Idalia Helena Rappe „Żaba”
Moje nazwisko Idalia Rappe, z domu Radomska.
- Jak wyglądało pani życie przed wojną?
Bardzo szczęśliwie. Przed wojną byłam uczennicą w bardzo dobrym, patriotycznym gimnazjum. Bardzo lubiłam się uczyć. Należałam do harcerstwa, co dopełniało mojego dobrego samopoczucia.
- Czym zajmowali się pani rodzice?
Mój ojciec był ekonomistą, był księgowym. Pracował w firmie Motor... nie pamiętam... wody mineralne i farmaceutyki. Na ulicy Marszałkowskiej 123 (chyba dobrze pamiętam).
Moja mama byłą po prostu panią domu, tak jak większość kobiet zamężnych.
- Czy miała pani rodzeństwo?
Nie, nie, byłam jedynaczką. Mieszkaliśmy w pięknym domu, na Pięknej ulicy, [to znaczy] nazywała się kiedyś Piękna, a za moich czasów Piusa XI 7, mieszkania chyba 28.
- Jak wspomina pani przedwojenną szkołę?
Jak najlepiej. Chodziłam do szkoły, którą sobie wymarzyłam, imienia królewny Anny Wazówny. To była szkoła, właściwie to był zespół cały. Ja nie jestem katoliczką, ja jestem ewangeliczką wyznania augsburskiego. I ten ogromny kościół okrągły na placu Małachowskiego to właśnie był mój kościół i tam są budynki. Więc [była] szkoła powszechna dla dziewcząt, do której ja chodziłam, potem następne było gimnazjum męskie Mikołaja Reja, a następne było właśnie gimnazjum [imienia] królewny Anny Wazówny. Tam przed wojną skończyłam trzy klasy, pierwszą, drugą, trzecią, a potem przyszła wojna i edukacja trwała, tylko w trochę innej postaci. W każdym razie tę szkołę skończyłam z maturą podziemną. To wszystko.
- Czy mogłaby pani opowiedzieć, jak zmieniło się pani życie po rozpoczęciu wojny i okupacji?
Początkowo Niemcy pozwolili na kontynuowanie normalnych szkół, ale to bardzo krótko trwało. Potem nauczycielki zorganizowały komplety, czyli grupy. Nas było ile? Sześć, osiem dziewcząt, bo to było niekoedukacyjne nauczanie, w prywatnych domach, naszych domach. Każdy był zobowiązany wśród Niemców pracować, [posiadać] jakieś zaświadczenie, zwykle nieprawdziwe. W każdym razie ktoś musiał gdzieś pracować i nauczycielki także, więc trzeba było się spotykać późnym popołudniem albo wieczorem.
- Czy w związku z kompletami zdarzały się jakieś sytuacje niebezpieczne?
Tego nie pamiętam. Nie, raczej nie. Trzeba było bardzo uważać, po prostu [zachowywać się] ostrożnie.
- Czy podczas okupacji była pani świadkiem bądź ofiarą represji ze strony Niemców?
Tak. Potem z tych udawanych zajęć dostałam prawdziwe zajęcie. Tak myślę, jak to po polsku było… Ogólnie biorąc, to był Komisaryczny Zarząd Zabezpieczonych Nieruchomości, tak się nazywało. Krótko mówiąc, to były kamienice posiadane przez Żydów kiedyś, a potem oczywiście Żydów wysiedlono, wiadomo dokąd, a te same kamienice były zarządzane właśnie przez tę instytucję, gdzie byłam zatrudniona. To było doskonałe miejsce, dlatego że to było pod egidą niemiecką i dawało dobrą ochronę właśnie dla konspiracyjnej działalności. Było bardzo dużo Polaków, zwykle znających dobrze niemiecki, bo to był oficjalny język, którym się wolno było posługiwać. Oczywiście między nami Polakami [mówiliśmy] po polsku. [...] Początkowo ten urząd mieścił się w pięknym, ogromnym gmachu BGK, Bank Gospodarstwa Krajowego, na Krakowskim... nie, w Alejach Jerozolimskich, tak. Tak. A potem w czasie wojny z jakiegoś powodu zabrano nas stamtąd i przesunięto tu, na Stare Miasto, na ulicę Długą do gmachu Archiwum Akt Dawnych. (Nie pamiętam adresu, Długa ileś, chciałam zobaczyć ten budynek). Tam pracowaliśmy, aż któregoś dnia (nie pamiętam, którego roku) nastąpił najazd, atak ze strony AK. Atak, którego celem było zabicie dyrektora. Dyrektorem był folksdojcz, doskonale mówiący po polsku, ale zasadniczo z pochodzenia Niemiec. Wtargnięto do jego gabinetu i postrzelono go. Nie wiem, w nogę czy gdzieś, w każdym razie. No i na tym się skończyła jego praca. Zabrano go do szpitala, a nam przydzielono Niemca, jakiegoś dyrektora niemieckiego. Ale przez to, że nastąpił ten atak AK, w jakiś czas po nim z okna mojego biura zauważyłam – na dachach kamienic – przyjechało gestapo, rozładowali się i przywieźli polskich zakładników, których na moich oczach rozstrzelano. Tak że to był bardzo dramatyczny moment.
- A ile wtedy osób zamordowano?
Mi się wydaje, że dziesięć, ale nie jestem pewna.
- Czy w tej instytucji pani również była zaangażowana w konspirację?
