Maria Irena Kowalewska „Myszka”
[Nazywam się] Maria Irena Kowalewska, urodzona 12 sierpnia 1927 roku w Nakle nad Notecią.
- Chciałbym, żeby pani powiedziała, gdzie pani była w czasie Powstania, w jakiej dzielnicy Warszawy?
W czasie Powstania byłam na Woli, gdzie w sądzie był szpital […] i tam byłam sanitariuszką.
- Jaki pseudonim nosiła pani w czasie Powstania?
„Myszka”. I to zostało do dzisiejszego dnia, tak mnie nazywają.
- Proszę powiedzieć kilka słów na temat swojej najbliższej rodziny.
Proszę pana, więc mam męża, znaczy miałam męża, bo już nie żyje…
- Mam na myśli rodziców i rodzeństwo.
Rodziców? Proszę pana, mój tata był dentystą. Już nie żyje, bo zginął w Oświęcimiu. Natomiast moja mama również nie żyje, była znaną pianistką i dzięki temu jak moja mama została wdową, mając taki zawód, udzielała lekcji muzyki. Dzięki temu myśmy trzy, bo miałam dwie siostry, mogły skończyć wyższe studia.
- Jak miał na imię tata, mama i siostra?
Tata [miał na imię] Teofil, mama Zofia, moja siostra najstarsza Barbara (była w Oświęcimiu, ale przeżyła Oświęcim), druga siostra Urszula, była na Majdanku […].
- W którym roku trafiła do Majdanka?
To było... zaraz, niech sobie uzmysłowię… w czterdziestym trzecim roku.
- Proszę jeszcze przypomnieć, jakie nazwiska nosili pani rodzice.
Teofil Biedermann, [Zofia z domu Wrzyszczyńska].
- To niemiecko brzmiące nazwisko. Czy ojciec miał jakieś korzenie niemieckie?
Absolutnie nie. Być może... Co prawda mój syn bardzo szpera w drzewie genealogicznym i już jest na etapie tysiąc osiemset któregoś roku, i to [byli] rzeczywiście bardzo zagorzali Polacy.
- Proszę powiedzieć, jak pani pamięta wrzesień trzydziestego dziewiątego roku, wybuch wojny?
Byłam w Gdyni, bo jak mówiłam, rodzice mieszkali w Gdyni. No i prawdę powiedziawszy, jako młoda dziewczyna ucieszyłam się w pierwszym momencie, bo mówię: „Boże, jeszcze będzie parę dni wakacji, będzie można chodzić na plażę i kąpać się w Bałtyku”. Wstyd mi to mówić, ale takie było pierwsze odczucie. Radość trwała bardzo krótko. Mieszkałam w bardzo ciekawym miejscu, róg Świętojańskiej i 10 Lutego, naprzeciw znanego skwerku Kościuszki, z widokiem na cały ten [skwer]. No i widzę, wjeżdżają Niemcy na motocyklach. Straszne to było przeżycie, bo krótko po tym przyszedł do mego taty gestapowiec i mówi: „Panie doktorze, jak pan stoi, tak proszę z żoną i dziećmi uciekać z Gdyni”. No, tata mówi: „Cały majątek zostawić, dlaczego?”. – „Dlatego że mam nakaz aresztowania pana. Jest pan na liście tych, którzy mają być aresztowani. Nie powiem, jaki ich los będzie, ale proszę uciekać”. Tata zadał pytanie: „Dlaczego pan mi takie rzeczy opowiada?”. Nie budził zaufania w pierwszej chwili. Na to on odpowiedział: „Bo ja byłem biednym robotnikiem, przyszedłem do pana i pan mnie leczył, pan mi ząb wyrwał, pan mi ząb wstawił. […] »Proszę pana, ja nie mam pieniędzy, ja nie będę mógł panu tego zapłacić«. »Nie szkodzi, proszę pana, pan jest biedny, ale ja sobie od bogatych ściągnę pieniądze«”. Oczywiście mój tatuś był żartownisiem, ale w tym wypadku to była prawda. No i rzeczywiście, następnego dnia w Gdyni aresztowali lekarzy, adwokatów, nauczycieli, księży aresztowali i ja nie pamiętam, czy to było [w lasach piaśnickich], ale wszystkich rozstrzelali. Tam jest słynny cmentarz pomordowanych w trzydziestym dziewiątym roku.
- A czy pamięta pani sam 1 września? Pierwszy, drugi dzień, moment, kiedy po prostu okazało się, że jest wojna, i moment, kiedy wchodzili Niemcy.
No i co ja pamiętam. Takie strzały [może ze] statku, Schleswig-Holstein, który atakował Westerplatte. I to już było wtedy bardzo dużym przeżyciem.
- Czyli u pani w mieszkaniu było słychać te strzały?
Oczywiście. Było słychać salwy i było widać, bo myśmy mieli takie mieszkanie, że było widać zatokę. Tak że to było bardzo duże [przeżycie]. Dopiero potem powiedziałam: „Boże, jak ty mogłaś się cieszyć, że nie pójdziesz do szkoły”. Ale to pierwszy taki głupi odruch dziecka.
- Jeszcze raz chciałbym panią zapytać, czy pamięta pani moment, kiedy zobaczyła pierwszego Niemca na terenie Gdyni?
Tak, proszę pana. Nie pamiętam dokładnie, który to był dzień, ale króciutko. Gdynia się nie broniła. W przeciwieństwie do Oksywia i w przeciwieństwie do Helu. [...] Właściwie jak Warszawa padła, to jeszcze Hel się bronił. Ale Gdynię to szybko Niemcy zdobyli. No i wrażenie straszne, bo właściwie okna mego domu wychodziły na skwer Kościuszki i Niemcy właśnie na ten skwer Kościuszki wtargnęli na motorach, ale nie było żadnego oporu, walk żadnych nie było.
- Chciałbym, żeby pani po kolei opowiedziała od momentu, kiedy przyszedł Niemiec, powiedział, jak sprawy się mają, co zrobił ojciec i co się dalej działo.
