęło i wszyscy mieszkańcy Starówki i ci, co uciekali, to tam wszystko zginęło, masę ludzi. Potem były groby robione, takie duże groby na cmentarzach (wiem, że jest na Bródnie taki duży grób), to wszystkich [pochowano] do jednej mogiły, bo nie mogli rozpoznać.
- Przejdźmy do pani wspomnień i wróćmy na Tarczyńską. Co tam się działo dalej?
Na Tarczyńskiej, jak już zostałam w domu, to było dwa tygodnie chyba tych walk… Wpadają Niemcy, łomot taki, do tego karabinami walili w to wejście. Wyszedł dozorca oczywiście, bo był prawie w każdym domu i w tym naszym domu też. Otworzył im drzwi. Pytają się: „Gdzie są ludzie? W tym domu były strzały. Z dachu padły strzały”. Mówi: „Ja nie wiem, ja nie widziałem. Wszyscy są w piwnicy, to jak może na dachu ktoś strzelać?”. No i tak opowiada i te Niemcy stoją i tak się patrzą i mówi: „Wszystkich mężczyzn będziemy rozstrzelać z tego budynku, ponieważ było strzelane z dachu”. Ojciec mój… Aha, a ten jeden Niemiec, bo było ich chyba czterech czy pięciu, mówi tak: „Tu, w tym domu, jest sklep
Kolonialgeschäft”. Ja trochę umiałam po niemiecku, tyle mogłam się rozmówić, bo w gimnazjum uczyłam się języka niemieckiego. Właściwie przed wojną w tym gimnazjum to językiem obowiązkowym był angielski, ale w czasie okupacji był niemiecki i ja się uczyłam niemieckiego, więc trochę tam rozumiałam, już mogłam się rozmówić. Mówi: „Z tego domu padły strzały, rozstrzelamy wszystkich mężczyzn”. Ale ten drugi Niemiec mówi: „Tu jest
Kolonialgeschäft, in diese Haus?”. – „No tak, jest”. – „A gdzie jest właściciel?” No to ja mówię: „To jest mój ojciec”. No i pyta się, mówi: „Jeżeli ma pan pięć litrów spirytusu, to nie będziemy rozstrzelać”. – „To ok”, mówię. „No to dobrze”. Poszedł. Dozorca mówi: „Panie Żak, niech pan nas ratuje, bo będziemy wszyscy rozstrzelani”. On mówi: „Co ja mogę zrobić? Ja nie wiem, czy tyle jest”. No to poszedł z moim ojcem, wyciągali, liczyli tam ten spirytus. „No jest, ale jest cztery i pół” – do tego Niemca mówi. A ten Niemiec mówi:
Ja, gut. Zgodzili się, zabrali tę wódkę i poszli.
Siedzieliśmy chyba jeszcze tydzień. Po tygodniu znowu wpadają… Nie, za tydzień straszny huk, wiec znowu siedzimy w piwnicy. Czekamy, nie wiem nawet, na co, ale siedzimy wszyscy. Straszny nalot był, aż się domy trzęsły, tak się zakołysał ten nasz dom. Te okna wszystkie to aż powyrywało, one wisiały tak. Ojciec mój trzymał mnie za rękę, bo ja już chyba taką nerwicę dostałam, że jak słyszałam straszne huki i naloty, to uciekałam wręcz z tej piwnicy na zewnątrz. To ojciec mnie trzymał za rękę. „Tu zostań, nie wolno ci uciekać. Siedzimy wszyscy w piwnicy”. No i oczywiście ja się wtedy wyrwałam ojcu, otworzyłam klatkę schodową. Patrzę, jest bomba, taka wielka, na środku podwórza, no chyba tak ten pokój. Jak ten pokój ma osiem metrów, to chyba gdzieś z dziesięć metrów miała ta bomba. Wzdłuż pękła, widocznie uderzyła o dach i to się wszystko rozsypało. To była bomba z sucharami. Rozsypane te suchary po całym podwórzu. Zaczęli ludzie się cieszyć, zbierać te suchary każdy dla siebie. Jeden mężczyzna przyszedł i mówi: „Słuchajcie, nie bierzcie tych sucharów, bo mogą być otrute. To Niemcy nam rzucili tu, na ten budynek”. No wszystko wysypali z powrotem. Przyszliśmy do... Ale już było tak... no naprawdę te okna były powyrywane, od tego impetu widocznie. Ta bomba musiała się otworzyć, albo na Grójeckiej, [uderzając] o ten dom z Grójeckiej, co tam tak graniczył, albo z naszego domu, o nasz dom i gdzieś na dachu mogła być połówka, a połówka upadła wzdłuż, tak na całe podwórze.
- Czy dziś też to tak pani interpretuje, że to była bomba? Czy zrzut?
No, kształt przecież bomby, to się rozróżnia, nie? No i jak ten mówił, że Niemcy nam rzucili widocznie, to drudzy mężczyźni, lokatorzy z tego domu, mówią: „Jak mogą być Niemcy, jak są napisy angielskie na tej bombie. Przecież są napisy”. Bo było białymi takimi jakoś po angielsku. Nie wiem, już nie pamiętam, ale angielskie napisy. I mówi „To jest jednak żywnościowa bomba, to nie były otrute suchary. Ale lepiej nie bierzmy”. Nikt nie chciał brać, bo już nie wierzyli. Jedni mówili tak, drudzy mówili tak.