O tak. Tak, i tak samo pan, który był moim zwierzchnikiem, bardzo sympatyczny jegomość. Był właściwie prawą ręką dyrektora. Nazywał się Albin Wellenger, wspaniały Polak, zgadzaliśmy się. Więc on w konspiracji był przeznaczony na administrację ziem polskich po ustąpieniu Niemców. Co się z nim stało, nie wiem. W każdym razie ja go odwiedziłam już w momencie, jak Niemcy się wyewakuowali, żeby opuszczać Warszawę. No a ja byłam w sanitariacie zaangażowana od początku do końca.
- A jak pani się zetknęła z konspiracją?
Przy szkole mojej było harcerstwo, do którego należałam. Drużyna, chyba trzydziesta dziewiąta. I tam, właściwie nie wiadomo kiedy, zaczęto przygotowywać do Powstania. Nauczycielką biologii była pani, zapomniałam imienia, pani Tichy. Ona jednocześnie na Uniwersytecie Warszawskim kończyła studia medyczne. Uczyła nas biologii, ale nie mogła się powstrzymać od tematu, dała nam wspaniały pogląd na biologię. A w ogóle drużyna – w gmachu szkoły zresztą – prowadziła instrukcję dla sanitariuszek. Nawet zapraszano studentów medycyny z Uniwersytetu Warszawskiego, mieli z nami sesje.
- Czy miała pani też jakieś praktyczne zajęcia?
Zasadniczo nie, ale też pamiętam, nauczono nas między innymi robienia zastrzyków, co potem się niezmiernie przydało przy chorym mężu. Zastrzyki były domięśniowe i podskórne, nie dożylne.
- Czy w czasie okupacji brała pani udział w jakichś akcjach?
Właśnie nie. Przypuszczam, dlatego że nas przesuwano bardzo szybko z miejsca na miejsce.
- Nie rozumiem do końca... Czy mogłaby pani wytłumaczyć?
Więc, pierwszym moim miejscem w momencie wybuchu Powstania był zakład sióstr urszulanek na ulicy Gęsiej.
- I tam panią zastał wybuch Powstania, tak?
Tak, tak. Tam miałam przydział, zgłosiłam się tam na piątą pierwszego dnia po południu. To był mały szpital i nasz pułk był bardzo mały. Nie pamiętam, ile nas było, w każdym razie dość mała grupa. Jakoś tam akcja chyba trochę nas ominęła. Wkrótce przyszła łączniczka (nie powiem skąd, w każdym razie jakaś łączniczka) i powiedziała, że nas zabiera do Komendy. I to był wieczór czy noc, w każdym razie na pewno było ciemno. Więc to wyglądało w ten sposób, że wyprowadziła nas z budynku i nie wiem, jak ja weszłam, w każdym razie na pewno po dachach kamienic warszawskich. Biegłyśmy po dachu kamienic, a obok takie były świetliste pasma, to oczywiście były kule. Ale nawet nie było kiedy się bać tego, po prostu biegłyśmy. Nie pamiętam adresu. Mnie się wydaje, że to było gdzieś w okolicy Smolnej, nie wiem, Kopernika. W każdym razie następny przydział miałyśmy na Smolnej, w prywatnym domu punkt sanitarny, który mieścił się właściwie w takim [małym budynku], dyżurka czy coś, tam gdzie... No, jak się nazywa ten, który bramę otwiera, po polsku? W kamienicy bramę otwiera, nie woźny chyba…
- To w tej chwili nie jest szczególnie istotne.
W każdym razie tam się mieściłyśmy. Ale z jakiegoś powodu zabrano nas i przesunięto właściwie w pobliżu mojego domu na Pięknej, do szpitalika polowego na rogu Kruczej i... ta ulica to chyba jest Mokotowska. A tutaj zaraz Piękna, tam gdzie moi rodzice mieszkali. I w jakiś sposób tam przebiegłyśmy? Więc warszawskie kamienice wszystkie, chyba wszystkie, miały piwnice i domy często zbudowane jeden obok drugiego, tak że jak pani zrobiła dziurę w ścianie, to pani była już w piwnicy sąsiada. Właśnie w ten sposób przez całe bloki, całe ulice myśmy przebiegły Warszawę. Smolna jest blisko mostu Poniatowskiego pewno, tak. No więc stamtąd właśnie [szłam] do tego szpitalika. No i przy okazji właśnie poszłam do domu. Ja już przedtem wiedziałam, chyba z poczty polowej, że moja mama była ranna w domu odłamkiem szrapnela czy jakiegoś pocisku, w każdym razie miała rękę na temblaku.
- A proszę powiedzieć, jakie warunki panowały w tych punktach sanitarnych?
No, ja powiem, że bardzo luksusowe w punktach sanitarnych. U sióstr było nam bardzo dobrze. Brałyśmy udział w modlitwach i śpiewach, bardzo pięknych, a na Smolnej to dostałyśmy przydział osobisty u jakichś państwa. Nie wiem, czym oni się trudnili, w każdym razie na pewno byli bardzo gościnni i bardzo mili i żywili nas. Skąd te zapasy były... Chyba wszyscy warszawiacy mieli zapasy. W każdym razie nas żywiono. I w takiej małej sypialni nocowałyśmy ja i moja koleżanka. Jeszcze była druga para dziewcząt w tym samym domu.
- Czy mogłaby pani opowiedzieć, jak wyglądała pani praca sanitariuszki?
Doglądanie chorych, nie tyle chorych, co rannych.
- Ile godzin dziennie pani na to poświęcała?