On przyszedł takim późnym popołudniem. Tata podjął słuszną chyba decyzję, uwierzył w to i ostrzegł jeszcze innych kolegów, lekarzy znajomych, że ma taką wiadomość, żeby jeżeli chcą, żeby uciekali, bo może są też na liście. Nikt niestety jakoś się tym nie przejął. No a my właściwie takim późnym wieczorem, każdy zdjął jakiś plecaczek – ja wyobrażam sobie, co to było dla rodziców, zostawić cały dorobek ich życia i opuścić [mieszkanie]. Nic nie wzięliśmy ze sobą, tylko dowody jakieś, no i na dworzec i pojechaliśmy do Bydgoszczy. W Bydgoszczy tata miał siostrę i tam przez parę dni byliśmy. Tata w międzyczasie pojechał do Warszawy.
W Warszawie wynajął piękne mieszkanie na ulicy Oleandrów. Ulica Oleandrów (nie wiem, czy teraz tak się nazywa) w czasie okupacji i przed wojną to była ulica […] boczna Marszałkowskiej, pomiędzy placem Unii Lubelskiej a placem Zbawiciela. […] Ale tam mieszkaliśmy bardzo krótko, bo Niemcy zajęli całą ulicą Oleandrów i wtedy zamieszkaliśmy na ulicy Rudawskiej. Rudawska to przed Powstaniem była boczna Filtrowej (nie wiem, czy teraz też się tak nazywa). I tam tata wynajął piętro w willi u takich państwa Lilpopów, to zdaje mi się, byli bardzo słynni przedwojenni przemysłowcy. Tam mieszkaliśmy i z tego mieszkania była aresztowana moja siostra Urszula, która była na Majdanku, proszę sobie wyobrazić. Ale Niemcy też zajęli tę ulicę Rudawską i wtedy zamieszkaliśmy na ulicy Marszałkowskiej, ale to już były tylko wynajęte cztery pokoje. Na Marszałkowskiej [74] – pamiętam, bo tam były słynne kapelusze Mieszkowskiego, [które] pamiętam jako dziecko. [...] Moja siostra najstarsza, która w trzydziestym dziewiątym [roku] zdała maturę, miała narzeczonego Romana Litwina. No ale rodzice nie chcieli, żeby ona zawierała związek małżeński, bo była za młoda. Chcieli, żeby ona studiowała. A że miała niebywałe zdolności językowe, rodzice załatwili jej [studia w słynnym Uniwersytecie Cambridge] w Anglii... […] słynny uniwersytet. Tam miała studiować język angielski, była zapisana. Wybuchła wojna, oczywiście nie pojechała do Anglii, a ślad po narzeczonym zaginął. Dlatego to opowiadam, bo to jest ważny etap w moim życiu, mojej rodziny. I kiedyś na Marszałkowskiej mój tatuś spotkał narzeczonego mej [siostry] Romana Litwina i mówi: „Panie Romku, panie Romku”. A on nic. Więc zdziwiony, że narzeczony, co, ożenił się, zapomniał o swojej narzeczonej. Przyszedł do domu i siostrze nic nie mówił. [Po pewnym czasie] znowu spotkał tego pana Romana Litwina. I okazuje się, że on zmiękł i mówi: „Proszę pana, panie doktorze, ja nic panu nie mogę mówić, ale chodźmy do domu i opowiem”. Okazuje się, że on był cichociemnym i po prostu za pierwszym razem nie chciał [rozmawiać], żeby nas nie narażać. Aha, w międzyczasie, jak zmniejszono granice getta, to połowa Leszna należała do getta, a połowa już była po naszej stronie. I tata tam wykupił mieszkanie czteropokojowe, tam miał drugi gabinet lekarski, stomatologiczny i w tymże domu na ulicy Leszno ukrywał cichociemnych. I jak dziś pamiętam, to był rok czterdziesty trzeci, Romek Litwin robił pożegnalną kolację na Marszałkowskiej i powiedział, że on już więcej nie będzie jako cichociemny lądował. Bo on [jako kurier] z rozkazami z rządu z Anglii, [przybył do] władz... Armii Krajowej. „No i spotkamy się po wojnie”. I przy tej kolacji nagle wtarga gestapo, aresztują mego ojca, aresztują moją siostrę i Romana Litwina. Mój tata został wysłany do Oświęcimia po bardzo przykrych przesłuchaniach na Szucha. Moja siostra też była przesłuchiwana i z Pawiaku wywieźli ich do Oświęcimia. Mój tatuś w grudniu czterdziestego trzeciego roku już niestety zakończył swój żywot w Oświęcimiu, a moja siostra przeżyła Oświęcim. [Roman Litwin uczestniczył w operacji lotniczej „Attic”. Zrzut 15/16 1943 przyjęła placówka odbiorcza „Żaba” położona dwanaście kilometrów na południe od Łowicza].
- A co się stało z Litwinem?
Jeżeli chodzi o Romana Litwina, to jego traktowali jako jeńca angielskiego raczej. I oni, ci cichociemni, byli w Spandau. To było takie słynne więzienie pod Berlinem czy w Berlinie. No i nawet moja mama wysyłała parę razy, ja nawet [chodziłam] na pocztę na Placu Napoleona, wysyłałam paczki do tego Spandau, a potem nagle jedna paczka wróciła. I za jakieś dwa tygodnie, kontrola u nas gestapo i szukali Romana Litwina. Oczywiście u nas nie było. Mówiliśmy, że w Spandau w więzieniu. No i proszę sobie wyobrazić, po wojnie dowiedzieliśmy się, że na dworcu […] w Berlinie, wywiązała się jakaś strzelanina i być może on próbował uciec i ślad po nim zaginął. Dowiadywaliśmy się po wojnie, czy może do jakiejś partyzantki się dostał i tam zginął, czy na tym dworcu w Berlinie zginął, ślad zaginął. Ale poszukiwali jego, znaczy, rodzina poszukiwała, bo on z kresów wschodnich pochodził, ale ślad [po nim zaginął. Do tej pory nie wiadomo], co się z tym Romanem Litwinem stało. W książce cichociemnych jest wzmianka, że taki przylatywał z Londynu do Warszawy. No i stąd aresztowanie mego taty, [który] zginął w Oświęcimiu po krótkim okresie pobytu. No to tyle, jeżeli chodzi o [okres] do Powstania Warszawskiego.