No i siedzieliśmy jeszcze chyba tydzień. Tydzień albo dwa, ja już nie pamiętam, to tak się człowiekowi trochę już nie wszystko jednak trzyma tej pamięci. Wpadają naraz z takim hałasem. Znowu dozorca otworzył te drzwi, wprowadził do piwnicy, w piwnicy siedzieli wszyscy, wpadają, po rusku mówią. Kurczę, co jest? Przecież się armia radziecka cofnęła od Warszawy pięćdziesiąt kilometrów. Jak zobaczyli wywołane Powstanie, to uciekli od tej Warszawy, się cofnęli, se myśleli: „Niech się wybiją”.
- No ale chyba tego nie wiedzieliście. Wiedzieliście, że się cofnęli?
No i znowu jeden mężczyzna mówi: „To nie są ruskie, tylko to są »ukraińcy«, tylko w niemieckim wojsku”. No bo mundury niemieckie, a mówili po rusku. Prawie podobny ten język. Myśmy tam nie rozróżniali, czy to ukraiński, czy to rosyjski, tylko po rusku. No i kazali nam się wynosić wszystkim z piwnicy, wychodzić kolejno i wszyscy na ulicę, na drugą stronę ulicy. Pełno ich tam było, chyba ze trzydziestu, czterdziestu, tych „ukraińców” i Niemcy też pomiędzy nimi. I jak już wyszliśmy na ulicę, mówimy: „Teraz nas chyba będą rozstrzelać. Koniec z nami”. No, jednak nie rozstrzelali, zabrali nam wszystkie dokumenty, pod nogi, podarli, porzucali nam pod nogi. Ojcu zdjęli... W ogóle wszystkich mężczyznom, jak miał zegarek czy obrączkę, czy coś, to to wszystko zdejmowali. Jak przyszli do rewizji, to już mieli tak na palcach pierścionków ponasadzane, obrączek. On nie mógł palców nawet zginać, tylko tak jak rewidował, to tak na sztywno. Nawet na mundurze zegarki miał tak nasadzane, odtąd dotąd. Tak że ojcu też pozabierali, zabrali mu sygnet z palca, zegarek, obrączkę. Mnie zostawili, nie zauważyli – miałam malutki pierścioneczek, taki na urodziny dostałam od chrzestnej, to go nie zauważyli. Ale za to zabrali, jak wyprowadzili nas na Grójecką, to na Grójeckiej mi to ściągnęli. A ponieważ schodził bardzo ciężko (musiałam zawsze namydlić, bo był trochę za mały, ale mi się podobał i go tak nosiłam), tak mi ściągali, że ściągnęli. Długo miałam taki ślad na palcu, bo zdarli mi ze skórą nawet ten pierścioneczek, zabrali. Jeszcze zaczęłam płakać, bo nie mogli mi ściągnąć. Ojciec się cofnął, mówi: „Oddaj ten pierścionek!”. Ja mówię: „Ja przecież go nie mogę ściągnąć!”. No ale oni tak ściągnęli, próbowali jeden i drugi, że wnet bym palec straciła. Ściągnęli ze skórą. Potem mi się to nie goiło, miałam dosyć długo ranę. Tak że mnie zabrali [pierścionek] na tej Grójeckiej.
Jak nas prowadzili już do Niemcewicza, do Grójeckiej, to już na Grójeckiej od tamtego początku, od Opaczewskiej, znaczy od Zieleniaka, tu, do placu Zawiszy Czarnego, to już nie było nikogo. Domy były spalone, a ludzie to leżeli na ulicy, częściowo byli zabici. Psów pełno, kotów. Ludzie to głowy takie duże, takie napuchnięte, nie wiem dlaczego, czy od gorączki, czy co. Masę ludzi już leżało. Mojej koleżanki, która mieszkała pod „dziewiętnastką” (tak się spojrzałam, to już była spalona ulica Grójecka), nie było, wcześniej ewakuowali. My trochę dłużej na tej Tarczyńskiej siedzieliśmy. No i takie jeszcze mieliśmy przeboje. Bo przeboje z tą bombą właśnie, tą żywnościową, no i potem właśnie... No to wszyscy tak przechodzili. Właściwie oni jak napadali na każdy dom, to najpierw każdy był oszabrowany, okradziony z zegarków, z pierścionków, ze wszystkiego, no i dom podpalali. Nam też na oczach [podpalili]. Jak nas wyprowadzili na drugą stronę ulicy, już nam zabrali wszystko, co przy nas, i dowody, i wszystko, jeszcze myśleliśmy, że nas będą rozstrzelać, to też tak samo było jak tego... No, takie okropne przeżycia, że człowiek nawet nie może mówić. Tak mu się wszystko przypomina, jak człowiek to mówi.
I tak nas jednak poprowadzili do tej Niemcewicza. Grójecka była już spalona, Niemcewicza też. Niemcewicza to była taka krótka ulica, ale też już było czysto, tam [było] wyczyszczone. I prowadzili nas właśnie na ten Zieleniak. Przechodziłam koło kościoła, to leżało ośmiu albo dziesięciu księży, już zabitych, twarzą do ziemi i tak ręce wyprostowane do tyłu, tak jak jaskółki wyglądali. Też takie napuchnięte głowy przypominam sobie, bo musieli parę dni pewnie tak leżeć. No a kościół był otwarty na oścież, pełno „ukraińców” w tym kościele. Pościągali zanim... Bo oni najpierw szabrowali domy. Pościągali patefony, gramofony, każdy był włączony na inną nutę, na inną płytę, a oni tańczyli kozaka. Cały kościół otwarty na szerz i oni tak przed tym kościołem tańczyli, a tu niżej, przed schodami, leżeli właśnie zabici księża, chyba ośmiu czy dziesięciu księży, co było zabitych, co ja tam widziałam. Okropny to był widok. A oni tańczyli. To jeszcze tam przed tym kościołem Świętego Jakuba, na placu Narutowicza, tak było.