Wie pani, że ja nie zwracałam uwagi. To było zajęcie właściwie, które miałam. Nic mnie innego nie interesowało.
- Czy zdarzały się jakieś momenty wolniejsze?
Wie pani, że nie pamiętam tego. Nasze życie było skierowane na to, co jest przed nami, co trzeba robić w danym momencie.
- Czy jakiś pacjent utkwił pani w pamięci?
Tak. Nie wiem, czy on był żołnierzem AK, czy nie był. W każdym razie przyniesiono pacjenta, pana w średnim wieku. Przy nim była jego żona i córka, która była młodą kobietą. On był ranny w nogę. I położono go na podłodze pod stołem, a on krwawił. Pomoc lekarska była ciężka. W każdym razie on się wykrwawił, bez opieki tam umarł.
Byli zajęci czym innym. To było najgorsze.
- A często się zdarzały takie sytuacje, że nie było jak pomóc?
No, wie pani, to raczej była sprawa dla lekarzy. Sanitariuszki robiły tak, co było pod ręką, co trzeba zrobić.
- A jak było ze środkami opatrunkowymi, lekami?
Nie za dużo. Nie za dużo, ale szczegółów nie mogę podać.
- Jak długo pani była w szpitaliku na Smolnej?
[Kilka] tygodnie, ale jeśli chodzi o kalendarz, to po prostu nie zwracałam na to uwagi.
- I czy potem panią gdzieś jeszcze przeniesiono?
No tak, właśnie przez te otwory w piwnicach, poprzez bloki w Warszawie, tam nas umieszczono w tym szpitalu, szpitaliku.
- Ale czy już po tej Smolnej jeszcze gdzieś pani była, czy już tam cały czas, do końca Powstania?
W szpitaliku na Kruczej.
- Czy pamięta pani lekarzy, z którymi pani współpracowała?
Nie, nie…
- Czy był ktoś, z kim pani się przyjaźniła czy też trzymała blisko?
No tak, to były właśnie te dziewczęta, z którymi dzieliłam te losy. Tak.
- Czy mogłaby pani o nich więcej opowiedzieć?
Więc to były Hala Halbek. Jestem ciekawa, czy ona żyje, czy nie. W każdym razie mam książkę wydaną przez mój kościół ewangelicki i tam są zdjęcia niektórych i właśnie jest zdjęcie jej brata, jak on miał, chyba Jan Halbek. O ile dobrze pamiętam, to ich ojciec był kierownikiem cmentarza ewangelickiego w Warszawie. Więc i Hala była... Ona była młodsza ode mnie. Ona po prostu była dziewczyną w mojej drużynie. Byłyśmy razem. A pozostałe dwie to były moje przyjaciółki z gimnazjum i z drużyny. Myśmy trzymały się bardzo blisko.
- Jak te dwie dziewczyny się nazywały?
Druga to była Irka, Irena Wellin. To było ciekawe. Ona była katoliczką, ale zasadniczo była Żydówką. Ona się ukrywała, ona farbowała sobie włosy i nocowała tu i tam.
- A u pani w domu też nocowała w czasie okupacji?
Nie. U mnie nie, nie. W każdym razie myśmy się przyjaźniły, a chyba Lucynka Marks była jej towarzyszką. To znowu dziewczyna o niemieckim nazwisku, której (tak ja to rozumiałam) zmuszono rodzinę, żeby podpisała listę folksdojczów, czyli polskich Niemców czy niemieckich Polaków, nie wiem. Tym niemniej ona była absolutnie Polką i brała udział w Powstaniu, jako jeniec polski, wojenny, poszła do niewoli niemieckiej. Z tym że ona potem zmieniła nazwisko, [może] Lewandowska [właściwie Wesołowska – red.], jakieś takie ładne polskie nazwisko, ale zasadniczo Lucyna Marks.
- Co było najtrudniejsze w pani pracy jako sanitariuszki?
Chyba najtrudniejsze było poczucie, co się dzieje na zewnątrz i jaka [będzie] nasza przyszłość. Ale co było najlepsze, muszę powiedzieć, to był widok polskich flag na ulicach. To było niesamowite uczucie. W środku wojny, w mieście zarządzanym, właściwie uciskanym przez Niemców – polskie flagi. W tych częściach, które Powstańcy zajmowali.
O tak. Proszę pani, ja w ogóle jestem strasznie dumna, bo to jest opaska, którą nosiłam w Powstaniu. Moja oryginalna opaska.
- I całą niewolę przeszła razem z panią?
Tak.
- Czy miała pani dostęp do radia powstańczego?
Nie. Ja nie miałam.