- Pani powiedziała, że w mieszkaniu przy Lesznie przechowywani byli, ukrywali się cichociemni, znaczy, nie tylko Litwin, ale jeszcze…
Nie, mogę powiedzieć o Romanie Litwinie, bo wiem, że tam się ukrywał. Bardzo możliwe, że i koledzy jego, ale nas już tam nie wpuszczano. Tata nas nie wpuszczał.
- Czyli nic więcej pani nie wie na temat tych potencjalnych osób, które tam mogły przebywać?
Nie, ale w każdym razie to było mieszkanie na Lesznie pomiędzy... Nie wiem, czy dobrze mówię, czy była taka ulica Orla a Solna, tam myśmy mieli mieszkanie. W każdym razie to było na Lesznie za tym kościołem, niedaleko, który był przesuwany, w Warszawie. Już nie pamiętam, jak on się nazywa, wiem, że był przesuwany. Tak że właśnie w tym mieszkaniu […] był przechowywany Roman Litwin. I dosłownie... Bo miał w nocy, bo oni zawsze spod Kutna gdzieś tam byli i zrzucani, i później, że tak powiem, odlatywali do Anglii...
- Czy pamięta pani rok, w którym ojciec spotkał Romana Litwina?
To był właśnie czterdziesty trzeci rok, ale wiosną.
- Aha… W ciągu jednego roku?
Wiosną, wiosną.
- Wróćmy do pani wspomnień. Proszę powiedzieć, gdzie uczyła się pani wtedy w Warszawie?
Słucham?
- Czy uczyła pani się gdzieś w Warszawie?
Oczywiście, proszę pana. Chodziłam do szkoły (przed wojną polsko-francuskiej), [która] nazywała się Świeżyńskiej-Słojewskiej chyba. Tam pod płaszczykiem takiej szkoły handlowej było normalne gimnazjum. I tam zakończyłam swoją edukację chyba na trzech klasach gimnazjum. I tam chodziłam razem z moją przyjaciółką, panią Wandą Woś-Lorenc, która jest wielką działaczką w Nowym Jorku, w strukturach Armii Krajowej.
- Pani ją poznała właśnie w szkole?
Poznałam ją w szkole i przez cały okres okupacji byłyśmy razem. Ona bywała u nas, świetnie pamięta mego tatę, bardzo kochała moją mamę. Po Powstaniu Warszawskim myśmy wrócili do Gdyni i tam nawet przez rok pani Wanda u mnie mieszkała, no bo [ej] rodzice dopiero organizowali sobie życie w Warszawie.
- Czy zetknęła się pani z konspiracją w czasie okupacji?
No, proszę pana, ja właśnie należałam, o czym dowiedziałam się dopiero później, że to były Narodowe Siły Zbrojne, batalion [imienia] Mączyńskiego. I tam właśnie namówiłam panią Wandę Lorenc, Woś-Lorenc, żeby wstąpiła do organizacji. I myśmy, w moim mieszkaniu składały przysięgę u pana, to był podporucznik [Mieczysław] Szemelowski [„Miłosz”].
- Czy pani znała jego nazwisko?
Znałam jego nazwisko z tej racji, że to był później mąż mojej siostry.
Nie. Wtedy nie.
- To jak go pani określała?
Zaraz, jaki on miał pseudonim, Boże, żebym wiedziała, że tu wywiad przeprowadzą, to bym sobie usiłowała przypomnieć. Jaki on miał [pseudonim]. W tej chwili sobie nie przypomnę.
- W NSZ-ecie były również cyfrowe pseudonimy.
Właśnie on miał, ale naprawdę nie pamiętam, w tej chwili nie pamiętam.
- Pani wciągnęła koleżankę, a kto wciągnął panią?
Wciągnęła mnie moja siostra, która już była bardzo zainteresowana tym panem [Mieczysławem] Szemelowskim [pseudonim „Miłosz”].
To był rok czterdziesty, tak, koniec czterdziestego drugiego, czterdziesty trzeci rok. I myśmy tam właśnie miały [szkolenia], organizowano nam szkolenia jako sanitariuszki.
- Jak te szkolenia wyglądały i gdzie były?
No, pokazywali nam, jak się zakłada opatrunki, jak się nosi chorego, jak reanimacja wygląda, [udzielanie] pierwszej pomocy.
- Czy były jakieś szkolenia z bronią?
Nie. Nie miałyśmy szkoleń. To znaczy nam mówiono o tym, ale nie miałyśmy takich szkoleń.
- Czy dano pani jakąś możliwość wyboru, żeby na przykład szkolić się na łączniczkę albo na sanitariuszkę, czy to było od razu jasne?
Nie. Było powiedziane, że mogę być łączniczką w razie [potrzeby] i sanitariuszką. Tak.
Tak, tak, absolutnie. Ale miałam szkolenia właśnie jako sanitariuszka. Z tym że miałyśmy takie spotkania w Jeziornej, bo ten batalion mój powstał właśnie w Mirkowskiej Fabryce Papieru. Tylko czy to była Jeziorna? To chyba była Jeziorna. I tam właśnie myśmy też parę razy jeździli i tam miałyśmy szkolenia. Ale w czasie Powstania myśmy zupełnie nie nawiązały kontaktu. Ja zupełnie spontanicznie poszłam jako ochotniczka...
- Rozumiem. Przepraszam, już za chwilę do tego przejdziemy.
Tak.
- Czy jakieś koleżanki albo kolegów pani pamięta z okresu szkolenia?
Była razem z nami (nie wiem, czy jeszcze żyje) żona brata kardynała Wyszyńskiego. Były razem w naszej grupie. Ale jakie ona miała nazwisko panieńskie, to naprawdę nie pamiętam.
- Pewnie późniejsza żona, tak? Czy już…
Tak, późniejsza. Po Powstaniu, po Powstaniu.
- Ile osób brało udział w takich spotkaniach?
No, tam było gdzieś maksymalnie cztery, pięć, więcej nas nie było.
- A czy były jakieś szkolenia, powiedzmy, uświadamiające politycznie albo wyjaśniające pewne rzeczy czy jakoś historycznie ustawiające?