Potem Grójecką nas prowadzili do Zieleniaka. Przed Zieleniakiem to oni właściwie jak ktoś był starszy, tak jak w tej chwili ja, co już nie mogę też chodzić, ledwo chodzę, to już takich osób tam nie wprowadzali na Zieleniaka do środka, tylko przed wejściem zabijali, bo tam już leżały i dzieci zabite, i starsze osoby. I tam na tym Zieleniaku to chyba dwie noce tak nas trzymali i na wagony nas poprowadzili, na wagony do Pruszkowa.
- A temat Zieleniaka chce pani pominąć? Czy temat Zieleniaka jest trudnym tematem?
Trudnym bardzo. Tam żeśmy nocowali, wie pan, pod gołym niebem, tak na ziemi żeśmy siedzieli wszyscy. I tylko strzały nad głowami, gdzieś strzelanina jeszcze była. Oświetlone w nocy... Cała Warszawa to już prawie się paliła. Cały Mokotów, Mokotowska, Żwirki i Wigury i tu Grójecka – to to wszystko już było w płomieniach. Tak że nocą to był tak oświetlony ten Zieleniak, że coś okropnego.
- A jak zachowywali się tak zwani ukraińcy?
Ukraińcy... No, pod karabinami siedzieliśmy. Jak nocowaliśmy na tym Zieleniaku, to nas trzymali pod karabinami oczywiście.
- Wiele osób wspomina, szczególnie kobiety, że obawiały się gwałtów. Czy pani pamięta jakieś takie sytuacje?
Tak, tak ja słyszałam, ale w tym miejscu, tam gdzie myśmy akurat byli, to nie, to nic takiego się nie wydarzyło. Bo to pewnie nie wszędzie, zależy z której strony, przecież Zieleniak to jest ogromny plac. Zależy z której strony wprowadzali, bo z różnych stron mogli wprowadzić. Ten Zieleniak to było takie targowisko owoców, zieleniny, to nawet my żeśmy się zaopatrywali tam, z tego Zieleniaka.
- Skoro byliście tam dwie doby, to czy jedliście coś w tym czasie?
Nie, nic. Bez jedzenia byliśmy, bez niczego.
Ja nawet bez torebki wyszłam. Z tego strachu, z tego wszystkiego to torebkę zostawiłam. Bez niczego szliśmy.
I tak jak mówię, dojechaliśmy do Pruszkowa, w Pruszkowie wysiadka. Tam nam dali herbaty z jakichś ziół i nocowaliśmy bez jedzenia, bez niczego. Wagony tylko podstawiali, na wagony towarowe po sto osób, po sto dwadzieścia w jeden wagon i nas wieźli. Wiem, że przez Skierniewice jechaliśmy, [ale] nie wiem, jaką oni [dokładnie] trasą jechali. W Skierniewicach bardzo dużo ludzi było. Wiedzieli, że warszawiaków będą wieźć, i rzucali nam butelki z mlekiem, takie nawet litrowe, półlitrowe, z mlekiem. I chleb rzucali, myśmy łapali ten chleb. Tak wieźli nas wszystkich przez Berlin. W Berlinie na bocznicy tam nas postawili w tych wagonach i Niemcy się pytają jeden drugiego i później do tych, co nas konwojowali, podchodzą i pytają się, skąd są ci ludzie. A oni mówią:
A, das ist Bandit von Warschau.
- A nie byliście rozdzieleni? Byliście z ojcem?
Tak, wszyscy razem. Wieźli nas do Sachsenhausen. A obóz Sachsenhausen od Berlina jest chyba tylko dwadzieścia kilometrów. No właśnie tam nas dowieźli, wszyscy na ten plac nam tam kazali wyjść, wszyscy staliśmy na tym placu. Potem jeden Niemiec, oficer zresztą, wyszedł i łamaną polszczyzną mówi: „Mężczyźni do lat czterdziestu staną tu, w tym szeregu” i pokazywał miejsce, gdzie mają stać i muszą się zgłosić. Więc mój ojciec wyszedł. „Mężczyźni do lat dwudziestu tu” – kazał tam, no to mój brat wyszedł, bo miał wtedy piętnaście lat. Kobiety tak samo tak posortowali. Matkę osobno, my z siostrą osobno.
- Przepraszam, czyli ojciec miał poniżej czterdziestu lat?
Mój ojciec miał czterdzieści pięć lat. „Do czterdziestu pięciu – jakoś tak mówił ten Niemiec – mają wyjść, tu w tym szeregu się tam ustawić” – pokazywał. No i wyszedł, tak. A brat w tym szeregu, co chyba do dwudziestu było. Też wyszedł. No i brata mojego (piętnaście lat miał wtedy) zostawili w obozie koncentracyjnym Sachsenhausen, a ojca też tam zostawili. Ojciec też był w tym obozie koncentracyjnym Sachsenhausen, ale nie wiem, dlaczego jego jednak... To nawet brat tego nie wiedział. Tylko ja napisałam do Arolsen, poszukiwałam, że dostałam... Z Czerwonego Krzyża to już dostałam, jak byłam w Niemczech. Dostałam wiadomość, że ojciec nie żyje. Ale nie wiedziałam, że go przenieśli z Sachsenhausen do Mauthausen. A przecież Sachsenhausen jest koło Berlina, a Mauthausen to był ten obóz chyba w Austrii. W Austrii, na południu. Tam dużo warszawiaków [było] podobnież, profesorów i różnych takich. A że miał
Geschäft pewnie, to go też tam pewnie wzięli, nie wiem dlaczego. Ale tylko dostałam wiadomość, jak już byłam w Niemczech.
