Nazywam się Stefan Elek po polsku, István Elek po węgiersku. W relacjach węgierskich przeważnie używam [nazwiska] István Elek.
No, byłem jednym z wielu, który służył Powstańcom. Ponieważ mieliśmy konie, dostaliśmy od Polaków szerokie wozy...
Węgierskie wojsko, husaria, które przeszło do ulicy [Puławskiej].
W 1917 roku, 20 sierpnia.
W Nagyzsám, to jest w tej chwili teren jugosłowiański. My w 1924 roku z ojcem, z całą rodziną przeprowadziliśmy się do Węgier, bo na tym granicznym punkcie to nie można było wytrzymać.
No, w Budapeszcie kończyłem te szkoły początkowe, potem ojciec przeprowadził się do Debreczyna i w Debreczynie kończyłem średnią szkołę przy ulicy Csokonai, szkoła realna... Tam kończyłem średnią szkołę. A mieszkaliśmy w Nyírbátor, w takim pięknym domu, dworku, wielkim parku. Piękną miałem w młodość, właśnie w tym parku. Wakacje tam spędzaliśmy i wszystkie wolne czasy, bo od Debreczyna do Nyíregyháza to nie jest daleko.
Studia podjąłem dwa lata później. Po maturze nie dostałem się do fakultetu, gdzie chciałem, i odsłużyłem wojsko. Dwa lata byłem w wojsku w husarii, właśnie w tym pułku Hadik András, ponieważ ja od szóstego roku życia byłem na plecach koni. Mój ojciec był takim szefem wielkich gospodarstw i konno objeżdżał teren, a ja dostałem nieraz jako nagrodę i mogłem z nim właśnie na koniu zwiedzać majątki. Tak że nic dziwnego, że od razu do husarii się zapisałem. W tym czasie do huzarów Hadika trzeba było zabrać ze sobą konia i kogoś, który człowieka obsłużył. A ja miałem dobrego przyjaciela, syna stelmacha, takiego... nawet nie wiem, jak to się mówi po polsku, taki pomocnik. Bo huzarzy Hadika to lepsi ludzie z lepszych rodzin.
Tak, tak, tak. Ja jako że zawsze na koniu, to doskonale się czułem. Zresztą ja miałem wojsko cudowne, bo w pułku był słynny zawodnik jeździecki. On się nazywał Majoros.
Nie. Po wojsku zaraz dostałem się do akademii ogrodniczej i już odsłużyłem te cztery lata do czterdziestego pierwszego roku. Wtedy składałem dyplom.
No, tam w ogóle nie było wojny, dzięki Horthyemu Węgrzy żyli w spokoju. Naokoło cała Europa walczyła, a na Węgrzech był pokój. Wtedy dopiero człowiek doznał, ile kosztuje wojna, że na Węgrzech, ponieważ był pokój, był niesamowity dobrobyt. Obsłużyli pół Europy, południowe Niemcy, północne Włochy, Austrię, Węgry. Tak że Węgrzy wspominają te trzy lata od 1939 do 1944 roku jako [okres] wielkiego powodzenia.
Był regent Horthy, który nie dopuścił do zbrojnych spraw... Dopiero w czterdziestym trzecim roku Hitler już nie mógł znieść, że na Węgrzech spokój, no i 23 marca [1944 roku] niemieckie wojsko zajęło Budapeszt. I to wystarczyło, że zasadniczo Węgrzy jako pokojowy naród przestał istnieć, już został sprzymierzeńcem Niemców.
Momentalnie mobilizacja. Dwudziestego trzeciego zajęli Budapeszt, a ja dwudziestego siódmego dostałem już kartę powołania do formacji konnej, do huzarów. I też jest uzasadnienie, że Niemcy mieli wielkie kłopoty z krainą Polesie. W tamtych moczarach ani czołgi, ani motory, nic. No i wtedy wpadli na pomysł, żeby tam kierować husarię. No, momentalnie myśleli o węgierskiej husarii i jako pierwsza formacja powołana to był właśnie ten pułk węgierski.
Początkowo, dwieście kilka koni i trzysta osiemdziesiąt ludzi.
Jak ja likwidowałem mój mająteczek, ogrodnictwo (to kawał czasu to kosztowało, Kodpuszta się nazywał), to ja przesłałem telegram na moje wezwanie, że muszę likwidować majątek i będę za tydzień. Jak przyjechałem do pułku, to oni już byli pakowani, już byli w wagonach, tak że ja w tym moim eleganckim, wyjazdowym mundurze zostałem. Dostałem od tego mistrza hippicznego jednego starszego konia, zupełnie czarnego. Tylko tutaj miał gwiazdę i tutaj miał gwiazdę. A tak to był czarny, całkowity.
Na Polesiu? No, warunki straszne. A więc kierowali do Polesia husarię końmi, żeby w tym błocie... Bo Rosjanie od strony wschodu nacierali i koniec końcem, jak my doszliśmy do linii frontu naszymi końmi, to już dosłownie za trzy czy cztery dni w Łunińcu Rosjanie wygrali bitwę na froncie. No i zaczynał się wielki odwrót. Rosjanie byli mistrzami okrążeń. Byliśmy pewni, w tym i ja osobiście, że przepadliśmy, że nas Rosjanie okrążą i będzie obóz gdzieś w Rosji. Liczyliśmy tak. I cudem dosłownie, w ostatniej chwili, dzięki wspaniałym koniom, udało się wyrwać z tego okrążenia i cały lipiec cofaliśmy się z Polesia na zachód.
