Zofia Kordianna Stallman „Kora”
Jestem Zofia Srzednicka z domu, [obecnie] Stallman.
- Jak wyglądało pani życie przed wojną?
Przed wojną żyłam w bardzo dobrych warunkach w Bydgoszczy, z moją matką, bo ojciec umarł, jak byłam małym dzieckiem, ale zabezpieczył nas bardzo dobrze finansowo. Ja byłam szczęśliwym dzieckiem, rosnącym w Bydgoszczy, potem chodzącym do szkoły. Lekkie życie było.
Mój ojciec miał majątek w Poznańskim, dzierżawę państwową, pięcioletnią, z tym że ojciec umarł, jak miałam sześć miesięcy, tak że naturalnie go nie pamiętam.
- Czy pani mama po śmierci ojca musiała podjąć pracę zawodową?
Nie. Ojciec dłuższy czas wiedział, że umiera, bo miał anginę pectoris, to znaczy był chory na serce i niestety wtedy jeszcze lekarze nie znaleźli lekarstwa (nie pamiętam, jak to się nazywa), które się zabiera, jak są ataki serca. Teraz bardzo często się to używa, bierze się pod język – nitrogliceryna. Nitrogliceryny nie znano, [wprowadzono] dopiero parę lat po śmierci ojca. Tak że na przykład jego brat, który miał tę samą chorobę serca, żył do samej śmierci, do siedemdziesięciu pięciu lat.
- Czy miała pani rodzeństwo?
Miałam dwie siostry, jedną przyrodnią siostrę, starszą o piętnaście lat, a drugą z tego samego ojca i mamy, pięć lat starszą.
- Jak pani wspomina szkołę?
Chodziłam do szkoły w Bydgoszczy i uczyłam się, ot tak, bo taka była moda. Naśladowałam moją własną siostrę, która nigdy się nie uczyła: „Bo po co?”, i musiała przechodzić przez szkołę, ale właśnie nauczyłam się uczyć, jak Niemcy zabronili akademickiego wykształcenia. Na złość Niemcom zaczęłam się uczyć. I nauczyłam się, że to jest wielka przyjemność być dobrą uczennicą. Chodziłam do sióstr nazaretanek, do szkoły w Warszawie. I one były wspaniałe. Siostry nazaretanki były wspaniałe. One swojego ducha dawały, żeby nas wszystkiego nauczyć, bo nie wiadomo było, jak długo będziemy mogły się uczyć czegokolwiek.
- Jak atmosfera szkoły i szkoła panią ukształtowała?
Która? Przed wojną czy w czasie okupacji?
Naturalnie wojna się zaczęła, jak miałam trzynaście lat, i szybko dorosłam. Bo tak jak byłam dzieckiem, które było dzieckiem i sobie o niczym poważnym nie myślałam, tak momentalnie zaczęłam być osobą, która miała obowiązki, miała dyscyplinę. Rzeczywiście patrząc wstecz, zaczęłam być jednostką społeczeństwa. A nauka w szkole – siostry były fantastyczne, a ja byłam ich bardzo dobrą uczennicą. Tak że one mnie lubiły i uczyły, a jak się uczyłam dla nich też i dla siebie.
- Proszę powiedzieć, jak państwo znaleźli się w Warszawie?
Ponieważ myśmy mieszkały w Bydgoszczy, Bydgoszcz była garnizonowym miastem i mamusi większość znajomych to byli oficerowie, więc naturalnie… Poza tym wiadomo było, że Hitlera armie są nad granicą i mamusia pytała znajomych oficerów: „Powiedzcie mi, kiedy uciekać”. Więc oni nam powiedzieli: „Zapakuj wszystko, co możesz, i uciekaj do Warszawy”, jak rzeczywiście się zbliżało. Myśmy przyjechały do Warszawy, ja przyjechałam ze znajomymi mamusi, wojskowymi, wojskową rodziną, małżeństwem wojskowym, autem, a mamusia przyjechała pociągiem z moją siostrą. Myśmy przyjechały do najstarszej siostry, która mieszkała w Warszawie.
- W jakiej dzielnicy panie zamieszkały?
Koło Rozbratu, na Fabrycznej, w blokach Banku Gospodarstwa Krajowego, bo mój szwagier tam pracował. Zdaje się... Tak, to był Bank Gospodarstwa Krajowego.
- Czy w czasie okupacji była pani ofiarą bądź świadkiem represji ze strony Niemców?
Nie, jakoś udawało mi się zawsze uciekać z łapanek, przed łapankami. Tak samo jak potem, jak miałam piętnaście lat, zaczęłam pracować w podziemiu.
- Jak zetknęła się pani z życiem konspiracyjnym?
Szukałam tego, ale nie wiedziałam, kogo spytać. Kiedyś na wakacjach byłam w górach, tam moja najstarsza siostra potem pojechała w góry, tam była dalsza rodzina jej męża krewnych, do Raby Wyżnej. Tam jeździłam w czasie wakacji, żeby się trochę odżywić, bo w Warszawie z jedzeniem było marnie, szczególnie ze świeżymi owocami. Więc pojechałam tam, tam była młodzież tak samo jak ja, z Warszawy. Któregoś dnia poszłam zbierać maliny i słyszę, ktoś gwiżdże francuski hymn, „Marsyliankę”. Więc ja słucham „Marsyliankę”. I on zagwizdał, zagwizdał i przerwał, to ja mu zagwizdałam z powrotem. Ale siedzę przy tych krzakach malin. On znowu zagwizdał, ja mu znowu odgwizdałam. W końcu on wyszedł skądś, bo ja nie wiedziałam, kto to jest. Wyszedł, poznałam, że to jest jeden ze znajomych z Rabki. No i na gorącym uczynku go znalazłam, więc powiedział mi naturalnie... Jakoś wiedział, że mi wierzyć można, i powiedział, że szukał, miał się spotkać z francuskim uciekinierem z obozu niemieckiego i miał go przeprowadzić przez granicę do Czech. No więc ja przy okazji mu powiedziałam, że bym chciała należeć – on też był z Warszawy – że chciałabym należeć do podziemia. On powiedział, że dobrze, że sprawdzi ze swoim dowództwem, kontaktami. Po jakimś czasie przyjechaliśmy do Warszawy, on powiedział, że jestem zaakceptowana, i powiedział mi, co robić.
- Jak ten człowiek się nazywał?
Anek,
a, n, e, k (ja już [literuję] po angielsku). Muszę pani powiedzieć, że nie pamiętam jego nazwiska. To był Anek i co jeszcze, może podświadomie chciałam zapomnieć, bo nie powinna była znać jego nazwiska.
- W jaki sposób była pani zaangażowana?
Więc od Anka dostawałam nakazy, co robić. Czasem nosiłam broń, czasem przenosiłam meldunki, a czasem robiłam wywiad. A mnie było bardzo lekko robić wywiad, bo poszłam gdzieś, wtedy udawałam takiego smarkacza i zagadywałam do ludzi, [mówiłam], co mi przyszło do głowy, do pracowników, którzy pracowali, i dowiadywałam się dokładnie, co chciałam, bez ich wiadomości, że czegoś szukam.
- Czemu miał służyć ten wywiad?
Nie wiem, tym miał służyć, w tym wypadku (w tym jednym wypadku, który mam na myśli) miałam zorientować się, jakie są wejścia do danego domu, gdzie ktoś się może schować. Wiadomo było, że będzie akcja. Wiedziałam, że będzie akcja. Musiałam narysować, gdzie, co i jak.
- Czy pamięta pani, które to były miejsca?
Nie, nie pamiętam. Tego nie pamiętam. Wiem, jak to wyglądało, do tej chwili, bo mam bardzo wzrokową pamięć, ale jaka to była ulica, nie mam zielonego pojęcia. Nie, nie pamiętam.
- Jak często nosiła pani broń?
Jeden z wypadków, gdzie nosiłam trzy pistolety, to myśmy poszli do Jabłonny. Było jeszcze dwóch innych mężczyzn i z tego co ja wiem, mieli pójść do leśniczówki na moczarach, [właściwie] na bagnach, nie na moczarach, do leśniczówki na bagnach. Niestety ci, którzy prowadzili, to nie był Anek, prowadzili nas, przegapili, co mieli narysowane, i poszli do złej leśniczówki. Potem postanowili nie zarzucić planu i wrócić się a pójść i znaleźć tą leśniczówkę. Ale w pierwszym miejscu wiadomo było, że oni wyszli wrogo. Niestety z tej leśniczówki dali znać następnej leśniczówce, która nazywała się „Na bagnach”. I jak chłopcy podeszli, to tam policja z drugiej strony nadchodziła, tak że oni wrócili się do lasu. No i ja dostałam trzy pistolety, żeby zanieść z powrotem do Warszawy, a oni mieli iść z przepustkami, poszli inną drogą. Ja przeszłam. Pisałam o tym w książce.
To był cud, bo droga była... Sprawdzali ludzi, wszystko co nosili. Ja nie wiedziałam, co zrobić, ale na szczęście dwóch „kałmuków”, to są [żołnierze] z armii Własowa. Oni byli bez broni na rowerach. Wtedy wielu Rosjan z armii Własowa zostało zaakceptowanych przez Niemców i zaczęli być w niemieckim wojsku. Więc oni najpierw chcieli mnie zapoznać. Ja ich odepchnęłam, ale potem jak wyszłam z lasu, to sobie myślę: „Może to będzie mój ratunek”. I rzeczywiście zaczęłam z nimi flirtować. Oni byli na rowerach, ja weszłam między rowery i flirtuję z nimi. Szliśmy drogą, środkiem drogi, a tu była żandarmeria na jednej stronie i na drugiej stronie. Ja byłam przygotowana, bo na wierzchu miałam pistolet do własnego strzelania.