- To znaczy, że ojciec nie wrócił już z tego obozu, tak? Zmarł w obozie.
Ojciec nie wrócił. Tak napisali. Zmarł w obozie w lutym, a wojna się skończyła dopiero w maju.
- A co się stało z panią i z mamą?
Matka była w Helmstedt, odnaleźliśmy się przez Czerwony Krzyż. Ja z siostrą byłam w Goslar. Nas wieźli dalej. Właściwie to była taka grupa, [która] jeszcze została, co oni jeszcze nie posortowali ich w tym obozie koncentracyjnym, jak byliśmy w tym Sachsenhausen. Była między innymi taka pani emerytowana nauczycielka, pani Garygowa, i mówi: „Dziewczynki, wyście zostały same?”. – „Tak, zostałyśmy same”. – „Rodziców zabrali już, tak?” – „Tak, mamę zabrali, ojca zabrali, brata też, tylko my we dwie jesteśmy”. A ona mówi: „To ja dam panience, panienka się tak trochę zniży... A ile panienka ma lat?”. Ja mówię: „Siedemnaście”. A ona mówi: „Ja dam taką chusteczkę, taką dosyć dużą chusteczkę. Panienka sobie założy pod brodę, zniży się, to chociaż zostaniecie obydwie razem. Żeby nie było widać, że tego...”. No i posłuchałam jej i ona właściwie była… Aha, tak że ta pani Garygowa i jeszcze tam inne osoby, co zostały na tym placu... Już pewnie napełnili wszędzie te swoje sztuby w obozie, bo i mężczyzn, i kobiety od tylu do tylu lat, a resztę na wagony. Ale myśmy nie wiedzieli, że na wagony, tylko do wyjścia, patrzymy. Jeszcze pani Garygowa [mówi]: „Nas to chyba nas na te piachy i tam będą rozstrzelać – bo to wszystko takie młode, dzieci pozostawały, starsze panie i tego – to nas chyba będą rozstrzelać”. Patrzymy, że wyprowadzają nas za bramę. Patrzymy, wagony stoją, z powrotem w te wagony i wiozą nas dalej.
No więc znowu pewnie... Bo prawdopodobnie tak było – jak konwojowali te wagony, to telefonicznie z nimi pewnie się dogadywali, które miasto potrzebuje ile robotników z Warszawy, i tam zrzucali. Pociąg podjeżdżał do danego miasta po drodze i tam rzucali. Arbeitsamt potrzebował pięćdziesiąt osób, to kazali wyjść i zostać, innych wieźli dalej, w innym mieście znowu zostawili. Nas piętnaście dowieźli do Goslar. To jest w górach, bardzo ładne miasteczko zresztą, bardzo ładne, tylko dla nas to było nieładne, ale tam nas dowieźli. W Goslar te piętnaści pań to było tak: pani Karpińska, która prowadziła z mężem w Warszawie zakład krawiecki męsko-damski, dwie córki miała ze sobą, takie dziewczynki, bo trzynaście, czternaście lat chyba, czy dwanaście miała ta jedna; ja z siostrą, siostra miała dwanaście, ja miałam siedemnaście; potem była taka studentka też, Stanisława, która była na tajnych kompletach w Warszawie (ona nie mieszkała w Warszawie, ale ją Powstanie akurat zastało); potem była pani Jasińska, która przed wojną pracowała w Ministerstwie Przemysłu i Handlu, a w czasie okupacji zajmowała się administracją domów mieszkalnych, ona tam prowadziła te potrzebne sprawy, w każdym domu, który miała pod sobą.
[Byłyśmy wykorzystywane] do budowy dróg w lesie. Ja z Warszawy to pojęcia nie mieliśmy, no ale to, co kazali, to musieliśmy robić – znosić kamienie w takich wiadrach. Dzieci nawet, moja siostra, dwanaście lat, też musiała to robić, ona nosiła. Mieliśmy takie kilofy, te kamienie żeśmy ubijali – obraz nędzy i rozpaczy. I w takim obozie oczywiście mieszkaliśmy. No i w tym obozie pod taką... Ta Niemka miała swastykę oczywiście hitlerowską, taka na rękawie była odznaczona, musiała się odznaczać od nas. Tam było sto dwadzieścia Rosjanek w tym obozie, w tym domu. Tam Niemiec po nas z karabinem przychodził, nas piętnaście brał do lasu i tam musiałyśmy robić. Rosjanki, to nie wiem, co tam [robiły], każda gdzieś indziej pracowała. To był taki obóz, że ta Niemka to miała pod sobą ten właściwie taki dom noclegowy, no na obóz.