Z partyzantami mieliśmy kontakt od samego początku, gdyż oni mieli pełne zaufanie do Węgrów. My byliśmy w mundurach węgierskich. I raptem zaskoczyło nas pełne zaufanie partyzantów. Po prostu dali nam swoich rannych, żeby ich zawieźć do szpitala. Taki był szpital niemiecki, kierowany przez wspaniałego majora, szlachcica, który tych chorych przyjął do leczenia. Z tym że jak ich wyleczy, to odsyła ich do łagru, za front. Tak że trzeba było tych podleczonych wykraść. I to nam się jakoś udało, dzięki Austriakom, którzy stanowili cały personel pomocniczy. Pielęgniarzami byli sami Austriacy. Taki był [niezrozumiałe] najwyższy rangą podoficer austriacki i on z nami współpracował, z Węgrami, wojskowymi, no i do tych chorych udało się [przewieźć]. To był dziwny okres i w tym czasie w ogóle na Polesiu nie można było odczuwać wojny, nic. Te pierwotne warunki bagniste uniemożliwiały przemarsz wojsk i tak dalej. Tak że tylko spełniliśmy służbę taką futárszolgálat. Takie piętnasto-dwudziestoosobowe ekipy chodziły po tych bezdrożach poleskich. Mieliśmy za zadanie likwidować partyzantów, ale sytuacja była taka, że partyzanci mogliby nas łatwiej zlikwidować. Ale ponieważ do Węgrów mieli od początku jakąś sympatię, to między nami nie było żadnych działań wojskowych.
No właśnie. A więc po zwycięstwie rusków w Łunińcu zaczynał się olbrzymi odwrót jakąkolwiek drogą na zachód. Konie uniemożliwiły, ponieważ mieliśmy konie, to na szosach stanowiliśmy przeszkodę. Tak że my bocznymi drogami wędrowaliśmy na zachód. Pierwsze duże miasto, gdzie spotkaliśmy resztę armii, to był Mińsk. A do Mińska jechaliśmy zupełnie bocznymi drogami. I potem też, bo konie stanowiły na szosach przeszkodę. Samochody, motory, czołgi – wszyscy uciekali na zachód. I ta wielka ucieczka kończyła się przez cały lipiec. Cudem ocaleliśmy i cudem z tych prawie że trzystu osób sześćdziesięciu udało się razem z końmi wydostać się z tego okrążenia.
Do Warszawy doszliśmy 31 lipca. I pamiętam, jaka to była historia. Przecież jedyny most, z którego mogliśmy skorzystać, to był most Kierbedzia. Tam samochody, motory, a tu raptem konie. I jeszcze nasz oddział, ponieważ wyżywienia Niemcy już nam nie dali, to mieliśmy krowy, pędziliśmy krowy. To znaczy ci nasi kowale, ślusarze, oni mieli wozy i prowadzili krowy. Tak że możecie wyobrazić sobie, co to był za widok 31 lipca. Na most Kierbedzia raptem idą krowy, tabory i husaria.
Tam był, pamiętam jak dzisiaj, widzę, taki dwumetrowy Niemiec kierował tam ruchem, dwumetrowy olbrzym, żandarm. Ja z nim po niemiecku rozmawiałem, że będzie taka formacja węgierska i chce przedostać się na drugą stronę. No i koniec końcem pozwolił gdzieś około trzeciej po południu, ale nie myślał o tym, że będą krowy, że będą wozy. Tak że ja jeszcze pamiętam, jak on zdjął ten stalowy hełm, jak rąbnął nim o drogę, to jeszcze dzisiaj słyszę ten głos blaszany – to była jego reakcja, nic nie mógł zrobić.
Na schodach, na chodniku tysiące Polaków – śmiało się do rozpuku z tego szaleństwa ewakuacji Niemców. To było dla Polaków coś niesamowitego, że koniec wojny, Niemcy uciekają. No i między innymi my też, o trzeciej po południu – dwie godziny to trwało, póki przedostaliśmy się z mostu Kierbedzia, 31 lipca. A 1 [sierpnia] wybuchło Powstanie.
My obozowaliśmy w tych zielonych terenach nad Wisłą, lewy brzeg Wisły. Tam są parki i tam w tych parkach byliśmy, to wtedy Polacy do nas przyszli [przed wybuchem Powstania]. Od tego czasu mam jeszcze (już nie żyje, niestety) przyjaciela – Polak, inżynier, którego tam właśnie poznałem. Przyszli do nas z elektrowni, bo na Powiślu jest Elektrownia Warszawska. No i tak dostałem się do Polski. To był 31 lipca. Potem wycofaliśmy się do Babic.