Tak. Z tym że to była też pewnego rodzaju przygoda ([właściwie] nie pewnego, tylko była). Więc jako harcerka [w okresie okupacji] myśmy miały dostęp do prasy, ale nie to że dostęp, [tylko] miałyśmy obowiązek rozprowadzania, kolportowania „Biuletynów...”. W ciągu dnia człowiek był zajęty tym i tamtym i pod wieczór, bo wieczorem nie można było chodzić po ulicy, więc [roznosiłam] przed godziną policyjną. Dostałam z drużyny plik „Biuletynów Informacyjnych”. Poszłam do domu, żeby te „Biuletyny...” zostawić, na drugi dzień rozprowadzić. I myśmy w salonie mieli [szafę], to się nazywa biblioteczka, ładna taka szafa, z ładnego drzewa. To były, pamiętam, oprawione tomy trzech wieszczy polskich, w pięknych oprawach, a na dole była taka część moja. Więc ja otworzyłam te drzwiczki i te „Biuletyny...” rzuciłam na wierzch i: „Dobranoc, Małgosiu, idę do Irenki spać”. Bo byłam młoda, to się spało, częściowo dla przyjemności, częściowo dla bezpieczeństwa. Poszłam spać do Irenki. Na drugi dzień rano dzwonię do domu, do mamy. Mama mówi: „Lilusiu – bo to było moje domowe imię – tutaj była rewizja Niemców w nocy”. Więc o co chodziło? Warszawskie… Ja nie wiem, czy w tej chwili tak jest, w każdym razie tutaj jest jedno mieszkanie, a tutaj jest drugie mieszkanie. Więc tu mieszkaliśmy, a tutaj mieszkała pani Bieńkowska, która między innymi uczyła muzyki, mnie też. I miała syna troszkę młodszego ode mnie – Danek. I Danek jak Danek, miał radio nielegalne, bo radia trzeba było oddać. Więc on miał radio i właśnie po niego przyszli – gestapowcy przyszli do niego i zabrali go. Zabrali go do więzienia i zdaje mi się, potem słyszałam, że do obozu, ale wydaje mi się, że on przeżył, o ile ja pamiętam. Matkę zostawili. Ale ponieważ już byli tutaj, to zapukali też do naszego mieszkania. Moja mama bardzo dobrze znała niemiecki, otworzyła drzwi, nie wiedząc, co córka powyprawiała dzień przedtem czy wieczór przedtem. Uśmiechnięta, no i co? Tak ich przywitała, pogodnie, wesoło. „Tu nic nie ma”. „Mhmm”. Niemcy podziękowali i poszli. Gdyby zrobili rewizję, to oczywiście, między innymi, moje na wierzchu leżące „Biuletyny...” by były zabrane razem z mamą.
- A pani mama wiedziała o pani zaangażowaniu konspiracyjnym?
Kto, moja mama? Zasadniczo nie, ale przypuszczam, że się domyślała. Ja jestem bardzo cicha i bardzo dobrze trzymam sekrety. Tak że jak nic nie trzeba mówić, to nie mówię.
- Zatrzymajmy się jeszcze na chwilę na okresie Powstania. Czy w pani otoczeniu były osoby z mniejszości narodowych oprócz pani przyjaciółki, która była Żydówką?
No, potem się okazało, a właściwie już nie potem, tylko przedtem, właściwie jak wojna wybuchła, że niektórzy podpisali te listę folksdojczów, tak.
- W czasie Powstania pani też razem była z nimi, z tymi osobami?
Nie, nie.
- Czy była pani świadkiem zbrodni wojennych popełnianych przez Niemców?
No więc jedna, to co powiedziałam, napad na tego dyrektora.
A w czasie Powstania, w czasie Powstania… Tylko ze słyszenia. Na przykład (nie wiem, jaka to jest dzielnica, chyba Wola, w każdym razie w okolicy Filtrów) moja mama tak już w drugiej, trzeciej części wojny otworzyła sklep ze swoją siostrą, nie pamiętam nazwy ulicy. Warszawiacy mieli oczywiście bardzo dużo krewnych, którzy służyli przeważnie w Anglii, w wojsku polskim i oni przez Czerwony Krzyż wysyłali do rodziny paczki z żywnością. Te paczki otrzymywały... To były sardynki, w ogóle jakieś rozmaite przysmaki. I właśnie ten sklep zajmował się głównie odsprzedażą artykułów z paczek przysłanych z zagranicy. No i właśnie tam miałam... Ja byłam strasznie lekkomyślna, dlatego że miałyśmy właśnie na 1 sierpnia przydział, żeby Powstanie wybuchło. Ja opuściłam dom, nic mamie nie powiedziałam, a mama poszła do tego sklepu pracować. Ale ponieważ tam już było wiadomo, co się dzieje, to mama i ciotka sklep zamknęły wcześniej i wróciły do domu. I ta dzielnica i te ulice, tam właściwie walki trwały bardzo krótko, bo Niemcy przyszli i wyrżnęli ludność. Gdyby mama wtedy zginęła, to ja bym pamiętała na całe życie, że mogłam ją ostrzec, ale nie ostrzegłam, bo sekret.
- Czy korzystała pani z poczty powstańczej?
Wie pani, że tak, ale nie pamiętam szczegółów. W każdym razie w ten sposób wiedziałam, że moja mama była ranna. Nie pamiętam szczegółów.
- Czy była pani świadoma, że Sowieci stoją po drugiej stronie Wisły?
Tak, oczywiście. Tak.
Z nadzieją, ale wie pani, ja byłam tak negatywnie nastawiona do Niemców i chyba równo negatywnie do Rosji sowieckiej... Jednym z najgorszych ciosów mojego życia w tym czasie, to był 17 września, trzydziesty dziewiąty rok. To był dzień, kiedy Sowieci przerwali granicę wschodnią Polski i tutaj Niemcy już byli, już walczyli w Polsce, a tutaj Sowieci wkroczyli. To był straszny dzień. No, słuchało się, słuchało się samolotów alianckich, które krążyły nad Warszawą i dawały zrzuty broni i żywności, które często chybiały. Więc to, to człowiek... Była nadzieja. No, człowiek żyje nadzieją.
- Jak ludność cywilna traktowała żołnierzy powstańczych?
Wspaniale.