Jedynie nam mówiono o tym Mączyńskim, kto to był, (bo to był Batalion imienia Brygadiera Mączyńskiego), że to był powstaniec z „Orląt Lwowskich”... Źle mówię. Jak to się nazywało we Lwowie… No, walka o niepodległość we Lwowie, bohaterów, obrońców Lwowa. O, że on był jednym z bohaterów, obrońców Lwowa. A że pan Szemelowski pochodził ze Lwowa, no to nadano imię właśnie brygadiera Mączyńskiego, który zginął.
- To znaczy, że wtedy jednak pani wiedziała, że to jest Batalion imienia Mączyńskiego?
Nie. Nie wiedziałam, ale mówiono, tak, mówiono. Tak, tak, oczywiście.
- No dobrze. Proszę powiedzieć, czy na takich szkoleniach ktoś pani mówił o tym, że kiedyś może wybuchnąć Powstanie Warszawskie?
No, mówiono, że dosyć tego nękania ludności polskiej, że właściwie powinniśmy odzyskać Warszawę... No, jeszcze wtedy daleko było wojsko rosyjskie, ale się już myślało o tym, żeby w razie czego...
- A jak radziła sobie rodzina po aresztowaniu ojca czy nawet po śmierci? Została mama i wy.
I dwie córki. To znaczy Urszula i Maria Kowalewska. Moja mama kończyła konserwatorium w klasie fortepianu i udzielała lekcji muzyki. I to nie tylko po aresztowaniu taty, ale co się bardzo przydało po wojnie, no bo wtedy już miała trzy córki, bo jedna siostra wróciła z Oświęcimia, i dzięki temu mogła utrzymać i wykształcić córki.
- Rozumiem. Czy pani pamięta lipiec czterdziestego czwartego roku? Jaka była wtedy atmosfera w Warszawie?
Czuło się, że coś się zbliża. Czuło się, że coś się stanie. Absolutnie, to było wyczuwalne... prawie każdym zmysłem, absolutnie to się czuło. I tak się przebąkiwało, że coś będzie.
Proszę pana, dla mnie wybuch Powstania Warszawskiego, to jest nie do opisania, bo trzeba było przeżyć okres okupacji, trzeba było przeżyć... Jak ja wracałam na przykład ze szkoły i nas zaganiano, otaczano wojskiem i przywozili samochodami więźniów z Pawiaku i myśmy musieli patrzeć, jak ich rozstrzeliwują. Proszę pana, tego się nie da zapomnieć. Więc jak coś się takiego przeżywało i straciło się ojca w Oświęcimiu i siostra, która była (nie jestem histeryczką, ale proszę mi wybaczyć, bo to staje przed oczyma) była na Majdanku, no to człowiek był taki szczęśliwy, jak wybuchło Powstanie. Proszę pana, to było [cudowne przeżycie]. Ja byłam taka szczęśliwa, ja byłam taka szczęśliwa, że mogłam opaskę biało-czerwoną założyć. Byłam taka szczęśliwa, że widzę flagę polską, po tych strasznych [przeżyciach]. Bo lata okupacji Warszawy były straszne. Jak samochody jechały, ludzi łapali i wywozili na roboty do Niemiec, to jeszcze dobrze, prawda. Ja byłam jako młoda dziewczyna świadkami takich obrazów. To było straszne. Więc jak niektórym tłumaczę, którzy nie rozumieją, po co to Powstanie Warszawskie, tyle ludzi zginęło. Ja mówię: „Wy tego nie rozumiecie, bo musielibyście przeżyć okupację, żeby to zrozumieć, dlaczego myśmy byli szczęśliwi. Nie chodziło nam o życie, chodziło nam o to, że wreszcie będzie wolna Polska”. Ale nie taką, jaką myśmy później zastali. Tak że takie są moje wspomnienia z okupacji.
- No właśnie, a jak panią zastał 1 sierpnia? Proszę opowiedzieć moment wybuchu Powstania, te obrazy, które pani ma przed oczami.
Proszę pana, więc byłam w swoim mieszkaniu na Lesznie. Bo ja z moim oddziałem nie miałam żadnego kontaktu. Nie wiem, czy to z tej racji, że to były Narodowe Siły Zbrojne... Moja przyjaciółka mieszkała na Starym Mieście, a ja mieszkałam na Lesznie, na Woli. I usłyszałyśmy z siostrą właśnie... no, nie sygnały, tylko jak to się nazywa... no, taki sygnał był, prawda. I to był znak, że [wybuchło] Powstanie Warszawskie. Więc nie zastanawiałyśmy się z siostrą, tylko pożegnałyśmy się z mamą: „Mamo, idziemy brać udział w Powstaniu Warszawskim”, bez tego, gdzie, jak. No i udałyśmy się do szpitala utworzonego bardzo szybko (między innymi też trochę tworzyłyśmy) na Lesznie. Jak powiedziałam, w Sądach był taki punkt szpitalny w czasie Powstania Warszawskiego.
- Czy pamięta pani osoby, które były jakby dowódcami albo przełożonymi w tym szpitalu?
Wie pan, nie pamiętam tego. Myśmy były tak zajęte, bo myśmy i chodziły, i na noszach przynosiłyśmy rannych i opatrywałyśmy i w szpitalu, co mogłyśmy, to robiłyśmy. Nie pamiętam, naprawdę nie pamiętam tego.
- Czy personel to były osoby głównie z AK lub z konspiracji, czy to były osoby cywilne?
Proszę pana, absolutnie byli z AK. Byli lekarze, nazwiska panu też nie powiem, no i było dużo cywilnych. Nas w tej chwili można było traktować jako cywilnych, bo nie byłyśmy związane z naszym batalionem, który walczył gdzieś na obrzeżach Warszawy, w tej tak słynnej „Obroży”.
- Jeszcze chciałbym z panią zobaczyć 1 sierpnia. Czy pani może powiedzieć, czy pamięta pani, jak była pani ubrana i co miała przy sobie, kiedy wyszła pani do tego szpitala?
Jak ja wyszłam do szpitala…
- Znaczy do szpitala z domu.
Do szpitala. Wzięłam fartuch, bo planowałam, że będę właśnie jako sanitariuszka, a że tych fartuchów miałam co niemiara, bo tata tam miał gabinet lekarski, [więc] wzięłam nawet parę fartuchów lekarskich, no i spódnicę jakąś, i buty wygodne, i bluzę. O, to wszystko.
- Czy miała pani jakąś torbę, jakieś środki opatrunkowe?