Notabene wszystkie były nabite, z kulą w lufie. Jak przechodziliśmy koło punktu żandarmerii z lewej strony, to ja flirtowałam z gościem po prawej, i on [żandarm] jakoś w ogóle nie zwrócił uwagi. Popatrzyli się, niemieckie mundury i jakaś
Fräulein w środku (wie pani, co to jest
Fräulein)... A potem jak mieliśmy tam iść, ja flirtowałam z gościem po lewej stronie. I ten Niemiec... Aha, a ja miałam tę torebkę z przełożonym moim płaszczem, bo to było na wiosnę, późną wiosną, ale jednak wiosną. Ja w płaszczu miałam w kieszeni kenkartę, ale pistolety miałam w tej torebce. I raptem słyszę: „Hej,
Fräulein” z prawej strony. A ja udaję Greka, biorę kenkartę z kieszeni i z głupim uśmiechem – starałam się wyglądać jak najtańsza dziewczynka, która z Niemcami chodzi – odwróciłam się i pokazałam mu kenkartę. A on machnął ręką. Wtedy pode mną się prawie nogi zagięły, ale szłam dalej. A na zakończenie, więc z tymi dwoma Rosjanami szłam. Ledwośmy się porozumiewali, ale to wszystko jedno. Oni chcieli, przyrzekłam im wszystko, co mogłam: przyprowadzę przyjaciółkę następnego dnia, blondynkę, brunetkę, co chcą. Szliśmy, idziemy do stacji, a tam moi trzej koledzy stoją. I oni w pierwszym momencie myśleli, że jestem zaaresztowana. Raptem zauważyli, że z nimi flirtuję. Zaczęłam się żegnać, powiedziałam moim „aniołom stróżom”, jak to się mówi, „aniołom stróża”, tak: „Do widzenia”. Oni chcieli podać mi ręce. Ja mówię: „Nie, w Polsce całuje się panią w rękę”. I oni mnie pocałowali w rękę. Tamci chłopcy, co stali, myślałam, że pękną ze śmiechu. I szczęśliwie to się skończyło.
- Czy w związku z wykonywanymi rozkazami zdarzały się jeszcze inne niebezpieczne sytuacje?
Tak, ale nic specjalnie dużego, tyle że musiałam zawsze uważać. Nigdy nie byłam blisko do rewidowania. To był jedyny raz, kiedy rzeczywiście bardzo byłam bliska rewidowania.
- Czy oprócz pani ktoś jeszcze z pani rodziny był zaangażowany w konspirację?
Nie. I moja matka, i siostra nie miały pojęcia, co ja robię.
- Czy zdarzało się, że musiała pani przechowywać broń w domu?
Nie.
- Czy pamięta pani Żydów z okresu okupacji?
O, niestety tak. Ja chodziłam do sióstr nazaretanek, co było oficjalnie szkołą krawiecką, bo nie wolno było uczyć się akademickich przedmiotów. Tak że myśmy się uczyły szycia. No i w 1943 roku raptem wszystkie szkoły zawodowe, krawieckie dostały nakaz przejścia do getta i pracowania w czasie, kiedy oni likwidowali małe getto, fabrykę Toebbensa. Siostry naturalnie starały się zapewnić, że wszystko będzie w porządku, ale Niemcy… Po prostu Niemcy powiedzieli, że będziemy bezpieczne, ale jeżeli się nie stawimy, to oni zaaresztują cały dom, całą rodzinę. Więc myśmy się stawiły do getta i to było – miałam ledwo piętnaście lat – to było w marcu czterdziestego trzeciego roku. To było straszne, bo rano wchodziliśmy do getta, do fabryki i tam stali Żydzi ze swoimi małymi tobołkami. Zawsze mieli pozwolenie tylko na małe, na małą torebkę czy coś takiego. Wiadomo, że tam będą najdroższe rzeczy, jakie mają. I stali i nawet nie było dużo Niemców z karabinami maszynowymi z boku, ale mnie to strasznie dręczyła, ta pokora, to stawienie się na ulicy o danej godzinie z getta. I oni jeden transport po drugim ich wywozili. A myśmy tam pracowali, pracowały i miałyśmy jedną Żydówkę, śliczna, Helena. I ona rozdawała nam pracę. I myśmy w takim... To było kilka dużych sal, jej siostra była w sąsiedniej sali, ona była w Sali, gdzie ja byłam. Te stoły były rozstawione, ona dawała te mundury do przyszywania guzików i insygnia różne. Siedziałam od pierwszego razu tak mniej więcej w środku sali i ona do mnie zawsze przychodziła i rozmawiałyśmy. I zaprzyjaźniłyśmy się w bardzo krótkim czasie. Więc ja się pytam o wszystko i ona mi powiedziała, że w getcie jak [Żydzi] skończyli, powiedzmy, krajać materiały, to ta grupa, która krajała materiały, wyjeżdżała na przesiedlenie. Ona wiedziała doskonale, że to jest wyjazd do Oświęcimia. Potem następna grupa, powiedzmy, zszywała części i jak oni skończyli swoje, oni byli wywiezieni. Więc ona mówi: „Ja wiem, ja będę jedna z ostatnich, jeśli nie ostatnia”. Może stąd się zaczęła nasza przyjaźń, to było to, że jak myśmy siedziały i ciężko było tam siedzieć, więc dziewczynki jak zawsze, Polki zaczęły śpiewać. A ja doskonale śpiewałam, więc jak się przestało nam chcieć wszystkim śpiewać, to ja zaczęłam śpiewać sama. Ja wtedy uczyłam się już śpiewu, nie tyle uczyłam się, ile studiowałam śpiew u profesora Zaremby, który był operowym profesorem śpiewu. Jedna rzecz, która tam była, że przychodził taki niski Niemiec ze szpicrutą, którą walił w buty. Któregoś dnia jakieś odgłosy były – wrzaski na podwórku, więc myśmy naturalnie podbiegły do okien. Myśmy były na trzecim piętrze, w każdym razie wysoko, trzecie albo czwarte piętro. I patrzymy, a tam jeszcze śnieg leżał i szła stara kobieta, siwa, z małym chłopcem, a za nią dwóch czy trzech, zdaje się, że trzech, Niemców z karabinami. Jak doszli do połowy tego podwórka, to ją zastrzelili. Na naszych oczach. To był pierwszy raz, kiedy widziałam krew lejącą się na śnieg. Potem wzięli tego chłopca i kobietę za włosy, i pociągnęli. To było ciężkie do zobaczenia, do patrzenia się.
Potem któregoś dnia Helena przyszła i powiedziała, że jej rodzice wychodzą następnego dnia. Naturalnie ze łzami w oczach. No, szyłyśmy dalej, nie było co robić. Następnego dnia przychodzi i mówi: „To jest mój ostatni dzień”. To mi dało w łeb. Pytam jej się: „Czy mogę coś dla ciebie zrobić?”. – „Nie”. – „Czy masz rodzinę gdzieś?” – „Nie”. –„Może w Ameryce kogoś masz”. Bo ci ocaleli. „Nie”. – „Nic nie mogę zrobić?” – „Nie”. I jeszcze przedtem powiedziałam: „Ty musisz ich nienawidzić”. Ona mówi: „Oni nie są godni moich uczuć. Ja nie będę ich nienawidzić. Ja umrę jutro czy pojutrze, a i ich naród będzie żył z tym, co zrobili, przez całe potomstwa”. I miała rację. Następnego dnia, właśnie jak mówiłam, powiedziała, że to jest jej ostatni dzień, więc jak się spytałam, czy mogę coś zrobić, raptem odwraca się i mówi tak: „Zaśpiewaj znowu arię z »Mignon«”. To była śliczna aria [„Connais-tu le pays?” – red.], którą śpiewałam po francusku, która była o kraju, ślicznym kraju, gdzie dojrzewa cytryna, prawdopodobnie gdzieś we Włoszech. Ja to śpiewam, w pewnym momencie drzwi się otwierają, więc przerwałam. Wychodzi ten kurdupel Niemiec – aż, on był taki wredny! – i cisza. Cisza jak makiem zasiał, bo dziewczynki słuchały, dziewczynki wiedziały naturalnie, cała sala, co się dzieje, i ona słucha, i raptem cisza. On do nas podchodzi i mówi do Heleny: „Powiedz jej, żeby zaśpiewała”. Czy nawet do mnie najpierw powiedział, a ja nic nie rozumiem. Czy rozumiałam, czy nie, wiedziałam, o co mu chodzi, ale nie rozumiałam – nie będę tego robiła. Więc ona mówi: „On chce, żebyś zaśpiewała”. Ja mówię: „Piosenka się skończyła”. Ona mu mówi: „To się skończyło”. A on mówi: „Nie”. I wiedział sukinkot, że to była aria z „Mignon”. I mówi: „To była aria z »Mignon«”. Taki kulturalny, wie, co śpiewałam. „Powiedz jej, żeby zaśpiewała”. Ja patrzę się na niego i mówię: „Nie”. A on mówi: „Powiedz jej, że jak nie zaśpiewa, to ja cię tu zbiję w jej oczach”. Tego ja nie mogłam znieść, więc skończyłam śpiewać. Potem straciłam głos.