Chyba ze dwadzieścia dni. W Babicach, to nad Warszawą. Patrzyliśmy na palące się Powstanie, palącą się Warszawę z góry, ale nie ruszaliśmy się. Tam Węgrzy byli formacją, konie ulokowane u tych gospodarzy działkowych. I tam po prostu czekaliśmy. W pewnym momencie, w dwudziestym dniu, Niemcy nie wytrzymali, że formacja węgierska tam stoi i nie bierze udziału w Powstaniu.
Tak. My, wycofujący się z Polesia, kawaleria, nigdzie nie zostaliśmy przyjęci. Okazuje się, że my byliśmy ekspediowani specjalnie na Polesie, a formacja węgierska, dywizja cała z dowództwem i tak dalej, to w ogóle nas nie chcieli przyjąć. Z końmi to kłopot. Tak że husaria była zupełnie wolna. I dwudziestego dnia, jak Niemcy nam, no, prawie że grozili, chcieli zabrać konie na rzeź, na wyżywienie ludzi...
A my tych koni nie chcieliśmy dać i zeszliśmy do Powstania i zgłosiliśmy się na ulicy Karowej, tam był szpital powstańczy na Karowej. Ale oni nie byli kompetentni i nas odsyłali na tę ulicę, która wychodzi z Warszawy...
Puławska. Ulica Puławska. Na Puławskiej było dowództwo. I tam przy tym dowództwie my się zgłosiliśmy.
A więc te naszej formacji, jak mówiłem, zupełnie nie chciano przyjąć, bo konie to kłopoty i tak dalej. I polskie władze powstańcze kierowały nas z Puławskiej do Komorowa. I w Komorowie u tych gospodarzy – to już jest przedmieście Warszawy – u tych gospodarzy ulokowaliśmy konie i my też mieliśmy kwatery. Po czterech dniach zgłosiliśmy się w Mokotowie u Powstańców. I wyobraźcie sobie – to już był czterdziesty czy czterdziesty drugi dzień Powstania – już niestety Niemcy zwalczyli Powstańców i zaczynała się porażka całej sprawy.
Osiemdziesiąt tysięcy Powstańców zginęło w Powstaniu i dwieście tysięcy cywilów, bo cywile w ogóle nie byli zorganizowani. Uciekali ze swoim dobytkiem, dziećmi, i tak dalej przez Mokotów. I my, Węgrzy, na polskich wozach tych uciekinierów wywieźliśmy w kierunku Grodziska Mazowieckiego, [Błonia], na zachód. Ale to wszystko było, jak to się mówi, na dziko. Ale muszę powiedzieć coś bardzo ważnego, że my byliśmy w uniformach na tych wozach, nasze konie były zaprzężone. Nigdy nie wyobrażałem sobie, że konie z husarii potrafią ciągnąć wóz. No, nie wszystkie, ale jakieś sześćdziesiąt procent tych koni się do tego nadawało. Wieźliśmy tych najbiedniejszych uciekinierów, którym mieszkania spalono, cały dobytek dosłownie, walizki, dzieci i tak dalej. Pakowali się na wozy i my wywieźliśmy ich na zachód z tego przedmieścia Warszawy.
To trwało dosłownie do końca Powstania. Bo cały czas ci uciekinierzy, biedni cywile przez Mokotów, no, prosili o ratunek.
AK po prostu ruszyło ramieniem, bo konno nie mogli przypisać nam roli. A tak to sami braliśmy.
To było, jak to się mówi, wymuszone przez tych uciekinierów biednych. Proszę wyobrazić sobie, jaka to była straszna mizeria, jeżeli Niemcy, którzy tam prowadzili kontrolę wojskową, nas przepuścili razem z tymi biednymi ludźmi, bo Niemcy widzieli, że mieliby z tym tylko kłopot.
Puścili nas zupełnie, tak. My byliśmy w mundurach, konie nasze i tak przepuścili nas i tam w kierunku Błonia, w kierunku małych miejscowości podmiejskich, warszawskich, tam wieźliśmy tych ludzi. Oni zeszli z wozu do tych mieszkańców, gdzie już było pełno uciekinierów z Warszawy.
Ciężko to określić cyfrowo, ale jakieś dwa tysiące, dwa tysiące czterysta ludzi. Ciężko to określić. W każdym bądź razie co rano stawialiśmy się na Mokotowie po tych biednych uciekinierów. Jaka to walka była, żeby dostać się na te wozy, to jak teraz sobie przypominam, to ludzie nie mieli litości. No ale ja się nie dziwię, chodziło o życie, chodziło o egzystencję. Ostatnie rzeczy majątku, dzieci i tak dalej trzeba było ratować. I to tak trwało aż do końca Powstania.
No, mieliśmy kontakt naprawdę tylko z tymi rannymi, to wtedy widzieliśmy ekipy Powstańców, które tym warszawiakom pozwolili załadować się na wozy. Taki mieliśmy, natomiast regularne wojsko dywizjonalne to było w Warszawie. W Podkowie Leśnej był sztab. Wiem, że [Węgrzy] brali udział w Powstaniu Warszawskim, początkowo po stronie Polaków, a po przegranej to Niemcy tych Węgrów wykorzystali.