- Nie zdarzały się żadne pretensje?
Ja nie słyszałam.
- Czy w pani gronie śpiewano piosenki powstańcze?
O tak, stale.
- A jakie były najbardziej popularne?
„Marsz Mokotowa”, no i hymn Powstańców. Ja nie pamiętam, w ogóle nie jestem śpiewająca, ale bardzo lubię słuchać. „Godzina zemsty wybiła”, chyba to tak. „Godzina zemsty wybiła, za zbrodnię, mękę i krew. Do broni Jezus Maryja, jakiś tam woła nas zew”. Ja mam całą masę nut i śpiewniki polskie, powstańcze. Ale muszę powiedzieć, że to już przeskakuje na dni obecne. Pierwszy sierpnia to jest tak jak święty dzień. Ja nawet nie mogę słuchać, po prostu nic nie słucham, tylko świętuję ten dzień – 1 sierpnia.
- Jak była pani ubrana podczas Powstania?
W zwykłej, granatowej sukience w białe kropeczki i pantofle na koturnach, były takie piękne, na takim korku, a na wierzchu był granatowy zamsz. Bardzo eleganckie, bardzo niewygodne.
- Czy wiedziała pani, że będzie kapitulacja?
No, to już było po wrześniu. Już ustały działa, ustały ataki. Ci, którzy mieli dostęp do radia, bo przecież te odbiorniki, tak jak Danek Bieńkowski miał, to wielu innych też miało. Więc ci wiedzieli, o co chodzi, i wiadomo było, że były pertraktacje o kapitulację. No i wtedy to ja ciągle pracowałam w tym szpitalu i przyszedł rozkaz, że działania wojenne są zakończone. I na skutek umowy – po prostu konwencja genewska obowiązuje w stosunku do Powstańców – jesteśmy uważani za kombatantów, którzy właśnie podlegają tym prawom, co normalni jeńcy wojenni. Bo właściwie nie było wiadomo, co z nami się stanie. W końcu Niemcy mieli zwyczaj albo rozstrzeliwania, albo wysyłania do obozów koncentracyjnych, więc wszystko było możliwe. Ale wtedy było wiadomo, że jako [będziemy traktowani jako] jeńcy wojenni. A w ogóle w czasie Powstania jakie były obawy? Oczywiście, że Niemcy wtargną, albo nas rozstrzelają, albo zabiorą. Więc tego się bano. Ale kogo się bardziej bałyśmy – mówię „myśmy”, bo to były kobiety – to byli „ukraińcy”, oddziały „ukraińskie”, sprzymierzone czy też na służbie niemieckiej, i oddziały litewskie. Tych się więcej baliśmy.
- Dochodziły głosy czy wiadomości, co te oddziały wyprawiają w innych dzielnicach?
No rzezie, wie pani, te „ukraińskie” oddziały były z tego słynne.
Wiadomo było.
- I jak potoczyły się pani losy po kapitulacji?
No więc w Warszawie jeszcze to już wtedy w domu nocowałam. Było cicho... Nie, właściwie to nieprawda, nie było wcale cicho, dlatego że Niemcy wysadzali pozostałe kamienice. To już nie było bombardowanie, to było niszczenie, burzenie Warszawy. A potem załadowano nas do karetek sanitarnych i karetkami zawieziono nas na dworzec. I to był szok, bo wtedy zobaczyłam nie moją Warszawę, tylko stos, właściwie kopce gruzów. Same gruzy. Ulic nie było można poznać. No i pociągiem sanitarnym poprzez Niemcy do Saksonii, to jest blisko granicy czeskiej, po niemieckiej stronie. Z tym że jakoś poczta pantoflowa niezwykle dobrze działa wśród Polaków. Myśmy nie byli pierwszym transportem z Warszawy. Pierwsze transporty szły przez Łódź. Łódź oczywiście była pod wpływem niemieckim, należała do Guberni Generalnej, było dużo Niemców. W każdym razie jak mieszkańcy miasta Łodzi dowiedzieli się (tam te pociągi stały na stacji z jakiegoś powodu), zostały dosłownie oblężone przez Polaków, którzy zaczęli przynosić tam wszystko, po prostu na stację. Wobec tego Niemcy zmienili plany i następne transporty już nie szły przez Łódź, tylko przez jakieś pola. Nikt nas nie witał.
- Pani była w tych transportach razem z rannymi?
Tak. To była dość krótka podróż, bo to Czechosłowacja w każdym razie... I przywieziono nas tam do obozu. Potem tutaj już w Windsor dowiedziałam się od pana, Niemca z pochodzenia, który pochodził z Drezna... Powiedziałam, że byłam w Zeithainie. „O, w Zeithainie”. On sam zresztą był oficerem marynarki wojennej niemieckiej. Powiedział: „A to są przecież koszary wojsk niemieckich”. Z tym że te koszary musiały stać puste dłuższy czas, dlatego że jak przyjechaliśmy, to te koszary nie były przygotowane ani na nasze, ani na niczyje przyjęcie, tylko na robactwo. Rozmaitego rodzaju było robactwo. Wydaje mi się, że to był może nawet obóz szpitalny. Nie wiem. W każdym razie myśmy przyjechały jako transport szpitalny.
- Jak duży był to obóz? Ile osób tam przebywało?