- Już więcej pani nie śpiewała?
Śpiewałam, ale głos mi się bardzo obniżył. Miałam mezzosopran. I nie miałam takiego czystego. To nie natychmiast przyszło, ten głos zaczął schodzić, więc obniżył się, to już nie był głos do opery. Nie wiem, czy bym występowała w operze, ale miałam jako dziecko bardzo niezwykły, już bardzo niezwykle czysty głos.
- Jak długi był ten okres, kiedy pani chodziła do getta?
Był krótki. Wie pani, nie mogę powiedzieć. Dla mnie był długi, ale mnie się wydaje, że to było nie dłużej jak dwa do trzech tygodni. Nie wiem, nie mam pojęcia. Bo to był koszmar. Ja wiem, że potem, jak po Helenie śmierci myśmy poszły do getta... Bo naturalnie Niemcy każą, ale zrobił się bałagan, nikogo tam nie było, żeby nam dawać pracę.
Notabene myśmy z dziewczynkami były jeden dzień czy drugi, zaczęły szperać po sąsiednich pokojach. I kiedyś tam był mały Żydek, chłopiec. Strasznie się przeraził, więc myśmy mu powiedziały: „My jesteśmy Polki. Pewnie jesteś głodny, poczekaj tutaj, przyniesiemy ci jedzenie”. Myśmy miały drugie śniadanie ze sobą i przyniosłyśmy jedzenie i dałyśmy mu. A co z nim się stało, nie mam pojęcia.
- Czy w okresie tych kilku tygodni szmuglowały panie jedzenie lub cokolwiek?
Nie, bo wtedy nie było już Żydów. Nie, już nie. Wiadomo było, że oni ich przenoszą, tak że nie było… Było coraz mniej Żydów.
- Czy miała pani świadomość zbliżającego się Powstania?
O tak. Jeszcze chciałam powiedzieć, że jak przestałam pracować, naturalnie nie kontaktowałam się z siostrami, ale moja siostra miała kogoś znajomego, kto pracował w urzędzie jakimkolwiek, gdzie były dokumenty. I sprawdził, bo Niemcy mieli mój adres tak, że nazwisko było źle napisane: Srzednicka. Nie można się dziwić. I myśmy mieszkały na Oboźnej, a oni napisali Obozowa. Nie wiem, czy było napisane, czy było zmienione, w każdym razie ten znajomy siostry powiedział: „Nie znajdą jej”. No i ja przestałam tam chodzić i poszukałam kogoś, kto by mi dał pracę, żeby dostać kenkartę. No i zaczęłam pracować. Tam też była lipa-praca.
- Gdzie pani wtedy pracowała?
Było trzech panów, którzy oficjalnie pracowali ze sprzedażą zboża i różnych rolniczych przyborów. Więc tyle tylko [pracowałam], że byłam sekretarką, przyjmowałam telefony. Czasem się myliłam. Nazwiska były: pan Szybłowski, Szymanowski i Pawłowski. Jak tu się nie mylić? „Jak pani Pawłowska będzie dzwoniła, to poproszę jej to powiedzieć. A pani Szymanowskiej proszę tamto powiedzieć, a pani Pawłowskiej jeszcze co innego”. Pierwszy raz myślałam, że pokręciłam wszystko, ale mnie nie wyrzucili.
- Gdzie pani miała punkt zborny do Powstania?
Miałam czekać w domu na łączniczkę. Wiedziałam, że Powstanie nadchodzi. Poza tym wiedziałam, że był, jakby to powiedzieć, fałszywy nakaz z Moskwy w piątek. Bo mój ukochany siedział przez cały dzień na pogotowiu i potem ich puścili. Jeszcze się z nim widziałam, to był ostatni raz, kiedy go widziałam. Dowiedziałam się, dlaczego. Właśnie on mi powiedział, że to był rozkaz, z Moskwy przyszedł. Potem dowiedzieli się z Londynu, żeby czekać. Wtedy dostałam rozkaz siedzenia blisko domu: „Trzymaj się domu i czekaj”. No i jak się Powstanie zaczęło za wcześnie, blisko, to właśnie koło kościoła Świętego Krzyża. To był tył Uniwersytetu, więc zaczęło się tuż koło nas. Tak że myśmy siedziały w domu i Niemcy do nas dopiero po paru dniach przyszli do głównego wejścia. Nasz dom wychodził na dwie strony. Na ulicę Oboźną i z drugiej strony na mały teatr, za domem.
Notabene umarli i leżeli na ulicy, ludzie z AK, żołnierze. Bo chcieli przebiec do uniwersytetu i tam maszynowym karabinem dokładnie na pół przecięli, nogi były rozciągnięte daleko od tułowia. Kilka osób, przebiegając znowu z domów naprzeciwko nas... Dlaczego, nie wiem. Może uciekali, nie mogli wejść do domu, więc przybiegli z powrotem. Kilka osób było rannych, szczególnie jedna kobieta i jeden mały chłopiec.
- Pani była przez kilka pierwszych dni Powstania u siebie w domu?
Dokładnie siedemnaście dni.
- Czy wtedy zaangażowała się pani w jakąś działalność powstańczą?
Więc jak byłam jeszcze w domu, do nas Powstańcy nie dochodzili. Więc tyle że, pomimo że byłam najmłodszą osobą, kierowałam [tym], co się dzieje. I między innymi u nas się zaczęło, dach się zapalał, więc zorganizowałam wodę. Bo myśmy mieszkały na parterze, u nas woda była i w piwnicy była woda, tak że trzeba było przenieść. Poza tym cała kamienica się zorganizowała, bo ludzie niektórzy mieli jedzenie, a inni mieli mniej. Na rogu był na szczęście malutki sklepik spożywczy i myśmy się do niego mogli dobić od tyłu. No i był taki jeden śmieszny wypadek, bo… [przerwa w nagraniu]
- Zaczęła pani opowiadać o sklepie spożywczym i o jakiejś historii.
Więc właśnie myśmy mogli z tego sklepu różne rzeczy wziąć i była zasada taka: „Dzielcie się, czym macie”. Na przykład ja miałam wielki zbiornik wódki, bo chciałam zacząć handlować wódką. No, trzeba jakoś pieniądze robić. Ale jak miałam, to pani lekarz powiedziałam, że mam wódkę. Pani mówi: „Niech pani mi daje po trochu, bo to jest dobre na przetrawienie i na nerwy”. Ta pani doktor mieszkała gdzieś na trzecim piętrze i ja ją poznałam dopiero w czasie Powstania, bo ten mały chłopiec był ranny i ja pomagałam jej z moją siostrą nim się zajmować. Właśnie dlatego ją poznałam. I właśnie [miałam] ten wielki galon (więcej niż galon tej wódki był) i rozdawałam wieczorem wszystkim wódkę po trochu. A niektórzy dostawali dwa kieliszki. Ale któregoś dnia wszyscy… Nie ma mięsa, nie ma kiełbasy, nic, boczków, nie ma tłuszczów. No to trudno. Z kimś rozmawiam – a mam „długi” nos – powąchałam, a on jadł kiełbasę wędzoną. Więc ja poszłam do kapitana, do kogoś, kogo żeśmy uznali jako kapitana naszego domu, i powiedziałam mu. Więc on skonfrontował tego gościa.
No, on jeszcze miał. Chodziło o to, że ludzie mieli różne zapasy. Myśmy miały kaszę, bo myśmy miały znajomego, który ze wsi przysyłał nam worek kaszy. No, myśmy się kaszą dzieliły i wódką, a oni, ci, co mieli kiełbasę, powinni się byli podzielić swoją kiełbasą. Ale im się nie chciało. Dlatego powiedziałam naszemu kapitanowi domu, gmachu, że on to miał. I go skonfrontował i on się podzielił poproszony grzecznie przez kapitana.
Więc któregoś… W końcu w nocy przyszli do nas Powstańcy, tym domem naprzeciwko Teatru Polskiego, bo było bezpiecznie. Bo komenda policji był na Krakowskim Przedmieściu i oni mieli kompletny obstrzał Oboźnej. Właśnie dlatego postrzelali tego chłopca, przez pośladki przeważnie strzelali, zabili naszych chłopców i tą kobietę postrzelili (umarła bardzo szybko, zdaje się, drugiego dnia). Oni przyszli, tak że już zaczęło [działać] przejście, ale powiedzieli, że jak ktoś chce wyjść z domu, to tylko w nocy. Oni przyjdą, wtedy będzie można wyjść. Więc większość młodych chłopców od razu uciekła, młodych chłopców, którzy byli u nas, w naszej kamienicy, dlatego że zbiegli z Krakowskiego Przedmieścia, jak się strzały zaczęły przed Powstaniem. I zdaje się, że następnego dnia ni stąd, ni zowąd przyszli Niemcy z komendy policji. Więc oni przyszli do głównej bramy, popatrzyli się dookoła, byli ludzie, którzy mówili po niemiecku, tłumaczyli... Co jest ciekawe, że ci Niemcy nie poszli do domu na drugą stronę, bo nie wiedzieli, kto tam jest, ale powiedzieli, że znowu przyjdą. No więc ja się patrzę na mamusię i mówię: „Lepiej wyjdziemy”. No i myśmy wyszły następnego dnia. Wzięłyśmy na zapas szczoteczki do zębów i cokolwiek miałyśmy i przeszłyśmy przez teatr, przez „mały” teatr. Stamtąd głębiej w dół było przejście, potem przez Tamkę na drugą stronę Tamki, tam z takiej wysokiej, stromej, i stamtąd między domami, przekopami. Były otwory w niektórych miejscach przekopane w piwnicy z jednego domu do drugiego. W każdym razie przeprowadzili nas i przeszłyśmy na drugą stronę, pod Chmielną, tam była barykada, przeszłyśmy do Nowego Światu i tam zameldowałyśmy się do punktu wojskowego. Powiedziałam im, kim jestem, co robię, czyli zasadniczo tyle, że jestem łączniczką, że mój pseudonim jest „Kora”. Anka, moja siostra, nie była w organizacji, w AK, ale chciała pomóc, to może... Tak że ona została też łączniczką i razem żeśmy były.