Naszą formację po Powstaniu zupełnie rozwiązano. Część dostała się do pociągu. W miejscowości za Sochaczewem na „K” i tam jest kolej do Łodzi prosto, na „K”... No nieważne. My [trafiliśmy] do Żyrardowa i w Żyrardowie część wojska załadowała się na pociąg. Czy oni doszli do Węgier, czy nie, niestety nie udało mi się nigdy dowiedzieć. A ja widząc tę dezorganizację, zostałem tu w Polsce.
Ale wtedy ja to decydowałem razem z jakąś grupą piętnastoosobową, że zostanę. Ja miałem tu bardzo wielu przyjaciół Polaków z Powstania i przed Powstaniem, tak że nie byłem odosobniony.
No, tylko tyle, że ich tam wywieźliśmy i po prostu im uratowaliśmy życie. Ci ludzie, których my wywieźliśmy, to byli nam wdzięczni. Pamiętam, że po jakichś trzech, czterech dniach dostałem wiadomość, że ktoś chce ze mną rozmawiać, właśnie ten bez ręki, taki kaleka, że chce ze mną rozmawiać. Ja machnąłem ręką, że nie rozmawiam z nikim i tak dalej. Ale za jakiś tydzień piękna kobieta, od tego człowieka, mówiła, że on na mnie czeka i ma coś dla mnie. No, jak już piękna kobieta prosiła... Potem ta kobieta poszła ze swoimi sprawami, a ja poszedłem do tego człowieka. To było w małej miejscowości, uciekają mi te nazwy.
Komorów. Za Komorowem jest małe osiedle z prawej strony. I ja tam do niego poszedłem po tym, jak ta piękna kobieta mnie tak do tego, jak to się nazywa, zobowiązała. Pamiętam, wieczorem, godzina szósta, na rowerze pojechałem tam pod ten adres. I ten człowiek dał mi dokument wielkiej wartości. To musiał być wspaniały fałszerz, bo to był niemieckojęzyczny, niemiecko-polski dokument, że jestem reporterem wojennym, że jestem dziennikarzem. I po Powstaniu, jak wszystko się przewróciło, ja mając ten dokument, mogłem kursować, mogłem, jak to się mówi, działać, bo zostałem w Polsce.
Tylko tyle, że jak my 20 sierpnia zeszliśmy na Karowej, to pytaliśmy, jak możemy pomóc. Tak że zostawiliśmy dwanaście koni jako wyżywienie dla tego szpitala i tak dalej . Zostawiliśmy te konie i zostawiliśmy im to, co było takie, że bardzo im się przydało – narzędzia rzemieślnicze dla szewców, dla krawców, i tak dalej. Bo ja mówię, że przeszliśmy przez most i oni zniknęli, ci rzemieślnicy, ale pozostawili cały swój sprzęt. Tak że na Karowej daliśmy konie i właśnie ten sprzęt. I to było wszystko.
No, słyszałem, ale z mojego oddziału nikt. Cały czas, aż do końca Powstania, to był węgierski oddział. I jedyne dyspozycje, które dostaliśmy od Powstańców, to byli ci biedni nieszczęśliwcy, których oni doprowadzili do tych wozów. I jeszcze była jakaś selekcja.
Nie dali jeść. Odmówili jakichkolwiek dyspozycji, kwaterunku i tak dalej. Wszystko musieliśmy sami robić. Niemcy nas przekreślili. Była dywizja węgierska, która była przez Niemców przyjęta i włączona do armii. Nad Wisłą cały lewy brzeg pilnowali Węgrzy w ramach tych niemieckich oddziałów.
Nie. Oddzielnie, w uniformie własnym, z własnym dowództwem, służyli.
Tylko słyszałem o tym. I to było, jak mówiłem, że po dwudziestu dniach musieliśmy zejść z Babic, bo Niemcy wtedy grozili nam rozstrzelaniem. Kazali zabrać konie i tak dalej. Tak że pamiętam, że nasz dowódca, major Kiljan, to nie chciał z Niemcami rozmawiać i zeszliśmy do Karowej. A Niemcy nie mieli gotowej dyspozycji. Oni byli tak... zdyscyplinowani. Niemcy w swojej dyscyplinie, jak nie mieli rozkazów, to nic nie robili. I to był ten moment, który Węgrzy mogli wykorzystać. Dosłownie moment, bo potem nas, jak słyszałem, szukali. A my zawędrowaliśmy właśnie na Puławską i potem do Komorowa.
No, zasadniczo Powstanie... my widzieliśmy z Babic palące strasznie sprawy. I potem spotkaliśmy się z tymi niezliczonymi tysiącami uciekinierów z Warszawy, którzy już nic nie mieli, tylko błagali o życie. I to wszystko. Warszawskie Powstanie my widzieliśmy i potem na Karowej spotkaliśmy się, dosłownie to było spotkanie dwugodzinne. Ale muszę coś podkreślić. Z Karowej do Puławskiej [162] to jest prawie pięć kilometrów. Szliśmy formacją i nikt nas nie zatrzymał. Ani Powstańcy, ani Niemcy. My nad brzegiem Wisły, prawym brzegiem jechaliśmy konno, wozami, aż do ulicy, gdzie Marszałkowska spotyka się z szeroką ulicą od strony Wisły. Jak się nazywa ten plac...