Tak że tam w tym obozie było sto dwadzieścia Rosjanek, a nas piętnaście. Okropne warunki. Okropni ludzie. To była taka ciemnota, nawet nie do wytrzymania. No ale wytrzymałyśmy. A były takie warunki... Wie pan, jak nas przywieźli, to tyle było pluskiew, że nie mogłam wytrzymać. Ja byłam strasznie wrażliwa, w ogóle chyba mnie bardzo lubiły te pluskwy. To tak zgarniałyśmy. I myśmy miały prycze u góry, a na dole to właściwie spały ruskie, Rosjanki. I myśmy wszystkie tam zgarniały z siebie te pluskwy. [Byłyśmy] pogryzione, [miałyśmy] bąble, płakałam, moja siostra, bo ja z nią razem spałam, też płakała. Taki szum był. Te inne panie [pytam]: „Was też tak gryzie?”. – „Okropnie, nie można spać, nie możemy spać”. I był taki szum na sali. Jak wparowała ta Niemka: „Co jest?!
Was ist los?! Co wy ty robicie?!”. Patrzy, my siedzimy na szafie, bo z moją siostrą na szafę żeśmy weszły, usiadłyśmy na tej szafie. Patrzy, pogryzione, zapłakane. Wskoczyła na tę pryczę, ściągnęła mnie za włosy na dół z tej szafy. A ja mówię tak z tej złości – ponieważ umiałam trochę i to było też nieszczęście – umiałam po niemiecku i mówię: „To jest ta kultura niemiecka? Taka kultura ma być w tych Niemczech? Lepsza jak w Polsce? A takie
soviel Wanzen? I brudno!”. I tak z tego żalu, z tego wszystkiego musiałam jej to wygarnąć. A że wygarnęłam, to zrobiłam dla siebie niedobrze, bo dostałam taki „okład”, po twarzy rękoma mnie biła, płakałam jej jak nie wiem. I mówi tak do mnie: „Codziennie będziesz wstawała o czwartej godzinie, z drugiego piętra do parteru będziesz myła schody. Ale
Schein – mówi. Na blask mam myć schody z drugiego piętra na parter. I ja bidna musiałam tak... Codziennie już wstawałam – prawie rok jeszcze tam byliśmy, to codziennie musiałam myć, szorować te schody za karę. Ale zrobiłam dla innych dobrze, bo przynajmniej za tydzień przyjechała ekipa sanitarna i ta ekipa zrobiła dezynfekcję. Tak że zakleili te okna, to wszystko. Na takiej polanie nam kazali usiąść, nas tam pilnowali na tej polanie, a tu robili, wszystko rzeczywiście wytruli, potem wietrzyli. Jak rano nas tam wywalili, tak dopiero wieczorem mogliśmy iść, te okna były pootwierane. No tak, ale dzisiaj to sobie tak myślę, że Niemka mi dała za karę to mycie, szorowanie schodów. To i tak było z jej strony bardzo dobre, bo mogła mnie na policję oddać i bym wylądowała w obozie koncentracyjnym. A ona jednak tak zrobiła, że tylko dostałam taką karę i jeszcze tam byłam. Pewnie ją trochę skruszyło. Oni się tak patrzyli na nas, bo nas było piętnaście i takie właściwie i dzieci, i starsze osoby, że tam potem w gazetach było opisane, miejscowych gazetach, i oczywiście przychodzili nawet patrzeć do tego obozu, jacy to „bandyci” z tej Warszawy tam są.
- W czasie wojny było to opisane w gazetach, tak?
Tak, Niemcy u siebie opisali, dla swoich, że przywieźli do pracy, do tego miasta, „warszawskich bandytów”. Bo oni inaczej nie mówili na nas, tylko „warszawscy bandyci”.
- Czy traktowano Polki tak samo jak Rosjanki?
Chyba Rosjanki lepiej. Chyba lepiej. One się nawet z nas podśmiewały. To było okropne, dla nas to było meczące bardzo. Obśmiewały się, psioczyły na nas, przeklinały nas, w ogóle coś okropnego. Na sto dwadzieścia Rosjanek dwie były takie kulturalne Rosjanki. One były z Leningradu, nawet miały medaliki, to widać wierzące były, i z nami tak naprawdę rozmawiały.
I pewnego razu jak już był koniec wojny, pewnego razu rozbili, rozwiązali właściwie ten obóz męski. Ale gdzie on był, ten ruski obóz, to ja nawet nie wiem, gdzieś w pobliżu. I wszystko przyleciało tutaj do tego obozu, do tych Rosjanek. I one się pewnie na nas skarżyły, musiały się coś... One nie mogły nas znieść, one musiały się skarżyć i oni jak wparowali, mieli wychlane trochę ([właściwie] nie trochę, tylko porządnie), i pytają się: „Gdzie są polaczki?”.
- Jakiej narodowości to byli jeńcy?
Rosjanie, tylko cywile rosyjscy. Gdzieś tam był obóz obok, gdzieś niedaleko. Oczywiście jak Amerykanie weszli, był rozwiązany i oni wiedzieli, bo oni się chyba znali z tymi Rosjankami albo się kontaktowali (nie wiem, w jaki sposób), że przylecieli tu. Ale się pytali o „polaczki”, to one się musiały skarżyć na nas do nich, tak że oni już z pewną inicjatywą tam przyszli, te ruskie. I te dwie takie kulturalne Rosjanki przyszły do nas i mówią: „Słuchajcie panie, uciekajcie, gdzie tylko możecie, bo oni się pytają o was i chcą was zabić. Mają rewolwery”. No i myśmy poleciały, taki ogród był z drzwiami i okienkami od piwnicy żeśmy nawet uciekały, jedna drugą. I na komendę amerykańską. My im tłumaczymy, ale oni nas nie rozumieją, ci Amerykanie, ale mówi:
Poland? – „No tak”. No to Polaka, który był tam w wojsku amerykańskim, zawołali i my jemu tłumaczymy, że napadli, że rozwiązany obóz z Rosjanami, a tam Rosjanki są, że chcieli nas zabić, myśmy tu uciekli. Mówi: „Tak? Zaraz...”. No i komenda, zaraz [wzięli] na samochód wojskowych Amerykanów, oczywiście podjechali do tego lagru, a ci nie wpuścili ich, Rosjanie. Pootwierali okna, broń powystawiali i zaczęli strzelać do Amerykanów. No, jak zaczęli strzelać, to Amerykanie tak samo. I wtedy zginął właśnie jeden żołnierz, który był w wojsku amerykańskim, żołnierz francuski, i jeden amerykański.