Miałam, oczywiście, bo tego miałam zawsze bardzo dużo. Nie w wyposażeniu z mojej organizacji, tylko jako zasada, że myśmy gromadziły. Miałam dużo bandaży, miałam nożyczki, miałam środki opatrunkowe. Tak że z tym się udałam właśnie, no bo zupełnie nie miałam kontaktu z moim oddziałem.
- A kiedy pani tam trafiła, to czy ktoś panią pytał o kompetencje, czy miała pani jakieś szkolenie potwierdzające pani…
Szkolenia nie miałam, bo powiedziałam, że przeszłam przez szkolenie. Poza tym miałam już takie predyspozycje, bo planowałam pójść na medycynę. No i miałam też takie tradycje, bo mój dziadek był lekarzem, pradziadek był lekarzem, no, tata dentystą, ale to też w służbie zdrowia, prawda...
- Jeśli chodzi o pacjentów, to jakiego rodzaju to były osoby? Czy to byli też walczący Powstańcy, czy…
No, jak najbardziej. Tam tylko było właściwie dla walczących Powstańców, którzy bardzo dzielnie walczyli o Wolę. Tam bardzo silne walki się odbywały. No i myśmy na noszach penetrowały teren i przynosiłyśmy [rannych], no i na miejscu też opiekowałyśmy się tymi leżącymi, ciężko, ciężko chorymi. Opatrunki, karmienie, higiena osobista, na tym polegała praca sanitariuszek.
- Ale to znaczy, że pani nie była osobą, która była tylko w szpitalu, tylko była też na zewnątrz.
Ależ oczywiście, wychodziłyśmy też na zewnątrz.
- A jak było to zorganizowane? Chodziła pani po prostu z koleżanką gdziekolwiek, czy ktoś panią kierował...
Wiedziałyśmy, gdzie były walki, wiedziałyśmy. Tam na Woli to był jeden wielki chaos, wie pan. Naprawdę to był jeden wielki chaos, tak jak ja to odbieram. No i po prostu interesowałyśmy się.
- A pamięta pani, gdzie pani chodziła? Jakieś ulice, miejsca, w których pani była, zabrała kogoś?
No, właśnie tam w okolicach tego szpitala i powyżej.
- Jak duży mógł to być obszar, gdzie pani chodziła?
Wie pan, trudno mi to określić, naprawdę. Bo tutaj huk i strzał, to człowiek nie patrzył, tylko patrzył, gdzie jest człowiek szukający ratunku. Słyszało się jakieś jęki, to się nie centralizowało, tylko szybciutko się brało do szpitala i tam... Na miejscu nieraz się opatrywało.
- Czy zawsze pani chodziła z jedną osobą, na przykład z tą koleżanką, czy to było różnie?
Dwie osoby chodziły.
- No tak, ale czy ta druga osoba to była zawsze ta sama osoba?
Nie, nie, nie… Nie było jakichś, bo tam był jeden wielki chaos, naprawdę. Tam wszystko leciało na żywioł. Tak to z perspektywy czasu widzę, że to tak nie było zorganizowane, że taki oddział, taki oddział, tak jak to jest w szpitalach, prawda. Tak że to było spontanicznie.
- Czy pani pamięta może pierwszą osobę ranną, którą pani opatrywała, albo jakieś szczególne przypadki?
Nic nie pamiętam. Tego się nie rozpatrywało, bo tam były chwile walki o życie, o życie tego rannego. Ja nie wiem, żadnej statystyki nie robiłam, że podawałam, że pan X taki, pani taka. No, tam przeważnie byli mężczyźni, młodzi mężczyźni.
- Ale czasami była jakaś sytuacja wyjątkowa. Ktoś był ranny w taki sposób, że…
Nie, proszę pana, ja nie powiem, bo nie pamiętam. Naprawdę nie pamiętam.
- Czy zdarzyło się, że pani opatrywała, albo w ogóle był w szpitalu ktoś, kogo pani znała wcześniej, z okresu przed Powstaniem?
Nie. Nie.
- Jak było z żywnością w tym szpitalu?
No, jakoś tam sobie radzili, ale jakim sposobem, to nie wiem. Wiem, że podawałyśmy chorym jakieś płyny. Człowiek wtedy nie myślał o jedzeniu, człowiek naprawdę myślał o ratowaniu tych ludzi, już mniej o siebie. Nie chcę siebie gloryfikować, ale taka była chwila i to było motywem naszego działania, żeby ratować ludzi.
- Rozumiem, że panował tam chaos i że działo się szalenie dużo, ale czy jest coś z okresu w szpitalu, co pani szczególnie zapadło w pamięć jako jakiś największy problem albo jakaś rzecz, która się najczęściej powtarza. Jakie jest pani wrażenie dotyczące szpitala?
Uważam, że było za mało środków opatrunkowych. Nie było leków, nie było środków takich, no... przeciw infekcjom. Tak że tego było , za mało było tego. Ja byłam zadowolona, że naprawdę sporo miałam tych, które z domu wyniosłam, i to bardzo mi pomogło. Szczególnie jak wychodziłam ratować tych na zewnątrz, pierwsze opatrunki. Ale mało tego było i owało już. Pod koniec myśmy prawie nic nie mieli, w każdym razie tam, gdzie pracowałam. Proszę mi wierzyć.
- Jak długo w ogóle działał ten szpital, do kiedy?
No, jak już Niemcy zdobyli Wolę... Ja nie pamiętam, to był chyba zaledwie tydzień. Tak jakoś powinnam sobie [przypomnieć]. Właśnie przyjechałam między innymi, żeby kupić literaturę i przypomnieć sobie [...]. Ale krótko Powstanie na Woli trwało, najwyżej tydzień chyba. Już po tygodniu ten szpital Niemcy okrążyli i rozstrzeliwali resztę ciężko chorych. [kilkoro rannych udało się] na Stare Miasto przenieść – to pamiętam. Ale ja już w tym nie uczestniczyłam, bo myśmy zostawiły mamę na Lesznie w mieszkaniu i poszłyśmy po mamę, bo uważałyśmy, że tyle już ona przeżyła, a tym bardziej że powiedziała: „Idźcie walczyć, ratujcie [rannych]. Niech te krzywdy za tatę będą jakoś wyrównane”. No i myśmy z mamą, znaczy moja siostra i ja, z mamą opuściłyśmy [Warszawę], szłyśmy w tym pochodzie, opuszczając zajętą już [Wolę].