- Gdzie panie zostały skierowane?
Więc myśmy były w takim niezorganizowanym miejscu. I tam chłopcy różni dochodzili. Potem kapitan „Wojciech” (jak się nazywał, nie mam pojęcia) został dowódcą. I był porucznik, który czasem był w naszej kompanii, czasem nie. W każdym razie nasza kompania miała… Teraz nie pamiętam. W książce napisałam i potem jakoś dałam sobie zapomnieć... [Miała] dwadzieścia cztery czy dwadzieścia sześć osób. No i nas na pierwszy ogień poprowadzili do „księżówki” [kościoła] Świętego Krzyża. To nazywali „księżówka”. Zdaje się, że to Czackiego przeszłyśmy do tyłu kościoła Świętego Krzyża, ażeby zwolnić tamtą kompanię. Naturalnie chłopcy byli trochę przeszkalani. Ile karabinów myśmy miały, nie pamiętam. Naturalnie nie tyle, ilu chłopców było. No i jak przyszłyśmy do „księżówki”, ta grupa czy kompania, która odchodziła, dowódca mówi: „No słuchajcie. Z ulicy Traugutta jest ostrzał karabinów maszynowych. Od kościoła Świętego Krzyża się pod nas podkopują, prawdopodobnie żeby wysadzić – myśmy siedzieli, słyszeli, że tam było podkopywanie się, bez przerwy – a od strony Świętokrzyskiej samoloty przylatują”. Z południa, tak. No i dziękuję za dobre wiadomości. Więc ażeby wyjść z tej „księżówki” musieliśmy dać ostrzał w stronę karabinu maszynowego na Traugutta. Wtedy można było wybiec i za ścianę dalej. Wtedy bezpiecznie było przejść dalej. No, więc myśmy tam byli przez jakiś czas, chyba przez cały dzień. Pamiętam najpierw kapitan postawił chłopców na posterunkach. I od czasu do czasu strzelali, ale bardzo mało. Tylko czekaliśmy, co będzie.
O, jeszcze jedna rzecz, której się mieliśmy spodziewać. Między kościołem Świętego Krzyża a komendą policji mieliśmy się spodziewać czołgu nadjeżdżającego, który będzie w nas walił. Ale czołg nie mógł przyjechać dalej. Tak że przyjedzie, postrzela i wycofa się. No i ponieważ zasadniczo czekaliśmy, więc ja powiedziałam kapitanowi, spytałam: „Czy mogę spróbować znaleźć coś do jedzenia”. „Księżówka” powinna mieć coś do jedzenia, a myśmy już zaczęli być głodni. I znalazłam kartofle. Więc gotowałam je, zrobiłam ogień w piecu i ugotowałam kartofle. Tylko że komin był rozwalony strzałami od czołgu albo bombami, nie wiem. W każdym razie ugotowałam je i nosiłam chłopcom na posterunek. Strasznie im smakowały.
A później nie pamiętam, zdaje się, że jedną noc myśmy tam przespali, naturalnie przedrzemali tu i tam, i następnego dnia było ciężej i kapitan posłał mnie z meldunkiem, żeby znaleźć kompanię, która była na prawym… po prawej stronie. Tam było wielkie pole od strony Świętokrzyskiej, pole gruzów. To było zdruzgotane w trzydziestym dziewiątym roku. No więc ja, prawda, wybiegłam. Chłopcy przestrzelili się do maszynowego karabinu, ja wybiegłam za ścianę, karabin strzelał za mną, ale nie dał rady mnie „złapać”. I poszłam szukać. Nie mogłam nikogo znaleźć. Nie wiem, gdzie był następny oddział. Może się już wycofał. W każdym razie idę i raptem samolot strzela do mnie z dwóch karabinów maszynowych. Leciał i strzelał do mnie. Więc ja miałam na tyle zimnej głowy… Nie byłam lękliwa, albo nie pozwalałam lękowi kierować, co robiłam. Jakoś momentalnie było dla mnie jasne, widzę te dwa pasy [śladów kul] karabinów maszynowych na ziemi, więc ja w środek i przeciwko niemu pobiegłam szybko. Potem chciałam dalej tam iść, ale w tym momencie następny samolot leciał i znowu strzelał. Więc upadłam pod takim małym płotem i czekałam. Pierwszy samolot rzucił bombę, potem drugi. Rzucił pierwszą bombę stosunkowo niedaleko ode mnie. Nigdy nie zapomnę zapachu jak gdyby ammonium. Aż niesamowity zapach jest, bardzo mocny. A oprócz tego jak bomba upadła, to wydaje się, że to długie minuty, zanim wybuchnie. Bo to człowieka nerwy troszeczkę szybko jadą. W każdym razie cegła mi tylko spadła na plecy. Nic mi nie było, nic się nie stało. No i więcej bomb upadło na „księżówkę” i na „odwłók” [?]. Bo „odwłók” był trochę dalej. Dlatego ja tam jeszcze nie poszłam, żeby dowiedzieć się od dowództwa odcinka, gdzie ta kompania jest z prawej strony. Jak tam poszłam, rzeczywiście bomby były tu, leje bombowe. No więc poszłam na „odwłok” i pytam się, czy kompania z „księżówki” wyszła, czy tam została. I okazało się, oni wyszli, im się nic nie stało, ale bomby rozwaliły karabin maszynowy i bomba upadła między kościołem a „księżówką” i przestali się podkopywać. Tak że to było szczęśliwe zakończenie.
Ale kazali nam się wycofać, bo rzeczywiście nie było sensu. Nie wiem, kto tam został. Myśmy się wycofali i zostaliśmy na pozycji, na Świętokrzyskiej w bramie. Duża brama była, trochę gruzu. Dom, który nie zapadł się kompletnie, był w gruzach, tak że widać było miejsca, gdzie były okna dalej, ale nie wiadomo było, gdzie kto jest. Niemcy byli w tych gruzach i dlatego właśnie trzeba było bardzo uważać, skąd oni będą ostrzelali. Więc myśmy z tej bramy... Chłopcy byli poustawiani i ja biegałam z
orderami na „odwłok”, który był po drugiej stronie Mazowieckiej, i potem wracałam. I któregoś razu kapitan „Wojciech” chciał, żebym poszła z powrotem na Czackiego z łączniczką, z „Zośką”. Nie wiem, czy ona była… Ona była „Zośka”. Może to było z grupy „Zośka”. Nie wiem, czy oni… Bo [Batalion] „Zośka” była, zdaje się, na Starym Mieście. (Już te rzeczy mi się teraz mylą). Więc ja za nią pobiegłam przez inne pole, które było z lejami od bomb, i karabin maszynowy zaczął na nas strzelać. „Zośka” pobiegła od jednego leja do drugiego leja, a ja za nią już nie mogłam, bo on czekał na mnie. I strasznie byłam tym zirytowana, bo nie mogłam wykonać [rozkazu]. Strasznie mnie to męczyło później. Nie mogłam wykonać rozkazu i z nią pójść, bo to jasnym było, że to była śmierć. Więc zdjęłam chustę i machnęłam chustką. Karabin maszynowy przez chustkę moją strzelał, za każdym razem. Więc ja machałam, machnęłam i potem postanowiłam wrócić. Przeskoczyłam do następnego leja. Już potem byłam bezpieczna, bo on miał ostrzał tylko w pewnym miejscu. Ostrzał miał aż do końca, prawie do pola, ale w tę stronę miał mały ostrzał. I tam zobaczyłam, że major „Sęp” stał. Bo major „Sęp” też przychodził, zastępował kapitana „Wojciecha” czasem. No i melduję mu się, że nie przeszłam, że wróciłam dopiero. I wtedy rzeczywiście, jak mówię, mnie to… Strasznie się czułam źle, bo nie dałam rady. A ja byłam ta, która zawsze mówiła: „Ja mogę. Ja to zrobię, ja mogę”. No więc on naturalnie mi wytłumaczył: „Wiesz, my cię potrzebujemy żyjącą raczej. Tak – on mówił – musiałbym kogoś posłać, żeby twojego trupa przyprowadzić, to lepiej żyj tutaj”. Myśmy żartowali. Całą masę. Bo łatwiej jest znosić trudności z żartami.