No ale tak zrobili, że wszystkich ich wybrali z tego lagru, tych mężczyzn rosyjskich, na samochód i wszystkich, nie wiem gdzie, wywieźli. W każdym razie na drugi dzień podstawiane były wagony, te wagony były ubrane tak, [że] z gazet [były] takie powycinane obrazy, nie Hitlera, tylko Stalina. Pooklejany cały wagon na czerwono – wagony, bo było parę wagonów towarowych – i wszystkich ich i te Rosjanki wywieźli Zresztą oni chyba jeden dzień czy coś telefonowali, co oni mają zrobić, bo oni muszą usunąć, bo im z bronią wystąpili czy coś takiego, no to Stalin wydał rozkaz, że mają wracać do kraju, że wszystkich mają przywieść. No i na te wagony ich wszystkich wywalili. Tak że Rosanów nie było, tylko prawie zostali sami Polacy.
Ja dosyć długo siedziałam, znaczy przebywałam do roku czterdziestego szóstego tam w Niemczech. No to już wiedziałam, że ojciec nie żył, matka jeszcze żyła. Brat znalazł się też przez Czerwony Krzyż, to wiedziałam, [że żyje], ale jeszcze był w szpitalu, bo oni ich wszystkich... Też uciekali z tymi jeńcami wszystkimi z obozu, bo się bali konsekwencji, jak już wojna się skończyła, i gdzieś tam Amerykanie ich złapali wszystkich, tych właśnie jeńców z obozu koncentracyjnego, tych młodych chłopaków, bo po piętnaście lat, bo on był w takiej grupie, gdzie młodzi chłopcy to byli. Tak że wszystkich do szpitala Amerykanie wsadzili, a tych Niemców zaraz wyłapali i gdzieś uwięzili. Trzymali ich chyba do czasu rozprawy. Musieli odpowiadać za jakieś czyny, to pewnie jakiś sąd, coś tam tego, było. W każdym razie mój brat przeżył, potem się dowiedziałam przez Czerwony Krzyż, że on żyje. Ojciec nie żył, to też już wiedziałam. No a potem tak jak właśnie...
Aha, jeszcze w tym obozie jak byłam, byliśmy skomasowani, wszyscy Polacy. Zrobili taki obóz na lotnisku, gdzie mieszkały rodziny niemieckie, i te niemieckie rodziny wszystko pouciekało, no bo się bali konsekwencji, więc pozostawiali te mieszkania, no to dali nam. Nas piętnaście zajmowało chyba pięć pokoi wtedy. Byłyśmy taka jedna rodzina, no bo wszyscy z Warszawy, jedna drugą rozumiała po prostu. I mieszkaliśmy właśnie tam na tym lotnisku. Tam była zorganizowana szkoła, żeby dzieci nie straciły za dużo. Więc postarali się nam o książki... Ja uczyłam też w tej szkole – ponieważ miałam średnie wykształcenie, to uczyłam. Pani Garygowa była właściwie emerytką, nauczycielką była, ale już emerytką, to też uczyła w tej szkole, na podstawie książek, książki takie, jakie tam mniej więcej wtedy były. No i według tych książek myśmy tam wykładały. Ja wykładałam chyba język polski i historię. Ponieważ w tym kierunku już miałam średnie wykształcenie, no to w tym zakresie tak mogłam uczyć coś niecoś, z książek oczywiście, żeby za dużo nie straciły te dzieci, tak jak mówiłam.