- Czy pamięta pani, którego to było sierpnia?
No, nie pamiętam, ale to jak już Wola padła.
- I jeszcze jedno chciałbym uściślić. Pani do szpitala poszła z przyjaciółką, a co się…
Nie z przyjaciółką, z moją siostrą.
A przyjaciółka moja była na [Starym Mieście] i też tam działała jako sanitariuszka, ale też nie miała nic wspólnego z tym naszym oddziałem, bo nasz oddział był w Piasecznie, Jeziornej.
- I jak pani wyszła... Bo pani trafiła do szpitala już 1 sierpnia, tak?
Tak, tak, absolutnie. Zgłosiłyśmy się, jak zorientowaliśmy się, [że nastąpił] wybuch Powstania, zaraz poszłyśmy do tego szpitala.
- I jak poszłyście do tego szpitala, to od tego momentu odwiedzałyście matkę, czy do momentu zakończenia działań na…
Dopiero po zakończeniu działań poszłyśmy. To było niedaleko. Mieszkanie było od tego szpitala. Doszłyśmy do wniosku, że mamy nie mogłyśmy zostawić samej.
- A czy dochodziły do was wieści z innych części Woli? Mam na myśli wydarzenia, które nazywa się tak zwaną rzezią Woli.
Oczywiście. Proszę pana, jak myśmy szły w tym pochodzie…
- Ale wcześniej. W czasie tego tygodnia, kiedy tam działałyście…
Słyszałyśmy, że tam były straszne rozstrzeliwania. Słyszałyśmy, nie wiedziałyśmy, czy to walki, czy to rozstrzeliwania, ale dowiedziałyśmy się później, że mnóstwo rozstrzelano.
- I jeszcze chciałbym uściślić – to był szpital, który był szpitalem istniejącym już wcześniej, ale…
Nie. On powstał w czasie Powstania Warszawskiego.
Taki szpital polowy. Właśnie nie wiem, czy tam przed wojną był sąd, co tam było w czasie okupacji, ale tam został utworzony szpital polowy i myśmy w tym szpitalu polowym były jako sanitariuszki.
- Rozumiem. W takim razie możemy chyba przejść do tego momentu wyjścia, tak? Jaki to był moment, że zdecydowałyście, że wracacie do matki?
Proszę pana, po prostu Niemcy okrążyli ten szpital i niektórych pacjentów nawet rozstrzeliwali.
- To można było wobec tego z tego…
Jakoś myśmy się przedarły. Jakoś przedarłyśmy się, poszłyśmy do mamy i z mamą szłyśmy razem pieszo do Pruszkowa, gdzie na stacji…
- Przepraszam, Niemcy okrążyli szpital. Ale czy to byli Niemcy, czy to były takie jednostki rosyjskojęzyczne, jakie…
Kochany, to były właśnie te bandy „upowskie”. To nie byli Niemcy, bo Niemcy może nie byli tak okrutni. Przepraszam, że to mówię, ale oni byli okrutni. To nie byli Niemcy, to były bandy „upowskie” czy jakoś inaczej to się nazywało, którzy nienawidzili Polaków. I oni nie liczyli się w ogóle, czy kobieta, czy mężczyzna, czy dziecko. Bili, mordowali.
- Czy pani była świadkiem rozstrzeliwań osób, które były w szpitalu?
Proszę pana, widziałam parę tych... I wtedy myśmy się zorientowały, że to tutaj nie ma co, tak i tak nic nie zdziałamy, prawda.
- Ale czy to był rozstrzeliwany personel szpitala, czy ranni w szpitalu?
To byli ranni. Ja widziałam rannych, których dobijali.
Strzałami.
- Po prostu osoby leżące na łóżkach…
Tak, tak, ja to widziałam. Nie bujam, ja to widziałam. I wtedy właśnie myśmy postanowiły iść po mamę i razem opuścić Warszawę z mamą. Nie zostawiać jej biednej samej. Bo nas wysłała: „Idźcie, walczcie”, ale doszłyśmy do wniosku, że musimy po nią pójść i z tej racji myśmy w ogóle nie poszły na Stare Miasto.
- Kiedy wyobrażam sobie tę scenę, powiedzmy, „ronowców” czy „dirlewangerowców”, którzy byli na terenie szpitala i rozstrzeliwali... Czy to było rozstrzeliwanie przypadkowe, czy w zasadzie po kolei i zamierzone?
Ja nie wiem, co oni myśleli, ale było po kolei, zamierzone. A co tkwiło w ich psychice... No, to chyba zamierzone, prawda.
- No tak. Chodzi mi o to, czy po prostu kolejne osoby rozstrzeliwano, czy jak ktoś coś źle powiedział albo się skrzywił, to wtedy strzał.
Nic, nic nie mówili, tylko sobie, że tak powiem, wybierali. Oni traktowali to jako zabawę, absolutnie jako zabawę. Jako rozrywkę. Nie licząc się, że to jednak życie ludzkie jest, że to też są
homo sapiens.
- A czy na przykład odzywali się? Personel próbował z nimi rozmawiać albo pani miała możliwość…
Ale skąd.
- Dobrze. W takim razie przejdźmy do tego momentu, kiedy panie właściwie wychodzą z Warszawy. Jak wyglądała ta droga, jak pani ją zapamiętała, co pani wtedy widziała?
Był piękny, piękny poranek. Przepiękna pogoda, ciepło. I nas zgarnęli, otoczyli kordonem i prowadzili pieszo. Mam takie przykre wspomnienia, bo potknęłam się. Idąc, potknęłam się i proszę sobie wyobrazić, że potknęłam się o palące się zwłoki człowieka. Tam nie było już skóry, tylko poprzez żebra wychodziły płomienie. Pierwszy raz w życiu i daj Boże, żebym nie więcej, zobaczyłam płonące ludzkie zwłoki. I ja się o to potknęłam. Proszę pana, zamykam oczy i widzę ten obraz, nie mogę wykreślić tego ze swojej pamięci. No i tak szłyśmy w tym strasznym upale, o głodzie, spragnione bez krztyny wody i doszłyśmy do Pruszkowa. To był marsz pieszych, jak on długo trwał, nie potrafię teraz powiedzieć.