Nie mam pojęcia. Duży, duży obóz. Obóz, który miał kilka części. Jeden właśnie to był, to potem się dowiedziałyśmy. Dlatego że Powstańców wywożono do różnych obozów rozsianych po Rzeszy niemieckiej. Różne, różne, różne… Sandbostel, Altengrabow i tak dalej. Aha, i plan był taki najwidoczniej, żeby nas [zawieźć] do jednego obozu w końcu, kobiety, bo to jednak trochę inne wymagania są. Więc ogólny obóz był, a potem nas przeniesiono, to myśmy to nazywały po swojemu „za drutami”, idziemy za drutami. Dlatego że jakoś tak brzegi obozu były [ogrodzone] drutem kolczastym i do tych drutów z zewnątrz podchodzili jeńcy wojenni, Sowieci, którzy pracowali na farmach jako pomoc, na farmach niemieckich. Do nas przychodziły paczki z Czerwonego Krzyża i tam było dużo papierosów, no bo tu ludzie palili. Więc właśnie ci dostawali papierosy od nas, ci jeńcy sowieccy, a nam dawali chleb, który oni [dostawali] od swoich farm, miejsc zamieszkania. A w ogóle panie miały rozmaite rzeczy – co dało się zabrać z Warszawy, z Powstania, to była właśnie wymiana z tymi Sowietami.
- Czy ten obóz za drutami to był też w tej samej miejscowości czy gdzie indziej?
Tak, tak, tylko z innej strony.
- A co się stało z chorymi?
No, oni zostali. Ja przypuszczam, że część wyzdrowiała, bo może… Ja nie wiem właściwie, co zrobili. W każdym razie już nie byli pod naszą opieką.
- Jak długo pani przebywała w tym obozie za drutami?
Więc zaraz... Boże Narodzenie to już spędziłyśmy za drutami, pamiętam. A pod koniec stycznia wywieźli nas stamtąd do pracy, czego nie wolno było im robić. Wywieźli nas do dużego, ogromnego miasta przemysłowego niemieckiego, Chemnitz. Po wojnie Sowieci to nazwali Karl-Marx-Stadt, a niemieckie było Chemnitz.
- I gdzie tam pani pracowała?
To była fabryka, taki jakiś kompleks. Fabryka na tym placu, a obok był budynek mieszkalny i było spanie na sto osób, prycze takie były i nas było sto, sto kobiet.
Tak, tak. Przywiezione w innych czasach, z innych obozów. Pracowałyśmy przy bardzo ciekawych sprawach, mianowicie przy montażu rakiet V2 czy [po angielsku] V-two, które potem leciały i bombardowały Londyn. To było nasze zajęcie. I w tej fabryce, jeżeli chodzi o samych pracowników, to tam było wielu jeńców wojennych z innych nacji, z innych krajów. Belgowie byli, Francuzi. Właściwie warunki były całkiem dobre, dlatego że to była nocna praca, każdy był zmęczony, łącznie z przełożonymi, a tam było gdzie się położyć za maszyną i przespać. No a inni jeńcy wojenni [nastawieni byli] bardzo przychylnie, to nie mogłam narzekać. O, ja pracowałam przy jakiejś obrabiarce. Obrabiarka, szlifierka czy jak. Miałam nawet zaświadczenie, ale wyrzuciłam.
- Czy zdarzały się jakieś przypadki sabotażu prac?
Nie. Przynajmniej ja o tym nie wiem.
- Do kiedy pani była w Chemnitz?
No, jak się zakończyła przede wszystkim ta praca w Chemnitz. Aha, jeszcze przedtem, po jakimś czasie przestali nas zatrudniać tam, gdzie ten budynek, gdzie była nasza sypialnia. Nawiasem mówiąc, bardzo często były naloty alianckie na sąsiednie miasta: Lipsk i Drezno. I tuż obok naszej sypialni, tego budynku była bardzo stroma i wysoka góra. I w tej górze w dół się schodziło, był schron, schron lotniczy. No i co tam każda miała, dobytek, no to niesiemy do schronu. Aż w końcu nam się znudziło i po prostu przestałyśmy nosić do schronu. I to właśnie była ta noc, kiedy było to niesamowite bombardowanie Drezna. To się nazywało zdaje się
carpet bombing, czyli jakby dywanowe. Po prostu to była konflagracja miasta, pożoga miasta Drezno. Myśmy całą noc spędziły wtedy w tym schronie. Wyszłyśmy ze schronu, taki był widok mniej więcej jak Warszawa po Powstaniu. Fabryka znikła, nasza sypialnia, ten budynek – też znikły. Nie było nic.
- I co pani wtedy pomyślała?
Nic specjalnego: „Zobaczymy, co dalej”. Jeszcze muszę się cofnąć kawałeczek, bo przez pewien czas właśnie pracowałyśmy na tym samym terenie, ale ta fabryka miała filię w innej części miasta, jakieś, ileś tam kilometrów. Musiałyśmy na pieszo przez miasto maszerować do tamtego [segmentu]. I to właśnie mniej więcej taki moment był, jak widok polskich flag w czasie Powstania w Warszawie. Otóż, jak myśmy maszerowały – nie cichutko wcale, mimo że była noc – w niemieckim mieście na całe gardła śpiewałyśmy polskie piosenki wojskowe, harcerskie i nikt nam nic nie mógł powiedzieć. Ogromna przyjemność. Aha, no i na gruzach tej fabryki, tam, co tam było [nasze miejsce], cośmy się żywiły... Potem zaczęli nas prowadzić do sąsiedniego obozu, nie wiem, w jakiej miejscowości. W każdym razie tu byli jeńcy wojenni, Amerykanie (oni tam już szereg lat byli), a tutaj gromada Polek, kobiet, więc oni oszaleli. A oni już byli kilka lat, tak że byli zaopatrzeni przez Czerwony Krzyż, tak że obsypali nas jedzeniem. Ja do dzisiaj mam koc, który mama dostała, amerykański koc, w prezencie od tych jeńców.