No i pewnego razu, gdy była przerwa… Aha, bo myśmy wiedziały, że mają przyjechać Polacy i mają występować, będzie kółko teatralne. [To byli] Polacy z oflagu wojskowego, Polacy, którzy są gdzieś w pobliżu Salzgitter (Salzgitter to było blisko Goslar). I przyjechali właśnie tam Polacy, ci wojskowi, i między innymi w tym oflagu byli też Powstańcy z Warszawy. I tak przechodzą koło mnie i się zastanawił ten Jurek: „Ty, Halina, co ty tu robisz?”. „Uczę dzieci w szkole” „Coś ty”. No i tak... Potem ten drugi: „A ty wiesz, że pani Zoller, tej naszej nauczycielki...”. Ona jeszcze żyła, ona jeszcze uczyła w szkole na Grójeckiej, Grójecka 36. Bo ja się z nią skontaktowałam zaraz. To jest nasza nauczycielka, która nas w szkole podstawowej uczyła, od pierwszej [klasy] do końca. I potem po wojnie on był rozstrzelany, jej mąż, ale ona uczyła. Jeszcze z nią się skontaktowałam. Napisałam do niej list, ona do mnie napisała i tak żeśmy sobie opisały wszystko i tego... No i takie właśnie spotkanie. „I ty wiesz, kto jest ze mną?” A ja mówię: „Kto?”. – „Syn pani Zoller”. Ja mówię: „Coś ty, ona miała bliźniaków przecież, dwóch synów. Ale oni studiowali, tylko na tajnych kompletach”. – „No tak, ale wiesz, że ten jeden nie żyje?” – „A skąd mogę wiedzieć?” Zginął w Powstaniu ten jeden syn tej pani Zoller, a jeden żył i właśnie też przyjechał. Ale mówi: „Wiesz co, nie rozmawiaj z nim, nie mów nic, bo on się bardzo jąka. Bomba upadła gdzieś obok niego i ten impet, nerwy [sprawiły], że zaczął się jąkać. On będzie się leczył, ale w tej chwili to on bardzo to przeżył i stara się nie mówić, bardzo się krępuje”. No i ja mówię: „Dobrze. Dobrze, że mi mówisz”. No i tak żeśmy rozmawiali. Właśnie też Powstańcy przyjechali i tak żeśmy się spotkali właśnie w tej szkole, co na razie była założona, żeby te dzieci za dużo nie traciły i żeby miały przynajmniej jakieś zajęcie. Tak że ja byłam do czterdziestego szóstego roku…
- Dlaczego pani zdecydowała się wrócić do Polski? Jak to się stało?
Wyszłam tam za mąż. Tak jak mówiłam, mój mąż też tam przebywał. On był tu, z tych terenów, tu, z Bydgoszczy. Nie dosłownie, bo oni mieli bardzo duże gospodarstwo obok Bydgoszczy, sto hektarów, tak że bardzo duże. Tu postawili Niemca, a ojca z tymi starszymi dziećmi ewakuowali do Niemiec.
Tak, tam żeśmy się poznali, znaczy on mnie widział, to koniecznie chciał się ożenić. Ja nie bardzo, nie bardzo mi się to wszystko podobało, nie bardzo chciałam, no ale te panie, które przeżyły, widziały, że my nie mamy wyjścia właściwie, i zaczęły nam tłumaczyć, a szczególnie pani Garygowa mówi: „Halinka, słuchaj, co wy zrobicie. My, starsze, to sobie poradzimy. Pójdziemy i będziemy mieszkać na razie w piwnicy. Spalone domy, wiemy o tym wszystkim, co jest. Ale wy? Co wy zrobicie?”. No, tak słucham, no faktycznie. „No ale ja będę studiować, bo ja miałam studiować” – mówię. „Coś ty – mówi – studiować? To musi ktoś pracować na ciebie. Za co ty będziesz studiować?”. Ciągle miałam wpajane i w ogóle ciotki moje mówiły: „Jak mama nie będzie mogła, to my będziemy finansowały”. Na medycynę miałam iść. W ogóle nie miałam ten kierunek... Ponieważ handlowa szkoła była jedyna w Warszawie, wtedy było zezwolone na uczenie się tylko w tej jedynej szkole, więc dlatego poszłam, żeby nie stracić czasu, żeby mieć chociaż to. Nie wiadomo, do kiedy miała się toczyć ta wojna, może jeszcze dłużej, no więc chociaż do tej szkoły średniej, a potem można kierunek zmienić. Tak mi przetłumaczyli w ten sposób, dlatego poszłam do tej handlowej, a miałam iść na medycynę. No niestety. I tak mi przetłumaczyła ta pani Garygowa, ona miała duży wpływa na mnie i tak ją posłuchałam. Nawet moja siostra płakała bardzo, ale mówiła: „Jadzia, ty nie płacz, bo nie macie innego wyjścia. To jest porządny chłopak. Jest jak jest”. No i tak... Tu przyjechałam, nie bardzo tu się czułam na tych terenach. Tu dużo Polaków właściwie mówiło po niemiecku. Tu był teren tak zniemczony... Teraz nie, bo ja zaraz mówiłam, że jak już to pokolenie odejdzie i będzie to nowe pokolenie, to będzie zupełnie inaczej. I tak było, tak właściwie jest. Teraz jest zupełnie co innego, ale było bardzo ciężko. Mnie było bardzo trudno się tu przyzwyczaić, już takie różne myśli miałam...
- Zapytam jeszcze, czy miała pani jakieś nieprzyjemności w okresie komuny, tuż po wojnie, w związku z tym, że była pani w Warszawie podczas Powstania?
Aha, jeszcze muszę powiedzieć, właśnie teraz mi się przypomniało, że ten Kamiński, który chodził ze mną do szkoły, tam żeśmy się spotkali (oni z oflagu przyjechali do tej szkoły, która była tak prowizorycznie zorganizowana na tym osiedlu), to tego Kamińskiego potem dali do wojska, do czynnej służby, właśnie tu, w Bydgoszczy. I on wiedział, że ja tu mieszkam w Bydgoszczy, jakoś się dowiedział i z tego wojska chyba właśnie jakoś dwa razy był. No ale mój mąż widział, on do nas przyszedł drugi raz, to to mu się nie podobało już, że przychodzi.
- Wróćmy do pytania o komunę. Czy miała pani jakieś nieprzyjemności ze strony władz tak zwanej Polski Ludowej?