- Nie było żadnego miejsca postoju?
Nie było.
- A co panie miałyście ze sobą?
Miałam plecak, w którym miałam dwa bochenki chleba, bo taki był głód, że uważałyśmy, że to jest najważniejsze. Jakąś wodę z kranu, trochę bielizny osobistej i koniec, nic więcej.
- A jakiś pojemnik, żeby nalać trochę wody czy zupy?
Taką zwyczajną menażkę miałyśmy. […] No i tak [szłyśmy] na peron dworca w Pruszkowie, zmęczone, zmordowane, jeszcze moja mama nas na duchu podtrzymywała: „Dziewczyny, trzymajcie się, pamiętajcie, że musicie wyżyć, żeby potem odwdzięczyć się za wszystko to, co przeżyłyśmy i co moja rodzina przeżyła”. I na tym peronie wywiązała się straszna strzelanina. A myśmy wiedzieli już, że oni wywożą albo do Oświęcimia, albo do obozów pracy, albo gdzieś do jakichś obozów koncentracyjnych. I moja siostra, która była wtedy w Oświęcimiu, patrzyła na wszystkie transporty, które były właśnie, czy nas przypadkowo nie ma. I my, wiedząc to i widząc, jak oni wyciągali mężczyzn i rozstrzeliwali, powiedziałyśmy: „Nie. Albo dojedziemy do Oświęcimia żywe, albo tam zginiemy, albo musimy uciekać”. I wywiązała się strzelanina na tym dworcu w Pruszkowie i rzeczywiście tam ktoś usiłował uciekać. [Nie wiem], czy mu się udało, czy nie, ale się straszne zamieszanie wytworzyło. I myśmy wtedy powiedziały: „Uciekajmy, bo albo zginiemy tutaj, albo tam”. I myśmy uciekły i gdzieś tam w pobliżu, do jakiejś rodziny [udałyśmy się], tam przeczekałyśmy, aż cały transport przeszedł do obozu... Jak dziś pamiętam, po prawej stronie był obóz w tym Pruszkowie.
No, uciekłyśmy normalnie poprzez tory.
- Czy ktoś nie strzelał za wami?
Nie, nie, jakoś, bo takie było tam zamieszanie, że jak zobaczyli, wie pan... No, jakoś nam się udało. Za nami nie strzelali, a może i strzelali, ale uchroniło nas to. No i w nocy, jak zmierzch zapadł, pieszo poszłyśmy do Milanówka (to niedaleko z Pruszkowa, już w tej chwili nie pamiętam). A w Milanówku był mój wujek, taki znany bardzo, [Mieczysław] Krzyżankiewicz, który uciekł z Poznania, bo był dyrektorem i założycielem Targów Poznańskich, wujek Krzyżankiewicz. No i tam miał willę i myśmy w tej willi się przenocowały i tam dwa, trzy tygodnie byłyśmy jeszcze u wujka. Ale tam bez przerwy były łapanki, bez przerwy były łapanki, a że żona mojego wujka była Niemką, no to ile razy tam stukali, no to ona wyszła, prawda: „Co wy tu chcecie? Ja jestem Niemka, odczepcie się”. A myśmy się na strychu z siostrą i z mamą ukrywały, jak były te [łapanki] właśnie w Milanówku. To mało kto wie, jak oni wyłapywali partyzantów w tym Milanówku. No i tak jakoś przetrwałyśmy. W międzyczasie mój…
- Przepraszam, jeszcze tylko chciałem zapytać, czy panie miały jakieś dokumenty, czy wzięły ze sobą kenkarty, tego typu rzeczy?
Nie pamiętam, naprawdę nie pamiętam, czy myśmy… Wzięłyśmy chyba, dlatego że ja do dzisiejszego dnia mam tę kenkartę. Oczywiście, że miałyśmy. Mam nawet kenkartę z wyciętą... Bo wymieniali później wycinki tej kenkarty za jakieś pieniądze. Mam, do dzisiejszego dnia mam tę kenkartę. Mam, tak. Wyszłam z kenkartą.
- Dobrze. Trzy tygodnie byłyście panie…
Tak, trzy tygodnie byłyśmy, a potem pojechałyśmy do Radomia. No... Chyba dłużej byłyśmy, dłużej, ja wprowadziłam w błąd. Bo widziałam płonącą Warszawę, to chyba Stare Miasto podpalali, i serce mi się kroiło. Warszawa strasznie płonęła, bo oni systematycznie podpalali. Tak, to ja byłam dłużej w tym Milanówku. Pamięć jest jednak ulotna, trochę tych rzeczy nie pamiętam, jak długo byłam. W każdym razie z Milanówka później z mamą pojechałyśmy do Radomia, a moja siostra trafiła jeszcze do partyzantki, do lasów kampinoskich. Tam batalion „Letni” [właściwie kompania „Leśna” batalionu NSZ – red.], gdzie plutonowym był pan Szemelowski, przyszły mąż mojej siostry. I tam w lasach kampinoskich później ich nakryli, jego wywieźli… [...]
Tam była cała ich grupa i w ogóle, jak to i partyzanci i oni, czekali, aż Rosjanie zajmą i Warszawę, i Gdynię, i oni pieszo będą szli do Gdyni i będą działali w Gdyni, żeby Rosjanie [niezrozumiałe]. No, Boże, fantazja młodych ludzi i entuzjazm i… Tak można to teraz oceniać, prawda. W Lipnie ich złapali, cały ten batalion, to był tak zwany pluton „Leśny”, i ich wywieźli do Rosji. I oni byli w Rosji, dwóch tylko przeżyło, resztę nie rozstrzelali, ale po prostu tych warunków nie wytrzymali. Mój szwagier transportem jechał do Polski, bo prawdopodobnie tu miał mieć jakiś pokazowy proces, uciekł z transportu. Udało mu się uciec z transportu. Uciekł do Krakowa, bo tam miał [brata]
- W którym roku zostali złapani?
W czterdziestym piątym roku […] … W czterdziestym piątym roku, [17 stycznia w Lipnie. Wywiezieni do Charkowa, gdzie po dziewięciu miesiącach transportem jechali do Polski]. A w lasach to byli po Powstaniu Warszawskim, cały czas.