Plac Unii Lubelskiej, tak jest. Tam z lewej strony takie kino było. Pamiętam to kino, te ogłoszenia...
Nie, nie. Dywizja, o której mówię, która przyjechała z Węgier w dwa tysiące osób, to w ogóle nie chciała nas przyjąć. Nie chcieli, [twierdząc], że my jesteśmy poza tym. No, rzeczywiście ta formacja z Nyíregyháza, huzarzy, to nie pasowała do tego zdyscyplinowanego wojska, gdzie byli piechurzy, gdzie byli artylerzyści i tak dalej.
Sześćdziesiąt osób.
No właśnie dzięki temu wspaniałemu dokumentowi to mogłem w tym czasie [pozostać w Polsce]. Jak Powstanie kończyło się, to Niemcy zajęli kawał Polski. Niemcy z armią przybyli do Warszawy i Warszawę zniszczyli. I po Powstaniu ta armia niemiecka trzymała dyscyplinę i porządek od Poznania do Iławy, do Płocka nad Wisłą. Trzymała dyscyplinę. Dowództwo miała w Krakowie ta formacja. I to tak trwało do lutego, marca czterdziestego piątego roku.
Ja z tym wspaniałym dokumentem dziennikarskim wspaniałym koniem sobie kursowałem. Dostałem od Niemców jeść, jako korespondent (ja mówię po niemiecku perfekt) dostałem kwaterę. No i działałem.
Nie. Iława, Płock, Toruń, tu, na terenie Pomorza.
Tak. Tak, tak. Bardzo dużo Polaków już było... Na przykład pamiętam jak dzisiaj aptekarza Witkowskiego, gdzie mogłem w każdej chwili wycofać się i wypocząć. On mnie gościł, ten aptekarz. Iłów, to nad Wisłą, lewy brzeg Wisły. To niesamowite, każdy dzień miał swój początek i koniec. Dzięki przyjaciołom Polakom – no, po wojnie nawet w dalszym ciągu ta przyjaźń trwała – to jakoś ocalałem.
To już taka ciężka historia. Jak już Niemcy uciekli, to przyszli Rosjanie. To Polacy mnie, jako Węgra, dosłownie na rękach nosili i co tydzień musiałem się zgłosić Sochaczew, Rybnik. Rosjanie nie w Sochaczewie mieli swój sztab, tylko w Rybniku. I ja co tydzień w Rybniku musiałem się zgłosić. I mnie Polacy ze sobą zabrali, bo przedstawiciel rosyjski to był taki krewki Sybirak. Jak byłem z tymi Polakami, którzy mnie przywieźli do zgłoszenia, to było zawsze jedzenie i picie. To była zima, o godzinie trzeciej [po południu] robiło się ciemno. No i tak mnie wieźli. I to tak było aż do marca. Początek marca, czterdziesty piąty rok, marzec. Przywieźli mnie do Rybnika, żebym się zgłosił. Nie było tego wielkiego Sybiraka. Był chudy okularnik, inny, zmiana warty, który mnie, jako Węgrowi, kazał zejść z wozu. Dał mi dwóch wartowników i ja do dzisiaj pamiętam, że w marcu, jeszcze to był taki początek wiosny, pieszo z Rybnika do Sochaczewa. Dwóch strażników mnie w Sochaczewie przekazało jakiemuś rosyjskiemu ważniakowi. No i dostałem się do... [...]
Nie no, zwyczajne no, no... Policja trzyma takich, tam ludzi zamyka...
Areszt, no. Do aresztu dostałem się razem z innymi folksdojczami. Tam Węgrzy skądś byli, którzy tam rozeszli się po Powstaniu. W każdym bądź razie pozbierali nas w Sochaczewie, w areszcie i pamiętam, pieszo to tą gromadę folksdojczów, Polaków, zdrajców, bardzo dużo było Finów... Te małe kraje jak się nazywają?
Łotwa i?
Było bardzo dużo Litwinów, których Niemcy i Rosjanie pozbierali i właśnie pieszo z Sochaczewa dwa dni szliśmy do Warszawy.
Tam już nas zaaresztowali, ale przecież areszt na Mokotowie był pełny, tak że na podwórzu byliśmy dwa dni. I to był marzec. Pamiętam, jakie to były strasznie zimne noce. Ale jakoś wytrzymaliśmy. No i stamtąd, z Rakowieckiej... Bo potem ja poznałem ten dom, że to był areszt na Rakowieckiej, na podwórzu tam nas trzymali. I Węgrów, Litwinów i jeszcze bez folksdojczów wsadzili na samochody po dwóch dniach właśnie, które spędziliśmy na Mokotowie. Pamiętam, wozy podjeżdżały i my do wozów w czterdzieści osób do środka i odjeżdżał. Tymi samochodami rosyjskimi jechaliśmy zawsze nocą. Już wtedy można było zapalić reflektory, jeden, drugi, ponieważ droga z Warszawy do Białegostoku jest prawie że prościuteńka. Cały czas byliśmy oświetleni. No i na tych wozach [jechaliśmy] bez jedzenia, dostaliśmy rano jakąś zupę i to było wszystko. No straszne. Do Białegostoku, w Białymstoku podzielili ten transport i część transportu kierowali na północ, do Braniewa i... rosyjskie miasto... tu zaraz, najbliżej granicy, do Królewca.