- To pani była cały czas razem z mamą?
Tak. Po opuszczeniu tego obozu dostałyśmy się do stacji kolejowej Magdeburg. Magdeburg, duże miasto. Dla mnie to miało znaczenie, bo Józef Piłsudski po wypuszczeniu z więzienia w 1918 roku w drodze do Polski właśnie przyjechał z Magdeburga. No i tam nocowałyśmy na dworcu, na podłodze nocowałyśmy. To już był właściwie etap końcowy w drodze do tego obozu, gdzie Niemcy planowali wszystkie kobiety mieć razem. To był obóz, nazywał się Oberlangen, pewno znana nazwa, parę kilometrów od granicy holenderskiej. To właściwie ziemia przez Pana Boga opuszczona, bo to bagna jakieś, płaszczyzna. Bardzo trudno było uciekać. Przypuszczam, że to był powód. Warunki były interesujące. Dlatego że w przeciwieństwie do innych transportów miałyśmy zwyczajny przedział kolejowy. Każda miała dość miejsca dla siebie, okno i niemiecki strażnik. To było trochę żałosne. Rzadko kiedy żal mi było Niemców, ale w każdym razie to był człowiek, który był za stary pewno, żeby być przyjętym do armii, którzy przypuszczam, jak wiele innych, doskonale widział, co się dzieje i co się już właściwie zdarzyło z jego ojczyzną. Tak że był przygnębiony. I potem ze stacji kolejowej znowu ileś kilometrów trzeba maszerować było do obozu. I on nam powiedział: „Ten obóz, gdzie wy idziecie...”. To był obóz dla Niemców (szukam słowa, nie mogę znaleźć), którzy się sprzeciwiali reżimowi. Obóz dla antyhitlerowców. „Ta droga, po której wy idziecie, to ta droga była przez nich budowana i konstruowana i tam dużo ich zginęło”. Więc do tego obozu karnego właśnie myśmy się dostały – Oberlangen.
Więc bombardowanie pod Chemnitz było 3 marca czy 5 marca, w każdym razie zaraz na początku. To było pod koniec marca. Tak że ja w tym obozie właściwie byłam nadzwyczaj krótko. Koniec marca, a 12 kwietnia nas oswobodzono.
- Kto oswobadzał obóz, jakie wojska?
1 Dywizja Pancerna generała Maczka.
- Czy mogłaby pani opowiedzieć, jak pani to zapamiętała?
Więc słychać było coraz bliżej działania wojenne. „No więc jak myślicie, kto nas oswobodzi, Amerykanie? A może Anglicy?” No zobaczymy. Coraz bliżej. I pewnego dnia brama się otwiera i wjeżdża motocyklista. I ten motocyklista ma na sobie jakiś dziwny mundur, którego nie znamy, ale nie niemiecki. A dziewczęta wybiegły z baraków oglądać tego człowieka i ten motocykl. A ten człowiek, jak nas zobaczył: „Rany boskie, tyle bab!”. Potem był zjazd 1 Dywizji Pancernej w Chicago, ileś lat [później], i ten motocyklista był obecny na tym zjeździe. I za nim dopiero szły patrole 1 Dywizji generała Maczka. No, niesamowite w ogóle, co się wtedy działo. Oszalałyśmy. Nawet jakaś jedna dziewczyna znalazła swojego ojca. Trzeba pamiętać, że to byli ludzie, którzy zrobili maturę zwykle około trzydziestego dziewiątego roku. To byli młodzi ludzie, młode wojsko. No i pełen obóz, nas było tysiąc siedemset plus pewna ilość niemowląt, które się urodziły w obozie. No i Dywizja też oszalała, bo myśmy były trochę niedożywione, niedoubrane, no więc... Mundury to żeśmy przerabiały, spodnie na spódniczki, no i jedzenie. Więc co? Trzeba było dożywić, prosiaka zabijamy. Prosiak dojeżdża do nas, zupa z prosiaka, tłusta taka. Nie wyszło nam to na nasze żołądki dobrze, ale w każdym razie było. No i na różne sposoby Dywizja się zajęła nami, różne sposoby, wspaniałe.
- Jak długo pani przebywała tam, w tamtych okolicach?
Ja właściwie nie dość długo. Dlatego że wojna się skończyła 8 maja i wtedy nas przeniesiono z tego Oberlangen obok, do bliźniaczego obozu, który był przeznaczony dla załogi, dla obsługi niemieckiej. Miał nawet basen i w ogóle pewnego rodzaju luksusy. Tamto było Oberlangen, to znaczy „poniżej”. A ten drugi był Niederlangen, „na dole”. No i stamtąd właściwie generał Maczek, zarząd Dywizji w Belgii i w Brukseli, zakupili gmach elegancki, taki czynszowy budynek, który stał się akademikiem. A my mogłyśmy wybierać w Belgii jakąkolwiek uczelnię i kierunek, jaki chcemy studiować, i Dywizja opłacała czesne i jakąś ilość pieniędzy na drobne wydatki, na skromne utrzymanie.