- Rozumiem. A co działo się z panią?
Po Powstaniu Warszawskim z mamą znalazłam się później w Radomiu. No i zaczęłam uczyć się, bo moją edukację skończyłam w tym gimnazjum Świeżyńskiej-Słojewskiej na trzech klasach gimnazjalnych. I tam zrobiłam małą maturę, a później już w czterdziestym piątym roku wróciłam z mamą i z moją siostrą, bo jej męża aresztowali, jak powiedziałam w Lipnie i wywieźli do Związku Radzieckiego. Wróciłyśmy do Gdyni, do naszego przedwojennego mieszkania. No ale niestety tam doładowywali mnóstwo ludzi i to już nie było to mieszkanie, prawda.
- A jeszcze chciałbym zapytać, czy pani pamięta moment przejścia frontu sowieckiego, czyli przełom czterdziestego czwartego i czterdziestego piątego roku?
Tak, proszę pana, pamiętam, ale ja to widziałam w Radomiu. Widziałam Niemców, jeńców niemieckich, bardzo bitych przez Rosjan. I powiem panu, że mi było żal. Naprawdę, mimo że tyle [krzywdy doznałam], ale jednak Polacy nie są tacy okrutni. Zawsze mówiłam: „Jak się wojna skończy, każdego Niemca będę wieszała za to, co on zrobił”, ale potem mi było trochę żal tych ludzi, jak widziałam, jak tych jeńców niemieckich bili, maltretowali, jak ich tam Rosjanie wzięli [do niewoli]. Bo widziałam [to] jak Rosjanie weszli do Radomia.
- A w stosunku do państwa, do ludzi, do Polaków, cywilów, jak się zachowywali ci Sowieci?
Nie miałam żadnego kontaktu, absolutnie żadnego nie miałam, w Radomiu w każdym razie.
- A gdzie pani była w momencie zakończenia wojny, w maju 1945 roku?
W Radomiu, cały czas w Radomiu. Dopiero jak już moja siostra wróciła z tych… Nie, przepraszam. To my z mamą jechałyśmy do Gdyni, no bo trudno być u rodziny na garnuszku. Wróciłyśmy do Gdyni, moja siostra też wróciła do Gdyni, a jej małżonek był w Rosji [w Charkowie]. W międzyczasie wróciła również moja siostra z Oświęcimia. Ale jej powrót, też ostatni [okres], był tragiczny […]. […]
- Proszę jeszcze powiedzieć, czy nie miała pani jakichś nieprzyjemności, tak zwanych represji ze strony komuny w związku z byciem w Powstaniu?
Kochany, ja się nie ujawniałam, ale miałam bardzo duże przykrości z racji tego, że ojciec zginął w Oświęcimiu, że byłam córką lekarza, że traktowali jako kapitalistów (bo tata był [bogaty], myśmy byli bogaci, bardzo nam się dobrze powodziło), to ja w czasie studiów biedę miałam, naprawdę miałam biedę. Bo jak mówiłam, mama żyła z lekcji gry na fortepianie, to tak, stypendium nie dostałam przez całe pięć lat studiów. W domu akademickim dla mnie nie było miejsca i bidę klepałam. Dostawałam tyle, że powinno wystarczyć, ale młoda dziewczyna chciała się ubrać, to pierwsza rzecz, były takie komisy, w których można było dostawać ciuchy, to połowę pieniędzy wyrzucałam na ciuchy, no a później bidę klepałam. Tak że od czwartego roku studiów... Wtedy było mało ludzi z wyższym wykształceniem, a że byłam, nie chcę się chwalić, dobrą studentką, profesor mi zaproponowała, profesor Hurynowicz, kierownik Katedry Neurofizjologii, pracę asystenta, zastępcy asystenta. Po wojnie były jeszcze takie stanowiska na uniwersytecie, bardzo dużo było zastępców asystenta, teraz takiego czegoś już nie ma. Tak że miałam... Tam jakoś coś dotarło, wie pan, to właśnie miałam duże przykrości.
- Proszę mi powiedzieć jeszcze na koniec, jaki jest pani dzisiejszy stosunek do Powstania Warszawskiego, co pani o nim myśli?
Proszę pana, więc ja powiedziałam, że trzeba było przeżyć okupację. Trzeba przeżyć tyle nieszczęść, jakie ja miałam, żeby... To był zryw i ja to bardzo sobie cenię, bo jak powiedziałam, jak mogłam założyć opaskę, mogłam flagę zobaczyć, ja to pozytywnie [odbieram]. Znajomi, którzy [byli] starsi, nie rozumieją tego, to mówiłam: „Trzeba było przeżyć to, żeby zrozumieć”. Ja oceniam ten zryw jak najbardziej pozytywnie. Aczkolwiek spotykam się z opinią, taka na przykład jest mego syna, że po co to Powstanie, tyle ludzi zginęło, Warszawę nam zniszczyli, tyle nieszczęść. Po co to było – to jeden wielki niewypał. A ja mówię: „Nie przeżywaliście okupacji, to nie zabierajcie głosu na ten temat”. I do tej pory jest taka opinia i ja ją stale gdziekolwiek mogę, taką opinię wypowiadam. Nie wiem, czy panowie też takiego jesteście zdania, ale jesteście młodzi, ale powinniście taką staruchę jak ja zrozumieć, że to było spontaniczne, to było cudowne, to był nieopisany zryw chęci wyzwolenia się. Nie da się tego ująć w słowach. To trzeba było przeżyć, wie pan, naprawdę.
- Czy jest jeszcze coś, być może jakiś epizod, który pani umknął, albo coś, co chciałaby pani powiedzieć na koniec rozmowy?
Ja tak i tak uważam, że bardzo dużo powiedziałam. Prawdopodobnie wiele rzeczy niepotrzebnie. Może wiele rzeczy, które nudziły, no, ale wobec tego, że mnie w pewnym sensie sprowokowano, ja zupełnie nie przypuszczałam, że mnie coś takiego spotka dzisiaj. No, to wyrzuciłam z siebie. Ale już sporo powiedziałam.
Warszawa, 31 lipca 2014 roku
Rozmowę prowadził Sławomir Turkowski