Z Załuskowem. A więc Załusków to jest takie miejsce, gdzie chętnie przebywałem. Ten dyrektor tych wszystkich majątków to był z rodziny, z której jak był zamach na Hitlera, to jeden z zamachowców był właśnie z tej rodziny. I Hitler kazał wszystkich z tej rodziny zlikwidować. Znowuż, nazwisko bardzo ważne. A więc szefem tych majątków to był właśnie ten Niemiec z tej rodziny, który zakochał się w moim koniu, w moim czarnym koniu i miałem u niego w pałacu pokój, wyżywienie.
Po powstaniu.
Czterdziesty czwarty, koniec czterdziestego czwartego, zimowe miesiące, październik, listopad, grudzień w Załuskowie. Mój koń tak stał, ja miałem pokój. Moja żona pochodzi właśnie z Załuskowa, tam się poznaliśmy. No i po wojnie to spotkaliśmy się i tak już zostaliśmy razem.
Moja żona pracowała w tym majątku, a u dyrektora mieszkałem. Taki dyrektor, Niemiec, który zakochał się w moim koniu. I moja żona była kierownikiem biura tego majątku. Potem poznaliśmy się i po wojnie spotkaliśmy się.
Po Królewcu byliśmy wykończeni, słabi, głodni, panowały wtedy straszne warunki. Nocami tylko jechaliśmy. Z moim przyjacielem Bálintem (nie pamiętam jak...) uzgodniłem, że albo teraz korzystamy z tego, że jest droga zakręcona i te reflektory nie oświetlały samochodu, przez dwie minuty czy półtorej minuty. Mówił: „To jest ostatnia możliwość ucieczki, bo potem już będziemy za słabi, żeby w ogóle ruszać”. Pamiętam, że leżeli ludzie w tym samochodzie i my po tych ludziach przeszliśmy, bo wszędzie siedzieli. Przelecieliśmy po tych ludziach i wyskoczyliśmy z tego samochodu. Ponieważ był zakręt i do góry, to wolno jechał, ale i tak jak my wyskoczyliśmy, to od razu przewróciliśmy się na brzuch. Całe szczęście, bo jeden z tych wartowników... Przy każdym samochodzie siedziało dwóch wartowników, ale oni w nocy spali. A jak my wyskoczyliśmy, to jeden obudził się i strzelał, ale nad nami, a my leżeliśmy. Ale trzeba było usunąć się, bo następny samochód nadjeżdżał. Mieliśmy dosłownie jedną minutę. I Bálint w kierunku góry, a ja w kierunku na lewo. Stromy las do Bałtyku, do wody. Z samochodu widzieliśmy, jak woda błyszczy. No i ja pamiętam jak dzisiaj, jak leciałem jak pakunek na dół, uderzyłem o drzewo, aby dalej, aby dalej. I na dole, już kończył się ten spadek, to zasnąłem. Nie było ratunku, po tylu nocach zasnąłem. Mimo że było chłodno, mimo że...
Rano obudzili mnie rybacy, rybacy, którzy mówili po niemiecku, z Karelii. Rybacy, którzy po szwabsku mówili. Tak samo jak tutaj rybacy na Wybrzeżu nie mówią po polsku, tak samo tu. No i budzili mnie i proszę wyobrazić sobie, że widząc, w jakim jestem stanie, to do jakiejś chałupy zapakowali. Ja dostałem zapalenia płuc i leżałem cztery tygodnie. I taki staruszek, któremu dwóch synów wzięli do niemieckiego wojska, to on mnie pielęgnował i karmił. Tam rybaczki gotowały jakieś zupy, no jakoś tak. Po miesiącu doszedłem do siebie. I jak to wygląda? Strome zbocze, taka zatoczka, no i rybacy i Morze Bałtyckie. Żadnych dróg. Raz czy dwa razy w tygodniu jakaś łódź przywiozła pocztę i gazety i tak dalej. Taka była łączność ze światem, macie pojęcie? I ja tam przeleżałem całe lato, aż do jesieni, od kwietnia aż do września. Nikt nie pytał, kto, jak. Wszyscy myśleli, że jestem angielskim lotnikiem w tym mundurze. No i z nimi rozmawiałem po niemiecku, oni po szwabsku, ale rozumieli. I u tego starego rybaka ja jako sternik w tej łodzi razem z nim łowiłem ryby do jesieni. Nad Balatonem jedyną moją pasją było żeglarstwo. Jak to się przydało. Człowiek nigdy nie wie, co się przyda. W każdym razie jest koniec sierpnia i ten stary dziadek dostaje kartę pocztową od wnuka, który jest w wojsku, i pisze, że jest w Gdańsku, na Stogach. I ten dziadek otrzymuje tę kartkę, ja patrzę, data marcowa. A tam do niego doszło w sierpniu. Ale jak dziadek, to i ja jadę do Gdańska na Stogi, to jest pod Gdańskiem.