No i wtedy wróciłam do bramy, potem znowu przechodziłam tam i siam, bo on posyłał mnie z różnymi meldunkami. Kiedyś przeszłam do, cokolwiek miałam zrobić, do poczty, a poczta już była w gruzach. Ale doszłam do bramy po stronie poczty, która była dokładnie naprzeciwko naszego posterunku. I tak na wszelki wypadek kopnęłam bramę, która była metalowy. I karabin maszynowy w bramę, w bramę. No to ja nosa nie wystawię przecież. Więc kopnęłam drugi raz, trzeci raz i za każdym razem strzelał. Wiedziałam, że on będzie z wysoka strzelał, bo tam było jedyne miejsce ponad nami, w domu dalej, że tam widać było. Oni nie mogli strzelać dokładnie do bramy, ale na ulicy mogli strzelać. Ale tylko z tej strony. Kopałam [bramę] i w pewnym momencie on znudził się. Naumyślnie bardzo regularnie kopałam, żeby to wyglądało, że ta brama sama się kopie. I rzeczywiście on przestał strzelać, więc ja wybiegłam i przebiegłem. Za mną strzelał, ale za późno, zagapił się.
Potem, jak musieliśmy się wycofywać już, dlatego że oddziały zaczęły się wycofywać wszystkie z.... Jaka ulica, która szła od Świętokrzyskiej do Traugutta, bliżej Nowego Światu czy Krakowskiego Przedmieścia... Zapomniałam, jak się nazywa. W każdym razie ta ulica, którą doszliśmy… Poprzednio powiedziałam, jak się nazywa, teraz zapomniałam. Ta ulica, którą doszliśmy do „księżówki”. I tam była kompania, która się wycofywała. No więc kapitan mnie posłał czy major, nie pamiętam, kto z nami był... Major, teraz pamiętam, powiem pani dlaczego. I major kazał mi iść i powiedzieć dowództwu, że musimy się wycofać. Widzieliśmy już, że ta druga ulica się też wycofuje. Tylko pokazał mi, że w międzyczasie barykada na Mazowieckiej, pod którą żeśmy chodziły, była rozwalona. Czołg rozwalił górę. Ale tylko mniej więcej do połowy. Z tym tylko, że Niemcy strzelali z okien z wysoka. Ta barykada była rozwalona tak, że zakrywała nas tylko może pół metra, najwyższej. Ale tu były gruzy tego, tak że trzeba było odejść od gruzów, a trochę dalej był wielki lej od bomby. I teraz trzeba było od barykady odsunąć się od gruzów i wejść do leju bomby. Więc major obserwował i wiedział, że niektóre pociski są świetlne, że pociski nie mogą dostać nikogo, kto się płasko czołga, bo taki był kąt [lotu]. Więc on mi mówi: „Czołgaj się. Absolutnie nie biegaj, bo nie dasz rady, bo oni są nastawieni na to”. On widział, jak oni zabili kogoś, naturalnie poprzednich, którzy chcieli przejść. No więc ja doszłam, jak tylko… Niemcy musieli mnie słyszeć, bo trudno było po cichu iść za barykadą, no więc zaczęli strzelać. To najwięcej dyscypliny [wymagało], ten moment. Położyłam się na brzuchu, zrobiłam się taka cieniutka i czołgałam się. Wolno, człowiek nie może się szybko czołgać. Czołgałam się, a oni strzelali nade mną. Czołgałam się, czołgałam się, złapałam się rękami za brzeg tego leja i wciągnęłam się, przeżyłam. Ale wpadłam na dwóch kolegów, których nerwy nie wytrzymały. Oni akurat... Bo przede mną major ich odesłał, bo jeden z nich nerwy tracił, tak że było go lepiej odesłać niż zostawić wśród innych chłopców.
- A co znaczy „tracił nerwy”?
Śmieje się. Powiedział, że ma atak ślepej kiszki, potem coś innego. Rzeczywiście... jakby to powiedzieć... lęk go ogarnął taki, że miał negatywny wpływ na wszystkich. Więc major mówi: „Idź na »odwłok«. Tylko czołgaj się!”. Nie miał na tyle siły woli i nie czołgał się. Zapłacił za to.
No i w nocy wszyscy przeszli bezpiecznie. Naturalnie komenda wiedziała, że oni muszą się wycofać. W czasie jak byliśmy w bramie, to jednego z chłopców, którego znałam, Kazik Stebelski... Kazik Stebelski to był mojej najstarszej siostry, dobrej kuzynki – bardzo kochaną kuzynkę miałam, Hania Stebelska – to był jej syn. A ja dlatego go rozpoznałam, bo jego matka i on mieli cudowne, fiołkowe oczy. Wiec naturalnie jak widziałam jego oczy, jak byliśmy w kompanii, to mówię: „To musisz być Stebelski. Nie ma innych oczu takich”. Bo ja go nie znałam poprzednio. I rzeczywiście jak byliśmy w bramie, w pewnym momencie słyszę strzał i Kazik upadł. Widocznie z gruzów Niemiec go akurat w skroń strzelił. Wtedy w tej bramie zginęli i zaraz... Właśnie wtedy zostało nas tylko czworo. Kapitan, „Tygrys”, Anka i ja. Wszyscy [pozostali] zginęli.
- Od strzelca wyborowego wszyscy dostali głowę?
Nie, nie, nie. Ten jeden dostał. Ale inni… Dwóch nie biegło, mieli się przeczołgać, nie przeczołgali się. No, [ginęli] pojedynczo, najróżniejsze [sytuacje]. I właśnie została nas czwórka. No i wtedy przydzielili mnie i Ankę do łączników, do „drucików”. Od tego czasu pracowaliśmy w centrali. Był telefon, chłopcy przeciągali druty.
- W którym to było miejscu?
W „odwłoku”, za Mazowiecką. Ten blok duży, Świętokrzyska, Mazowiecka i niezupełnie do… Mogłyśmy dojść do Ogrodu Saskiego, bo nawet kiedyś już musiałam się wykąpać chociaż raz czy umyć głowę, bo to wszystko było tym pyłem pod bombami nabite, i poszłam do… Tam był wielki zbiornik w stronę Ogrodu Saskiego. Wyciągnęłyśmy wody, zagrzałyśmy sobie i umyłyśmy się. No ale wtedy to tylko byłam przy telefonach.
- Jak taka praca wyglądała?
Siedziałyśmy, łączyłyśmy. Już wtedy siedziałyśmy tam i łączyły telefony, łączniczki na telefonie. Meldowałyśmy się. Jeżeli linia… Bardzo często były przerwane linie, więc zawiadamiałyśmy, jak coś było nie tak. Ale to już było w drugiej połowie września chyba.
- Czyli ile pani godzin dziennie pracowała z telefonami?
Nie pamiętam. Tyle, ile trzeba było. Zupełnie nie pamiętam. Na przykład nie pamiętam, co myśmy jadły, oprócz tego, że pamiętam, że dostałam kiedyś jakiś placek – placki robione i gotowane na stearynie, smażone na stearynie. A ja do jedzenia już w czasie okupacji ustosunkowywałam się tak: „A, głodna, to głodna. A jak będę mogła coś zjeść, to zjem”. Takim stoikiem byłam i naprawdę nie wiem, co jadłam. Raz chłopcy ugotowali nam kozę, gdzieś znaleźli kozę. Pamiętam: „»Kora«, mamy dla ciebie dobre jedzenie”. Pies. To był pies.
- Ale powiedzieli, że to była koza?
Koza, naturalnie. Bo wiedzieli, że ja bym nie zjadła. Nawet po tym jak się dowiedziałam, że to pies, to niedobrze mi było. Ale nie zwymiotowałam. Jedzenie już poszło w dół.
Marnie, ale myśmy mieli wodę, chodziliśmy po wodę. Cywilna ludność zawsze stała w ogonkach po wodę tu i tam. Ale myśmy jakoś… Chodziliśmy po wodę, ale też nie pamiętam, gdzie myśmy brały tę wodę. Ani jedzenia, ani picia nie pamiętam. A spałyśmy też w różnych miejscach.
W różnych apartamentach. Jeszcze zanim poszłyśmy na front, miałyśmy... To, zdaje się, było na Złotej, nie jestem pewna. Ja miałam niezwykłą intuicję
notabene. I pamiętam, z Anką miałyśmy przejść na nowe miejsce do spania i Anka [mówi]: „No chodź, chodź”. A ja mówię: „Poczekaj, co się będziesz śpieszyć”. Bo rzeczywiście nie miałyśmy się po co śpieszyć, bo miałyśmy wolne. Miałyśmy dopiero następnego dnia zameldować się na jakiekolwiek miejsce do kapitana, a tak zwolnione. I potem myśmy były na ulicy... To chyba była Złota, bo szła do Marszałkowskiej. Złota dochodzi do Marszałkowskiej, prawda. I w pewnym momencie mnie coś tknęło. Ja mówię: „Wiesz co, chodźmy”. W tym momencie usłyszałam „krowę”. Sześć tych... Jak to się nazywało, te pociski kolejowe? Więc Ankę za rękę i biegłam do bramy. Na szczęście ta brama miała murowany płotek z przodu. Niewysoko, ale gdzieś tak w środku już w bramie był ten murek. Więc [schroniłyśmy się] za tym murkiem. No i pierwszy wybuch gdzieś z prawej strony. Potem drugi wybuch. Trzeci na ulicę przed nami. Tak że nawet ogień taki razem z topiącym się chodnikiem zbliżał się w bramę. No i potem następny wybuch. Co się stało? Gdybyśmy były wcześniej poszły na górę, tam właśnie jedna z tych „krów” uderzyła. Tak że na szczęście udało nam się. Poszłam na górę, ale widok był straszny. Bo wszystkie ciała są czarne, zupełnie spalone.