Oj, wie pan, jak potem żeśmy jechali z powrotem, jechaliśmy przez Szczecin, tam wydawali różne dokumenty nam. I dopiero znowu była pytanina i to dopiero był sąd. „Skąd pani jest?” – „Z Warszawy”. – „Aha, no to dobrze. Co pani robiła w Warszawie?” A było chyba przy stole długim ze dwanaście osób, jakichś dwóch rosyjskich wojskowych, pełno medali. Wszyscy słuchali i tak mnie obserwowali... Ale przedtem wyszła jedna pani i mówi: „Słuchajcie, panie. Kto jest z Warszawy, to niech uważa, bo będą straszne pytania”. No to ja już się przygotowałam i trochę się bałam, bo oni wysyłali na tak zwane białe niedźwiedzie. No i pytania, gąszcz różnych pytań, każdy zadawał pytanie, a potem mnie [mówią]: „To pani należała do Powstania, normalna sprawa. Ten rocznik… Co pani robiła w tym czasie?”. – „No, szkołę średnią ukończyłam tu i tu, tu i tu mieszkałam”. Na wszystkie te mieszkania odpowiadałam. „A w ogóle to może pani nie jest z Warszawy?” – „No to jak wy mi takie pytania zadajecie, że nie jestem z Warszawy, a ja wiem, że jestem, to ja nie wiem sama, czy jestem. Może nie jestem – mówię – wreszcie nie wiem, jak mam wam odpowiadać”. To znowu jakieś pytania, no takie różne krzyżowe pytania: „A w ogóle to pani chyba nie jest z Warszawy. A jakie tramwaje jeździły w tej Warszawie?”. Ja mówię: „No »zero« dla Niemców...”. To był specjalny jeden wagon tylko. A w ogóle w każdym numerze tramwaju to przednie pomosty to były tylko dla Niemców. Zresztą było napisane na każdym tramwaju
Nur für Deutsche, była zawsze plakietka taka napisana, że przednie pomosty, nie wolno było nikomu innemu stanąć, jak tylko dla Niemca w mundurze. No i taki gąszcz pytań, że ja się rozpłakałam. Wiedziałam, że oni mnie nie chcą puścić, oni mi po prostu wmawiali i nie wiedziałam już, jak mam odpowiadać i która odpowiedź będzie dobra. A nie chciałam nic mówić, bo oczywiście należałam, tylko że to było tak krótko, że dopóki nie cofali się. Jak się cofali wszyscy, to ja już zostałam w domu, już mnie ojciec nie puścił, tak jak opowiadałam. No i oczywiście tak wmawiali, tak wmawiali, że się rozpłakałam się, wyszłam zapłakana, nie dostałam żadnego papieru, żadnego dokumentu, bo oni dawali dokument i dawali przekaz na przejazd pociągiem. I powinnam dostać do Bydgoszczy, bo mówię, że wyszłam za mąż i jadę do Bydgoszczy, już nie jadę do Warszawy teraz. To mi nie dali w ogóle tego biletu do Bydgoszczy, bez biletu jechałam. Oni mi dali bilet do Warszawy, że mam jechać z powrotem tam, skąd przyjechałam. No i na drugi dzień dostaję dokument i napisane na boku i pieczątka: „Przynależność do grupy niemieckiej, do grupy trzeciej”. No płakałam, mówię: „Matko jedyna, już ja naprawdę nie wiem teraz, kim jestem”. No i mówię: „Co mam zrobić? Przecież jak wkroczę z takim dokumentem, to będę uważana znowu jako Niemka tu w Polsce”. No i szukałam i nie było tej komisji już na drugi dzień. Nie było, tylko było jakichś czterech rosyjskich umundurowanych, ale wyżsi rangą jacyś, nie wiem, czy oficerowie, czy jacyś [inni], też z medalami, oczywiście poobwieszani. Weszłam taka zapłakana i położyłam, mówię: „Wczoraj ze mnie robili Powstańca, a dzisiaj zrobili ze mnie Niemkę, przynależność niemiecka”.
Dawaj – mówi. Tak się patrzy, jeden do drugiego coś tam mówią po rusku, zabrali to, wypisali nowe i dali mi normalny bilet. Takie koleje miałam.
- Dobrze, poproszę panią w takim razie na koniec o odpowiedź, jaki jest dziś pani stosunek do Powstania?
Mogę powiedzieć tylko, że to był straszny zryw, bardzo. Ja sama byłam całym sercem z tym Powstaniem. Należałam, bo byłam w takim wieku, że rzeczywiście... Tylko że jak się stało, tak się stało. Ojciec mnie dalej nie puścił, bo mieliśmy się wszyscy cofać i tak jak mówię, mojej koleżanki rodzice też nie puścili dalej. Bo myśmy niepotrzebnie do domu wyszły. Gdybyśmy nie wchodziły do domu, to by było wszystko ok, to byśmy poszły albo byśmy zginęły, by nas nie było. Może z jednej strony to dobrze, jak zrobił ojciec. Dzisiaj po latach to tak muszę powiedzieć. „Ale co z tego, wszyscy razem – mówił – zginiemy. Jak zginiemy, to zginiemy razem”. A on i tak nie żyje, i tak zginął. Jak nie tak, to w obozie. Dzisiaj po latach to różnie to można mówić, ale to był niepotrzebny zryw. Tyle ludzi, tyle moich kolegów, koleżanek, co zginęło, to jest rozpacz. A wszystko doprowadza ta niezgoda. Ta niezgoda, jaka jest w kraju. Tak było kiedyś, tak jest dzisiaj.
Bydgoszcz, 9 maja 2014 roku
Rozmowę prowadził Sławomir Turkowski