Tak. I pyta mnie, czy ja z nim. Wszyscy, kobiety na kolanach błagały, żeby on nie wyjeżdżał, bo przecież gdzie on znajdzie tego wnuka. No ale dziadek pyta mnie, czy ja z nim pojadę. Tak. Wszystko wzięliśmy na siebie, no i z tej Karelii wyruszyliśmy z tym. Nie wiem, czy znacie, te łodzie są kwadratowe, żagle czerwone. Taka była sytuacja na wojnie. I taką kwadratową łodzią z czerwonym żaglem płyniemy w kierunku Gdańska. Wiatr jest cudowny. Płynęliśmy cały dzień i całą noc. On w nocy przykrył się zapasowym żaglem i spał w najlepsze. A ja zmarzłem i patrzyłem, jak w Zatoce Gdańskiej pełno świateł, bo te statki holownicze wyciągały miny, żeby uruchomić Zatokę Gdańską. A więc ruch, a ja na tej kwadratowej łodzi z czerwonym żaglem płynę. Nawet dwa razy oświetlił nas reflektor. Proszę wyobrazić sobie, że nikt do nas nie dopłynął. Prawdopodobnie każdy mówił: „A niech on płynie, niech on popłynie”, tak że nikt nie popłynął.
W Jelitkowie. W Jelitkowie na brzeg. Rano, jest godzina czwarta, piąta – rybacy wybierają się na połów. Nawet nie dziwili się, nic. Jakiś stary doszedł do nas, z tym karelyjskim Niemcem rozmawia, ze mną rozmawia. No i jesteśmy w Jelitkowie. Rybacy wypływają i my tym z starym, tym starym rybakiem idziemy do niego. Ja absolutnie przemarznięty, a on, ten stary rybak, w najlepszym stanie. Zjadł śniadanie i poszedł szukać wnuka.
A ja zostałem jako ciężko chory, przeziębiony człowiek.
Prawie że trzy tygodnie trwało, nim doszedłem do siebie. Rybacy w Jelitkowie nam dali jeść, dali tego i... spokojnie.
Przyjęli, że z tych Niemców karelyjskich przypłynąłem i jestem tu. On poszedł po wnuka, wróci i popłynie do siebie. Tak to wyglądało. Nigdy w życiu więcej tego starego rybaka nie widziałem.
A ja tu w Gdańsku... Moja żona później dowiedziała się, że ja jestem. Ja dałem znak, bo ona pracowała w Oliwie w jakimś sklepie. Jak ja tu przyjechałem i jakoś doszedłem do zdrowia, dałem znak. I jak już wszystko się polepszyło, to ja do niej się przeprowadziłem. Stąd widać ten dom, gdzie mieszkaliśmy. Ja natychmiast właśnie ten rewolwer wtedy zgłosiłem do władz, że jestem ten i ten, zdałem to i to. Protokół był cztery strony, nikt nie chciał uwierzyć. Nikt nie chciał uwierzyć, że mnie wieźli, że mnie udało się uciec, że ja tą żaglówką przypłynąłem. Nikt nie chciał uwierzyć, mimo że miałem świadków. Najważniejszym świadkiem byłby ten stary rybak, którego już nigdy nie widziałem.
Ja byłem cały czas w mundurze, cały czas. Nie miałem innych ubrań, no i ten rewolwer miałem ze sobą. Pamiętam, że dwa naboje brakowało, a wszystko inne było.
Naturalnie. Od razu badali i musiałem wpisać, co się stało z tymi dwiema kulami, których brakuje, kogo zabiłem i tak dalej. Idiotyczne sytuacje.
Jak tu wylądowaliśmy na tych koniach swego czasu w Brześciu nad Bugiem i ruszyliśmy, to ja jako chorąży zostałem zaakceptowany przez oficerów i w pierwszej czwórce prawej strony, pan chorąży. No i jedziemy konno w kierunku Polesia do Kobrynia. Tam był rozdział, a do Kobrynia zwartym słupem. No i z krzaków zając wyskoczył, mój koń przerażony. No, gdybym nie umiał tak dobrze jeździć, to bym spadł. No i [koń] kręci ze mną, ja wyciągnąłem swój rewolwer i za tym zającem strzelam. Uwierzycie czy nie, tu, między uszami, uderzyłem go. Zupełny przypadek, zupełny przypadek. Ani nie cel, ani nie umiejętności, zupełny przypadek. Zając przewraca się, ktoś z tyłu schodzi z konia i idzie po zająca. Przywozi zająca. To był jeden [nabój].
A drugi, jak leżałem w kwaterze zakwaterowany, to syn właściciela nie wytrzymał. Ja leżałem, spałem w pokoju oddzielnym i rewolwer wisiał na krześle. I ten chłopak rano, godzina czwarta, ja śpię, on idzie i nie wytrzymał. Wyciągnął ten pistolet, chłopak, wyciągnął i nie wiem, czy poruszyłem się, czy obudziłem się, a on strzelił w sufit i uciekł. Rzucił rewolwer i uciekł.
Ten chłopak dostał straszne lanie od ojca. I proszę wyobrazić sobie całą wojnę i tak dalej i tylko te dwa naboje.