A następnego razu szłyśmy z powrotem do placu Napoleona i w pewnym momencie bez żadnego powodu też złapałam Ankę za rękę i pobiegłam z nią, zawołałam ją, do bramy poszłyśmy. W tym momencie granatnik spadł. To się nazywa granatnik czy
mortar? Po angielsku jest
mortar. W każdym razie tego nie można słyszeć, bo on strzela w górę i spada, tak że tego się nie słyszy. To nie jest tak jak pocisk, który leci. I szczęście. Udało mi się. Ja jestem kot, który powinien był zginąć siedem razy. Mam jeszcze dwa życia.
- Proszę powiedzieć, oprócz siostry, z kim pani się trzymała w czasie Powstania?
Z Anką głównie, z kapitanem „Wojciechem”. On był ranny w rękę,
notabene. Nas czwórka przeżyła, ale „Wojciech” był ranny w rękę, „Tygrys” był też ranny, ale lekko obydwoje.
„Tygrys” to był jeden z chłopców, który ocalał, jeden z naszej kompanii.
„Tygrys”. Nie, nikt nie pytał się nikogo. Nawet jak słyszeliśmy nazwiska, to gdzie ja zapamiętam.
- Kiedy były wolne chwile, to co się robiło? Czy były jakieś przyjemniejsze momenty?
To się rozmawiało.
Nie wiem. Jakoś było to nieważne. Jeden moment pamiętam, że stałyśmy właśnie w tym bloku między Świętokrzyską, Mazowiecką i cokolwiek było z tyłu. To był nasz „odwłok” czy dowództwo tam było. W każdym razie to było nie najbliżej do linii, to było najmniej dwa domy z każdej strony. I pamiętam, kiedyś… A, myśmy, zdaje się, usłyszały to, łącząc telefon, czego żeśmy nie powinny były robić, podsłuchiwać... Nie, ale rzeczywiście czasem musiałyśmy wiedzieć, że łączność jest ustalona. I dowiedziałyśmy się, że Niemcy nie uznają Powstańców jako kombatantów alianckich i mordowali ich. I ktoś mówił: „No, to co będziemy...”. Ja pamiętam, mówię: „To będziemy walczyć do końca”. Ja wolę zginąć z kuli, niż żeby mnie Niemiec rozwalił tutaj, zabił. Tak czy inaczej może mnie zabić, ale przynajmniej jestem wolna. No więc to była rozmówka taka swobodna. W czwórkę żeśmy rozmawiali, stali tam. I pamiętam, takie jakieś groby tam były, bo to było w ziemi.
- Czy często podsłuchiwały panie rozmowy?
Zasadniczo nie bardzo. Dlatego że jakoś… Nie, tylko na początku. Nie powinno się było. Tak, ale to, zdaje się, z posłuchania dowiedziałam się.
- Jak wyglądały te rozmowy, które panie słyszały, które pani słyszała?
Ja tego właśnie pamiętam. To jedno pamiętam, jak myśmy rozmawiali. Ale czy ja to podsłuchałam, czy nie, nie wiem. Chyba nie. Nic ważnego nie było. Głównie rozmawiali komendanci. Komenda rozmawiała, w jakich miejscach są, czy co robić. To było nieciekawe nawet.
- Wiedziała pani, co się dzieje w innych dzielnicach miasta, jak przebiega Powstanie?
Nie, no o tyle że... Co było wiadomo, to nie było tajemnicy, bo południowa strona trzymała się. Nawet kiedyś major „Sęp” przychodził na południe i nie wiem dlaczego, uparł się, że mam z nim iść. Więc ja grzecznie poszłam, ale dałam mu do zrozumienia, że nie jestem z tego zadowolona. Dlatego że mnie nie powinien oddzielać od siostry. Albo obie pójdziemy, albo obie zostaniemy, no bo rodzina. A już wtedy pracowałam w tych telefonach. A on się uparł pokazać, że on jest dowódcą. Dobrze, poszłam z nim. Zła byłam, ale nic nie mówiłam. I przyszliśmy tam, on coś tam załatwiał, nie wiem, co (ja przy okazji znalazłam dwie osoby znajome, które się przechowywały, gdzieś siedziały), i kazał mi wrócić z powrotem przez Aleje Jerozolimskie. I wróciłam. To był jedyny raz, że tam poszłam. A tak to siedziałam tylko koło placu Napoleona. Jak się plac Napoleona nazywa teraz?
O, Powstańców. Czy ten drapacz chmur nadal się nazywa Prudential?
Bo jego rozbili. Ja już tam byłam 18 sierpnia, sądząc ze ze zdjęć, które
notabene pozwolono mi włożyć do książki.
- Jak pani zapamiętała ten moment, jak był rozwalany?
Rozwalili, brzydkie słowo, byśmy powiedzieli, tu i tam, dlatego że to był świetny punkt obserwacyjny.
Na górę nie. Nie.
- Czy w pani otoczeniu były osoby z mniejszości narodowych?
Nie mam pojęcia. Nie, chyba nie.
- Czy miała pani dostęp do prasy powstańczej?
Nie. Co to było?
- Gazety wydawane w czasie Powstania.
Czytałam je. Nie, nie miałam nic wspólnego z gazetkami.
A pewnie.
- I pamięta pani coś, o czym się wyjątkowo dużo rozmawiało albo co zrobiło na panie wrażenie?
Nie, nie pamiętam. Mam pamięć wzrokową. Ja właśnie się orientuję, że wszystko, co słyszę, poszło gdzieś... Nie pamiętam. To siedemdziesiąt lat temu ostatecznie. Ale to, co widziałam, to w oczach mi siedzi. Ja teraz opowiadam o tym, to tę bramę na Świętokrzyskiej widzę. Ja widzę te okna, które były puste albo tam czasem byli Niemcy. Ja to wszystko widzę, dlatego byłam w stanie pisać książkę. I ludzie się pytają, dlaczego piszę, jak ja mogę pamiętać. Bo ja to widzę. A jak nie widzę, to nie pamiętam.
- Czy w pani otoczeniu było życie religijne?
Tak.
- Przychodził jakiś ksiądz?
Nie. Kiedyś byłam na mszy polowej. Nawet młoda para wzięła ślub i była msza polowa. Nie pamiętam dokładnie, gdzie, ale duże miejsce też koło placu Napoleona.
- A czy znała pani parę młodą?
Nie. No wiedziałam, kto oni są. Wszyscy im życzyli wszystkiego najlepszego, ale czy przeżyli, nie mam pojęcia.
Normalnie, jak Powstańcy. Jakieś marne spodnie, jakaś koszula, bluzka, opaska.
Nawet nie pamiętam dokładnie, co ja na sobie musiałam nosić. Bo część mojego… To, w czym wyszłam z mieszkania, to prędko się pobrudziło, zamazane krwią i tak dalej. Bo jednak ostatecznie chodziłam wśród umierających i umarłych czasem. Na przykład jak w bramie jeden chłopiec umierał, kapitan mi mówi: „Słuchaj, usiądź przy nim”. Ja usiadłam, przykryłam go. Nie wiem, gdzieś znalazłam koc. Trzymałam go za rękę, dopóki nie umarł. Tak że ostatecznie moje ubranie też spod gruzów i wszystkiego było brudne, to myśmy szli na szaber. Szabrowaliśmy, gdzie co można było znaleźć. A większość mieszkań już była dobrze wyszabrowana. Tak samo potem, jak myśmy wychodzili z Powstania, no to rzeczywiście jedna skarpetka była taka, druga skarpeta taka. Cud, że ja gdzieś jakieś buty miałam, znalazłam. To też Anka pewnie znalazł, ona była lepszy szabrownik jak ja. Jakąś koszulę, jakąś bluzę. Wiem, że wyszłam z Powstania w męskim palcie. Anka miała świetny pomysł. Jak myśmy już wiedziały, że wychodzimy z Powstania, trzy czy cztery dni przed wyjściem, ona mówi: „Możemy gdzieś znaleźć, wyszabrować jakiś materiał”. No i powiedziała chłopcom: „Czy można gdzieś znaleźć materiał i maszynę do szycia”. Przecież ja nauczyłam się szyć u nazaretanek. Anka też chciała mieć pelerynę i szyłam dwie szare peleryny. I te peleryny zasłoniły wszystko.
- Wspominała pani, że często towarzyszyła pani osobom, które umierały. Jak jako młoda dziewczyna sobie pani z tym radziła?
Wtedy było łatwiej. Pewnie że mi żal było chłopców, ale najcięższy moment to był, jak z Heleną [w getcie] się żegnałam. To było straszne. I to pierwsze takie okrutne morderstwo tej starej kobiety, i tego chłopca, i ta krew na śniegu. Może [dlatego tak utkwiło w pamięci], bo pierwszy raz widziałam to okrucieństwo niemieckie.
- Czy w czasie Powstania była pani świadkiem bądź ofiarą zbrodni wojennych?
Nie.
- Czy wśród Powstańców zdarzały się zachowania niegodne żołnierza?
Raz. Przyszła kompania ze Starówki kanałami, więc naturalnie myśmy byli w siódmym niebie, że ich przeprowadzamy. Ja miałam za zadanie przeprowadzić ich wieczorem, ponieważ oni nie znali terenu, [miałam] przeprowadzić ich gdzieś, nie pamiętam, gdzie. Więc szła ta kompania i taki dowódca (zdaje się, był w randze kapitana) za mną szedł i raptem objął mnie tak jak nie trzeba. A ja się odwinęłam i w twarz. Bardzo krótko i węzłowato. Ani słowa nikt nie powiedział i on dał mi spokój. To było tak szybko, że… To była moja reakcja, bo mi się to zdarzyło poprzednio. Na przykład widziałam, pijany szedł na ulicy i ja czułam, że on mnie będzie chciał złapać, no to byłam gotowa na niego. I w mordę. Zatoczył się gość. A ja słaba nie byłam.