No, wtedy nam było dobrze, nawet bardzo dobrze. Nosiłyśmy mundury. Zawsze miałam ogromną słabość do kina, do filmu. A w czasie wojny Polacy... Niemcy pozwalali i nawet popierali chodzenie do kina, ale będąc dobrym Polakiem, należało to ignorować, więc ja byłam pozbawiona kina tyle lat. I wtedy właśnie w Belgii była cała masa amerykańskich filmów. A ja się angielskiego już trochę nauczyłam w Warszawie, tak że chodziłam z koleżanką do kina za darmo i cała uczta była. Dlatego że ja mam w ogóle pociąg do języków, więc filmy były mówione po angielsku, a napisy po francusku. Tak że ja się dwóch języków naraz uczyłam, a studiowałam tam francuski. Utrzymanie było skromne, ale to nie przeszkadzało, bo już byłyśmy wolne.
- Jak długo pozostała pani w Brukseli?
W Brukseli byłam cały rok.
- Jak potoczyły się potem pani losy?
Potem, proszę pani, potem już zostałam, bo w międzyczasie właśnie w Dywizji był taki podporucznik, został moim narzeczonym i potem wyszłam za mąż za niego. Tak że ja właściwie zamieszkałam razem z Dywizją w wiosce niemieckiej. On należał do 1 Dywizji generała Maczka. Właściwie po wyzwoleniu obozu oni wcale nie zostali w Niemczech, w tej części, tylko poszli dalej na oswobodzenie Belgii, [właściwie] nie Belgii, tylko Holandii. Tam właśnie, gdzie generał Maczek jest uwielbiany, gdzie jest pochowany.
- A państwo pozostali w Holandii czy wyjechali dalej?
Nie, nie.
- Bo pani studiowała, tak? Przez rok.
Studiowałam w Belgii i potem zostawiłam to i zamieszkałam razem z 1 Dywizją Pancerną jako żona, ale jednocześnie wojskowo, że tak powiem, jako kombatantki z Powstania zostałyśmy wcielone do ATS, to jest Auxiliary Territorial Service. To są kobiety w służbie wojskowej, brytyjskiej. Dali nam bardzo ładne mundury brytyjskie, czapeczki, bardzo ładnie, a potem przyszedł rozkaz, że Dywizję trzeba zdemobilizować. No, i politycznie Niemcy wtedy były podzielone na strefy: brytyjską, francuską i angielską. Więc nasza część była oczywiście angielska i to już był początek demobilizacji i stopniowo transportami, okrętami do Anglii byłyśmy przesunięte i w Anglii do obozów rozmaitych, do przejściowych obozów. Zbyszek był w jakimś obozie, ja byłam w jakimś innym. Ja nawet w Anglii zaczęłam pracować w biurze.
- Ale nie osiedli państwo w Anglii?
Proszę pani, Polacy byli wspaniali, jak Wielka Brytania potrzebowała wojska, żeby walczyć z Niemcami. Wielka Brytania – mam na myśli rząd aliancki i ludność. Bardzo dobrze byli, bardzo mile widziani polscy żołnierze. Nie znali angielskiego, ale taki mundur ładny, opowiadali rozmaite bzdury, czym oni w Polsce nie są... Nie wiem, czy pani zna angielski w ogóle, w każdym razie byli stacjonowani (to Zbyszek opowiadał) pod Glasgow. No i taki młody człowiek, młoda dziewczyna i powiada:
I go. You go. Glasgow. Były nawet małżeństwa, które bardzo zaalarmowały dowództwo, dlatego że chłopak ze wsi, poza tym że był szeregowym w wojsku, to nic nie widział, a udawał lorda, i jakieś małżeństwo na trochę innym poziomie nastąpiło, bardzo niefortunne. No i właśnie, i Polacy... Po zakończeniu działań wojennych Rosja przecież stała się sojusznikiem aliantów. A Rosja dla nas, dla Polaków nigdy nie była sojusznikiem, tylko wrogiem. Katastrofa generała Sikorskiego w Gibraltarze zawsze była pod znakiem zapytania. Polacy byli bardzo niewygodni wtedy. Ja tego nie widziałam, ale koleżanka mieszkała i studiowała... Znaczy Dywizja załatwiła, że dziewczęta – w wieku szkolnym jeszcze – uczęszczały do szkół i potem napisy były: „Polska,
home. Polacy, jedźcie do domu po wojnie”. Oni chcieli się nas pozbyć i ułatwiali weteranom (już wtedy weterani byli), ułatwiali wyjazdy do wszelkiego kraju na świecie, łącznie z Polską. Nie było nacisku, ale były możliwości, żeby wrócić do Polski. Niewiele było tych powrotów. No, wrócili ludzie, dlatego że mieli rodziny zwykle, jakieś obowiązki i tak dalej. Ale bardzo dużo z ciężkim sercem wracało do Polski, bo już wiadomo było, co tu będzie. Komunizm jednak już wkroczył. Myśmy mieli kuzynów w Kanadzie, w prowincji, tak że myśmy wybrali [Kanadę]. Do Argentyny dużo pojechało, do Ameryki. Przeważnie te kraje. Nie wiem, jak było z Australią.
- A jakie jest pani najlepsze wspomnienie z Powstania Warszawskiego?
Najlepsze? No, mówiłam, te flagi.
Ten biedny człowiek konający pod stołem.
- Jaka po latach jest pani opinia na temat Powstania Warszawskiego?
Ja mówię, że to jest święty dzień. Święty dzień.
Warszawa, 31 lipca 2014 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Adamowicz