Zgłosiłem się, wysłali mnie do Warszawy, tam zostałem przebadany. Musiałem powiedzieć, gdzie byłem, że na Rakowieckiej, to wszystko kontrolowali. Tydzień siedziałem w Warszawie u takiego... czy znajomy, nieznajomy, taki który obsługuje dom. Jak to się nazywa? Dozorca. U niego mieszkałem. Chodziłem tam, nikt nie pytał, gdzie mieszkam i tak dalej. Po siedmiu dniach dostaję czarno na białym, mam jeszcze to w papierach – nie znaleziono żadnych obciążających rzeczy.
Trzy lata trwało, nic nie dostałem, czy moi bracia żyją, czy moja matka żyje. Tak Antonescu potrafił zamykać Węgry. Węgry zostały zajęte przez Rosjan i gdybym wrócił, to bym bez apelacji dostałbym się do łagru. A tak, to czekałem na wiadomość przez trzy lata i amerykański Czerwony Krzyż był pierwszy, który nareszcie dał znać, że matka żyje. Niestety bracia wszyscy zmarli, za wyjątkiem Pawła, który wyjechał do Australii. Piotr i Andrzej zginęli w czasie wojny. Tego wszystkiego dowiedziałem się dopiero po trzech latach.
Wróciłem do Gdańska, ożeniłem się z tą panią. Zamieszkaliśmy [razem], zacząłem pracować i zaczęło się życie w Polsce.
No, to już później. Jak udało się odzyskać moje papiery, to z tego wynikało, że jestem inżynierem projektantem, inżynierem przyrodnikiem. No i mogłem pracować. Dostałem się do Biura Projektów Budownictwa Komunalnego, tu w Gdańsku, w Oliwie. No i między innymi był projekt zoo, ale pierwsze projekty to był Gdańsk w ogóle – odbudowa Gdańska, rekonstrukcja Gdańska i tak dalej. Wspaniała robota była, jedyna. Do dnia dzisiejszego moja książka o tym, o rekonstrukcji zabytków... Ulice Długa i [okoliczne], śródmieście Gdańska, to przecież było zrujnowane. Rosjanie rujnowali. Popatrzcie, jedno słowo: wojna. Co to znaczy wojna. Otóż Gdańsk jest oblężony. Pełno Niemców po tych piwnicach, co dzień wychodzą. Rosjanie tracą cierpliwość i rozkaz: zniszczyć Gdańsk. I zniszczyli Gdańsk. A co robić z Ołowianką? Elektrownia, jedna z najnowocześniejszych. Zostanie. I proszę, Gdańsk zrujnowany, a Ołowianka razem z węglem, razem z turbinami jest. Kable wszystkie biegną przez zrujnowany Gdańsk. Na przedmieściach mieszkają już tysiące ludzi. Stocznia zaczyna działać. I ci ludzie tam mieszkają. Elektrownia w środku, kable zniszczone. Pierwsze moje roboty to było odszukanie i rekonstrukcja tych kabli pod półtorapiętrowym gruzem. Gdyby nie autochtoni, monterzy, którzy pamiętali, gdzie są te tak zwane skrzynie łączące, to by trzeba było te gruzy przekopać. Ale oni pamiętali.
Jak już dostałem papiery i w Skierniewicach zdałem egzamin i te papiery uznali, to zostałem pełnoprawnym projektantem tu, w Polsce. Dostałem się do Biura Projektów Budownictwa Komunalnego. No i pierwszy jeszcze przed Biurem Projektów, park Oliwski, zniszczony i tak dalej. No to ja po prostu mieszkałem w tym białym domu, który w tej chwili jest tym biurem. Tam mieszkałem i chcąc nie chcąc co dzień do tego parku, gdzie dwadzieścia osób zaczynało swoją ciężką pracę i trzeba było ten park rewitalizować, reaktywować. Był zupełnie zniszczony.
Od pięćdziesiątego szóstego roku jestem tłumaczem przysięgłym języka węgierskiego. A do pięćdziesiątego szóstego roku byłem zwykłym tłumaczem, bo ludzie, którzy wracali z Węgier, a było ich tysiące, wszyscy chcieli podziękować tym gospodarzom węgierskim, który umożliwili im przeżycie okupacji.
No, byłem tłumaczem w Gdańsku znanym ze znajomości węgierskiego. I raz byłem na Węgrzech jako tłumacz. Dwanaście osób narodowości polskiej jechało do Węgier, a potem dwunastu Węgrów na wymianę, no i ja byłem tłumaczem. Tu z Gdańska mnie zabrali jako tłumacza.
Otrzymałem.
Po pięćdziesiątym szóstym roku dostałem węgierskie odznaczenie za to, że z Polski transport doszedł do celu, gdzie został udowodniony mój udział. To dostałem za to jedno odznaczenie, a drugie odznaczenie dostałem od Węgrów za całokształt mojej działalności.
Tak. Tak, tak.
W pięćdziesiątym szóstym roku dostałem polskie odznaczenia, potem dostałem węgierskie przez konsulat. Dostałem dosłownie dwa lata temu.
Nie. Za całokształt działalności, tu w Gdańsku.