- Czy zdarzały się momenty, kiedy śpiewano piosenki?
A tak.
- Jakie były najbardziej popularne?
Ja śpiewałam.
Najpierw doszłam do Śródmieścia, właśnie do tego okręgu, była mała kawiarenka. Znowu mi się wydaje, że to było na Złotej. I kiedyś coś tam, jakąś wodę na czarno żeśmy piły. Było pianino, Anka zaczęła grać na fortepianie, a ja śpiewałam. Bardzo „Czerwone maki pod Monte Cassino”, ale jakie inne jeszcze śpiewałam, to nie pamiętam. Ale śpiewałam.
- Jak dowiedziała się pani o kapitulacji?
Zdaje się, byłyśmy jedne z pierwszych, bo dowiedziałyśmy się od dowództwa, że kapitulacja, że Niemcy nas uznali za wojsko, a nie za buntowników i że wyjdziemy, że będziemy wychodzić 5 października, że cywile wychodzili najpierw, a my potem, my na końcu.
- Jak wyglądał sam moment wyjścia?
Myśmy zebrali się, nie na placu Napoleona, gdzieś dalej. Zebraliśmy się i stamtąd zaczęliśmy maszerować dwadzieścia osiem kilometrów do Ożarowa, z plecakami, które były uszyte z tego samego materiału. To znaczy dużo w tym nie było. Anka uparła się, i dobrze, żebyśmy wzięły dwie wyszabrowane kołdry puchowe. Zwinęłyśmy i przywiązałyśmy do plecaka, ale oprócz tego w plecaku to mało tego było, bo właśnie te puchowe kołdry i nie pamiętam, co. Może pasta do zębów albo proszek do zębów, ekstra majtki i skarpetki... W każdym razie zrobiłyśmy czy raczej ja zrobiłam te sznurowanie z nylonowych sznurów ze spadochronów, bo przecież zrzut był. Też zrzuty były, tylko że niestety magazyny szły do Niemców, a karabiny do nas. Więc myśmy szli, to nie było specjalnie czwórkami, dwójkami, bo człowiek szedł, jak mógł. Niemcy stali z dwóch stron. Stali, czasem szli, ale większość stała. Może szli. A potem, stosunkowo blisko Ożarowa, zaczęła ludność cywilna jeździć też wozami. Po to jeździli, zdaje się, żeby pomóc nam. Myśmy kładły, cokolwiek musiałyśmy nieść, na wóz. I dzięki Bogu, bo ciężko było iść, bo przecież myśmy przez całe dwa miesiące ruszały się tylko parę kroków tu albo parę kroków tam.
- Co się dalej działo, jak już doszłyście do Ożarowa?
Do Ożarowa jak myśmy przyszli, wszyscy byli tak zmęczeni, że padali dokładnie do spania i spali. I dopiero następnego dnia rano, widziałam się, major „Sęp” poszukał nas i powiedział nam, że Niemcy zgadzają się, nie tyle zgadzają się, ile mówią, że jak ktoś jest chory, to pozwolą tej osobie wyjechać z powrotem do Polski, nie do obozu jeńców. I on mówi: „Wiesz, biorąc pod uwagę, że będzie większość mężczyzn w tych obozach jeńców, to może spróbujcie, może wam się uda”. No więc było nas takich ochotniczek dziesięć czy jedenaście i zawieźli nas Niemcy do Pruszkowa, do cywilnego zbioru ludzi. Wszystko było puste. Akurat wywieźli transporty do Niemiec na roboty.
- Jak się panie tam dostały? W jaki sposób Niemcy was tam zawieźli?
Ciężarówkami. Ale jak wsadzili w ciężarówki, to już siedział gość z bronią maszynową, patrząc na nas. My mówimy: „Ha, ha, ha. Dadzą nam wyjechać do Polski”.
Ale tam w Pruszkowie wsadzili... Naturalnie przyszedł doktor, więc udawałam, że jestem w ciąży, w trzecim miesiącu. Mówi: „A możesz pracować do ósmego, to okey”. Moja siostra udawała, bo ona była blada. Ja nigdy blada nie byłam, dlatego udawałam ciążę. Anka była blada, jeszcze się podmalowała dobrze, [więc niby] gruźlicę miała. „O, nie szkodzi. Masz gruźlicę, to jeszcze możesz pracować”. I tak każda z nas, każda z nas... W ogóle nie zaglądał, co nam jest. No i zatrzymali nas w tym pustym takim holu i powiedział... Tam był jeden pan z Czerwonego Krzyża. I szczęście chce, że Anka i ja poznajemy go. On był z Bydgoszczy, myśmy go znały. Więc jak ten Niemiec powiedział, tak zwany doktor, że jeśli któraś z nas zgubi się, zginie, ucieknie, to on pójdzie na nasze miejsce. Więc on mówi: „Błagam was, nie próbujcie, a oprócz tego pokażę wam, gdzie oni was znajdą, złapią”. Rzeczywiście była jedna linia drutów kolczastych, druga linia. Nawet nie było co próbować. No więc myśmy siedziały. I ludzie zaczęli najeżdżać, masy ludzi. Owszone, brudne, ludzie byli w marnym stanie.
W końcu przyszedł moment na transport. Niemcy ustawili się z tyłu i pchali ludzi do środka. To była hala, gdzie reperowali lokomotywy, więc z dwóch stron hal, bo hala była wysoka, były słupy, wielkie słupy, najmniej tej szerokości, podtrzymujące dach. A słupy były w równym rzędzie. Więc najpierw z boku wszyscy wyszli, bo tam były takie mniejsze pomieszczenia, pokoje prawdopodobnie. Jak tam pracowali ludzie nad lokomotywami, to musiały być narzędzia czy coś w takich małych pokojach jak gdyby. No i myśmy właśnie w takim jednym małym pokoju sobie spały. Tu przygotowałyśmy się do transportu. I tak byłyśmy między słupami i w takim przejściu. Więc potem nas, a Niemcy byli z tyłu i wychodzili tymi bocznymi ścianami, i tu idzie transport. A myśmy tak trochę wolno szły na końcu. W pewnym momencie ja się zorientowałam, że my możemy, Niemców już nie było po tej stronie słupów do tych małych pokoi. Tak że Niemcy z maszynowymi karabinami byli tylko z tyłu, w środku. Ja się zorientowałam, że te słupy, patrząc w przód, robią jedną wielką ścianę. I łapy za Ankę i pobiegłyśmy do takiego małego sklepiku, który ten gość z Czerwonego Krzyża sprzedawał różne drobne rzeczy dla ludzi. Na szczęście drzwi były otwarte do nich. Myśmy wbiegły, tam była jakaś panienka, która pilnowała tego sklepiku, więc ja za sobą zamknęłam drzwi, zatrzasnęłam. I mówię: „Anka, weź ją stąd”. Bo tam był jeszcze taki drugi pokoik, mały. Zdjęłam pelerynę, zrobiłam się gotowa. Oni sprzedawali papierosy, ja tą paczkę papierosów [złapałam], mówię: „Tylko cicho tu siedźcie”. Miałam paczkę papierosów i słyszałam już, że Niemcy biegną po tym długim korytarzu. Oni biegli, walą w drzwi, a ja otwieram te małe okienko do sprzedawania:
Zigaretten, bitte? Oni [szybko coś mówią], pokazują mi, [pytając o] dwie osoby. „Nie widziałam. Naturalnie że nie widziałam dwóch osób”. Ja siebie nie widzę. A tam były okna otwarte, bo to było przejście z drutami kolczastymi. Patrzę przez okno i mówię: „Tam poszli”. I oni poszli do okna, dali mi spokój. Ja tam zostałam, przechowywałam się. No więc ten gość nie miał nic do powiedzenia, dlatego że jemu nic nie groziło. Oprócz tego tam była też z Bydgoszczy dentystka, którą też znałyśmy. Ona w końcu, pani Koziukowa, pomogła przepłacić dyrektora, doktora. Przeszmuglowała nas do hali, gdzie były naprawdę w ciąży. Potem stamtąd [pojechałam] do Nowego Sącza.
- Jak długo pani była w Nowym Sączu?
Dzień, bo to Czerwony Krzyż przejął i wtedy ludzie już byli wolni. Wiedziałam, że moja siostra jest w Rawie Wyżnej, tam gdzie byłam na wakacjach, tak że okolice dobrze znałam i przejechałyśmy. Moja siostra tam była z dziećmi. Dowiedziałyśmy się, że mamusia z chorymi wyszła. Też ta pani Koziukowa wiedziała o tym, tak że wiedziałyśmy, że wydostała się. Mamusia była chora, wojna ją wykończyła. Myśmy potem pojechały do Krakowa, do majątku mojej kuzynki, która była koło Radomska, do Rzek, tam zobaczyłam się z mamusią. I po dwóch czy po trzech dniach już wiedziałam, że moja kuzynka nie zostanie w Rzekach. Ten majątek się nazywał Rzeki, to była resztówka, bo Niemcy zabrali część, naturalnie. I wiedzieliśmy, że ona nie powinna jako właścicielka majątku czekać na Rosjan, bo będzie marnie wyglądała. Więc ona powiedziała, że oni z mężem wezmą furmankę, mieli już przygotowane ubranie. A mamusia była uciekinier, tak że nie przypuszczała, że jej ktoś coś zrobi. Myśmy mamusi mówiły, że my w Krakowie się zadekujemy, ale wiedziałyśmy, że my nie zostaniemy, że jak tylko nam się uda uciec do Niemiec, to uciekamy. Za Niemcami. I rzeczywiście.
- Czyli pojechały panie do Krakowa.
Tak, a w Krakowie Anka znalazła znajomych, którzy ją przemycili do Pragi. A ja znalazłam starego znajomego z Warszawy, który też uciekł i zadekowł się w tak zwanym LHD, Luft-Hilfs-Dienst (straż pożarna przeciwko samolotom, nalotom). On tam pracował jako porucznik straży pożarnej i jeździł takimi ciężarówkami. I jak przyszło co do czego, to on zaproponował Niemcom, że może im, jak się nazywa, wyjedzie tą jedną z ciężarówek. Że on im to wywiezie. No, oni z zapałem go przyjęli. On mówi: „Tylko nam potrzeba jest sanitariuszka, która będzie wiedziała, co robić w razie trudności”. Więc naturalnie, kto został sanitariuszką – ja. Więc ja z nimi wyjechałam też. I myśmy przyjechali. Słyszeliśmy, jak Rosjanie strzelają. Myśmy pojechali przez Katowice, do Gorlic i w końcu do Drezna. I który to był rok... To był czterdziesty piąty. Myśmy 10 stycznia wyjechali. A w Dreźnie nas wsadzili znowu do obozów, na szczęście, bo 13 lutego Drezno było zbombardowane przez alianckie wojsko. Ślicznie to zbombardowali, w drobną kaszkę. A myśmy mówili: „Za Warszawę”. Bardzo to było... Ach, nam się to podobało. I te obozy dla pracy, nie było pracy, ale Niemcy, jak to zawsze Niemcy, wszystko zawsze musi być regularnie załatwione. Wsadzili nas do obozów i na szczęście, bo pierwsze zrzuty były... te jak się nazywa światła... zielone światło na spadochronie nad obozami jeńców obcokrajowców. Tak że te miejsca były strzeżone przed bombardowaniem, a czerwone były na linię Odry, gdzie Niemcy trzymali całą masę benzyny i ropy naftowej. I to było jak ognia bengalskie. Całe Drezno wylatywało w powietrze. Bardzo nam się to podobało. Ach, niezwykle.
- Jak długo pani przebywała w obozie w Dreźnie?
Wypuścili nas, czy chcieli, czy nie chcieli, po 13 lutym, jak Drezno było kompletnie zbombardowane i ewakuowali Drezno. Z tym że nas wyprowadzali w grupach. Myśmy szli z grupą za francuskim oddziałem ze stalagu. Stalag to byli podoficerowie.
- Co dalej się z panią działo?
Myśmy z moim kumplem Ryszardem mieli dobry pomysł. Ja miałam dobry pomysł. Mówię: „Wiesz co, my powiemy Niemcom, że na nas było zaproszenie z Berchtesgaden”. Bo ja miałam tam pracować jako kelnerka, a Ryszard miał pracować jako kierowca. I myśmy powiedzieli, bo były takie punkty niemieckie, że mieliśmy skierowanie, to myśmy powinni tam pojechać, bo oni na nas czekają. No i to było gestapo. Z tym że ja nie mówiłam po niemiecku, Ryszard świetnie mówił po niemiecku. I on powiedział to temu gestapowcowi, a gestapo: „O...”. No to prawda, że to było w biurze, w obozie, ale widocznie się zagubiło w tym okresie.
- Nikt nie sprawdzał żadnych dokumentów?
Nie, myśmy mieli tylko swoje kenkarty. No, zrobił się kompletny bałagan. Z tym że myśmy powiedzieli, że byliśmy w tym obozie, on może wrócić do Drezna i znaleźć, naturalnie. Myśmy się z nich nawet podśmiewali, z ich organizacji i można było się podśmiewać, dlatego że oni tak byli pewni swojej organizacji i systematyczności, że nie kwestionowali tego. W każdym razie na zakończenie dali nam pozwolenie na pociąg i powiedzieli: „Pamiętajcie, jeśli skłamaliście, to będziecie zaaresztowani”. Ryszard:
Jawohl. Tylko na szczęście ja nie rozumiałam. Potem on mówi: „Ja ci coś powiem, ale nie śmiej się”. On mi powiedział o tym, że on powiedział, że jak skłamaliśmy, to oni nas zaaresztują w tym bałaganie. No więc ja nie śmiałam się, aż poszliśmy za zakręt.
No i potem przejechaliśmy do Pragi, gdzie znalazłam Ankę. Potem siedzieliśmy w Pradze. I potem w Pradze chcieli nas zaaresztować kiedyś, bo była taka mała grupa polska, która się w kawiarniach znalazła. Bo w Pradze mogliśmy mieszkać w hotelu.
Notabene, nasze pieniądze, które nic nie miały wartości w Polsce, raptem miały wartość. Myśmy z Polski wymienili na marki, a potem z marek dobra kwota na czeskie korony. No i tam właśnie siedzieliśmy w hotelach i kiedyś nas zaaresztowali w kawiarni, całą grupę polską. Ale jakoś wymigaliśmy się. Wymigaliśmy się dlatego, że jeden z panów był z NSZ. A NSZ był oficjalnie w Czechach. Nie chciałabym zacząć o tym mówić, bo to jest długa historia. On nas wyciągnął z tego gestapo, ale mówi: „Oni nas puścili, ale zdaje się, że będą znowu łapać”. Tak że myśmy wyjechali.
Na zachód. Do Marienbadu. A do Marienbadu przyszli Amerykanie.
- W Marienbadzie pani doczekała końca wojny?
Tak do Marienbadu dojechaliśmy i przyszli Amerykanie, dziewiątego, jeden dzień się spóźnili, bo ósmego był koniec wojny.
- Czy po zakończeniu działań wojennych nie myślała pani, żeby wrócić do Polski?
Wiedziałam, że lepiej nie. Z tego co potem widziałam, to bezwzględnie. Moim dobrym przyjacielem był Stach Skotnicki, generała Skotnickiego syn. Jak przyjechałam do Warszawy, dużo później, w siedemdziesiątym drugim czy czwartym roku pierwszy raz go widziałam, to Rosjanie ich męczyli strasznie. No, przede wszystkim syn generała.
- Gdzie docelowo pani zdecydowała się zamieszkać?
No więc po jakimś czasie naturalnie byłam w obozie uciekinierów, DP obozie i zdecydowałam się wyjechać do Ameryki. I potem nawet pracowałam w National Catholic Welfare Conference, to jest amerykańska organizacja katolickich biskupów. Pracowałam tam, miałam przemiłego dyrektora, który mówił: „Zoś, jak masz wyjeżdżać do Ameryki, to jedź tam do najlepszego stanu, to jest do Kalifornii, a jak już zdecydujesz się jechać do Kalifornii, to jedź do najlepszego okręgu, do San Francisco. Ale nie do San Francisco, jedź na półwysep”. I tak rzeczywiście. I zasadniczo ja mieszkam... W pięćdziesiątym szóstym roku dopiero wyjechałam, ale to jest inna historia, dlaczego tak późno. Przyjechałam do Ameryki w pięćdziesiątym szóstym roku i mieszkałam może dziesięć kilometrów od tego [miejsca], gdzie teraz mieszkam. Tak że w tym okręgu mieszkałam. Dobre miejsce.
- Jakie jest pani najlepsze wspomnienie z Powstania?
Najlepsze. W jakim znaczeniu najlepsze?
Najprzyjemniejsze? Nie mogę powiedzieć, nie było. Przecież myśmy wszystko stracili. Straciłam dom, straciłam rodzinę, straciłam państwo, straciłam młodość. Tam dobrego nic nie było. Walczyliśmy, to żeśmy byli razem, żeśmy… Jak ktoś mnie pyta, czy to warto było – warto było. Warto było, bo jesteśmy Polakami. Ale co było najlepsze? Tam dobrego dużo nie było. To była ciężka walka.
Ta brama na Świętokrzyskiej. Bo w „księżówce” to jeszcze była zabawa, to jeszcze wszystko nam się udawało, ale w bramie na Świętokrzyskiej to jeden po drugim poszedł. Ja byłam przygotowana na to, że ja też pójdę, ale nie bałam się tego. „Raz kozie śmierć”.
- Jaki po latach jest pani stosunek do Powstania Warszawskiego?
Święty. Przyjechałam teraz na siedemdziesięciolecie, żeby właśnie pożegnać się z Warszawą i zobaczyć Warszawę bardzo ładną. I to bardzo specjalnie, jak zobaczyłam te wolontariuszki, ochotniczki, śliczna młodzież. Spokojna, miła, uprzejma. I w ogóle Warszawa się bardzo zmieniła. Ludzie narzekają. Jak komuś powiem: „Ach, jak cudownie się wszystko zmieniło”. – „Ach, co tam pani mówi”. Tak, zmieniło się, bardzo dobrze, że się nadal zmienia. Pewnie, że cudów nie ma. Jeśli utrzyma się demokracja, mam nadzieję, to ludzie zawsze będą trochę w tę stronę, trochę w tę stronę. Na szczęście nie będzie jednego obozu, jednej partii, bo wtedy znowu będzie jedna partia do głosowania. A my wiemy, co to znaczy.
Warszawa, 11 sierpnia 2014 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Adamowicz